34,99 zł
Zbiór ekscytujących opowiadań autorki bestsellerowej serii „Zbrodnia niezbyt elegancka”. Sześć zupełnie nowych historii, w których spotykamy zarówno Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong, jak i Młodych Pinkertonów oraz… May, odważną i dociekliwą siostrę Hazel. Kim okazał się nieproszony gość na ślubie wujka Felixa i cioci Lucy i czy mógł stanowić dla nich śmiertelne zagrożenie? Czy niewinna detektywistyczna gra urodzinowa Daisy na pewno była tylko zabawą? I do jakich wniosków można dojść, siedząc na własnym nagrobku?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 262
To nie będzie relacja ze śledztwa w sprawie morderstwa – choć równie dobrze mogłaby być. Skóra mi cierpnie, gdy sobie przypomnę, jak niewiele brakowało do katastrofy. Tak czy inaczej, postanowiłam opisać tę intrygującą i dramatyczną historię, w której Towarzystwo Detektywistyczne wzięło udział w dniu pewnego okropnie ważnego ślubu.
Towarzystwo Detektywistyczne to, rzecz jasna, Daisy Wells i ja, czyli Hazel Wong. Chodzimy do czwartej klasy w Szkole Żeńskiej Deepdean, tyle że ostatnio nie poświęcamy zbyt wiele czasu na naukę, bo absorbują nas obowiązki detektywów. Dość powiedzieć, że dwa dni temu w Cambridgeudało nam się pomyślnie zakończyć nasze piąte śledztwo w sprawie morderstwa!
Okropnie ważny ślub był oczywiście ślubem wujka Daisy,Feliksa Mountfitcheta, a odbył się 1 stycznia 1936 roku w Urzędzie Stanu Cywilnego w St Pancras w Londynie. Nigdy wcześniej nie byłam na angielskim ślubie, więc bardzo się zdziwiłam, że aż tak się różni od uroczystości opisywanych w książkach. Spodziewałam się dam w tiulach i satynie, druhen z bukiecikami, ubranych w sukienki Kate Greenaway, oraz anielskich głosów chórzystów odbijających się echem od wysokiego sklepienia kościoła. Tymczasem ceremonia ślubna wujka Feliksa i panny Livedon wyglądała zupełnie inaczej.
Eustacia Mountfitchet, cioteczna babka Daisy, nie posiadała się ze zdumienia, kiedy wujek Felix i panna Livedon odwiedzili nas w Kolegium Świętej Łucji w Cambridge i przedstawili nam swoje plany.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – zwróciła się do panny Livedon. – Bez białej sukni?! Prawie bez gości?! No i ten termin! Jeśli to mój bratanek wpadł na ten pomysł…
– Ależ nie – pogodnie odparła panna Livedon. – Razem podjęliśmy tę decyzję. Nie chcemy robić zamieszania, chcemy się po prostu pobrać, Nowy Rok zaś jest idealny na cichą uroczystość. Nikt nie zwróci na nas uwagi, i o to chodzi. A co do sukni, to ciągle się przebieram za kogoś, kim nie jestem, więc przynajmniej w dniu ślubu chciałabym wyglądać normalnie. Włożę niebieski kostium, Daisy i Hazel zawiążą sobie niebieskie kokardki przy sukienkach i wszystko będzie do siebie pasowało.
Ciocia Eustacia fuknęła gniewnie i z obrażoną miną pomaszerowała zimnym korytarzem do swojego gabinetu.
– Nie rozumiem, czemu się złości. – Daisy wzruszyła ramionami. – Przecież sama wcale nie wyszła za mąż! Zwykle jest uosobieniem rozsądku i ma za nic głupie konwenanse.
Przyszło mi do głowy, że może właśniedlatego ciocia Eustacia zareagowała tak gwałtownie. W skrytości ducha byłam jednak zadowolona, że nie musimy się zanadto stroić. Co prawda mojej przyjaciółce w koronkach jest prześlicznie, ale ja wyglądam w nich jak w kiepskim przebraniu.
I tylko jedno mnie martwiło.
– A co z tortem? – spytałam ostatniego wieczoru w Cambridge, kiedy szukałyśmy w walizkach białych sukienek, które miała wyprasować pokojówka. We wszystkich angielskich książkach tort ślubny jest bardzo ważny i koniecznie chciałam go spróbować.
– Jasne, że będzie tort! – prychnęła Daisy. – Ślub bez tortu w ogóle się nie liczy.
W Nowy Rok wujek Felix zawiózł nas do Londynu swoim srebrnym samochodem przypominającym rakietę. Było tak zimno, że oddech drapał mnie w gardle, a dłonie musiałam wsunąć do kieszeni ciepłego zimowego palta. Wyruszyliśmy z Cambridge, kiedy niebo nad odległym horyzontem dopiero zaczynało się rozjaśniać, i pojechaliśmy prosto w stronę słońca. Ośnieżone pagórki wzdłuż drogi skrzyły się delikatnie w świetle poranka.
Daisy schowała nos w futrzanym kołnierzu i przytuliła się do mnie. Z drugiej strony miała niewygodnie ściśniętą ciocię Eustacię. Panna Livedon zajęła miejsce z przodu razem z Bertiem, bratem Daisy, wujek Felix zaś siedział za kierownicą. Kiedy wjechaliśmy do Londynu, promienie bladego zimowego słońca oświetliły mi twarz, a w oddali usłyszałam kościelne dzwony – i mimowolnie się uśmiechnęłam.
Zatrzymaliśmy się przed urzędem stanu cywilnego. Ciocia Eustacia i panna Livedon wysiadły i skierowały się do budynku. Bertie czym prędzej poszedł za nimi, i my też chciałyśmy to zrobić, gdy nagle odwrócił się do nas wujek Felix.
– Daisy, Hazel – powiedział. – Chwileczkę. Mam dla was ważne zadanie.
– Pewnie trzeba odebrać bukiet z kwiaciarni – zakpiła moja przyjaciółka. – Wiesz chyba, że panna Livedon nie ma bukietu? Oj, wujku Feliksie, nie przemyślałeś sobie tego jak należy, co?
– Bukiet przyniesie druhna honorowa – odparł spokojnie. – I lepiej się uspokój, jeśli chcesz wziąć udział w tajnej misji. – Ściszył głos i pochylił się ku nam z powagą, a wtedy uzmysłowiłam sobie, że chyba znowu będziemy mieć okazję do zaprezentowania swoich detektywistycznych zdolności.
– Też coś! – prychnęła Daisy. – Hazel, powiedz mu, że świetnie damy sobie radę!
– Słuchamy z uwagą – szepnęłam zakłopotana. Wujek Daisy jest tak przystojny i ma takie złociste włosy, że zawsze nieco się denerwuję, kiedy z nim rozmawiam. – Hm… Co miałybyśmy zrobić?
– Chcę, żebyście kogoś wypatrywały – powiedział.
Daisy ciekawie nadstawiła uszu.
– Albo raczej żebyście nie pozwoliły komuś wejść do budynku. Ta osoba nie powinna się dostać do środka, a zwłaszcza do sali, w której odbędzie się ceremonia. To mogłoby mieć katastrofalne skutki.
– Jakie? – spytała zaintrygowana Daisy.
– Nie twój interes, moja wścibska siostrzenico. – Wujek Felix uśmiechnął się szeroko.
– A jak wygląda ta osoba? – zapytałam. Oczami wyobraźni już widziałam wielce tajemniczego osobnika w garniturze i meloniku.
– To kobieta – powiedział wujek Felix i mój wyimaginowany tajemniczy osobnik rozpłynął się w powietrzu. – Około pięćdziesiątki… to znaczy starsza ode mnie, ale młodsza od naszej cioteczki.
– Wszyscy są młodsi od naszej cioteczki – stwierdziła Daisy.
– Cóż za impertynencka uwaga – mruknął z ubolewaniem wujek Felix. – Dobrze, że cioteczka cię nie słyszy… W każdym razie ta pani jest wysoka, ma siwe włosy i duży nos. Najprawdopodobniej będzie miała sporą torebkę. Jeżeli ją dostrzeżecie, musicie natychmiast mnie zawiadomić, rozumiecie?
– Nie! – zaprotestowała moja przyjaciółka. – Chwileczkę! Kim ona jest? Dlaczego nie chcesz jej widzieć? Czy to szpieg? A jeśli będzie w przebraniu?
– Nie musicie tego wiedzieć, żeby wykonać swoje zadanie – oznajmił wujek Felix, poprawiając monokl i z trudem powstrzymując uśmiech. – A co do przebrania, to liczę, że ją zdemaskujecie. Zrobicie to dla mnie?
– Oczywiście! – zawołała Daisy, po czym wyciągnęła mnie z samochodu z taką siłą, że wykręcił mi się rękaw palta.
– Auć! – jęknęłam.
– Cicho, Hazel. Jesteśmy detektywami! – syknęła.
Westchnęłam. Urząd stanu cywilnego mieścił się w ładnym budynku z żółtego kamienia. Wchodziło się do niego po schodach i pod szerokim kamiennym łukiem. Stopnie były oprószone śniegiem i białymi płatkami kwiatów.
– Zostały z poprzedniego ślubu – odgadła Daisy. – Codziennie mnóstwo ludzi się pobiera. Oho, a to kto?
Spojrzała ponad moim ramieniem na kogoś, kto szedł ku nam ulicą. Odwróciłam się i zobaczyłam nieznajomą kobietę, ale od razu nabrałam wątpliwości, czy to o niej mówił wujek Felix. Wydawała się zbyt młoda, raczej w wieku panny Livedon (chociaż nie jestem całkiem pewna, ile lat ma panna Livedon; w zależności od stroju potrafi wyglądać młodo lub staro), i zaledwie średniego wzrostu. Miała pociągłą twarz i czarne okulary na długim, chudym nosie, a ubrana była w zgrabny różowy kostium i kapelusik. Poza tym w jednej ręce trzymała wiązankę z czerwonych róż i żółtych lilii, drugą zaś entuzjastycznie machała.
– Lucy! – krzyknęła. – Cześć!
Panna Livedon stała w połowie schodów i strzepywała jakieś pyłki z cudownej jasnoniebieskiej spódnicy, do której włożyła czerwoną jedwabną bluzkę. Gdy usłyszała wołanie, uniosła ręce i wydała zupełnie nietypowy dla siebie okrzyk radości.
– Ethel! Ethel! – Biegiem ruszyła ku nowo przybyłej, postukując obcasami ślicznych czerwonych pantofelków. Objęły się ze śmiechem. – W ogóle się nie zmieniłaś!
– Ależ tak – westchnęła kobieta o imieniu Ethel. – Ty zresztą też. Lecz mimo to… Och, wszędzie bym cię rozpoznała!
– Poznajcie Ethel Baker – powiedziała panna Livedon, odwracając się do nas i wciąż obejmując Ethel ramieniem. –Chodziłyśmy razem do szkoły… wiekitemu. Ach, kochane stare Headington!
– Jesteście przyjaciółkami ze szkoły? – podejrzliwie wtrąciła Daisy.
– Tak. – Wujek Felix uniósł brwi. – Ethel jest druhną honorową Lucy. Spodziewałbym się, że odgadniesz to po kwiatach.
Daisy spłonęła rumieńcem. Nie znosi, kiedy ktoś wytyka jej błędy w rozumowaniu.
Popatrzyłam na Ethel i pannę Livedon i zrobiło mi się ciężko na sercu. My też jesteśmy przyjaciółkami ze szkoły – Daisy i ja. I zupełnie nie umiem sobie wyobrazić, że miałabym się z nią rozstać… Chociaż może dojdzie do tego, kiedy obie będziemy okropnie dorosłe i wyjdziemy za mąż? Zaraz jednak doszłam do wniosku, że wizja Daisy jako mężatki nie mieści mi się w głowie.
Wujek Felix zerknął na zegarek.
– Lepiej wejdźmy już do środka – powiedział i gestem zaprosił ciocię Eustacię na górę, ale zanim sam zrobił choć krok, rzucił nam krótkie, wymowne spojrzenie. Bez trudu odgadłam jego sens: „Miejcie się na baczności”.
W holu były kamienne kolumny, a podłogę wyściełał miękki chodnik. Znajdowało się tam także całkiem sporo ludzi, co mnie zdziwiło. Sprzątaczka zmiatała płatki kwiatów, które zostały po poprzednim ślubie, minęła nas też zaaferowana pani w ładnym kostiumie i z naręczem dokumentów. Przy jednej ścianie jakiś wyglądający na urzędnika mężczyzna przypinał ogłoszenia na dużej tablicy, inny zaś, stojący przy drzwiach, spojrzał na nas pytająco.
– Na jedenastą, tak? – powiedział z wahaniem. – Mountfitchet i Livedon? Nazywam się Tempest, jestem kierownikiem urzędu.
W tym momencie zza pobliskiej kolumny wychynęła jakaś postać – tak nagle, że aż się przestraszyłam. Skurczony, nieco przygarbiony starzec z poszarzałą cerą i w mocno już wysłużonym garniturze ruszył w naszą stronę.
– Mountfitchet! – zaskrzypiał głosem równie szarym jak jego twarz. – Przepraszam, że nie zaczekałem na zewnątrz, ale wcześnie przyszedłem.
– Jakże się cieszę! – wykrzyknął wujek Felix. Szybko podszedł do staruszka i poklepał go po plecach. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby z marynarki uniosła się chmura kurzu. –Dziękuję, że się pan pofatygował! Proszę poznać moją narzeczoną. Lucy, to nasz Stary.
Daisy mocno trąciła mnie łokciem, wyraźnie podekscytowana. Bertie przewrócił oczami.
– To Stary! – syknęła mi do ucha przyjaciółka. – Jest sławny!
– Nigdy o nim nie słyszałam! – odszepnęłam.
– Właśnie!– prychnęła. – Tylko najważniejsze osoby w kraju mogły o nim słyszeć. Pracuje z wujkiem Feliksem. Czy też raczej wujek Felix pracuje dla niego.
Trudno powiedzieć coś pewnego o pracy wujka Feliksa. On sam zresztą nigdy o niej nie mówi. Sądzę, że jest szpiegiem, choć brzmi to ciut absurdalnie. Ale przecież nasze przygody również muszą się niekiedy wydawać absurdalne, mimo że prowadzimy same bardzo poważne sprawy.
W każdym razie to jeszcze nie był koniec niespodzianek, bo oto sprzątaczka odstawiła miotłę i zdjęła fartuszek. Wtedy zobaczyłam, że jest ubrana w może nazbyt luźną, ale zupełnie ładną sukienkę. Miała dość krągłe kształty i pospolitą twarz, wyróżniały ją jednak przenikliwe spojrzenie i dumnie uniesiony podbródek.
Zamarłam. Czy to właśnie jejnie chciał tu widzieć wujek Felix?
– Lucy, obawiam się, że przyszłam trochę za wcześnie – zaszczebiotała nieznajoma.
– Och! – Panna Livedon wybuchnęła śmiechem. – Panna Sperry! Brawo!
– Staram się – skromnie odpowiedziała panna Sperry, strzepując niewidoczne pyłki z sukienki. – Starego dostrzegłam dziesięć minut temu, ale on raczej nie zwrócił na mnie uwagi.
Oszołomiony kierownik urzędu stanu cywilnego przez chwilę tylko gapił się na pannę Sperry i Starego z otwartymi ustami. Wujek Felix uśmiechnął się szeroko. W jego niebieskich oczach pojawiły się wesołe iskierki.
– Jak pan widzi, nasi goście już są – powiedział. – Możemy zaczynać?
– Ja… – bąknął pan Tempest i urwał.
Panna Livedon wzięła bukiet od Ethel, stanęła przy wujku Feliksie i położyła mu dłoń na ramieniu. Oboje popatrzyli na kierownika urzędu, a ten ostatecznie postanowił zignorować ich dziwacznych gości.
– Poproszę państwa młodych do gabinetu. Musimy dopełnić niezbędnych formalności – wymamrotał. – Zakładam, że mają państwo ze sobą dokumenty. Zaraz będziemy też potrzebować dwojga świadków.
Wujek Felix wskazał Starego i pannę Sperry.
– Ach, tak. Pan więc będzie drużbą? – Pan Tempest zwrócił się do Bertiego.
Brat Daisy ciężko przełknął ślinę i skinął głową. Cały ranek był niezwykle cichy, ale dopiero teraz pojęłam, jak bardzo się denerwuje.
– Doskonale. W takim razie ceremonię ślubną rozpoczniemy zgodnie z planem, o jedenastej… Ach, o mało nie zapomniałem… Państwa ostatni gość czeka w Sali Collinsa.
– Co takiego? – Wujek Felix przyszpilił go ostrym spojrzeniem. – Wszystkie zaproszone osoby widzi pan tutaj. Dwie druhny, moja ciotka, mój drużba, szkolna przyjaciółka oraz współpracowniczka mojej narzeczonej i mój współpracownik. Nikogo więcej się nie spodziewamy.
Pan Tempest najwyraźniej miał już dość i wujka Feliksa, i jego gości.
– Ta dama powiedziała, że przyszła na ślub, który ma się odbyć o jedenastej – odparł sztywno. – Jesteśmy w budynku publicznym, nie w prywatnym klubie dla dżentelmenów, proszę pana. Nikomu nie możemy odmówić wstępu. Jak mówiłem, ta dama czeka w Sali Collinsa, tej samej, do której niedługo przejdziemy. Radzę więc, by sam pan sprawdził, kto to taki.
– Daisy! Hazel! – syknął wujek Felix.
Zrozumiałyśmy go w lot. Kiedy razem z panną Livedon wszedł do gabinetu kierownika urzędu, żeby dopełnić owych tajemniczych przedślubnych formalności, i kiedy reszta dorosłych zajęła się uprzejmą rozmową o niczym, pobiegłyśmy prosto do Sali Collinsa.
A tam, dokładnie tak jak zapowiedział pan Tempest, na jednym z krzeseł siedziała nieznajoma kobieta.
Na chwilę znowu serce podeszło mi do gardła. Czy to właśnie jej wujek Felix nie życzył sobie na swoim ślubie? Ale już jedno spokojniejsze spojrzenie rozwiało moje obawy. Kobieta nie miała jeszcze pięćdziesiątki, chyba była nawet młodsza od panny Livedon i Ethel, a chociaż stosunkowo łatwo można się postarzyć odpowiednim przebraniem, to dużo trudniej jest odjąćsobie lat. Poza tym jej nos wcale nie był duży, tylko mały i zgrabny i nawet mistrzyni kamuflażu nie dałaby rady tak mocno go pomniejszyć. To nie jej szukałyśmy.
Ale w takim razie kim była?
Przyjrzałam się nieznajomej z wytężoną uwagą. Musiała przyjść do urzędu pieszo, bo na jej pantoflach wciąż widniały mokre ślady po roztopionym śniegu. Była ubrana w dobrze skrojoną sukienkę, niewątpliwie kosztowną, choć już niemodną. Ponadto nie nosiła obrączki ani żadnych pierścionków, za to przyciskała do piersi malutką wyszywaną kopertówkę.
Wymieniłam spojrzenia z Daisy. Moja przyjaciółka prawie niedostrzegalnie skinęła głową i już wiedziałam, że myśli to samo, co ja. To o nie o tej kobiecie mówił wujek Felix, lecz i tak lepiej będzie ustalić, co ona tu robi.
Daisy ruszyła przodem, a ja za nią.
Zabawnie jest obserwować ją przy pracy. Kiedy nikt nie patrzy, skrada się jak doświadczona włamywaczka, natomiast kiedy chce komuś wmówić, że jest nieszkodliwa, pląsa niczym słodka mała dziewczynka. I właśnie takim beztroskim krokiem podeszła teraz do naszej podejrzanej, śliczna jak z obrazka, w białej sukience przewiązanej niebieską wstążką. Z cichym westchnieniem usiadła tuż obok, ja zaś zajęłam miejsce z drugiej strony nieznajomej, która aż podskoczyła na krześle, zaskoczona.
– Ojejku! – pisnęła. – Dzień dobry!
– Dzień dobry! – Daisy uśmiechnęła się równie czarująco jak niedawno wujek Felix. – Jak się pani nazywa?
– Ja… ja… Panna Foster. – Kobieta zatrzepotała powiekami. – A kim wy…
– I pani też przyszła na ślub?
– Och, tak… – Panna Foster się zawahała. – Ale…
– Jest pani ze strony panny młodej czy pana młodego? –wtrąciłam.
– Och, panny młodej – odpowiedziała po chwili. – Znamy się ze szkoły, wiecie. Siedziałyśmy razem na łacinie. Lily zawsze lubiła czytać. A teraz mam wrażenie, jakby to było sto lat temu…
Rozejrzała się nerwowo i zacisnęła palce na torebce. Daisy patrzyła na nią tak, jak głodna kotka patrzy na potencjalną zdobycz.
– Gdzie są wszyscy?! – wybuchnęła znienacka panna Foster. – Byłam przekonana, że już tu będą… To wręcz niebywałe!
– Niedługo przyjdą – gładko skłamała Daisy. – Pewnie czekają na… jak też on się nazywa? No, wie pani, stary…
– Ach, wujek Mark! – wykrzyknęła panna Foster i po raz pierwszy się uśmiechnęła. – Tak, pamiętam. L. go nie znosiła, bo zawsze strasznie się grzebał!
– Wujek Mark – mruknęła Daisy. – Oczywiście.
Spochmurniałam. Wzmianki o Lily i wujku Marku nic mi nie mówiły – ale może to rzeczywiście była przyjaciółka panny Livedon, tylko znała ją pod którymś z przybranych nazwisk? Czyżby jej obecność tutaj jednak dało się wytłumaczyć? Ale w takim razie…
– I pomyśleć, że za pół godziny będzie już kimś innym! – zaszczebiotała Daisy.
– Panią Harcourt… – westchnęła panna Foster. – Żoną Gerarda Harcourta… Nigdy bym nie przypuszczała, że właśnie on… Och, naprawdę czuję, że minęły wieki, od kiedy chodziłyśmy razem do kochanego starego Deepdean!
– My też jesteśmy z Deepdean! – zawołałam zdziwiona.
Panna Foster się rozpromieniła.
– Coś podobnego! Ach, czy dużo się tam zmieniło? Czy panna Lappet dalej uczy?
Daisy natychmiast wdała się w beztroską pogawędkę o lekcjach, nauczycielkach, naszym domu i długich przerwach, lecz ukradkiem posłała mi wymowne spojrzenie. Poznałyśmy nazwisko pana młodego: Harcourt. Żadna z nas wcześniej o nim nie słyszała, więc przynajmniej wiedziałyśmy już, że ta kobieta nie przyszła na ślub wujka Feliksa i panny Livedon. Ale w takim razie co robiła w Sali Collinsa?
Panna Foster wkrótce się rozgadała. Wyszło na jaw, że okropnie tęskni za szkołą i ma poczucie, że radzi sobie coraz gorzej, od kiedy opuściła Deepdean. Obecnie była sekretarką wyjątkowo nieprzyjemnego biznesmena, który zmuszał ją do pracy w weekendy i święta.
– A państwo Clemence’owie byli dla mnie bardzo dobrzy! – powtarzała. – Świetnie się u nich bawiłyśmy w czasie ferii! L. była trochę niesforna, naturalnie, uciekała z domu i w ogóle, ale państwo Clemence’owie zawsze jej odpuszczali…
W tym momencie Daisy chrząknęła znacząco, więc pospiesznie bąknęłam:
– Proszę mi wybaczyć, muszę skorzystać z… – i pobiegłam do holu. Zdyszana zatrzymałam się przed tablicą, na której wcześniej urzędnik przypinał ogłoszenia.
– Hej! – zawołał Bertie; głos mu drżał ze zdenerwowania. Zgadłam, że wciąż ma tremę. – Dokąd tak pędzisz, Hazel?
– Och, chciałam tylko zerknąć na tablicę ogłoszeń – odparłam, usiłując zachować pozory spokoju. – Daisy kazała mi coś sprawdzić.
– Hm – mruknął Bertie, a ja podziękowałam swojej szczęśliwej gwieździe, że jest zbyt przejęty rolą drużby, by skupić się na niuansach mojej nieskładnej wypowiedzi.
Spojrzałam na tablicę i błyskawicznie znalazłam listę nazwisk przy dacie „1 stycznia 1936 roku”.
10:00: Roger Thomas Bowen i Annie Bradley
11:00: Felix Henry Charles Seldom Mountfitchet i Lucy Felicity Livedon
12:00: Gerard Harcourt i Lily Victoria Clemence
Dziwne… Poczułam, że swędzą mnie palce. Czyżby panna Foster po prostu pomyliła godzinę? A może ktoś tu mijał się z prawdą?
Czym prędzej wróciłam do Sali Collinsa. Ledwo przestąpiłam próg, Daisy zawołała:
– O, do licha, czy nie powinnyśmy stąd iść? Za dwanaście minut zacznie się ślub!
Panna Foster wytrzeszczyła na nią oczy.
– Ależ ja muszę zostać – powiedziała. – Przecież to będzie właśnie ślub Lily i Gerarda!
– Obawiam się, że nie – wtrąciłam. – Przed chwilą zerknęłam na tablicę ogłoszeń. O jedenastej odbędzie się ślub Feliksa Mountfitcheta i Lucy Livedon.
– Ale… ale… Och, to jakieś nieporozumienie! Chociaż zastanawiałam się, przyznaję… Ale zaproszenie przyszło pocztą i z całą pewnościąpodano w nim godzinę jedenastą. Tyle że…
Ruszyłam ku nim. Panna Foster wyglądała mi na osobę, która często nie kończy myśli ani zdań. Było to bardzo denerwujące. A może nawet – co raptem przyszło mi do głowy – celowe? Czyżby za jej postępowaniem, podobnie jak naszym, coś się kryło? Skąd miałyśmy wiedzieć, że mówi prawdę?
– Zaproszenie? – podchwyciła Daisy.
– Ach, tak, same popatrzcie. – Panna Foster bez wahania otworzyła kopertówkę, więc skwapliwie się nad nią pochyliłyśmy. W ciemnym wnętrzu mignęły mi puderniczka, szminka, kilka ołówków, długopisów, karteluszków… i dwie zastanawiające rzeczy. Jedną była buteleczka z zielonego szkła, a drugą coś, co zalśniło w świetle elektrycznej lampy. Ten przedmiot był srebrny i ostry, nie większy od mojej dłoni. Ale to chyba nie mógł być… nóż?
Zanim jednak zdążyłam się o tym przekonać, panna Foster wyjęła z torebki jakiś kartonik i zamknęła ją z trzaskiem.
– Spójrzcie! Jedenasta, w Urzędzie Stanu Cywilnego w St Pancras.
I rzeczywiście: trzymała w dłoni śliczne kremowe zaproszenie, ręcznie wypisane zielonym atramentem. Było na nim napisane:
– Na tablicy jest błąd, oczywiście. Lily mi o tym pisała –ciągnęła z roztargnieniem panna Foster. – Dała znać, że zaszło jakieś nieporozumienie, ale że ślub na pewno będzie o jedenastej… Och, zupełnie się w tym pogubiłam!
– Na tablicy jest błąd? – powtórzyła Daisy z udawanym współczuciem.
– Tak, sama widziałam. W zeszłym tygodniu. Musiałam tu coś załatwić dla pana Thompsona… Biuro mieści się ledwo parę minut stąd. W tym roku kazał mi pracować aż do samych świąt… No i zupełnym przypadkiem rzuciłam okiem na tablicę przy wejściu. I od razu zauważyłam nazwisko Lily. A kiedy poszłam się czegoś dowiedzieć, urzędnik dał mi jej londyński adres. I całe szczęście, bo inaczej napisałabym do Szkocji, rozumiecie, a przecież wolałam najpierw zapytać, czy mogę przyjść na ślub. I Lily zaraz mi odpisała. Bardzo to miło z jej strony, ostatecznie nie widziałyśmy się tyle lat… Załączyła zaproszenie, no więc jestem. Ale zwyczajnie nic już z tego nie rozumiem! Może… Och, nic nie rozumiem!
– Spróbujemy wyjaśnić to zamieszanie – zaproponowała Daisy. – Proszę poczekać tutaj.
– Dziękuję! – powiedziała panna Foster z wdzięcznością, znowu zaciskając palce na torebce. Dolna warga lekko jej drżała, jakby naprawdę była przejęta.
Ja jednak wciąż miałam wątpliwości. Czy powinnyśmy dać wiarę tej zdumiewającej historyjce? A może kryło się za nią coś więcej?
Sekundę później już byłyśmy na korytarzu.
– Awaryjne zebranie Towarzystwa Detektywistycznego! – oznajmiła Daisy. – Mamy niespełna dziesięć minut,żeby rozwiązać tę sprawę, nie zwlekajmy więc. Czy możemy wierzyć pannie Foster?
– Nie wiem, Daisy. Ale zajrzałam do jej torebki i myślę, że ma tam nóż!
– To wyglądało na nóż, prawda? – zgodziła się. – A buteleczka? Trucizna czy raczej atrament? Zaproszenie też jest ciekawe… Nie zostało wydrukowane, więc musi budzić podejrzenia.
– Dlaczego? – zdziwiłam się. – Ach! Ponieważ…
– …nie sposób zweryfikować, jak wiele osób dostało takie zaproszenia ani nawet czy jest prawdziwe – dokończyła moja przyjaciółka z satysfakcją. – Ręcznie można wypisać setki zaproszeń lub tylko jedno, i nikt się o tym nie dowie. Wobec tego widzę cztery możliwości. Watsonie, wylicz je.
– Panna Foster mogła dostać zaproszenie ze złą godziną wpisaną albo przez pomyłkę, albo umyślnie – zaczęłam. – Mogła też sama je przygotować i złą godzinę wstawić przez pomyłkę lub umyślnie.
Daisy skinęła głową.
– W pierwszym przypadku nie ma powodów do obaw. Za to w drugim, trzecim i czwartym zdecydowanie powinnyśmy zacząć się martwić. W porządku, na razie przyjmijmy, że w grę wchodzi wariant drugi, bo moim zdaniem jest całkiem prawdopodobny. W końcu jeśli wierzyć pannie Foster, to Lily poinformowała ją, że na tablicy w urzędzie… tej, zgodnie z którą ślub ma się odbyć o dwunastej… jest błąd, podczas gdy my wiemy, że to nieprawda. A zatem kto mógłby chcieć wysłać pannie Foster zaproszenie z wpisaną niewłaściwą porą? I dlaczego?
– Przede wszystkim sama panna młoda – orzekłam. – Jest tak, jak mówisz: to ona z całą stanowczością poinformowała pannę Foster, że ślub będzie o jedenastej. Ostatecznie przez roztargnienie można raz podać złą godzinę, ale ona zrobiła to dwa razy, czyli miała w tym ukryty cel… A może to pan młody podszył się pod narzeczoną? Albo inny gość, któremu zależało, by panna Foster nie dotarła na ślub?! – zawołałam, lecz zaraz zmieniłam zdanie. – Nie, wykluczone. Skoro już tu przyszła, to przecież wystarczy, że poczeka do dwunastej. Dlaczego komukolwiek miałoby zależeć na tym, żeby dotarła do urzędu zawcześnie?
– Byłoby zdecydowanie bardziej sensownie, gdyby sama napisała to zaproszenie – mruknęła Daisy. – Daje jej powód, by przybyć do urzędu na długo przed młodymi i resztą gości, a potem… No cóż. Widziałaś, co ma w torebce. Kiedy tylko wszyscy weszlibyśmy do Sali Collinsa razem z wujkiem Feliksem i panną Livedon, miałaby swobodę ruchu w całym budynku. Może chce się zaczaić na pannę młodą albo pana młodego i zaatakować któreś z nich nożem lub trucizną?
– Możliwe – przyznałam. – Przecież wcale nie wiemy, czy rzeczywiścieprzyjaźni się z tą Lily. Mamy na to wyłącznie jej słowo. W gruncie rzeczy nic o niej nie wiemy!
– Właśnie. – Daisy pokiwała głową. – Może być kimkolwiek. Na przykład… odtrąconą kochanką! Albo żoną, którą ten jakiś Gerard ukrywa przed całym światem! Może też ich oboje szantażować!
Pomyślałam, że Daisy przesadza, ale zgodziłam się, że nie wolno nam tak po prostu uwierzyć pannie Foster.
– Musimy odkryć, kim są Gerard i Lily – powiedziała z determinacją.
– Co robicie? – zapytał nagle ktoś za naszymi plecami. Obejrzałyśmy się. To była Ethel, przyjaciółka panny Livedon. Wciąż trzymała bukiet ślubny, ale miała lekko zmartwioną minę.
– W środku jest kobieta, której nie powinno tam być – poinformowałam, wskazując drzwi Sali Collinsa.
Daisy cmoknęła z dezaprobatą. Najwyraźniej uważała, że tak naprawdę nie wiemy nic także o Ethel. Owszem, znała ją panna Livedon, która, choć zmieniała nazwiska jak rękawiczki, była sojuszniczką Towarzystwa Detektywistycznego, ale czy to wystarczy? Już wiele razy przekonywałyśmy się na własnej skórze, że nawet jeżeli się kogoś zna, można nie mieć pojęcia, do czego jest zdolna ta osoba.
Ethel o mało się nie zachłysnęła.
– Koło pięćdziesiątki? – spytała z niepokojem. – Wysoka? Z dużym nosem?
– Nie. – Daisy posłała jej zaciekawione spojrzenie. A więc Ethel też została uprzedzona o potencjalnych kłopotach z tajemniczą starszą panią!
Ethel odetchnęła z ulgą, co sprawiło, że przestałam mieć co do niej wątpliwości.
– Ta kobieta jest młodsza – wyjaśniłam. – Przyszła na ślub, który odbędzie się po nas, ale pomyliła godziny. Myśli, że o jedenastej pobierają się Gerard Harcourt i Lily Clemence.
– Szlachetnie urodzonaLily Clemence – poprawiła Daisy. – Słyszała pani o nich?
Ethel uniosła brwi.
– Clemence – mruknęła. – Skąd ja znam to nazwisko…? Och, oczywiście! John Clemence, parlamentarzysta z East Lothian. Tak, chyba istotnie ma córki.
– Ja znam Harcourta – powiedział czyjś głęboki głos. Wszystkie aż podskoczyłyśmy, a ja przy tym wpadłam na Daisy. Nie wiem, jak mogłyśmy go wcześniej nie zauważyć, ale o zamknięte drzwi po naszej lewej stronie opierał się Stary. Jego wysłużony garnitur zlewał się z ciemnym drewnem. – Już nieraz przysparzał nam kłopotów.
– Kim… – zaczęła Daisy.
– Gerard Harcourt to kanalia – oznajmił Stary i szybko odkaszlnął z zakłopotaniem. – Proszę mi wybaczyć to określenie. Pochodzi z bardzo szanowanej rodziny, co, jak mniemam, stanowi przyczynę wszystkich problemów. Podali mu świat na tacy, a to, jak wielokrotnie miałem okazję się przekonać, owocuje ogromną nudą. Czasami nuda jest dobra – omiótł nas wzrokiem i mimowolnie przestąpiłam z nogi na nogę – a czasami zła. Gerard Harcourt z nudy przepuścił majątek po ojcu, a później zajął się oszustwami. W tej dziedzinie jednak nie odniósł znaczących sukcesów. Wielu ludzi zdążyło się już na nim poznać, z naszą drobną pomocą, i obecnie nikt nie da mu kredytu. Ostatnio słyszałem, że wobec tego postanowił zarobić pieniądze w tradycyjny sposób.
– Dzięki pracy? – zgadła Ethel, zainteresowana opowiadaną historią tak samo jak my.
– Dzięki ożenkowi – sprostował Stary. – Tyle że porządni ludzie nie wpuściliby takiego łobuza za próg. Ale rzeczywiście słyszałem, że starał się o najstarszą córkę Clemence’a, która w dniu ślubu odziedziczy sporą fortunę. Ojciec nie wyraził zgody na ten mariaż, niemniej widzę, że jego protesty przyniosły ten sam skutek co zawsze. Szkoda, myślałem, że dziewczyna ma więcej rozumu w głowie. Wydawała się rozsądna, zakochana w książkach, nie jak tamta… Nieważne. Ludzie czasem naprawdę się zmieniają, a dla młodej damy nie ma nic bardziej romantycznego niż poślubienie kogoś, kogo rzekomo poślubić jej nie wolno.
Zerknęłam na zegarek. Za pięć jedenasta. I nagle ogarnęło mnie dziwne przeczucie. Oto miałyśmy nieuczciwego mężczyznę, który żenił się z pewną kobietą mimo zakazu. Miałyśmy również drugą kobietę, która przybyła na ślub o niewłaściwej porze. Te dwie sprawy jakoś się łączyły, a przy tym były ważne i… niebezpieczne. Obejrzałam się na Daisy; moja przyjaciółka z namysłem marszczyła brwi.
– Lucy i pan Mountfitchet zaraz tu przyjdą – odezwała się Ethel. – Poproście tę panią, żeby wyszła, dobrze? Nie powinna uczestniczyć w naszej ceremonii. Wiem, że Lucy nie byłaby z tego zadowolona. – Popatrzyła w stronę holu wejściowego, Bertie wciąż chodził od ściany do ściany, mamrocząc pod nosem i gmerając w butonierce, a ciocia Eustacia usiłowała go uspokoić.
– Musimy iść do państwa młodych – powiedział Stary. – Liczę, że dacie sobie radę z tym drobnym kłopotem.
– To mi się nie podoba – oświadczyła Daisy, ledwo się oddalili.
– Coś jest nietak! – wybuchnęłam. – Wiem to!
– Pytanie tylko, czy możemy zapobiec katastrofie… Mamy bardzo mało czasu.
– Stanie się coś strasznego – jęknęłam. Czułam to całą sobą. – Trzeba ją zmusić, żeby sobie poszła.
– Tak sobie myślę… – zaczęła Daisy powoli. – Stary mówi, że pan Harcourt już od dłuższego czasu szuka dziedziczki. Może spróbował też z panną Foster? Może ona się zakochała, ale wtedy on odkrył, że kandydatka nie ma pieniędzy, i zrezygnował? I ona jest teraz wściekła, że pan Harcourt żeni się z jej szkolną przyjaciółką? Co, jeśli chce się zemścić?
Przypomniałam sobie nóż i buteleczkę.
– Albo… Czekaj! – zawołała znowu Daisy. – Co, jeśli się z niąożenił, a potem ją porzucił?! Widziałaś jej sukienkę, Hazel… Droga, ale sprzed co najmniej trzech sezonów. Może właśnie dlatego panna Foster jest biedna i musi pracować jako sekretarka? Może pan Harcourt zamierza popełnić bigamię, a ona chce go powstrzymać?
– To możliwe – przyznałam. – Ale co z zaproszeniem?
– Hmm… – Daisy się skrzywiła. – No dobrze, chodźmy po prostu jeszcze raz z nią porozmawiać. Może odkryjemy coś istotnego!
Do Sali Collinsa wpadłyśmy prawie biegiem. Panna Foster nadal siedziała na krześle.
– Czy wszyscy już tu idą?! – wykrzyknęła.
– Proszę pani, naprawdę zaszła pomyłka – powiedziała Daisy. – Ślub Lily odbędzie się o dwunastej, nie o jedenastej. Jestem tego pewna.
Panna Foster aż się przygarbiła.
– Jak mogłam być taka niemądra? Powinnam się domyślić… W końcu na tablicy rzeczywiście wpisali dwunastą…
W tym momencie pojęłam, że mimo wszystko wierzę pannie Foster. Ona nie miała nic wspólnego z błędnym zaproszeniem. Musiała jednak dostać je z konkretnego powodu. Jakiego?
– Och, mam nadzieję, że John, Emmeline i Isabelle też przyjdą – ciągnęła panna Foster. – Mimo że to ma być cichy ślub. W końcu nie widziałam ich od…
Ethel wsunęła głowę za próg.
– Trzy minuty! – syknęła. – Daisy, Hazel, na miejsca. Już!
– Musi pani stąd iść! – zawołała Daisy do panny Foster.
– Proszę! – błagałam. – Niech pani stąd idzie. Może wróci pani do domu?
Popatrzyła na nas szeroko otwartymi oczami.
– Wykluczone! Przecież przyszłam na ślub. Lily chciała, żebym tu była!
– Czyżby? – prychnęła Daisy. – A może specjalnie wpisała na zaproszeniu złą godzinę, żeby się pani zbłaźniła?
– Lily jest moją przyjaciółką! – Panna Foster spłonęła rumieńcem. – Nigdy by tego nie zrobiła. Znamy się od lat. Ach, jesteście strasznymi dziećmi! – Zerwała się z krzesła i wybiegła na korytarz, z całych sił przyciskając do piersi swoją kopertówkę.
– Dziećmi, też coś! – wymamrotała Daisy, ja zaś o mało nie krzyknęłam z frustracji jak panna Foster.
Sytuacja wyjątkowo działała mi na nerwy. Powinnam czuć przyjemną ekscytację z powodu zbliżającego się ślubu, a tymczasem mogłam myśleć wyłącznie o niepokojącej i groźnej tajemnicy.
– Czemu życie zawsze wchodzi nam w paradę, gdy prowadzimy śledztwo? – syknęła Daisy ze złością, kiedy galopem ruszyłyśmy do drzwi.
Po chwili już stałyśmy po obu stronach wejścia. Ethel wręczyła nam po żółtej lilii. Ciocia Eustacia, panna Sperry oraz Stary przeszli obok nas i zajęli miejsca z przodu sali. Daisy poprawiła mi błękitną kokardę u sukienki… i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak mocno bije mi serce.
Potem pojawił się Bertie z lilią w butonierce. Cały się trząsł i kurczowo coś ściskał w prawej dłoni.
– Spokojnie, chłopcze… – Wujek Felix poklepał go po plecach. – Nie zgnieć obrączek, bo jeszcze nam się przydadzą.
On sam był opanowany jak zawsze – a przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki nie spostrzegłam, że drży mu ręka, którą poklepywał Bertiego. Poza tym wciąż mechanicznie poprawiał monokl i przecierał oczy.
Kiedy obaj nas minęli, wujek Felix obejrzał się jeszcze i, mocno zaczerwieniony, posłał Daisy tak nerwowy uśmiech, że aż mnie coś zakłuło w sercu. Za nim wszedł pan Tempest z czarną księgą pod pachą i plikiem dokumentów.
A później otworzyły się drzwi bocznej salki i stanęły w nich panna Livedon oraz Ethel.
Do tej pory myślałam, że historyjki o pannach młodych, opromienionych miłością i piękniejszych niż zwykle, to banialuki. Ale kiedy spojrzałam na pannę Livedon, nagle wszystko zrozumiałam. Podobnie jak wujek Felix na pozór wyglądała zwyczajnie. Nadal miała kwadratową szczękę i brązowe włosy, a ten niebieski kostium, chociaż był znakomicie skrojony, niczym się nie wyróżniał. Mimo to z jej twarzy biło szczęście i oczy błyszczały od powstrzymywanych łez. Natychmiast zgodziłam się z opinią Ethel, która zawołała w zachwycie:
– Lucy! Wyglądasz prześlicznie!
– Szkoda tylko, że trzęsą mi się ręce – westchnęła panna Livedon. – A jeśli coś pójdzie nie tak?
– Właśnie po to ma się bukiet, jak sądzę – pocieszyła ją przyjaciółka. – Niczym się nie przejmuj, kochana. Wszystko będzie dobrze.
– A moje druhny? – Panna Livedon odwróciła się w naszą stronę. – Gotowe?
Daisy wdzięcznie dygnęła, ja przytaknęłam i chwilę później weszłyśmy do Sali Collinsa – Ethel o krok za panną Livedon, a my na końcu. Jednak zanim zamknęłyśmy drzwi, obejrzałam się i zobaczyłam coś ciekawego. Panna Foster zniknęła w bocznym pokoju z kobietą w szarym kostiumie, która wydała mi się znajoma. Musiałam ją niedawno widzieć. Tylko gdzie?
Nic nie przychodziło mi do głowy, a potem było już za późno. Z gramofonu dobiegały dźwięki marsza weselnego, panna Livedon zaś śmiała się i płakała, idąc w stronę wujka Feliksa tak szybko, że ledwo za nią nadążałyśmy.
Wkrótce oboje stanęli przed panem Tempestem. Trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy z takim uczuciem, jakby nie pamiętali, że w pomieszczeniu jest ktoś oprócz nich.
– No, no! – szepnęła mi Daisy na ucho. – Chyba rzeczywiście są w sobie zakochani!
Ledwo rozpoczęła się uroczystość, Ethel i panna Sperry wyciągnęły chusteczki. Stary ocierał nos rękawem, tymczasem pan Tempest z namaszczeniem mówił o miłości i obowiązkach, podejrzewam jednak, że państwo młodzi nie słyszeli ani słowa, bo byli zbyt zajęci sobą. Ja również pozwoliłam myślom odpłynąć i na powrót zajęłam się zagadką. Wciąż nie rozumiałam, dlaczego komuś miałoby zależeć, aby gość przybył na ślub za wcześnie. To nie miało sensu!
– Feliksie Henry Charlesie Seldomie Mountfitchet – powiedział pan Tempest, a stojąca obok mnie Daisy cicho parsknęła śmiechem. – Czy bierzesz sobie Lucy Felicity Livedon…?
Mimowolnie pomyślałam, że to dziwne. Znałyśmy już pannę Livedon pod różnymi pseudonimami, ale aż do tej pory nie wiedziałyśmy, jak dokładnie się nazywa. Czasami nawet zastanawiałam się, czy istotnie nosi nazwisko Livedon, ale chyba musi, skoro takie podała w dniu ślubu. W tym momencie w mojej głowie zaczęła się gonitwa myśli. Ślub w urzędzie sprawiał wrażenie bardzo… anonimowego. Para mogłaby zawrzeć związek małżeński w codziennych ubraniach, mając zaledwie dwoje świadków, choćby nawet nieznajomych – i tak wszystko byłoby absolutnie legalne.
„A gdyby tak ktoś nie był sobą?” – zastanowiłam się raptem, lecz odrzuciłam ten pomysł. W końcu sama słyszałam opowieści o Lily Clemence i Gerardzie Harcourcie. Ci ludzie istnieli i oczywiście musieliby przedstawić dokumenty tożsamości, dokładnie tak jak panna Livedon i wujek Felix. Za to najwyraźniej chcieli się pobrać w tajemnicy, z dala od krewnych Lily… Panna Foster tylko przez przypadek trafiła na informację o ich ślubie.
W tym momencie w mojej głowie rozbrzmiał dzwonek alarmowy, choć nie wiedziałam jeszcze dlaczego. Próbując się otrząsnąć z ponurych myśli, popatrzyłam na gości i państwa młodych.Wszyscytu byli.
Nagle serce zabiło mi szybciej.
– Jeśli ktoś zna powód, dla którego tych dwoje nie powinno wstąpić w związek małżeński… – powiedział pan Tempest.
I wreszcie mnie olśniło.
Otworzyłam usta, ale to nie ja zawołałam:
– Och! Stójcie! Bo stanie się coś strasznego!
To była Daisy.
– Stójcie, stójcie! – bełkotała. – Ktoś zaraz zostanie zamordowany!
– Słucham? – zdziwił się kierownik urzędu.
– Daisy! – krzyknęła panna Livedon. – Co, do licha…
– O co chodzi? – spytał ostro wujek Felix.
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Za mną, szybko! Pobierzecie się później! – wrzasnęła Daisy i skoczyła do drzwi.
Wybiegliśmy na korytarz usłany żółtymi płatkami.
– To nie przystoi! – zaprotestował pan Tempest, ale też potruchtał za nami.
– Tam! – zawołałam, wskazując pokój, do którego weszła panna Foster.
Daisy ostrożnie pchnęła drzwi noskiem niebieskiego pantofelka. Panna Foster siedziała przy stole z kobietą, którą wszyscy widzieliśmy tuż po przyjeździe. Wzięliśmy ją za urzędniczkę, bo była w szarym kostiumie i przyciskała do piersi plik dokumentów, teraz zaś nalewała z imbryczka herbatę.
– Co tu się dzieje?! – wykrzyknęła panna Foster.
– Mów, Daisy! – rozkazał wujek Felix.
– Panna Foster zaraz zostanie otruta! – wrzasnęła moja przyjaciółka.
– Co za nonsens! – Pan Tempest aż spurpurowiał z oburzenia. – Przecież pije herbatę z Lily Clemence, panną młodą zapisaną na dwunastą.