44,99 zł
Był jasny, wiosenny dzień. Nad naszymi głowami płynęły blade chmury, a w powietrzu było czuć dym i pył ceglany, ale także kwiaty pani Goodchild. W takie dni zapomina się o wojnie. Wszystko wydaje się normalne i pełne nadziei… dopóki nie spojrzy się na jakiś zbombardowany dom.
W Wielkiej Brytanii trwają działania wojenne. Tymczasem Ministerstwo Nie dla Dam – tajna agencja rządowa, szkoląca dzieci na szpiegów – ma coraz większe kłopoty, bo z tajnych akcji nie wracają kolejni agencji. Zapada decyzja, by May, Nuala i Eric – odważni i sprytni młodzi rekruci – zostali w trybie przyspieszonym przygotowani do łamania szyfrów i podjęcia misji. Pewnego dnia, przeszukując zbombardowany budynek, trafiają na… ciało! Wcześniej na pewno go tu nie było, zostało podrzucone… Czy to zaginiona agentka Ministerstwa, która wyruszyła do Francji? A może ktoś, kogo mieszkańcy kamienicy chcieli uciszyć...? May, Nuala i Eric znów muszą przeobrazić się w detektywów – i wyjaśnić sprawę zbrodni w zaułku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 392
Rok wydania: 2025
Z raportu Fionnuali O’Malley, agentki WOK-u, 23 kwietnia 1941 roku
Oto mój raport na temat pewnej zaginionej agentki i zbrodni w zaułku Hogarth. Eric, May i ja znaleźliśmy zwłoki, a także wyjaśniliśmy wiele tajemnic i prawie… Zresztą zaraz sami się przekonacie. Nie chcę już na początku wyjawić wszystkich faktów
Jeszcze nie mogę uwierzyć, że właśnie ja przygotowuję ważny, oficjalny dokument, który Hazel schowa w archiwum Ministerstwa. To wszystko jest bardzo tajne. Nie wolno nam nikomu pisnąć choćby słówka ani o śledztwie, ani o innych rzeczach związanych z Ministerstwem. Podpisaliśmy takie zobowiązanie. Zaproponowałam May, żeby pracowała ze mną, bo ostatnim razem to ona przygotowała raport, ale nie dała się namówić. Później zapytałam Hazel, co mam napisać. Jej zdaniem na początku warto opowiedzieć, co się działo od czasu poprzedniej sprawy. W każdym razie ona zwykle tak robi.
No dobrze, to trochę dziwne, ale skoro trzeba… Od stycznia chodzę do prawdziwej szkoły! Jestem tam razem z May. Nie wierzyłam, gdy mówiła, że nie znosi Deepdean – dlaczego miałaby nie chcieć się uczyć nowych rzeczy? – ale to prawda. May zupełnie sobie nie radzi. W sumie to dość zabawne. Nie potrafi usiedzieć w miejscu ani stosować się do zasad, a większość dziewczynek iwszystkienauczycielki jej nie lubią.
Trochę więc sama się wahałam, czy ja też powinnam nie znosić szkoły, ale zwyczajnie nie dałam rady! Świetnie się tam bawię, nawet jeśli cały czas muszę udawać różne rzeczy. Oczywiście przede wszystkim udaję, że jestem zwykłą dziewczynką, a nie… szpiegiem.
Bojestem szpiegiem, tak jak May! Od kiedy zostałyśmy przyjęte do Ministerstwa Nie dla Dam, pomagamy rządowi Wielkiej Brytanii wygrać wojnę, mimo że ja mam dopiero jedenaście i pół roku, a May nie ma nawet jedenastu lat. Dziwne? Ale prawdziwe!
Pewnie chcecie wiedzieć, jak do tego doszło.
May poznałam w listopadzie, gdy razem z Erikiem przyjechała do mojego domu rodzinnego, Elysium Hall. Teraz mnie to bawi, ale na początku byłyśmy do siebie bardzo wrogo nastawione. Ona i Eric udawali dzieci ewakuowane z Londynu, jednak zachowywali się tak dziwnie, że zaczęłam ich podejrzewać o szpiegowanie dladrugiej strony. Oczywiście się myliłam. (Ściśle mówiąc, wtedy nie pracowali jeszcze nawet dla naszej strony. Z powodu wieku nie zostali przyjęci do Ministerstwa, więc zamierzali dopiero pokazać, co potrafią. May nie lubi, gdy jej się o tym przypomina). Odkryli, że w Elysium Hall działa niemiecki agent, i próbowali go zdemaskować, gdy nagle zginął mój wujek Sidney.
Tak, nie żartuję! Został zamordowany! Wciąż mam ciarki, gdy o tym myślę. Relację z tej sprawy możecie znaleźć w archiwum Ministerstwa. Hazel, starsza siostra May, zabrała mój pamiętnik z tego okresu oraz notatki May i je schowała. Sama widziałam. Są w czerwonej teczce, jak prawdziwe urzędowe dokumenty.
W każdym razie pomogłam May i Ericowi wykryć zarówno tego niemieckiego agenta, jak i mordercę, chociaż miałam obawy, co się potem stanie z Elysium Hall. Trudno. I tak nie lubiłam tego miejsca.
Elysium Hall zostało zarekwirowane przez wojsko, a moja rodzina przeniosła się do małego domu we wsi. To właśnie tam powinnam spędzać ferie. Ale mnie tam nie ma, bo pod koniec wiosennego trymestru dostałyśmy list od Hazel.
Był zaadresowany do mnie, i całe szczęście, bo May ciągle coś gubi. Jest okropnie nieuważna i zwykle szybko zapomina, gdzie coś położyła, nawet jeśli bardzo lubi daną rzecz. Mimo to wpadła w złość, gdy na kopercie w mojej przegródce zobaczyła słowa: „Do Fionnuali” i poznała pismo Hazel.
– Dlaczego pisze do ciebie? – fuknęła. – To moja siostra.
Obróciłam kopertę w palcach, zdziwiona, bo spodziewałam się raczej listu od mamy.
„I do May też” – było napisane na odwrocie.
Roześmiałyśmy się, co od razu rozładowało napięcie. Gdyby May była inna, może zrobiłaby nawet nieco zażenowaną minę. Ale ponieważ jest, jaka jest, to tylko mruknęła:
– Widzisz?!
Potem otworzyłam list i już nie było mi do śmiechu.
Drogie Nualu i May,
coś się stało. Potrzebujemy Was w Londynie. Sprawa rodzinna. Zadzwońcie pod numer, którego Was nauczyłam, i przygotujcie się do podróży.
Hazel
Poczułam strach, choć z innego powodu, niż pewnie myślicie. „Sprawa rodzinna” to po prostu hasło, na które się umówiłyśmy z Hazel. Oznaczało coś bardzo ważnego dla Ministerstwa. A więc znowu musiało chodzić oszpiegowanie.
May ścisnęła moje ramię.
– To jest to! – syknęła. – Potrzebują nas! Wreszcie stąd uciekniemy!
– Do końca trymestru jeszcze parę tygodni – przypomniałam. Wcale się nie paliłam do wyjazdu, bo dopiero co zaczęłam się odnajdywać w tej szkole. Niektóre dziewczynki z dormitorium nawet mnie polubiły.
– I co z tego?! – May natychmiast się nastroszyła. Zresztą z jakiegoś powodu cały trymestr zachowywała się dziwnie. – Szkoła to strata czasu. A jeśli spróbują nas powstrzymać… Raz już uciekłam. Mogę to zrobić znowu.
– Ale tym razem będą cię szukać – zwróciłam jej uwagę. – Jesteś na czarnej liście.
W dodatku byłam absolutnie pewna, że zajmuje na tej liście czołowe miejsce.
– Ministerstwo nas potrzebuje! – odburknęła. – A skoro tak…
Spojrzałam na drzwi dormitorium, w którym Eloise Barnes i Marcella Semple już się szykowały do nocnej uczty, a potem znowu na list. Szczerze mówiąc, obie od początku na niego czekałyśmy… Wciąż się wahałam, gdy May nagle ryknęła:
– PROSZĘ PANI!
Matrona (tak nazywamy panią, która się nami opiekuje; w Deepdean używa się całej masy dziwacznych słów) wyjrzała ze swojego gabinetu. May popatrzyła na mnie znacząco paciorkowatymi oczami, więc z trudem powstrzymałam westchnięcie.
– Proszę pani, chodzi o moją ciocię – zaczęłam, mnąc kartkę w dłoni, żeby nie mogła jej przeczytać, i robiąc zbolałą minę. Nie mam żadnej cioci, ale matrona o tym nie wie. – Stało się coś okropnego. Muszę natychmiast do niej zadzwonić.
Stała mi nad głową, kiedy wybierałam numer. May też nie ruszyła się na krok i podekscytowana dyszała mi w kark. Ona wszystko robi głośno, nawet oddycha.
– Halo? – odezwał się głos po drugiej stronie.
– Halo – powiedziałam z arystokratycznym akcentem, którego używam w szkole, na wypadek gdyby ktoś podsłuchiwał. –Ciociu, to ja. Dostałam twój list. To straszne! Ja tu się spokojnie uczę łaciny, a ty jesteś taka chora! Bardzo mi przykro…
– Nualu, kochanie! A więc list doszedł.
Widzicie, „Łacina” to mój kryptonim, więc telefonistka w Ministerstwie, panna Lessing, od razu wiedziała, kto dzwoni.
– Tak, dziś rano. Pogorszyło ci się? – zapytałam, usiłując przybrać zatroskany ton. – Naprawdę? Ojej.
– Bardzo cierpię – oznajmiła panna Lessing. – Musicie natychmiast przyjechać do Londynu. Sprawa jest ogromnie pilna. Pakujcie się.
– Och, jak mi przykro! Czy naprawdę mamy się tak spieszyć?
– Przyjedźcie w sobotę. Prześlę wam trochę pieniędzy. To, co teraz wyprawiają na kolei, to istne piractwo.
Serce żywiej mi zabiło, bo May miała kryptonim „Piratka”, a sobota wypadała nazajutrz! Kiedy ostatnio miałyśmy jakąś wiadomość z Ministerstwa, sądziłyśmy, że być może wrócimy do Londynu na dalsze szkolenie koło Wielkanocy. Ale sprawy przybrały zupełnie inny obrót.
– Dobrze – zgodziłam się, podekscytowana.
– Wystarczy, teraz ja z nią porozmawiam – wtrąciła Matrona. Zniecierpliwiona wyrwała mi słuchawkę i warknęła: –Halo!
May ścisnęła mój łokieć ostrymi palcami, aż mimowolnie się skrzywiłam.
– Tak? Aha. Tak. Dzień dobry. To… to okropne. Tak, rozumiem. I… naprawdę obie? Czy tak powiedział pan Mountfitchet? – Zmierzyła nas podejrzliwym wzrokiem. – Jest pani pewna? Och, no cóż… Jutro?
Tak oto wczesną wiosną znalazłyśmy się w Londynie. Było sobotnie popołudnie. Powinnyśmy akurat podziwiać, jak drużyna Deepdean znowu wygrywa z St Chator w hokeja na trawie, ale zamiast tego miałyśmy zostać szpiegami.
I tak się to zaczęło. O sprawie opowiedzą moje zapiski z tamtego okresu. To ważne, bo pisałam różne rzeczy, nie wiedząc jeszcze, jak się skończy ta historia. Nuala ze stron pamiętnika nie wie tego, co wiem ja. Czasami popełnia błędy. Czasami nie zachowuje się tak jak trzeba. A czasami…
Nie, dość już zdradziłam. Zaraz sami o wszystkim przeczytacie.
Zgodziłam się, żeby tym razem Nuala przygotowała raport, bo poprzednio okropnie się przy nim namęczyłam. Szukanie mordercy jest zresztą dużo ciekawsze od pisania o tym. A pamiętnik Nuali zupełnie nieźle się nadaje (przynajmniej te kawałki, które mi pokazała). Zabawnie było czytać jej rozmyślania o różnych nic nieznaczących sprawach, które, co dobrze wiem, potem jednak okazały się ważne.
Nie zawsze się z nią zgadzałam w czasie śledztwa. Czasami była okropna. Sami zobaczycie. Pamiętajcie tylko, że ja mam zawsze rację. Ona też już to wie.
May Wong, 23 kwietnia 1941 roku
Z pamiętnika Fionnuali O’Malley
Sobota 22 marca
Piszę te słowa w niebieskawym świetle pociągu, który powolutku toczy się w stronę Londynu. Ostatni raz tam byłam pod koniec roku, więc trochę się denerwuję.
W grudniu w londyńskiej siedzibie Ministerstwa przeżyliśmy potężny nalot. Stało się to, zanim wywieźli nas do wiejskiej kwatery głównej w Fallingford. Tamtej nocy miałam wrażenie, jakbym utknęła w piekarniku. Niebo płonęło, a nazajutrz w powietrzu unosiły się popiół i pył. To był mój pierwszy nalot, jeśli nie liczyć tego na Coventry w listopadzie. Oba do tej pory powracają do mnie w koszmarach.
Oczywiście wiem, że w dzisiejszych czasach nigdzie nie można się czuć bezpiecznie. Musimy jednak udawać, że jest inaczej, bo w przeciwnym razie do niczego byśmy nie doszli. Mimo to mam pietra, bo jeszcze dziś znajdę się w samym sercu tego wielkiego miasta. Zresztą szkolenia szpiegowskiego też się trochę boję. Właściwie to boję się wielu rzeczy.
Pocieszające jest to, że May i ja zupełnie odmiennie reagujemy w chwili zagrożenia. Myślę, że gdyby spotkała Herr Hitlera, po prostu by go… ugryzła! Ona niczym się nie martwi – może tylko odrobinę boi się zamkniętych przestrzeni, ale nie mówcie o tym nikomu. Za to ja martwię się nalotami i tym, jak będzie wyglądał Londyn, i tym, co nas czeka w Ministerstwie, i czy wkrótce pożałują, że nas przyjęli, i czy nas wyrzucą, bo wtedy będę musiała wrócić do małego domu na wsi. Ale kiedy zwierzyłam się May, tylko chwyciła mnie za rękę i mruknęła:
– Zamknij się, bo na ciebie zwymiotuję.
Źle się czuje w pociągach, nawet takich, które z powodu wojny ledwo się toczą.
– Nie wiem, czy dam radę – szepnęłam. – Ciągle mi się przypomina coś, co chciałam ci powiedzieć.
Dziwnie się czuję, będąc z nią sam na sam. W Deepdean musimy udawać, że się nie lubimy, żeby nas nie zdemaskowano.
– Dobrze, możemy rozmawiać, ale przestań gadać głupoty – burknęła. – Masz, poczytaj mi gazetę. Podwędziłam ją starej babie na peronie.
– MAY! – krzyknęłam.
– Nie potrzebowała jej – wycedziła przez zęby. – A jeśli dalej będziesz się kłócić, to naprawdę na ciebie zwymiotuję. Czytaj co lepsze kawałki.
No więc zaczęłam czytać – o zwłokach znalezionych w zbombardowanym domu parafialnym i o złodziejach, którzy ukradli obrazy z czyjejś rezydencji, i o nowym przedstawieniu w teatrze Rue…
– Teatr nie jest ważny! – przerwała mi May.
– Dla mnie jest! – burknęłam.
Pamiętniczku, ty wiesz, że gdy byłam mała, tatko prowadził trupę teatralną. Podróżowałam po całym świecie z nim, mamcią i resztą zespołu. Potem tatko umarł, a mamcia wróciła ze mną do Anglii. Właśnie dlatego zamieszkałam w Elysium Hall z moimi angielskimi krewnymi i poznałam May, i wreszcie wylądowałam w zapchanym po sufit oraz powolnym jak żółw pociągu do Londynu, w którym czytam May gazetę, mimo że mam tuż przy twarzy futerał na maskę przeciwgazową, a na korytarzu śpiewają chóralnie żołnierze. Tak czy inaczej, chodziło mi o to, że interesuję się teatrem, tak jak May interesuje się morderstwami.
Chociaż morderstwami też się trochę interesuję. Przeprowadziłam już jedno śledztwo z May i Erikiem, w zeszłym roku, więc jestem nie tylko szpiegiem, lecz także detektywem. Ale to tajemnica, mój pamiętniczku – nie mów nikomu.
Tym razem zdolności detektywistyczne raczej mi się nie przydadzą. Jedziemy do Londynu, żeby zostać szpiegami.
I nie będzie już żadnych zbrodni.
Na dworcu czekała na nas starsza siostra May, Hazel.
Są bardzo podobne, ale Hazel ma w sobie więcej spokoju i wyraźnie lepiej czuje się w swojej skórze, więc nie chodzi non stop zagniewana. Jest pulchna, ma krągłą, ładną twarz, długie ciemne włosy uczesane w kok i wyjątkowo miły uśmiech. Towarzyszył jej wysoki blondyn; co dziwne, od razu mi się skojarzył z tymi skocznymi psami o jasnej sierści, które tak lubią aportować. Nosił mundur Marynarki Wojennej, a z kieszeni wystawała mu zwinięta powieść kryminalna.
– Aleksander – przedstawił się, energicznie ściskając moją dłoń.
Lekko się wzdrygnęłam. Zwykle tak się dzieje, kiedy ktoś, kogo dopiero co poznałam, traktuje mnie okropnie serdecznie, podczas gdy ja jeszcze nie wiem, jak się przy nim zachować.
Aleksander chwycił nasze walizki, jakby nic nie ważyły.
– Ty musisz być Fionnuala. Małą May już znam. – Mówił z akcentem będącym dziwną mieszaniną amerykańskiego i brytyjskiego. To brzmiało trochę tak, jakby nachodziły na siebie audycje dwóch stacji radiowych. Ja też tak mówię, chyba że specjalnie się staram. Ale moje imię wypowiedział poprawnie, Fin-nu-o-la, więc trochę mi zaimponował.
– Nie jestem już taka mała! – odgryzła się May. – Mam prawie jedenaście lat! Nie bądź głupi, Aleksandrze.
Tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu i poprowadził nas ku wyjściu.
– Aleksander to mój… przyjaciel. Akurat dostał przepustkę – wyjaśniła mi Hazel, gestem wskazując blondyna. – Chciał tu przyjść ze mną i się z wami zobaczyć.
– A ożeni się z tobą? – wtrąciła May. – Powiedziałaś już tacie, że wychodzisz za gweilo?
Policzki Hazel poczerwieniały.
– May! Jesteś nieuprzejma! – żachnęła się.
– Nieprawda! A w ogóle to Rose cię pozdrawia. Czy miałaś wiadomości od taty? Do nas nie napisał ani razu, a przecież mógłby zrobić choć tyle, skoro już ZOSTAWIŁ NAS W ANGLII NA CAŁĄ WOJNĘ! – Podniosła głos.
– May! – W twarzy Hazel coś błysnęło, ale zaraz zgasło. – Dobrze wiesz, że ma obowiązki w Hongkongu. To na pewno bardzo ważne sprawy. Poza tym przecież jest z Teddym. Nie chcesz, żeby troszczył się o Teddy’ego?
– Chcę, żeby troszczył się onas!
Nagle zaczęły szybko i gwałtownie mówić po kantońsku. Stały się przez to jeszcze bardziej do siebie podobne. Czasami żałuję, że nie mam braci ani sióstr. Musi być przyjemnie mieć kogoś, kto zna cię tak dobrze, że nie trzeba przy nim niczego udawać. Rozejrzałam się. Dworzec był głośny i jasny; świeciło słońce, więc przez szyby (i dziury po szybach) wpadało mnóstwo światła.
Potem wyszliśmy z budynku dworca i znaleźliśmy się wLondynie.
Poza krótką wizytą w grudniu byłam tutaj tylko raz, jako małe dziecko, z tatką i zespołem, ale pamiętam to jak przez mgłę. Jasne, wszystko wydaje ci się większe, kiedy jesteś mała, i nie masz pojęcia, co się gdzie mieści, bo chodzisz wszędzie w ślad za dorosłymi. Ale tej wiosny Londyn wygląda po prostu jak niedokończone dekoracje teatralne: wiele budynków jest rozciętych równo jak kartka papieru, drzwi są otwarte, jakby ktoś lada moment miał wejść na scenę, przekrzywione obrazy wiszą na popękanych i nieprzydatnych już do niczego ścianach. Wszędzie kręcą się znużeni, ale zdeterminowali ludzie w mundurach, a wszystko pokrywa gruba warstwa ceglanego pyłu, więc efekt wydaje się zupełnie nieprawdziwy. Choć oczywiście teraz życie generalnie wydaje się nieprawdziwe.
Myślałam, że zatrzymamy się u Hazel i Daisy w Bloomsbury, ale się myliłam.
– Dlaczego? – zdziwiła się May.
– Mała Mountfitchetów – krótko wyjaśniła Hazel. – Mieszkają dokładnie pod nami, a ona jest… głośna. – Urwała na chwilę. – Poza tym niedługo wróci Daisy. A Zosia akurat ma wolny pokój.
Brnęliśmy przez szare, pełne gruzów ulice. Po drodze natknęliśmy się na wielu żołnierzy, dzieci pchające wózki z jakimiś rupieciami, karetki w drodze do zajezdni, gazeciarzy, kobiety dźwigające zakupy oraz idącego o kulach mężczyznę z naszywkami sierżanta i jedną pustą, podwiniętą nogawką.
– Gdzie jest Daisy? – zapytałam.
To krępujące, gdy ludzie rozmawiają przy tobie o osobach, których nie znasz. Czuję się wtedy niezręcznie, jakbym przez pomyłkę trafiła do niewłaściwego pokoju. Kiedy tak się dzieje, udaję, że sama jestem zupełnie kimś innym – pogodną Angielką Fioną, czyli osobą, która doskonale pasuje do Deepdean. Dlatego zadałam pytanie z możliwie najbardziej wyszukanym akcentem, takim jaki można usłyszeć w radiu. Daisy przynajmniej znałam. Pomogła Ericowi, May i mnie na finiszu naszego pierwszego śledztwa; szczerze mówiąc, to właśnie ona poskładała w całość zebrane przez nas dowody i zdemaskowała mordercę. May wciąż się wścieka z tego powodu.
Byłam pewna, że moje pytanie zabrzmi miło, ale Hazel znowu zmieniła się na twarzy i nerwowo ścisnęła torebkę.
– W delegacji – rzuciła krótko.
Wiedziałam, co ma na myśli. „Delegacja” oznacza tajną misję. Daisy jest szpiegiem, tak jak Hazel.
– Dokąd pojechała? – od razu podchwyciła May. – Czy to ważna sprawa? Co…?
– May! Ciszej! Sama wiesz, że nie wolno mi nic mówić. Długi język!
Potem popędziła nas dalej ruchliwymi, brudnymi ulicami –przez park, wzdłuż rzędów sklepików i wielkich marmurowych budowli, aż do miejsca, w którym miałyśmy się zatrzymać i w którym już czekał nasz przyjaciel Eric.
Do tej pory chyba nie wspominałam zbyt wiele o Ericu? To błąd. Eric jest bardzo ważny. On też należy do Towarzystwa Detektywistycznego i w dodatku z całej naszej trójki jest najsympatyczniejszy. Wcale nie przesadzam. Jest o wiele milszy od May i na pewno ode mnie. Ludzie po prostu go lubią, nie musi się o to starać. Zawsze wie, co ktoś chce usłyszeć, więc to mówi. Zachowuje się tak rozsądnie i uważnie, że wszyscy – nawet zwierzęta – darzą go sympatią.
Ma krępą budowę, ciemną skórę i krótkie kręcone włosy. Zawsze towarzyszy mu jakieś stworzonko. W Elysium Hall był to jeż Emil, ale Eric wypuścił go na łące, kiedy musieliśmy wyjechać. Ponieważ Deepdean nie przyjmuje chłopców – wielka szkoda, bo na pewno by mu się tam spodobało, a i nam byłoby z nim przyjemniej – Eric chodzi do szkoły, która nazywa się Weston. Dostał stypendium, bo jego rodzice nie są bogaci, w każdym razie nie tak jak moi angielscy krewni i na pewno nie aż tak jak May. Jej rodzina należy do tych, w których ludziom nie wystarcza jeden dom; mają ich mnóstwo, nie wspominając o jachcie i służbie. May jest potwornie bogata. Jej tata ma jacht w Hongkongu; opowiedziała mi o tym parę miesięcy temu i nawet nie zdawała sobie sprawy, jakie to dziwne.
Eric przyjechał do Londynu z Niemiec razem z mamą, tatą i siostrą bliźniaczką Lottie, tak jak ja przyjechałam z Ameryki, więc to nas łączy. Rodzice Erica byli słynnymi muzykami, ale po przyjeździe do Anglii jego tata został uwięziony, bo tutejszy rząd ma obawy, że okaże się nazistą. To oczywiście bzdura. Siostra Erica uczy się w Deepdean, o klasę wyżej niż May i ja, a jego mama prowadzi klub nocny w Londynie. Eric mówi, że ludzie czasami dziwnie na to reagują. Nie rozumiem dlaczego; klub nocny to prawie teatr, tylko zamiast przedstawienia jest muzyka. W każdym razie to sprawia, że jeszcze bardziej lubię Erica – bo jego i moi rodzice są do siebie trochę podobni… a przynajmniej byli.
To tyle o Ericu. Hazel uprzedziła nas, że on również został zabrany ze szkoły i zamieszka tam gdzie my: w zaułku Hogarth.
Pewnie powinnam wyjaśnić, czym jest zaułek, bo sama też nie znałam tego słowa. Anglicy już tak mają: zawsze gdy coś mówią, to jest jak test. Jeżeli ich rozumiesz, wszystko w porządku, ale jeśli nie, nigdy nie przyjmą cię do swojego grona.
No więc zaułek to taka wąska boczna uliczka. Stoją przy niej śliczne małe domki, które dawno temu, w epoce wiktoriańskiej, były garażami lub stajniami. W tamtych czasach nawet stajnie bywały piętrowe.
Zaułek Hogarth mieści się tuż przy szerokiej ulicy obok Oxford Street, niedaleko Muzeum Brytyjskiego. Żeby się w nim znaleźć, trzeba dać nurka między dwa olbrzymie domy, całe czarne od dymu z kominów. Schodzi się coraz niżej, aż do brukowanej uliczki, przy której stoją ciemne domki, całkiem jak dla lalek, z białymi oknami i szerokimi lśniącymi czarnymi drzwiami.
To znaczy tak wyglądają domy po lewej stronie. Te po prawej zostały przerobione na mieszkania. Noszą szumną nazwę Rezydencji w zaułku Hogarth, ale podobnie jak w przypadku wielu innych rzeczy w Anglii nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością. Mieszkania są skromne, składają się z dwóch pokojów, ciasnej kuchni i nieco większego saloniku. May i ja dzielimy sypialnię w mieszkaniu numer dwa, czyli na piętrze, Eric zaś mieszka pod nami w jedynce – ale więcej o tym opowiem za chwilę.
Uliczka jest ślepa, więc wychodzi się z niej tą samą stroną, którą się weszło. Poza tym budyneczki sprawiają wrażenie wręcz lilipucich, bo dookoła, niczym górskie zbocza, wiszą nad nimi zwykłe londyńskie domy. Dlatego w zaułku z reguły panuje delikatny półmrok – chociaż i tak jest tu jaśniej, od kiedy na jeden dom spadła bomba.
Napisałam, że od razu po wejściu do zaułka widać ciągnące się wzdłuż niego dwa rzędy domów. Ale to nie do końca prawda. Ściśle mówiąc, pierwszą rzeczą, na którą każdy zwraca uwagę, jest puste miejsce po pierwszym domu z lewej strony. Wygląda to całkiem tak, jakby ktoś przyszedł i wyciął kawałek ciasta. Zostało raptem parę okruchów ścian, poza tym popękały też mury sąsiedniego budynku. Chyba nie nadaje się do mieszkania.
Nauczyłam się już nie zadawać pytań na temat zbombardowanych domów – a dokładniej na temat tego, co spotkało lokatorów. Zwykle lepiej nie znać odpowiedzi. Ale gdy weszliśmy do zaułka, Aleksander sam wskazał puste miejsce i powiedział:
– To się stało w zeszłym roku, zanim zamieszkałem tu z George’em. Na szczęście nikt nie zginął, cała rodzina już wcześniej przeniosła się na wieś. Kobiety, która mieszkała obok, też nie było, więc nie musicie się przejmować.
– Dlaczego miałabym się przejmować?! – fuknęła May, wciąż naburmuszona po kłótni z Hazel.
Aleksander z uśmiechem przeniósł wzrok na mnie.
– Dziękuję – szepnęłam.
Aleksander odstąpił Ericowi pokój w mieszkaniu, które wynajmuje razem ze swoim przyjacielem George’em. Gdy zapytałam, gdzie wobec tego sam będzie spał, on i Hazel mocno się zarumienili. Po chwili Hazel bąknęła:
– Och… W pokoju Daisy, dopóki jej nie ma.
To mi się wydało podejrzane. May również od razu coś zwęszyła. W jej spojrzeniu pojawił się błysk typowy dla sprytnej młodszej siostry, tak jak wtedy, gdy spotyka w szkole Rose.
– Hazel… – odezwała się, ale akurat przechodziliśmy obok trzeciego domu z lewej strony i jakiś pies zaczął wyć.
Odwróciłam głowę. Podskakiwał w oknie, gruby i czarny, z kręconą sierścią i długimi, klapniętymi uszami. Obok niego stała dziewczynka, może czteroletnia. Pokazała mi język. Po chwili ktoś dorosły wrzasnął na psa i czyjaś ręka odciągnęła go od szyby. A potem na piętrze zapłakało niemowlę.
– Dzieciaki! – prychnęła May, krzywiąc się paskudnie. – Są wszędzie!
– To dom pań Mortensen – powiedział cicho Aleksander. – Starsza pani mieszka z synową Colette oraz dwojgiem wnucząt, Margot i Olivierem. Pani M. żyje tu od lat, a Colette przyjechała z Francji latem. Są sympatyczne, ale pies trochę się denerwuje, kiedy ktoś przechodzi. Dalej mieszkają Goodchildowie. Są przemili. On pracuje w Muzeum Brytyjskim. Ich syn Cecil jest o kilka lat starszy od waszej trójki, poza tym mają córkę Annę… O, cześć!
Podniosłam wzrok, zaciekawiona. Zdążyłam się już domyślić, że Aleksander należy do ludzi, którzy wszystkich określają jako przemiłych i sympatycznych, nawet jeśli to niekoniecznie prawda.
Machał właśnie do dwóch osób po drugiej stronie zaułka. Wyszły z ostatniego domu podzielonego na mieszkania. Jedną był wysoki mężczyzna o brązowej skórze, z gładkimi ciemnymi włosami i przepaską na oku. Nogawka jego spodni była podwinięta do kolana jak u sierżanta, którego widzieliśmy wcześniej. Wielu żołnierzy wraca teraz w takim stanie, ale jeszcze nie widziałam żadnego, który by wyglądał równie stylowo. Ten mógłby grać główną rolę męską w dowolnym przedstawieniu.
Pomachał do Aleksandra jedną z kul – fajne pozdrowienie! – a potem skinął głową mnie i May. Poczułam się odrobinę przytłoczona.
– Nualu, to nasz przyjaciel George – powiedziała Hazel.
– Ja to wiem! – zawołała May.
– Wiem, że ty wiesz! Cicho, May!
Obok George’a stał Eric, wyższy, niż zapamiętałam, ale wciąż niższy ode mnie. Uśmiechnął się szeroko i do nas pomachał.
May oczywiście natychmiast podbiegła i go objęła. Ja podeszłam wolniej, nieco onieśmielona. Zwykle trochę się denerwuję, że ktoś może mnie już nie pamiętać przy ponownym spotkaniu. Ludzie często zapominają. Trudno jest nawiązywać przyjaźnie, a jeszcze trudniej je podtrzymywać, no i chyba nie byłam do końca pewna, czy Eric i ja rzeczywiście jesteśmy przyjaciółmi.
Ale uśmiechnął się jeszcze szerzej i wyciągnął do mnie rękę, i nagle się okazało, że ja też go przytulam.
– Tęskniłem na tobą! – powiedział.
– Och! – szepnęłam. – Ja za tobą też!
– Znowu jesteśmy razem – dodał. – Tak się cieszę.
– Phi! – mruknęła May, mimo że wciąż ściskała Erica. – Tak czy inaczej, zamierzam być w szpiegowaniu najlepsza, poczekajcie tylko!
– Po pierwsze, nie mów takich rzeczy poza Ministerstwem –upomniał ją George, pochylając się nad nami. – To ważne. Zwłaszcza tutaj, gdzie na każdym kroku spotyka się sąsiadów. A po drugie, idźcie szybko zostawić swoje rzeczy u Zosi. Po południu macie odprawę.
Zosi, kimkolwiek była, nie zastałyśmy w mieszkaniu. Hazel otworzyła drzwi zapasowym kluczem, a potem May i ja rzuciłyśmy torby na łóżko w wolnym pokoju i położyłyśmy na stole kartki na jedzenie. W czasie wojny jedzenie jest bardzo ważne i niegrzecznie byłoby mieszkać u kogoś, nie pozwalając mu korzystać ze swoich racji żywnościowych.
– Łóżko jest moje, śpisz na podłodze – oznajmiła May.
– Nie, łóżko jest moje! – zaprotestowałam. – To niesprawiedliwe!
Popatrzyłyśmy na siebie ze złością.
– Uspokójcie się. Przecież możecie spać w przeciwnych końcach – westchnęła Hazel. – A teraz chodźcie.
Oczywiście tylko jeszcze bardziej się zirytowałyśmy, że kazała nam się uspokoić, ale reszta czekała na dole, więc szybko poprawiłam rozluźniony warkocz, a May podciągnęła skarpetkę, która się jej zsunęła w czasie drogi z dworca.
Gdy wyszłyśmy na dwór, zdałam sobie sprawę, że George miał rację co do sąsiadów. Pies wciąż szczekał, dziewczynka dalej przyciskała nos do szyby, a w kolejnym domu, bliższym naszej kamienicy, pulchna, sympatyczna, siwa kobieta z włosami upiętymi w luźny koczek wychyliła się przez okno, żeby podlać wyjątkowo piękne kwiaty w skrzynkach.
– Dzień dobry, George! – zawołała. – Czy to wasi nowi lokatorzy?
– Tak – odparł George. – To May, siostra Hazel, i jej przyjaciele. Ich szkoły zostały zbombardowane, więc razem z Zosią przyjęliśmy całą trójkę na kilka tygodni.
– Bardzo ładnie z waszej strony – pochwaliła kobieta. – Dzieci, jeśli najdzie was ochota na ciasto, zajrzyjcie do mnie. Często coś piekę. Przychodźcie, kiedy tylko zechcecie, o ile wytrzymacie nudne wykłady mojego męża Samuela o sztuce.
– Widzicie? Mówiłem, że pani Goodchild jest przemiła – zwrócił się do nas Aleksander, gdy wyszliśmy z zaułka. – I piecze pyszne ciasta. No dobrze, Hazel, chyba was tutaj zostawię.
– Dasz sobie radę? – zapytała Hazel. – Przepraszam, że pracuję w sobotę.
– O, nic nie szkodzi. Babcia zaprosiła mnie na herbatę, więc niewiele stracisz.
Skręcił w lewo, a my poszliśmy w prawo, w stronę muzeum i siedziby Ministerstwa, żeby wreszcie się dowiedzieć, po co przyjechaliśmy do Londynu.
Środa 26 marca
Drogi pamiętniczku, w tym tygodniu nie miałam zbyt wiele czasu na pisanie. Żałuję, bo zostało mi jeszcze parę rzeczy do wyjaśnienia. Zrobię to teraz – w sumie nie mam nic innego do roboty, dopóki trwa nalot. Wciąż słyszę, że najgorsze już minęło, ale samoloty co chwila wracają. Podobno w ubiegłym tygodniu, tuż przed naszym przyjazdem, koszmarny nalot trwał calutką noc. Ludzie nadal wspominają go ze zgrozą. Boję się, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie następny. Dlatego żeby chociaż na moment o tym zapomnieć, opiszę ci, co było w sobotę po południu, gdy wreszcie zamknęliśmy za sobą czerwone drzwi Ministerstwa.
Jesienią, kiedy zaczynaliśmy szkolenie po tej historii w Elysium Hall, nikt nawet nie podejrzewał, że sprawa jest pilna. Wciąż byliśmy za mali na szpiegów (a przynajmniej wszyscy tak powtarzali), myśleliśmy więc, że miną lata, zanim dostaniemy jakieś poważne zadania.
Ale w ostatnich miesiącach w Ministerstwie źle się działo. Wojna stała się jeszcze bardziej niebezpieczna i coraz więcej agentek nie wracało z terenu. Oficjalnie uznaje się je za zaginione w akcji. To znaczy, że zostały schwytane lub nie żyją… a to z kolei znaczy, że w Ministerstwie brakuje agentek i szyfrantek. Właśnie dlatego pani Mountfitchet kazała natychmiast przeszkolić wszystkie już zwerbowane osoby. I te osoby to właśnie my. To dlatego tu jesteśmy.
Czuję się całkiem jak w szkole, tyle że uczymy się dużo trudniejszych rzeczy. Na zwykłych lekcjach przeważnie kończyłam zadania przed czasem, ale tutaj nie jest już tak łatwo –nawet Ericowi, którego od lat interesują szyfry. Wciąż radzi sobie lepiej ode mnie i od May, mimo że w Deepdean dużo ćwiczyłyśmy. Z wiadomości nadawanych morsem potrafi odczytać osiemnaście słów na minutę i prawie równie szybko nadaje zakodowany tekst.
Szyfrów uczy nas Hazel w małym gabinecie na parterze Ministerstwa. Naprawdę to lubię, za to May okropnie się frustruje. Bazgrze po papierze, stawiając coraz większe litery, aż bezładnie wypełni całą kartkę i Hazel każe jej zacząć od nowa. Potem siedzi, wściekle dysząc, wysuwa język w kąciku ust i mamrocze pod nosem.
– Czy to naprawdę NIEZBĘDNE? – zapytała dziś rano.
– Absolutnie – odparła Hazel ze spokojem. – Mówiłam ci. Brakuje nam szyfrantek, a tej wiosny nadejdzie wielkie uderzenie. Bardzo się przydacie. Spróbuj jeszcze raz. Na pewno dasz radę, jeśli się przyłożysz.
– AAAA! – wrzasnęła May, wykrzywiając twarz. – Ja nie umiem tak MYŚLEĆ!
Zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić tam i z powrotem jak kot, sycząc wściekle.
– Siadaj! – rozkazała Hazel. – May, serio, jeżeli tylko się skupisz…
Odłożyłam ołówek, żeby się im przyjrzeć. Eric siedział cicho w rogu nad dwunastą odszyfrowywaną stroną. „Ja po prostu rozumiem szyfry – powiedział mi wczoraj. – Są takie wyraźne! Czasami nawet myślę morsem, zupełnie jak po angielsku czy niemiecku. Słyszę pikanie. To przyjemne”. No cóż, dla mnie to jednak czysta magia. Ale czasami i ja potrafię… oj, jak trudno to ująć w słowa… potrafię uchwycić formę zdania, które wciąż jest na wpół zakodowane. Zupełnie jakbym usłyszała znajomy monolog na scenie.
Co jeszcze ciekawsze, czasami umiem wskazać, gdzie inni popełnili błąd. Najlepsze w szyfrach – przynajmniej moim zdaniem, bo Eric się z tym nie zgadza – jest to, że są tworzone przez ludzi, a więc niedoskonałe. Ja przecież też nie wiem, jak napisać niektóre słowa, więc gdybym musiała je zaszyfrować, pewnie źle ułożyłabym litery. Dlatego gdy patrzę na zaszyfrowaną wiadomość, która nie ma sensu, wyobrażam sobie, jak ktoś ją pisał, i poniekąd wyczuwam, gdzie mógł się pomylić. Dokładnie tak samo wchodziłam w kolejne role w teatrze.
Ale wracając do tematu… Chodzi o to, że nie wszyscy tak samo piszą i łamią kody. I nagle przyszło mi do głowy, że May chyba używa metody, która nie jest dla niej odpowiednia.
– Czy nie mogłaby jednak trochę się przejść? – poprosiłam.
– Musi usiąść… – Hazel urwała, spojrzała na siostrę, a później znowu na mnie. – Chociaż może to nie najgorszy pomysł, Nualu. May, pochodź sobie. Nie przestawaj, dopóki nie odszyfrujesz przynajmniej sześciu słów.
– DOBRA! – burknęła May. Chwyciła kartkę i ołówek i zaczęła się przechadzać między krzesłami, mrucząc cicho pod nosem. – Sobota trzydziestego marca – powiedziała po dwóch minutach. – Zostawcie przesyłkę w… eee… stałym miejscu.
– MAY! – wykrzyknęła Hazel. – Tak! Udało ci się!
– Brawo! – pochwalił Eric.
– To było proste – oświadczyła May, wyraźnie zdumiona. Policzki jej poróżowiały. – Dzięki, Nualu.
Ucieszyłam się. Jasne, znam ją od prawie sześciu miesięcy. Śpimy w jednym dormitorium, więc trudno byłoby choć trochę jej nie poznać. Ale jest taka najeżona… Czasami sama nie wiem, jak bardzo się przyjaźnimy, nawet poza szkołą. W Deepdean nie było mi łatwo. Trudno się odnaleźć w takim miejscu ijednocześnie trzymać się z May, ale ona chyba tego nie rozumie.
Jak zwykle przez godzinę odczytywaliśmy zakodowane wiadomości, a na koniec lekcji wyrecytowaliśmy Hazel swoje wiersze kodowe. Każde z nas musiało sobie wybrać fragment wiersza lub sztuki i nauczyć się go na pamięć. Nie robimy tego dla zabawy ani z braku zajęć. Używamy tych słów w pracy. Będą niezmiernie ważne, kiedy już wyruszymy na misję.
Zanim zostałam szpiegiem – to znaczy kiedy jeszcze tylko o tym czytałam w książkach – wydawało mi się, że cała ta sprawa z szyframi polega na wybieraniu jakichś zwykłych słów i układaniu z nich kodów. Okazuje się jednak, że szpiedzy muszą być coraz sprytniejsi. Większość ludzi już zna proste kody, takie jak alfabet Morse’a czy świńska łacina, więc żeby bezpiecznie przekazywać sobie wiadomości, nie wystarczy ich zakodować. I tutaj właśnie wchodzą do gry wiersze.
Ja wybrałam monolog Kalibana z Burzy Szekspira, rozpoczynający się od słów: „Nie bój się; wyspa pełna jest rozgłosów”, Eric zdecydował się na jakiś wiersz o tygrysie, a May – na wstrętny wierszyk o człowieku na schodach, którego wcale tam nie było.
Ilekroć chcemy nadać zakodowaną wiadomość, bierzemy pięć słów ze swojego wiersza i używamy ich jako klucza do stworzenia całkiem nowego szyfru. Wiadomość zostanie odczytana, pod warunkiem że osoba, do której ją wyślemy, zna ten wiersz (lub jest w stanie się go domyślić).
Uczymy się również języków obcych, bo, rzecz jasna, kiedy walczy się z Niemcami, powinno się móc czytać teksty niemieckie, a także francuskie, polskie i w językach innych zaatakowanych krajów. W pełni wyszkoleni szpiedzy, ci, którzy działają w terenie, znają wiele języków, bo porozumiewają się z miejscową ludnością. Kiedy pomyślę, że i ja mogłabym pewnego dnia wyruszyć na misję, moje serce bije jak szalone. To przerażająca i poważna praca, ale naprawdę tego chcę.
Języków uczy nas George. Należy do najciekawszych osób w całym Ministerstwie. Jest bardzo atrakcyjny, nie tylko z powodu wyglądu. Chodzi również o to, w jaki sposób się porusza – doskonale panuje nad swoim ciałem. Nawet aktorom, a przynajmniej większości z nich, nie wychodzi to tak dobrze. A wszystko razem sprawia, że w mundurze lotnika George wygląda jak z żurnala.
Chociaż wciąż nosi mundur, nie należy już do sił powietrznych. Powiedział nam, że brał udział w Bitwie o Anglię. Był świetnym pilotem i zestrzelił mnóstwo wrogich myśliwców, ale kiedyś jego maszyna została trafiona i spadła na ziemię, a noga George’a utknęła w… No, w czymś, nie wiem, jak się to nazywa. W każdym razie został wyciągnięty z wraku, zanim ten zajął się ogniem, ale lekarze nie zdołali uratować nogi. Dlatego George chodzi o kulach, czeka na sztuczną nogę i nosi opaskę na lewym oku – a Ministerstwo niezwłocznie go zwerbowało.
Jest bardzo zabawny i wszyscy za nim przepadają, ale wczoraj, kiedy ślęczeliśmy nad tłumaczeniami, zobaczyłam, że ściska ołówek tak, jakby to była ostatnia rzecz trzymająca go przy życiu. Myślę, że jest taki opanowany po części dlatego, że boi się, co by się stało, gdyby choć na chwilę przestał się pilnować. I chyba noga wciąż go boli.
On i Eric sprzeczają się o Pfote. To kotka Erica, znalazł ją w zeszłym roku i przyniósł do Ministerstwa, a teraz zawsze kiedy siada do lekcji, Pfote przybiega i zwija się w puszysty rudy kłębek na jego kolanach. George uważa, że to musi Erica rozpraszać, ale Eric tylko wzrusza ramionami i mówi: „Nie mogę jej nic kazać. Robi, co chce”. Eric świetnie mówi po niemiecku i francusku, więc ma czas dyskutować z George’em. Ja za to mam duże braki, które muszę nadrobić. Powiem kilka zdań po irlandzku i kilka po japońsku, a także „dzień dobry”, „dziękuję” i „Gdzie jest teatr?” w dziesięciu innych językach, ale to nie do końca to, o co chodzi ludziom z Ministerstwa.
George zaczął mnie uczyć francuskiego i polskiego. Zosia, u której mieszkamy, też pracuje w Ministerstwie, a z pochodzenia jest Polką i Serbką, więc czasem pomaga mi z polskim. Nie żeby się do tego nadawała. Zosia ma trudny charakter i widać to na pierwszy rzut oka, nawet jeśli akurat zachowuje spokój. Jest bardzo ładna, niewysoka i zgrabna, ma cudowne ciemne włosy i zawsze doskonale nałożoną czerwoną szminkę, ale jej uroda onieśmiela. Unikamy jej z May i staramy się spędzać wieczory na dole, u Erica.
May ma z językami jeszcze większy problem niż ja. Nie dlatego, że sobie z nimi nie radzi, w końcu dwoma już mówi płynnie, ale dlatego, że kantoński nikomu w Ministerstwie nie jest potrzebny, co ją denerwuje.
– Kantoński się przydaje! – zapewniła George’a.
– Oczywiście – przytaknął. – Ale nie tutaj, May.
– Tak, tutaj też! Wiadomość będzie nie do złamania, chyba że trafi do kogoś, kto mówi po kantońsku!
– Skąd wiesz, że nie trafi?
– Po prostu wiem. Nikt nie mówi po kantońsku. Wyślę wiadomość do Hazel! Ona będzie w stanie ją odczytać!
– May, to… Czy nie możesz jednak nauczyć się niemieckiego?
No więc May radzi sobie na lekcjach tak samo kiepsko jak w Deepdean. Jedyną rzeczą, która przypadła jej do gustu, jest szkolenie bojowe. Szczerze mówiąc, ja też je lubię. Eric za to wciąż ma wątpliwości.
Szkolenia bojowego nie przechodzimy w budynku Ministerstwa. Musimy zejść do piwnicy, a potem długim tunelem dotrzeć do Muzeum Brytyjskiego, które teraz jest zwykle zamknięte. Zostało w nim tylko paru pracowników, takich jak pan Goodchild, ale zazwyczaj przebywają w odległych pomieszczeniach i w ogóle nie wiedzą, że korzystamy z muzeum. Prawie wszystkie eksponaty zostały już wywiezione z miasta, oprócz wielkich egipskich posągów, zbyt ciężkich, by je stamtąd ruszyć (są tylko obłożone workami z piaskiem na wypadek bombardowania), więc mamy mnóstwo miejsca do ćwiczeń. I tylko wszystko odbija się echem w pustych galeriach. To niesamowite.
Uczy nas Bridget. Ona też jest niesamowita. To Irlandka, jak tatko, w dodatku odważna i waleczna. Zna jujitsu, umie używać noża na różne przerażające sposoby i świetnie strzela. (Eric wciąż nie bierze broni do ręki. Mówi, że będzie szpiegiem pacyfistą. Bridget zapytała, co wobec tego zrobi, gdy trafi na Niemca, który będzie chciał go zabić. A on odpowiedział: „Schowam się. Poza tym będę z May”, co moim zdaniem jest niegłupie).
Ja strzelam całkiem nieźle, ale od noży robi mi się słabo. Wciąż mam przed oczami pewien nóż w świetle księżyca, tamtej nocy w Elysium Hall. Tak czy inaczej, May bije nas na głowę. Zwykle kipi energią i nie potrafi usiedzieć w miejscu, ale gdy szykuje się do strzału, jest doskonale spokojna i skupiona. Nigdy nie pudłuje.
Po południu mamy specjalne lekcje sabotażu z… chyba po prostu nazwę ją Kucharką. Jest chuda, małomówna i wygląda niepozornie, ale tak to już jest z ludźmi. Nie zawsze na pierwszy rzut oka widać, jacy są naprawdę. W każdym razie ta Austriaczka wie bardzo dużo o materiałach wybuchowych i truciznach. Opowiedziała nam o truciznach, którymi da się nasycić tkaninę, wypełnić ołówek albo prysnąć komuś w twarz. Okazuje się, że można się zatruć na najróżniejsze sposoby, choćby jedząc, pijąc, zlizując lub wdychając określone substancje. Niektóre są tak silne, że wystarczy ich dotknąć, by stracić życie. A potem pokazała nam wybuchającą tabliczkę czekolady, również wybuchające ciastko (czasem piecze też zwyczajne, są pyszne) i nawet wybuchającego pluszowego misia.
– Chyba nie chcę go przytulać – powiedziałam zaniepokojona.
– Ooo, a ja chcę! – zawołała May. – Nie wybuchnie, dopóki nie ściśniesz go za łapkę, Nualu. Nie uważałaś?
Uważałam, ale i tak nie miałam na to ochoty.
Pierwsze dni w Londynie minęły nam jak z bicza strzelił. Lekcje są wyczerpujące, więc zasypiam natychmiast, gdy tylko mogę (czyli nie zawsze, bo zdarzają się naloty, tak jak teraz). Ale mam takie dziwne wrażenie… Wszystko w Ministerstwie jest fajne i ekscytujące, wszyscy są okropnie zajęci, jednak wiadomo, że – podobnie jak w przypadku George’a ściskającego ołówek – wiele z tego to po prostu udawanie. Eric, May i ja znaleźliśmy się tutaj wyłącznie dlatego, że agentki, które powinny być na naszym miejscu, zaginęły w akcji. Nawet Daisy.Wszyscy w szaleńczym pośpiechu uczą nas różnych rzeczy, bo jeśli odrobinę zwolnią, może być za późno.
Zresztą nie chodzi tylko o to. Po prostu czuję, że coś się stanie.
Choć nie do końca wiem, co by to mogło być.
Ooo, teraz będzie ciekawie! Znajdziemy zwłoki!
May
Czwartek 27 marca
Miałam rację, mój pamiętniczku. Coś rzeczywiście się wydarzyło – tyle że nie w Ministerstwie, a w zaułku Hogarth. To wręcz nie do wiary. Choć oczywiście nie da się nie wierzyć. Nawet jeśli ktoś nie chce.
To się stało dziś po południu, tuż po tym, jak skończyliśmy zajęcia w Ministerstwie. Pani Goodchild zaprosiła nas na podwieczorek – a w czasie wojny takich zaproszeń się nie odrzuca, zwłaszcza gdy w grę wchodzi biszkopt.
Eric wyszedł od siebie bardzo schludnie ubrany – w długie spodnie i elegancką białą koszulę. Ja również próbowałam się ładnie ubrać, bo chciałam zrobić dobre wrażenie. Nie żeby większość moich ubrań była szczególnie ładna; to przeważnie rekwizyty z naszego teatru, rzeczy po mamci i kilka ciuchów kupionych w Coventry, z których jeszcze nie zdążyłam wyrosnąć. Teraz trudno o nowe ubrania, bo wszystko jest na kartki, a zresztą mam wrażenie, że ubrania ze sklepów niezbyt do mnie pasują. W każdym razie dziś włożyłam fioletową sukienkę z zakładkami i starą kamizelkę tatki, a włosy zaplotłam w długi warkocz. Za to May poszła ubrana w szorty i sweter. Od przyjazdu do Londynu coraz częściej nosi krótkie spodenki. Pożyczyła je od Erica i ściąga w pasie sznurkiem. Efekt jest komiczny.
– Zupełnie nie wyglądam na damę! – zapiała z entuzjazmem, przeglądając się w lustrze, a ja nie powiedziałam ani słowa, bo chyba każdy potrzebuje jakiegoś kostiumu.
Kiedyś, w Elysium Hall, okropnie bym się zdenerwowała. Myślałabym, że zrobiła to, by wyprowadzić mnie z równowagi. Ale teraz już wiem, że May nie zawraca sobie głowy podobnymi sprawami. Ona skupia się na rzeczach, na których bardzo, ale to bardzo jej zależy.
No więc May była w szortach i miała brudne kolana, i ani trochę nie wyglądała jak ktoś zaproszony na kulturalny podwieczorek. Ale pani Goodchild nie zwróciła na to najmniejszej uwagi, za to dała nam po wielkim kawałku pysznego biszkopta z kremem. Jej ciasta są wprost wyśmienite. Kiedy się je coś takiego, można na chwilę zapomnieć, jak trudno dziś o jajka, cukier i masło.
Mówiliśmy wszystkie te uprzejme rzeczy, które należy mówić przy takich okazjach. Rozmawialiśmy o pogodzie i o obrazach pana Goodchilda, których wiele wisi u nich na ścianach, i o jego pracy w muzeum. Pan Goodchild jest obecnie bardzo zajęty, to ma związek z dziełami sztuki i wojną. W trakcie podwieczorku zjawił się syn państwa Goodchildów, Cecil. Burknął coś niewyraźnie, chwycił kawałek ciasta i pobiegł z powrotem na górę.
Cecil jest raptem o kilka lat starszy od nas. To jeden z tych dużych chłopaków, przy których nie wiem, jak się zachować. Niestety ma też brwi jak ptasie skrzydła i twarz, która cudownie by wyglądała na scenie. Nosi podarte i trochę zakurzone ubrania, ale dobrej jakości, i ma dziwne urządzenie przypięte do prawego ucha. Prowadzi z niego przewód, który znika w zakamarkach obszernej wojskowej bluzy. Bardzo mnie to zaciekawiło, ale wolałam nie pytać.
Za to May nagle zaczęła wypytywać o zbombardowany dom.
– Kiedy to się stało? Widziała to pani? Było strasznie? Jak duża była ta bomba? Czy były też pociski zapalające? Czy kiedyś gasiła pani taki pocisk? Czy rzeczywiście wystarczy nakryć go kurtką?
– W listopadzie – powiedziała pani Goodchild z westchnieniem. – Na szczęście Lowndesów już nie było. Mają dom na wsi, więc się tam przenieśli… Sporo osób wyjechało w zeszłym roku, kiedy nasiliły się bombardowania. Choćby pan Harris, prawnik spod szóstki, i większość lokatorów z Rezydencji. Ale Samuel i ja postanowiliśmy zostać. Mamy ogromne szczęście… Naprawdę wyjątkowe… A co do pocisków zapalających, to lepiej nie próbuj ich gasić, skarbie. Teraz wkładają do nich materiały wybuchowe. Mogłoby cię spotkać coś złego.
– To wyśmienite ciasto – zmienił temat Eric.
– Bardzo się cieszę, że wam smakuje – odpowiedziała pani Goodchild, leciutko się do niego uśmiechając. – Nasza córka je uwielbia, ale nic już nie jest takie samo, od kiedy…
W tym momencie zaczął szczekać pies sąsiadów.
– No nie! – zawołała pani Goodchild. – Kogo tu znowu niesie? Ach, to tylko Primrose wraca z pracy. W takim razie Samuel też powinien niedługo przyjść.
– Biedny Generał Charles de Gaulle! – wykrzyknął Eric. – Wszystko go denerwuje!
– A co mu się przytrafiło? – spytałam zdziwiona.
Generał Charles de Gaulle jest przywódcą Wolnej Francji. Do tego ruchu należą przeciwnicy Hitlera, który latem najechał Francję. Generał właśnie zbiera swoje siły w Anglii i Afryce i główkuje, jak by tu wrócić do ojczyzny i pozbyć się tego obrzydliwego, nielegalnego rządu, który dogadał się z nazistami.
– Oj, nie chodzi o prawdziwego generała. Jemu nic nie dolega, o ile mi wiadomo! – zaśmiała się pani Goodchild. – Tak się nazywa ten pies. Nasza sąsiadka Colette popiera Wolną Francję i chyba właśnie ze względów patriotycznych tak nazwała pupila. On się strasznie denerwuje, gdy ktoś mija ich dom. Pewnie poświęcają mu mniej uwagi, od kiedy mają dzieci.
– Może by chciał, żeby ktoś się z nim przywitał – stwierdził Eric z ożywieniem. – Wczoraj rzeczywiście odniosłem wrażenie, że czuje się nieco samotny.
Pani Goodchild wybuchnęła śmiechem.
– W takim razie nie krepujcie się – powiedziała. – Nie wygram z psem, prawda? Ale proszę, weźcie jeszcze po kawałku ciasta.
Eric poderwał się od stołu, May zgrzytnęła pospiesznie odsuwanym krzesłem. Poszłam w ich ślady, tylko najpierw zawinęłam sobie trochę biszkopta w chusteczkę.
Był jasny, wiosenny dzień. Nad naszymi głowami płynęły blade chmury, a w powietrzu było czuć dym i pył ceglany, ale także kwiaty pani Goodchild. W takie dni zapomina się o wojnie. Wszystko wydaje się normalne i pełne nadziei… dopóki człowiek nie spojrzy na jakiś zbombardowany dom.
Eric zapukał do pań Mortensen, a kiedy drzwi się otworzyły, wypadł zza nich pies, który natychmiast polizał go po twarzy. Ten wielki czarny pudel – pewnie powinnam nazywać go Generałem, skoro już wiem, jak się nazywa – naturalnie od razu pokochał Erica. Ja jednak wolę zachować ostrożność. Dużo szczeka, a gdy podskoczy, jest prawie tak wysoki jak ja. Na dwór wybiegła także mała dziewczynka, Margot, uczepiona psiego futra, więc w zaułku nagle zrobiło się tłoczno i gwarnie.
– Margot! – zawołała Colette z głębi domu. – Wychodzimy za pięć minut po Mormor! Przygotuj się!
Obejrzałam się na May i zobaczyłam, że nie patrzy na Erica ani Generała. Patrzyła na zbombardowany dom.
– O co chodzi? – spytałam.
– Ten dom… – mruknęła. – Ciekawe…
– Wcale nie. Słyszałaś przecież, co mówiła pani Goodchild. Został zniszczony kilka miesięcy temu. Wszystko wywieźli.
Widzisz, pamiętniczku, obrona cywilna przeszukuje zbombardowane budynki, by się upewnić, że w środku nie ma nikogo, żywego ani umarłego, a potem zwykle przychodzą ludzie i każdy coś zabiera, na przykład ocalałe meble. Ci, którzy przeszukiwali dom Lowndesów, pozostawili sznury z tabliczkami NIE WCHODZIĆ na tym i sąsiednim budynku. Było absolutnie jasne, że nie należy się tam zapuszczać.
– Hmm – mruknęła znowu May. – A jeśli się mylisz? Skoro rodziny nie było na miejscu, mogli przegapić różne rzeczy. Tam może być skarb! Ci Lowndesowie mieli też dom na wsi, więc byli bogaci, nie? Może zostawili tu… złoto?
– Nie zostawili tu złota… – Przewróciłam oczami. Czasami May jest po prostu śmieszna.
– Skąd wiesz? Nudziara z ciebie.
– Nie jestem nudziarą!
– Jesteś. Ja w każdym razie zamierzam tam zajrzeć. A jeśli znajdę złoto, pożałujesz, że mi nie uwierzyłaś.
– NIE znajdziesz żadnego ZŁOTA!
– Nie przejmujcie się – powiedział Eric do Generała i Margot. – Tak naprawdę one wcale się nie kłócą.
– KŁÓCIMY SIĘ! – ryknęłyśmy do niego równocześnie.
May zrobiła parę kroków w stronę zbombardowanego domu, a ja strasznie się zdenerwowałam. Ona nigdy niczego do końca nie przemyśli, ta May! Od razu rusza do akcji.
– Jesteś niemądra! – warknęłam, podbiegłam i chwyciłam ją za ramię.
– PUSZCZAJ! – wrzasnęła i zaczęła machać rękami.
Generał musiał dojść do wniosku, że to nowa zabawa, bo zaczął nas obiegać, głośno ujadając. Ale May zaraz mi się wyrwała i pobiegła w stronę domu Lowndesów.
Generał błyskawicznie ją wyprzedził. Przecisnął się pod sznurem, dotarł do skraju kupy gruzów, potem zaś – wciąż trudno mi w to uwierzyć, chociaż widziałam tę scenę na własne oczy – zwyczajnie zniknął.
Zamarliśmy, wstrząśnięci.
Chwilę później gdzieś pod naszymi stopami rozległ się cichy skowyt i Generał zaczął szczekać. Każde szczeknięcie odbijało się głuchym echem.
– Co wy wyprawiacie?! – krzyknął Eric. – Zrobiłyście mu krzywdę!
– Przecież słyszysz, że nic mu nie jest! – odparła May, chociaż wyraźnie też się wystraszyła. – On tylko… gdzieś wpadł.
Widziałam, jak zbladła przy tych słowach. Mówiłam ci już, May nie znosi ciasnych, ciemnych miejsc. Robi się w nich nerwowa.
– Musimy go wydostać! – zadecydował Eric. – Szybko! Tam może być niebezpiecznie!
– Ja… ja… – zająknęła się May.
Ktoś musiał coś zrobić. Odetchnęłam głęboko i wlałam sobie lód w żyły. Nie byłam już Nualą, tylko bohaterką, w którą wcielam się zawsze, gdy się boję: Gráinne Ní Mháille, irlandzką królową piratów. Stałam się nieulękła. Nic nie było mi straszne i niczego się nie bałam.
– Ericu, idź po Colette – rozkazałam. – May, ty stań na straży. Ja wyciągnę Generała.
Zanim zdążyli zaprotestować, przemknęłam pod sznurem i podeszłam tam, gdzie ostatni raz widzieliśmy psa. To było prawie na skraju rumowiska, w miejscu, w którym połówka kanapy ześliznęła się w dół i roztrąciła jakieś przegniłe belki, w wyniku czego zrobiła się wyrwa w stercie cegieł. Wydawała się okropnie mała… ale szybko przypomniałam sobie, że pies jest całkiem duży. Jeśli on się zmieścił, to i ja dam radę.
Buty mi się ślizgały i rozjeżdżały na gruzie. Dłonie miałam mokre od potu i lepkie od pyłu, i w którymś momencie skaleczyłam sobie nadgarstek. Aż zapiekło! Zajrzałam do ciemnej dziury, wyciągnęłam latarkę z kieszeni i poświeciłam dookoła.
Od razu zobaczyłam Generała. Wielkie ciemne oczy zalśniły w strumieniu światła.