29,99 zł
Daisy Wells i Hazel Wong spędzają święta Bożego Narodzenia w zaśnieżonym Cambridge. Hazel liczy na przytulne biblioteki i herbaciarnie - ale w ponurych klatkach schodowych dostojnego Kolegium Świętej Magdaleny czai się niebezpieczeństwo. Dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia ma miejsce straszny wypadek. Towarzystwo Detektywistyczne postanawia przyjrzeć się bliżej sprawie i odkrywa, że doszło do morderstwa. W obliczu ostrej rywalizacji ze strony konkurencyjnej agencji, Daisy i Hazel muszą wykorzystać całą swoją przebiegłość i odwagę, by schwytać zabójcę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 262
Część 1. Idą, idą święta
Część 2. Towarzystwo detektywistyczne podejmuje wyzwanie
Część 3. Świąteczne babeczki i zbrodnia
Część 4. Kakao i plan działania
Część 5. Włosy anielskie i nowe dowody
Część 6. Intryga się zagęszcza, a śnieg pada
Część 7. W środku zimy
Część 8. Pokój na Ziemi
Nota od autorki i podziękowania
Przypisy i objaśnienia od tłumaczki
KOLEGIUM ŚWIETEJ ŁUCJI
Daisy Wells – prezes Towarzystwa Detektywistycznego Wells & Wong; z wizytą
Hazel Wong – wiceprezes i sekretarz Towarzystwa Detektywistycznego Wells & Wong; z wizytą
Eustacia Mountfitchet – wykładowczyni matematyki oraz cioteczna babka Daisy i Bertiego Wellsów
Amanda Price – studentka pierwszego roku historii
KOLEGIUM ŚWIĘTEJ MAGDALENY
Albert „Bertie” Wells – brat Daisy Wells i student pierwszego roku historii
Donald Melling – student pierwszego roku historii i starszy brat Czarusia Mellinga
Charles „Czaruś” Melling – student pierwszego roku historii i młodszy brat Donalda Mellinga
Alfred Cheng – student pierwszego roku historii
Michael Butler – wykładowca historii
Moss – pokojowy w klatce schodowej nr 9
pan Perkins – portier
KOLEGIUM ŚWIĘTEGO JANA
Aleksander Arkady – współprzewodniczący Młodych Pinkertonów; z wizytą
George Mukherjee – współprzewodniczący Młodych Pinkertonów i młodszy brat Harolda Mukherjeego; z wizytą
Harold Mukherjee – student pierwszego roku historii i starszy brat George’a Mukherjeego
W Cambridge nigdy nie było Kolegium Świętej Magdaleny, zainspirowało mnie jednak kolegium oksfordzkie o tej właśnie nazwie. Nie istniało również Kolegium Świętej Łucji, chociaż bardzo przypomina żeńskie kolegia działające w tamtym czasie zarówno w Oksfordzie, jak i w Cambridge. Kolegium Świętego Jana z kolei jest absolutnie prawdziwe, podobnie jak większość pozostałych miejsc w tej książce. Tylko samo morderstwo zostało całkowicie zmyślone...
– Jeszcze nikt nie umarł – zauważyła ponuro Daisy.
Było to dwa dni przed Bożym Narodzeniem w herbaciarni Fitzbillies w Cambridge. Siedzieliśmy tam we czwórkę: Daisy, Aleksander, George i ja – i właśnie pomyślałam, że pozostałym gościom musimy się wydawać dziwni. Daisy ma już prawie piętnaście lat, jest wysoka, szczupła i nosi nowiutkie, szykowne palto z futrzanym kołnierzem, lecz ja niestety ani trochę nie urosłam. Ludzie przy innych stolikach zapewne doszli do wniosku, że dla zabawy udajemy dorosłych – ale gdyby wiedzieli, o czym rozmawiamy, nie posiadaliby się ze zdumienia.
– Podkreślam: na razie nie mamy do czynienia z morderstwem – ciągnęła Daisy. – Ale jeśli do niego dojdzie, Hazel i ja zdecydowanie będziemy mieć przewagę. Już cztery razy...
– ...prowadziłyście śledztwo w sprawie morderstwa, wiemy. – George przewrócił oczami. – Co jednak wcale nie znaczy, że wasze towarzystwo jest lepsze od naszego.
– To się jeszcze okaże. – Daisy spiorunowała go wzrokiem. – No dobrze, przejdźmy do warunków zakładu.
Widzicie, jesteśmy bardzo dojrzali na swój wiek, ponieważ cała nasza czwórka jest detektywami. Należymy do dwóch ściśle tajnych stowarzyszeń: do Towarzystwa Detektywistycznego oraz Młodych Pinkertonów. Daisy i ja istotnie zdążyłyśmy już wyjaśnić cztery morderstwa – a teraz zanosi się na piąte.
Jeszcze nie wiemy zbyt wiele, ale jak mawia Daisy, detektywi muszą doskonalić swoje umiejętności przy każdej nadarzającej się okazji. Przybyłyśmy do Cambridge wczoraj, a już rzuciło nam się w oczy sporo dziwnych rzeczy. Co prawda są święta i mieszkamy w obcym kolegium w obcym mieście, lecz to nas nie powstrzyma od wyjaśnienia wszystkich podejrzanych okoliczności. Przywykłyśmy do pracy w trudnych warunkach. Szczerze mówiąc, najbardziej niezwykłe w przypadku tego śledztwa jest to, że nie tylko my będziemy je prowadzić.
Postanowiłyśmy spróbować swoich sił w pojedynku z Aleksandrem i George’em, czyli Młodymi Pinkertonami. Chodzi o to, kto pierwszy rozwiąże zagadkę. Daisy patrzy na chłopców z góry, bo jeszcze nigdy nie zajmowali się morderstwem, lecz jestem przekonana, że są dobrymi detektywami. Aleksander pomógł nam latem w Orient Expressie, a miesiąc temu obaj asystowali przy naszym śledztwie w sprawie morderstwa w Dniu Guya Fawkesa. Poza tym Aleksander opisywał mi niektóre rozwiązane przez nich zagadki – wszystkie jeżyły włos na głowie i na pewno sprawiłyby sporo kłopotów Daisy i mnie.
Oczywiście nieraz już musiałyśmy z kimś rywalizować, ale do tej pory nasi przeciwnicy nie zdawali sobie z tego sprawy. Bardzo pilnujemy, że dorośli nie dowiedzieli się o istnieniu Towarzystwa Detektywistycznego. Mimo to mam poczucie, że współzawodnictwo z Aleksandrem i George’em będzie zdecydowanie większym wyzwaniem niż przechytrzenie choćby doktora Sandwicha, niezbyt rozgarniętego detektywa amatora, który bezskutecznie próbował zdemaskować mordercę w Orient Expressie. Dorośli zwykle nie doceniają dzieci, my zaś na pewno nie popełnimy tego błędu.
Chyba powinnam wyjaśnić, co wzbudziło nasze podejrzenia. Wszystko zaczęło się wczoraj, kiedy Daisy i ja przyjechałyśmy do Cambridge i spotkałyśmy się z Bertiem.
Wsiadłyśmy do pociągu w niedzielny poranek. Matrona z poczucia obowiązku odprowadziła nas na stację w Deepdean i obdarowała kanapkami zawiniętymi w woskowany papier (zjadłyśmy je prawie natychmiast i pożałowałyśmy tego w porze obiadu). Gdy zgniotłam niepotrzebne już opakowanie w kulkę, odniosłam dziwne wrażenie – jakbym razem z nim mogła wyrzucić z pamięci cały trymestr, wszystkie kłótnie i spory, a zwłaszcza zagadkę morderstwa w Dniu Guya Fawkesa. Odetchnęłam głęboko i poczułam, że opadają ze mnie szkolne troski.
Daisy wyciągnęła z torby Radosną noc i rozłożyła ją tak, by leżała trochę na moich, a trochę na jej kolanach. Miałyśmy czytać razem, lecz tak szybko przewróciła pierwszych dwadzieścia stron, że udało mi się wychwycić może z połowę słów, później zaś przerwała lekturę i zaczęła się przyglądać nagim, zmrożonym wzgórzom, które mijałyśmy. Oczywiście to ona siedziała przy oknie.
Zorientowałam się, że Radosna noc nie spełnia jej oczekiwań jako powieść kryminalna, ja jednak przeczytałam jeszcze parę stron, możliwie delikatnie wsuwając je pod dłoń przyjaciółki. A potem trąciłam Daisy łokciem. Siedziała całkiem nieruchomo, więc przyszło mi do głowy, że rozmyśla o książce.
– Jestem pewna, że akcja zaraz się rozkręci! – powiedziałam.
Daisy odwróciła się ku mnie, szeroko otwierając oczy ze zdumienia.
– Och, nie o tym myślałam! – odparła. – Myślałam o Cambridge. Wyobraź to sobie, Hazel. Miasto stoi przed nami otworem, a dorośli wreszcie nie będą nam mówić, co mamy robić!
Uśmiechnęłam się. Całe miasto... a w nim (choć za nic nie powiedziałabym tego na głos) czekał Aleksander Arkady.
Po raz pierwszy spotkałyśmy Aleksandra w Orient Expressie. Później zaczęłam z nim korespondować i zdążyliśmy się już trochę poznać. Jeszcze nie spotkałam jego najlepszego przyjaciela George’a, podobnie jak Daisy, ale obie wiemy, że George również należy do Młodych Pinkertonów. Chłopcy oczywiście nie towarzyszyli nam, gdy rozwiązywałyśmy ostatnią sprawę – byli w swojej szkole – lecz Aleksander listownie przekazał nam mnóstwo pożytecznych sugestii i wskazówek.
Aleksander spędza święta z George’em i jego starszym bratem Haroldem, uczącym się w Kolegium Świętego Jana. Młodzi Pinkertonowie pojechali do Cambridge na życzenie swoich ojców, żeby poznać miejsce, w którym niedługo zaczną studiować, a pod koniec zeszłego trymestru Aleksander zasugerował, byśmy i my odwiedziły to miasto.
Zaproszenie nadeszło w znakomitym momencie. Martwiłam się, gdzie spędzimy święta Bożego Narodzenia. Nie mogę jechać do domu na ferie, ponieważ moja rodzina mieszka w Hongkongu i sama podróż potrwałaby kilka tygodni, nie mówiąc już o tym, że musiałabym płynąć statkami. W zeszłym roku pojechałyśmy do domu rodzinnego Daisy, ale po tym, co zaszło w Wielkanoc, mój tata nie przystanie na ponowną wizytę, przyjaciółka zaś na każdą wzmiankę o Fallingford milknie i zamyka się w sobie. Fallingford się zmieniło, a ona nie umie sobie z tym poradzić.
Daisy nie miała najmniejszych problemów z uzyskaniem zgody na wyjazd do Cambridge. Jej starszy brat Bertie uczy się w tamtejszym Kolegium Świętej Magdaleny. Oczywiście nie mogłaby się u niego zatrzymać – to kolegium męskie i dziewcząt po prostu nie wpuszczają, nawet jeśli są młodszymi siostrami studentów. Na szczęście Daisy ma w Cambridge jeszcze cioteczną babkę Eustacię, wykładowczynię matematyki w żeńskim Kolegium Świętej Łucji. (Uniwersytet dzieli się na wiele różnych kolegiów, w których młodzież uczy się i mieszka. Wykładowca to po prostu nauczyciel na wyższej uczelni, przy okazji opiekujący się studentami, a cioteczna babka Daisy podobno jest tam bardzo ważną osobą).
Ja miałam zdecydowanie większy problem. Tata nie jest zadowolony, że wzięłam udział w tylu śledztwach w sprawie morderstw. Winą obarcza Daisy, martwiłam się więc, czy pozwoli mi pojechać z przyjaciółką do obcego miasta pełnego studentów. Kiedy jednak zebrałam się na odwagę i poprosiłam go o zgodę, wyraził ją od razu. Widzicie, wiele lat temu on również tam studiował, więc ma miłe wspomnienia i Cambridge nie budzi w nim żadnych podejrzanych skojarzeń.
Opowiedział mi wszystko ze szczegółami najpierw przez telefon, a później w bardzo długim liście, więc w tygodniach poprzedzających wyjazd wyobrażałam sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdybym zdała egzaminy końcowe w Deepdean i dostała się na uniwersytet. Nie mogłabym się starać o tytuł naukowy, ponieważ Cambridge nie przyznaje kobietom takich samych dyplomów jak mężczyznom (kiedy się o tym dowiedziałam, wpadłam w złość, choć przecież to tylko jedna z bardzo wielu rzeczy, których nam nie wolno), lecz mogłabym przynajmniej uczęszczać na zajęcia. Już widziałam, jak spaceruję po trawiastych dziedzińcach w długiej czarnej szacie i kapeluszu, z naręczem mądrych książek, albo jak pedałuję na rowerze przy kaplicy Kolegium Królewskiego i jem podwieczorki ze swoimi błyskotliwymi znajomymi w którejś herbaciarni. W Cambridge wreszcie mogłabym się stać prawdziwą Angielką.
Z początku myślałam, że będziemy pod opieką Hetty, pokojówki z Fallingford, która zajmowała się nami w Orient Expressie, Daisy jednak porozumiała się w tej sprawie z bratem.
– Może wolałybyście moją koleżankę Amandę Price? – zaproponował Bertie przez telefon. – Uczy się w Świętej Łucji, no wiecie, kolegium naszej cioteczki, i nigdzie się nie wybiera na święta. Jeśli powiemy, że ona się wami zaopiekuje, cioteczka puści was samopas.
– Ale czy rzeczywiście się nami zaopiekuje? – spytałam.
– A chcecie tego? – rzucił ironicznie Bertie.
Nie rozumiałam, co ma na myśli, póki siedząca obok Daisy nie trąciła mnie łokciem i nie wyszczerzyła zębów w uśmiechu.
– Ojej! – westchnęłam. – Więc będziemy zdane na siebie?
– Spryciarz z ciebie, Bertie – zaszczebiotała moja przyjaciółka. – Nikt nie będzie się za nami włóczył! Tak będzie zdecydowanie zabawniej!
Z żalem pomyślałam o Hetty, ale mnie również kusiła perspektywa uwolnienia się od dorosłych. Nawet w Orient Expressie czułyśmy się przecież trochę jak w szkole. Teraz jednak będziemy mogły zachowywać się, jak przystało prawie piętnastoletnim dziewczynkom. Nikt nie będzie próbował odesłać nas do pokoju dziecinnego. To naprawdę niedorzeczne, że wszyscy wychodzą ze skóry, by nas chronić, choć przecież jesteśmy prawie dorosłe. Tylko siebie mogą winić o to, że aby zrozumieć mechanizmy rządzące światem, musimy działać w tajemnicy i uciekać się do kłamstw.
Wyjrzałam przez okno ponad ramieniem Daisy. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam strzeliste wieże Cambridge, absolutnie bajkowe na tle bladego zimowego nieba, niemal fizycznie poczułam, że staję się coraz starsza.
Konduktor wagonu pierwszej klasy pomógł nam wysiąść i zlecił tragarzom zaniesienie naszych bagaży do Świętej Łucji. Miałam poczucie, że oto zaczyna się coś ważnego. Zerknęłam na Daisy – wyglądała bardzo elegancko w palcie z futrzanym kołnierzem obok stosu walizek oznaczonych złotym monogramem. Zdałam sobie sprawę, że ćwiczy postawę dorosłej damy.
Na stacji panowało straszne zamieszanie. Ruszyłyśmy do wyjścia, przedzierając się przez tłum ludzi ściskających pięknie zapakowane paczki i grube książki. Z przyjemnością stwierdziłam, że w Cambridge rzeczywiście wszyscy wyglądają na bardzo mądrych.
Wreszcie dostrzegłyśmy Bertiego. Jasne włosy miał dłuższe niż wtedy, kiedy ostatnio go widziałam, no i nosił muszkę, ale wciąż tak bardzo przypominał Daisy, że od razu poczułam się przy nim swobodnie. Kiedy zobaczył siostrę, pomachał do nas i uśmiechnął się szeroko, całkiem jak Daisy, gdy jej wzrok padnie na coś szczególnie miłego. Moja przyjaciółka od razu zapomniała o godnej postawie, którą ćwiczyła na peronie. Rzuciła się na Bertiego i z piskiem oplotła ramionami jego szyję. Dopiero kiedy go puściła, opanowała się na tyle, by schludnie wsunąć luźne kosmyki włosów pod kapelusz.
– Cześć, Zezulcu. Widzę, że wciąż masz te okropne zielone portki – powiedziała z uczuciem.
– Cześć, Pączusiu. Hazel... – Bertie puścił oko do siostry, a mnie złożył wytworny ukłon (zarumieniłam się, bo potraktował mnie, jakbym była dorosła). – No, chodźcie już, chodźcie! – Wyprowadził nas ze stacji i zatrzymał się na zewnątrz, lekko drżąc w skąpych promieniach zimowego słońca. – Amanda się spóźnia, miała tu być już dziesięć minut temu – wyjaśnił. – Ostatnio zrobiła się potwornie zapominalska, ale mam nadzieję, że mimo wszystko o nas pamięta!
– Co słychać w Cambridge? – spytałam, żeby coś powiedzieć.
Daisy rozglądała się zachłannie, pożerając okolicę oczami, wyraźnie zaskoczona liczbą rowerzystów. Dookoła wręcz roiło się od rozpędzonych dwukołowych pojazdów, co nieco mnie zaniepokoiło – miały bardzo głośne dzwonki i sprawiały wrażenie raczej niebezpiecznych. Przyszło mi do głowy, że moje wymarzone przejażdżki po Cambridge mogą się okazać pobożnym życzeniem. Czasem ledwo utrzymuję równowagę na dwóch nogach. Miałabym się chwiać na tych cienkich kołach? Szalenie ryzykowne.
– Och, świetnie się tu bawimy! – zapewnił Bertie. – Żarcie jest wyśmienite, w niektórych kwaterach prawie codziennie po południu są bezy i bąbelki, a w zeszłym tygodniu ktoś wpuścił owcę na dziedziniec.
– Aha – bąknęłam. Łakocie pasowały do mojego wyobrażenia o mieście uniwersyteckim, ale owca już mniej. – A jak studia?
– Och, kto by się nimi przejmował? – Bertie wzruszył ramionami. – Nie byłem na żadnym wykładzie od początku roku.
Daisy oderwała wzrok od rowerów.
– Dlaczego nie chodzisz na wykłady? – spytała ostro.
– A czemu miałbym? Wystarczy, że Amanda chodzi. Poza tym tutaj nikt się nie przejmuje pierwszym rokiem.
– Nieprawda. – Daisy przewróciła oczami.
– Tego nie możesz wiedzieć, Pączusiu! – odparował. – Słuchaj, to zupełnie normalne. Wszyscy tak robią, nawet Czaruś, a to całkiem przyzwoity gość. Nie masz się czym martwić. Jestem od ciebie starszy i wiem, co robię.
– Hmm – mruknęła Daisy sceptycznie. – Czaruś? Kto to taki?
– Mój kolega! Posłuchaj, będę się uczył, kiedy będzie trzeba. Nie rozumiem, dlaczego nie miałbym się zabawić po tym... co się wydarzyło.
Bertie zamilkł na wspomnienie Fallingford. Morderstwo w domu rodzinnym i późniejszy proces były dla niego potwornym ciosem.
Ścisnęłam ramię Daisy. Widziałam, że jest niezadowolona, ale nie chciałam, żeby się od razu pokłóciła z Bertiem. To miały być radosne święta.
– Och, no trudno. – Wypuściła powietrze i się odprężyła. – Rób, jak uważasz. A teraz powiedz mi więcej o tym Czarusiu. Co to za jeden, że chce sięz tobą kolegować?
– Słyszałaś o nim! Charles i Donald Mellingowie. Ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy bliźniacy byli jeszcze całkiem mali, pamiętasz?
– Ach, tak! Mellingowie ze Shropshire – rzuciła Daisy, jakby ją olśniło.
Po dwóch latach znajomości wiedziałam już, co tak naprawdę znaczył ów typowo angielski komentarz: że Mellingowie posiadają majątek ziemski, a poza tym są niewiarygodnie bogaci i angielscy do szpiku kości. Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, że wszyscy Anglicy się znają i nawet nie muszą sprawdzać, kto jest kim.
– Donald to ten starszy, prawda? – dodała Daisy. – Do licha. Zawsze się zastanawiałam... czy Czaruś nie ma o to żalu? Gdyby urodził się pięć minut wcześniej, to on odziedziczyłby fortunę Mellingów.
– Jędza – mruknął Bertie dosyć czule. – Ale... no cóż, pewnie tak. Zresztą może i szkoda. Czaruś nawet wydaje się starszy. Jest dużo przystojniejszy, no i zachowuje się jak dziedzic, rozumiesz. Zawsze wypowiada się w ich imieniu i sam podejmuje wszystkie decyzje. Donald po prostu płynie z prądem. Włóczy się z nami, jakby nie miał lepszego pomysłu na życie.
– Czaruś najwyraźniej jest podobny do mnie – stwierdziła Daisy ze złośliwym uśmieszkiem. – Uroda i inteligencja, i brat, któremu nic z tych zalet nie skapnęło. Biedny Donald... i Zezulec.
– Udam, że tego nie słyszałem – westchnął Bertie. – W każdym razie Mellingowie mają urodziny w Boże Narodzenie i z tej okazji wydają przyjęcie w refektarzu. Niby obaj, ale większość gości to znajomi Czarusia. Wy również jesteście zaproszone, rzecz jasna, to już uzgodnione. Będą jazz-bandy i fontanna bąbelków. Donald chyba jest trochę zły, że Czaruś tak się rządzi, chociaż próbuje to ukryć. Płaci za wszystkich gości brata. Ale kto by się kumplował z Donaldem, skoro może z Czarusiem? Donald nawet się stara, ale przypomina... kiepską kopię. Nie jest nawet w połowie tak zabawny jak Czaruś. I w dodatku ma strasznego pecha! Wciąż mu się przytrafiają dziwne wypadki.
– Co za wypadki? – spytała Daisy, podejrzliwie mrużąc oczy.
– O, wreszcie! – zawołał Bertie i zaczął wymachiwać rękami. – Hej, Amando!
Spodziewałam się kogoś tak wymuskanego jak dandys Bertie, noszący jasnozielone spodnie i zaczesujący włosy do tyłu, lecz dziewczyna, która zeskoczyła z zardzewiałego zielonego roweru i pospieszyła w naszą stronę, okazała się niezbyt szykowna. Była krępa, a rozwiane, pofalowane brązowe włosy wymykały jej się spod spłowiałego niebieskiego beretu. Trudno byłoby sobie wyobrazić kogoś mniej pasującego do Bertiego.
– Bertie! – wysapała; policzki miała czerwone i lśniące od potu. – Przepraszam za spóźnienie. Byłam w Świętej Łucji. Pisałam pracę i niestety straciłam rachubę czasu, no a potem jeszcze musiałam naoliwić Konia.
Rozejrzałam się za koniem, ale zwierzę nie rzuciło mi się w oczy.
– Ona mówi o swoim rowerze – wyjaśnił Bertie z szerokim uśmiechem. – Manda, poznaj moją młodszą siostrę Daisy i jej przyjaciółkę Hazel. Obie są stanowczo zbyt sprytne dla własnego dobra.
– Bzdura! – zaprotestowała Daisy świętoszkowato. Nie daje po sobie poznać, jaka jest bystra, póki się nie upewni, że może komuś zaufać.
– Cześć – rzuciła Amanda. Wreszcie udało jej się złapać oddech i obrzuciła nas badawczym spojrzeniem.
– Daisy, Hazel, oto Amanda – dodał Bertie. – Wyśmienita historyczka. Bez niej wszyscy bylibyśmy zgubieni.
Uśmiechnął się do dziewczyny w sposób charakterystyczny również dla Daisy, a Amanda pod wpływem tego uśmiechu od razu zmiękła, całkiem jak krewetki, które ulegają czarowi mojej przyjaciółki. Już wiedziałam, dlaczego tak chętnie się dzieli z Bertiem notatkami z wykładów.
– No dobrze – powiedziała. – Wyjaśniłeś im wszystko?
– Zacząłem. Możesz kontynuować.
Amanda odrzuciła z oczu miękkie, kędzierzawe kosmyki i mimo wyraźnego zmęczenia popatrzyła na nas ostro.
– Słuchajcie, panna Mountfitchet prosiła, żebym się wami zaopiekowała. Chce, żebym towarzyszyła wam przez cały czas, ale mam wiele innych obowiązków, więc musimy zawrzeć pewną umowę. Będę wychodzić z wami ze Świętej Łucji i przyprowadzać was z powrotem, a w międzyczasie robicie, co chcecie, lecz jeśli ktoś zapyta, powiecie, że nie odstępowałam was na krok. W porządku?
– W porządku – pospiesznie potwierdziła Daisy. Wiedziałam, że zasady zostały wcześniej ustalone, ale kiedy poznałam Amandę, trochę zaczęłam się dziwić.
– A co ty będziesz wtedy robić? – spytałam.
– Mam kilka prac pisemnych do skończenia. Muszę się tym zająć w czasie ferii.
– Manda jest tytanem pracy – dodał Bertie z uśmiechem, jakby chciał okazać jej wsparcie, lecz w tonie jego głosu było coś, co mnie zaniepokoiło.
– Teraz Bertie was oprowadzi, a ja pójdę się pouczyć – oznajmiła Amanda. Znowu odgarnęła włosy; tworzyły kędzierzawą chmurę wokół jej twarzy i wciąż się wymykały spod beretu, chociaż przypinała je wsuwkami. – Pokaże wam Cambridge i Świętą Magdalenę. Gdyby ktoś pytał, ja też z wami byłam. Spotkamy się za godzinę przed Świętą Łucją – jesteśmy zaproszone na podwieczorek do panny Mountfitchet, a potem pójdziecie na kolację do Świętej Magdaleny.
– My? – zdziwiła się Daisy. – A ty?
– A ja nie – ucięła Amanda.
– Dlaczego... – zaczęła moja przyjaciółka, lecz Bertie szturchnął ją w bok.
– Daj spokój – mruknął. – Widzimy się o czwartej, Manda, przy moście do Świętej Łucji.
– Do zobaczenia. – Amanda pozdrowiła nas skinieniem głowy, wsiadła na Konia i popedałowała przed siebie. Jechała bardzo szybko, lawirując między innymi rowerzystami; przyglądałam jej się z rosnącą ciekawością.
– Co jej się stało? – zainteresowała się Daisy.
– Nieważne – zbył ją Bertie. – Nie odwiedzi Świętej Magdaleny w te święta, tylko tyle musicie wiedzieć.
Daisy odwróciła się ku mnie i z rozdrażnieniem uniosła brwi. Dobrze ją rozumiałam. Działo się tu coś dziwnego i chciałam zgłębić tę tajemnicę równie mocno jak ona.
– No, chodźcie – popędził Bertie. – Oprowadzę was przed podwieczorkiem.
– Czy Czaruś i Donald będą na kolacji? – spytała Daisy. – Zostali na ferie?
Bertie przytaknął.
– Owszem. Mówiłem już, mają urodziny w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Skończą dwadzieścia jeden lat – są starsi niż reszta z nas – i Donald wreszcie przejmie kontrolę nad spadkiem. Dziś zjedzą z nami kolację, podobnie jak Aleksander i George. Ci z kolei przyjdą z bratem George’a, moim kolegą Haroldem z Kolegium Świętego Jana. A przy okazji, Pączusiu... Wiedziałem, że Harold ma młodszego brata George’a, ale nie miałem pojęcia, że to twój George!
– Nie mój! Nigdy go nie spotkałam! – zaprotestowała Daisy. – I Hazel też nie. Chociaż ona przyjaźni się z Aleksandrem.
– To Amerykanin? – upewnił się Bertie.
– To utrapienie– westchnęła Daisy.
Drgnęłam. W zeszłym trymestrze Aleksander rzeczywiście stał się przyczyną poważnych nieporozumień między nami – to była jedna z naszych najgorszych kłótni – ale miałam nadzieję, że z tym już koniec. Nagle zelektryzowała mnie myśl, że wkrótce go zobaczę. Jeszcze dzisiaj! Nie byłam tylko pewna, czy jestem na to gotowa.
Ruszyliśmy długą, prostą ulicą. Z obu stron okalały ją białe domy z dużymi oknami i piękne, nagie drzewa. Bertie wskazywał nam różne ciekawe miejsca.
– Spójrzcie, Równia Parkera! Tu się latem gra w krykieta i jest strasznie fajnie.
Patrzyłam i patrzyłam, i z trudem powstrzymywałam okrzyki zachwytu. Cambridge objawiło nam się pełne kamiennych budowli, trawiastych przestrzeni i posągów. Wszystko było stare i tak piękne, że poczułam się przytłoczona. Po drodze minęliśmy wiele sklepionych łukowatych przejść, które sprawiały wrażenie drzwi do innych, tajemnych światów – dałam radę ledwie zerknąć na znajdujące się za nimi zadbane dziedzińce z fontannami i ścieżkami, po których spacerowali mężczyźni w czarnych szatach i kapeluszach.
Z każdym mijanym miejscem wiązała się jakaś historia. Bertie opowiedział nam, że we wnęce przy zabytkowych drewnianych drzwiach pewien student drugiego roku ukrył się przed policjantem, że Harold zgubił czapkę na wysokim murze i musiał się po nią wspinać, podczas gdy wszyscy mu się przyglądali, i że kręta brukowana uliczka niemal do ziemi zasłonięta gałęziami drzew stanowiła najkrótszą drogę do najlepszego pubu w mieście. Dopiero dziesięć minut później, kiedy przystanęliśmy przed wysokim kamiennym gmachem otoczonym metalowym ogrodzeniem, wrócił temat dziwnych wypadków. Stało się to zupełnie niespodziewanie.
– A niech to! – krzyknął Bertie, zerkając do góry. – Powinni bardziej uważać! Ktoś zgubił but na budynku Senatu.
Myślałam, że coś mu się pomieszało, ale byłam w błędzie. Na gzymsie jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią leżało coś, co naprawdę wyglądało na tenisówkę.
– Jak to się tam znalazło? – spytałam.
Bertie sprawiał wrażenie zakłopotanego.
– Pączusiu... i ty, Hazel... czy przyrzekacie, że nikomu nie zdradzicie tego, co wam teraz powiem?
– Jasne! – prychnęła Daisy, przewracając oczami. – Będziemy trzymać język za zębami.
– Na pewno? To ważne – nalegał Bertie. – Jeśli nas wsypiecie, odeślę was z powrotem do szkoły!
Była to przerażająca groźba. Daisy zbladła i znowu poróżowiała. A potem zmarszczyła nos.
– Och... no dobrze – mruknęła. – Nie jestem skarżypytą. I Hazel też nie.
– Nikomu nie powiem – przysięgłam. – Daję słowo.
– W porządku. – Bertie zniżył głos. – No więc... niektórzy z nas... się wspinają.
– Przecież wiem! – zawołała Daisy. – Już mi mówiłeś.
– Ciii! To tajemnica! – syknął Bertie jeszcze ciszej. – Słuchajcie, należę do Nocnych Wspinaczy. To grupa – ściśle tajna grupa! – studentów, którzy po zmierzchu wchodzą na różne budynki.
Oszołomiona obrzuciłam wzrokiem te wszystkie strzeliste kamienne wieże, iglice i rzygacze. Nie umiałam sobie wyobrazić, jak ktokolwiek mógłby wejść tak wysoko i się nie zabić.
– To naprawdę wielki sekret – ciągnął Bertie. – Jeśli kogoś dorwą, relegują go... czyli wyrzucają z uczelni, Hazel. Każdy członek klubu wie tylko, kto należy do jego sekcji. Dzięki temu nie może wsypać zbyt wielu kolegów, jeżeli zostanie przyłapany. W naszej sekcji jest nas pięciu: Czaruś, Donald, ja i jeszcze jeden chłopak o imieniu Alfred z naszej klatki schodowej w Świętej Magdalenie, a także Harold ze Świętego Jana. Wszyscy studiujemy historię, tak się poznaliśmy. Zbieramy się na dachu Świętej Magdaleny po północy i planujemy wspinaczkę. To okropnie ekscytujące, nawet bardziej niż chodzenie po górach. Można używać tylko rąk i nóg, no i czasami liny, jeśli koniecznie trzeba. Właśnie przez linę Donald ostatnio miał wypadek, i to chyba na razie najgorszy ze wszystkich.
– Tak? – zainteresowała się Daisy. – Mów dalej!
– No cóż, wszyscy się wspinamy, ale jakimś cudem w tarapaty zawsze wpada Donald. Jego lina pęka lub kruszy się kawałek muru, który właśnie usiłuje pokonać... Dlatego Donald ciągle stanowi obiekt żartów. W zeszłym tygodniu wspinaliśmy się na budynek Senatu, o, tutaj. To dosyć trudny szlak, ale dobrze znany. Pokonywaliśmy go mnóstwo razy. W pewnym miejscu trzeba wejść po rynnie, a później uchwycić się dużego, wystającego kamienia. Czaruś szedł pierwszy, Donald za nim, gdy nagle, jak grom z jasnego nieba, kilka kamieni oderwało się od ściany i poleciało na Donalda.
Na szczęście akurat trzymał ręce w górze, więc one ucierpiały najbardziej, ale mimo to zsunął się dobrych kilka stóp ku niższemu gzymsowi. Wszyscy rzuciliśmy się na pomoc. Donald miał rozdarty płaszcz i poranione ramiona. Dostał też mocny cios w głowę – zakrwawił sobie koszulę i musiał skłamać, że wpadł rowerem na mur, kiedy oddawał ją do prania Mossowi. Moss to nasz pokojowy. Opiekuje się klatką schodową numer dziewięć, sprząta pokoje i tak dalej. Wkrótce go poznacie. Ale jak mówiłem, to był najgroźniejszy wypadek, jaki spotkał Donalda.
– A czy Czaruś zwykle jest w pobliżu, kiedy dochodzi do wypadków? – błyskawicznie zapytała Daisy. Od razu się domyśliłam celu jej pytania. Donald był dziedzicem ogromnej fortuny, podczas gdy Czarusiowi spadek się nie należał. Gdyby jednak coś się przydarzyło starszemu bratu, majątek przypadłby młodszemu. Bardzo znaczące wydawało się też to, że Donald znalazł się w niebezpieczeństwie właśnie teraz, tuż przed swoimi dwudziestymi pierwszymi urodzinami.
– Co? – Bertie zmarszczył brwi. – Och... chyba tak. Ale nic nie rozumiesz. To nie jest wina Czarusia. On płata Donaldowi figle zupełnie innego rodzaju.
Daisy i ja wymieniłyśmy spojrzenia pełne niedowierzania.
– Płata figle? – powtórzyła moja przyjaciółka.
– O, tak. Czy nie mówiłem, że Czaruś uwielbia żartować? Świetny z niego kumpel, ciągle się ze wszystkimi przekomarza. Podejrzewam, że owca na dziedzińcu to też jego sprawka, chociaż się nie przyznał. Podmienia nam kapelusze, które wobec tego ciągle okazują się za duże lub za małe, i przypina kartki z wulgarnymi napisami do szat wykładowców. Najgorzej jednak ma Donald. Czarusiowi zdarza się wejść na dach Świętej Magdaleny z jakimiś rzeczami Donalda albo zszyć mu rękawy marynarki czy nawpuszczać żab do łóżka. O, a kilka dni temu ustawił wiadro z lodowatą wodą na drzwiach. Szkoda tylko, że na głowę Donalda poleciało wiadro, nie sama woda, i Moss znowu musiał biedaka opatrywać! Czaruś wszystkiemu zaprzeczył, ale oczywiście dobrze wiemy, że to jego sprawka. Donald strasznie śmiesznie wyglądał!
Dreszcz mi przeszedł po karku. Niektóre żarciki wcale nie wyglądały na zwykłe wygłupy.
– Och, żebyście zobaczyły swoje miny! – zawołał nagle Bertie i wybuchnął śmiechem. – Pączusiu, daj spokój, przecież są święta! W tym tygodniu skupimy się na orzechach, pomarańczach, marcepanie i prezentach. Nie szukaj dziury w całym!
– Nigdy tego nie robię! – oburzyła się Daisy. – To nie moja wina, że ciągle mi się przytrafiają różne rzeczy. A w ogóle dlaczego wszyscy zawsze posądzają mnie? Hazel wpada w tarapaty równie często jak ja.
– Nieumyślnie! – zapewniłam Bertiego. To prawda, że kłopoty same nas znajdują, choć wcale ich nie szukamy... a przynajmniej tak sądzę. Czyżby znowu nas odnalazły? W Cambridge?
– Rozchmurzcie się – poradził chłopak. – Zamiast tego lepiej się obejrzyjcie. Co za widok!
Odwróciłyśmy się jak na komendę i ujrzałyśmy imponującą, oszałamiająco piękną kaplicę Kolegium Królewskiego. Zdobiły ją liczne wieże i wieżyczki, a kamienna elewacja wydawała się ażurowa i delikatna niczym utkana z koronki. Nie mogłam uwierzyć, że stoję obok – tak często widywałam ten budynek na zdjęciach! Poczułam się tak, jakbym znienacka spotkała smoka lub zobaczyła piramidy. Nie posiadałam się z zachwytu.
– To dopiero coś, prawda? – rzekł Bertie. – Powinnyście ją zobaczyć w nocy ze szczytu budynku Senatu! Stamtąd widać calutkie Cambridge, a kaplicę to już w każdym detalu! Z góry robi fantastyczne wrażenie. Chmury między iglicami...
Mówił wyjątkowo łagodnym tonem, jakby sama myśl o wspinaczce podziałała na niego uspokajająco. Chyba go rozumiałam. Kiedy człowiek znajdzie się tak wysoko, inaczej patrzy na to, co go otacza. Bertie spoglądał na kaplicę i jednocześnie pamiętał ją taką, jaką ją widział w tajemnicy przed wszystkimi – było to coś, co musiało w nim pozostać na długo po tym, jak zszedł na ziemię.
Cambridge było niewiarygodnie, absurdalnie piękne, tak że nie mogłam wręcz ogarnąć go rozumem. Odsunęłam od siebie odurzające wizje kaplicy Kolegium Królewskiego w świetle księżyca i zmusiłam się, by skupić wzrok na rzeczach dostrzegalnych z ziemi: pędzących rowerach, małych, rozjarzonych ciepłym światłem sklepikach ze słodyczami i szatami dla studentów, a także grupie gromko śpiewających kolędników.
Bertie odszedł na chwilę, by wrzucić parę monet do kapelusza kolędników, a wtedy Daisy skorzystała z okazji i chwyciła mnie za ramię.
– Coś się szykuje! – syknęła. – Ty też tak myślisz, Hazel? Coś między Czarusiem a Donaldem!
– Chodzi ci o te... wypadki?
Moja przyjaciółka skinęła głową.
– Mam przeczucie, że już niedługo Donalda spotka coś potwornego – rzuciła złowieszczo.
Za kaplicą ulica się zwężała. Z obu stron otoczyły nas wysokie ceglane lub kamienne budynki, piękne i stare.
Przyglądałam im się tak zachłannie, że nie patrzyłam pod nogi. Raptem pośliznęłam się na obluzowanym kocim łbie i upadłam.
– Hej! – krzyknął ktoś. Daisy w ostatniej chwili wciągnęła mnie na chodnik. Tuż obok, tam gdzie jeszcze przed chwilą klęczałam, śmignął pochylony nad kierownicą rowerzysta. Brązowe włosy miał wciśnięte pod czapkę, a poły jego szaty powiewały na wietrze. Zamarłam, nie mogąc złapać tchu, on zaś obejrzał się z niezadowoloną miną. Krągła twarz i zadarty nos powinny były nadać mu dobroduszny wygląd, lecz tak się nie stało, bo zrobił nieprzyjemną minę.
– Uważaj, Wells! – krzyknął, gdy zatrzymał rower i jedną nogę oparł na ziemi. Zdałam sobie sprawę, że mówi do Bertiego. – Pilnuj swoich gości albo cię spiszę! O mało na nią nie wpadłem! – I popędził dalej. Po chwili zniknął nam z oczu za zakrętem uliczki po prawej stronie.
– Co za paskudny typ! Znasz go? – spytała Bertiego Daisy.
– To Michael Butler. Uczy historii, choć jak na wykładowcę jest dość młody. Nie stać go na porządne mieszkanie, więc wynajął kwaterę w naszej klatce schodowej i rozstawia nas po kątach, za co dodatkowo mu płacą. Daje się lubić, choć czasem dochodzi do wniosku, że trzeba nas krótko trzymać. Wtedy robi się z niego okropny nudziarz, karze za najdrobniejsze przewinienia. Między innymi dlatego zaczęliśmy się wspinać – po zmierzchu można opuścić klatkę tylko po rynnie, bo Butler pilnuje. Zamyka drzwi wejściowe codziennie o dwudziestej trzeciej i biada temu, kto się spóźni!... No dobrze, tu mamy muzeum – dodał po chwili, wskazując budynek. – Wygląda trochę jak grecka świątynia. Nigdy nie byłem w środku... za to wdrapałem się na dach. A po lewej jest herbaciarnia Fitzbillies. Zdecydowanie najlepsze bułeczki z Chelsea w całym Cambridge. Na pewno jeszcze tu przyjdziecie.
Zerknęłam przez szybę do rozświetlonego wnętrza niskiego ceglanego budynku. Od razu rzuciły mi się w oczy stosy różowo-białych ciastek, ciast z kremem i orzechami, a także zakręconych złotobrązowych bułeczek, obficie usianych rodzynkami i ociekających słodkim syropem. Ślina napłynęła mi do ust. Tyle godzin minęło od czasu, kiedy skończyłyśmy sklejone gumowatym sosem kanapki z lekko roztopionym serem! Za ladami dostrzegłam stoliki, przy których goście jedli obfity podwieczorek, i zaburczało mi w brzuchu.
Niestety musieliśmy iść dalej. Ruszyliśmy wąską brukowaną uliczką, którą odjechał Michael Butler. Może z powodu tych wszystkich wysokich murów niespodziewanie poczułam, jakby nagle zabrakło światła dziennego, jakby pochłonął nas mrok. Wydychane powietrze tworzyło białe chmurki przed naszymi twarzami.
– No dobrze, teraz miniemy Świętą Magdalenę, ale później znowu tu przyjdziemy. Na razie musimy iść do Świętej Łucji. Trzymajcie się tej ulicy.
Spojrzałam w lewo na wysoki ceglany mur i ciężkie drewniane wrota u stóp smukłej wieży. A potem brukowane uliczki znienacka się skończyły i wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Przed nami rozpościerał się zgrabny łuk kamiennego mostku ponad lśniącą, ciemną tonią rzeki. To były słynne błonia z opowieści taty. Tutaj latem studenci pływali płaskodennymi łódkami, tutaj odpoczywali i urządzali sobie pikniki, i uczyli się do egzaminów. Błonia zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Okazały się malownicze i bardzo, bardzo angielskie. Na naszym brzegu ich granicę wyznaczały tyły kolegiów z kamiennymi murami, rozświetlonymi oknami, zdobieniami i filarami. Poczułam, że te światła mnie przyzywają.
– Amanda powinna niedługo dotrzeć – rzekł Bertie. – Uczyła się w miasteczku. O, jest! Tym razem na czas. Cześć, Manda!
I rzeczywiście dziewczyna wychynęła z cienia za naszymi plecami, prowadząc Konia. Przywitała się skinieniem głowy i ruszyła dalej, jakby nigdy nie odłączyła się od nas nawet na chwilę.
– Teraz przejdziemy przez most – poinformował Bertie.
Popatrzyłam na drugi brzeg rzeki i tam zobaczyłam zupełnie inny widok: nowe ceglane budynki, nieciekawe, kwadratowe i mało romantyczne. Czy one również należały do zabudowań uniwersyteckich? Niemożliwe! Tutaj chyba musieli mieszkać zwykli ludzie, nie studenci! Ale Bertie niezaprzeczalnie wskazywał najbrzydszy z nich, ciężki, niski, otoczony kilkoma klocowatymi czerwonymi przybudówkami.
– To Święta Łucja, kolegium Amandy i naszej cioteczki, która zresztą pewnie już się was spodziewa... O, proszę!
W drzwiach frontowych stanęła drobna postać z burzą białych włosów. Czarna powłóczysta szata upodabniała ją do ptaka lub nietoperza, zwłaszcza że kobieta przekrzywiała głowę niczym małe zaciekawione stworzonko.
– Cioteczko! – zawołał Bertie. – Przyprowadziłem je!
– Pospiesz się, głuptasie! – odkrzyknęła starsza pani. Gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyłam, że ma mały zgrabny nos i wysokie kości policzkowe, i jest bardzo podobna do Daisy i Bertiego, choć jej rysy wyostrzyły się z wiekiem. – Musiałyście całkiem przemarznąć! Daisy, moja droga! A to pewnie Hazel... Witajcie w Kolegium Świętej Łucji! Mam nadzieję, że miło spędzicie u nas czas. Bagaże dotarły już dawno, są w waszej kwaterze. Wejdźcie, wejdźcie. Macie ochotę na podwieczorek?
Jedną z podstawowych zasad Towarzystwa Detektywistycznego jest ta, by nigdy nie odmawiać poczęstunku.
Przeszłyśmy do pokoju ze ścianami pokrytymi jasną boazerią, czystym białym sufitem i drewnianą podłogą przykrytą sfatygowanym chodnikiem. Odniosłam wrażenie, że całe wyposażenie jest podniszczone i najlepsze lata ma już za sobą. Po kapiących przepychem opowieściach taty inaczej wyobrażałam sobie wnętrza kolegiów.
– To pokój wspólny starszych roczników – wyjaśniła ciocia Eustacia, gdy pokojówka w połatanym fartuszku wniosła dzbanek herbaty i talerz z rogalikami. – Trochę tu rześko, wiem. Zaprosiłabym was do swojego gabinetu, tam jest dużo przyjemniej, ale akurat trwa sprzątanie. Grzejniki są włączane między ósmą i dziewiątą rano oraz między szóstą i siódmą po południu, więc dopiero za kilka godzin znowu zrobi się cieplej. Podobno niska temperatura dobrze konserwuje. Ja bym raczej powiedziała, że korzystnie wpływa na stan finansów Kolegium... Szybko się przekonacie, że chociaż żeńskie kolegia zamieszkuje połowa wszystkich tutejszych studentów, to jednak mają one budżet mniejszy niż choćby połowa budżetu kolegiów męskich. No cóż, napijcie się herbaty, to się rozgrzejecie.