29,99 zł
Członkinie tajnego towarzystwa detektywistycznego Daisy Wells I Hazel Wong wyjeżdżają na wakacje do Fallingford, rodzinnego domu Daisy. Na miejscu mama Daisy wydaje podwieczorek z okazji urodzin córki, na który zaproszona jest cała rodzina, począwszy od ekscentrycznej ciotki Saskii, skończywszy na niezwykle przystojnym wuju Feliksie. Niestety, wkrótce staje się jasne, że podwieczorek ma niewiele wspólnego z urodzinami Daisy… Jak grom z jasnego nieba spada na wszystkich informacja o tajemniczej chorobie, na jaką niespodziewanie zapada jeden z uczestników przyjęcia – a wszystko wskazuje na… truciznę!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 247
Część pierwsza. Przyjazd pana Curtisa
Część druga. Śledztwo i podwieczorek na cześć Daisy
Część trzecia. Tak, to naprawdę arszenik!
Część czwarta. Sprawy idą coraz gorzej
Część piąta. Ale kto nam zostaje?
Część szósta. Towarzystwo Detektywistyczne rozwiązuje sprawę
Przewodnik po Fallingford
Objaśnienia od tłumaczki i od redakcji
Podziękowania
RODZINA WELLSÓW
George Wells – lord Hastings
Margaret Wells (z domu Mountfitchet) – lady Hastings
Saskia Wells – ciotka lorda Hastings
Felix Mountfitchet – brat lady Hastings
Albert „Bertie” Wells – syn lorda i lady Hastings
Daisy Wells – córka lorda i lady Hastings oraz prezes Towarzystwa Detektywistycznego
GOŚCIE
Hazel Wong – wiceprezes i sekretarz Towarzystwa Detektywistycznego
Katherine „Kitty” Freebody
Rebecca „Fasolka” Martineau
Denis Curtis – przyjaciel lady Hastings
panna Lucy Alston – guwernantka Daisy Wells
Stephen Bampton – przyjaciel Bertiego Wellsa
PERSONEL
Chapman – kamerdyner
pani Doherty – kucharka i gospodyni
Hetty – pokojówka
PSY
Tościk
Millie
Pana Curtisa spotkało coś strasznego.
W sumie nieco się dziwię, że aż tak mnie to przygnębiło. Gdybyście dziś rano zapytali, co o nim sądzę, powiedziałabym, że to wyjątkowo paskudny typ. Ale nawet tacy jak on nie zasługują na podobny los.
Daisy oczywiście w ogóle się nad tym nie zastanawia. Zbrodnie ani trochę jej nie martwią. Skupia się wyłącznie na faktach i próbuje dociec, co z nich wynika. Ja zresztą też – w innym przypadku nie należałabym do Towarzystwa Detektywistycznego – ale mimo starań nie zawsze potrafię zapomnieć o uczuciach.
Chyba znowu będziemy musiały wcielić się w role detektywów. Widzicie, przed chwilą usłyszałyśmy coś nieopisanie okropnego, dzięki czemu wiemy, że nie mamy do czynienia ze zwykłym wypadkiem ani z nagłym atakiem choroby. Ktoś za tym stoi, a zatem Towarzystwo Detektywistyczne ma nową sprawę do wyjaśnienia.
Moja przyjaciółka poleciła mi spisać wszystko, co zaszło do tej pory. Wciąż podkreśla wagę regularnego prowadzenia zapisków, chociaż sama nie przykłada do tego ręki. Notatki to moja sprawa – w końcu jestem nie tylko wiceprezesem, lecz także sekretarzem Towarzystwa, podczas gdy Daisy pełni funkcję wyłącznie prezesa. Chociaż jako detektyw sprawdzam się równie dobrze jak ona – dowiodłam tego w czasie naszego pierwszego prawdziwego śledztwa w sprawie zabójstwa panny Bell – mam zupełnie inny charakter. Najpierw myślę, a dopiero potem działam, Daisy zaś pędzi przed siebie na oślep, zupełnie jak pies za królikiem, więc siłą rzeczy brakuje jej czasu na robienie notatek. Różnimy się także wyglądem: ja mam ciemne włosy, jestem niska i pulchna, ona zaś jest wysoka i chuda jak chart i ma piękne złote włosy. Mimo to zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami i razem tworzymy znakomitą spółkę detektywistyczną.
Myślę, że powinnam teraz wyjaśnić, co dokładnie się stało i kim jest pan Curtis.
Wszystko się zaczęło, kiedy przyjechałam do Daisy na ferie wielkanocne, żeby wspólnie świętować jej urodziny.
Wiosna w naszej szkole, Deepdean, upłynęła całkiem normalnie. To spora niespodzianka po zeszłym roku – mam na myśli morderstwo oraz to, że szkoły o mało nie zamknięto. A jednak ten trymestr minął spokojnie i nie zanosiło się na żadne niebezpieczne wydarzenia ani rychłe zgony, co niezmiernie mnie cieszyło. Najbardziej ekscytujące do tej pory okazało się śledztwo w sprawie żaby podrzuconej do łóżka Kitty.
Spodziewałam się, że również mój pobyt w Fallingford przebiegnie bez zakłóceń. Na potrzeby nowego notatnika wyjaśnię, że Fallingford to dom rodzinny Daisy, bardzo angielski, z boazerią na ścianach, położony pośród rozległych pól. Na tyłach znajduje się labirynt, a w pobliżu drzwi frontowych rośnie gigantyczna araukaria chilijska. Z początku myślałam, że to nie może być prawdziwe drzewo, ale przyjrzałam mu się z bliska i już wszystko wiem.
Szczerze mówiąc, w Fallingford jest po prostu bajecznie. Dookoła ciągną się lasy i jeziora, w domu są dwie osobne klatki schodowe (Daisy przypuszcza, że istnieje też jakieś tajne przejście, ale jeszcze go nie znalazła), a warzywnik otacza mur, jak w Tajemniczym ogrodzie. Z zewnątrz budynek przypomina wielki klocek z ciepłego żółtego kamienia, przez stulecia wzbogacany o kolejne dobudówki; wewnątrz stanowi magiczny labirynt schodów i korytarzy, które prowadzą w różnych kierunkach i pozwalają na dotarcie do każdego pokoju na co najmniej trzy sposoby. Natknęłam się tu na mnóstwo wypchanych ptaków (wielka sowa na pierwszym piętrze!), fortepian, kilka ogromnych hiszpańskich skrzyń, a w holu nawet na prawdziwą zbroję. I podobnie jak w Deepdean, wszystko to jest traktowane zupełnie zwyczajnie, wskutek czego wydaje się stare i zaniedbane; dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, jak cenne są te rzeczy. Mama Daisy beztrosko rzuca swoje klejnoty na toaletkę, psy po spacerze wyciera się z błota ręcznikami, które babcia Daisy otrzymała w darze od samego króla, a sama Daisy zagina rogi w pierwszych wydaniach książek stojących w bibliotece. Chyba nie znajdzie się tu ani jednego przedmiotu, który byłby młodszy od taty mojej przyjaciółki, wobec czego nasza biała, podobna do tortu weselnego kamienica w Hongkongu wydaje się zupełnie nierealna.
Przywiózł nas O’Brian, szofer, który przeważnie zajmuje się ogrodem (w przeciwieństwie do mojej rodziny, Wellsowie narzekają na brak służby, co mogło się przyczynić do obecnego stanu posiadłości), w piękny sobotni poranek szóstego kwietnia. Ze światła dnia weszłyśmy do wielkiego, ciemnego holu (kamienna podłoga i groźna zbroja wyłaniająca się niespodziewanie z mroku), gdzie powitał nas Chapman, kamerdyner. Ma włosy białe jak mleko, mocno się garbi i pracuje dla Wellsów tak długo, że zaczął się już spóźniać, zupełnie jak stary zegar. Były tam również dwa psy: malutka spanielka Millie, skacząca wokół nóg Daisy, oraz wiekowy biszkoptowy labrador Tościk, kołyszący się w przód i w tył na zesztywniałych łapach i popiskujący żałośnie. Chapman schylił się po kuferek podręczny Daisy z bardzo podobnym jękiem (naprawdę jest potwornie stary – bałam się, że przełamie się w pasie jak zardzewiała zabawka) i powiedział:
– Panienko Daisy, wspaniale znowu panienkę widzieć.
Wtedy z biblioteki wypadł w podskokach tata Daisy. Lord Hastings (tak go nazywają, chociaż nosi nazwisko Wells, podobnie jak Daisy – najwyraźniej kiedy człowiek zostaje lordem, przydzielają mu dodatkowe nazwisko, żeby wszyscy widzieli, jaki jest ważny) ma pulchne rumiane policzki, obfity srebrny wąs i brzuch boleśnie opięty tweedową marynarką, ale kiedy się uśmiecha, wygląda zupełnie jak Daisy.
– Córko! – zakrzyknął, otwierając ramiona. – I mej córki przyjaciółko! Czy ja cię znam?
Tata Daisy jest strasznie zapominalski.
– Jasne, że znasz Hazel, tatusiu – powiedziała z westchnieniem Daisy. – Była u nas na Boże Narodzenie.
– Hazel! Witaj, witaj. Jak się masz? Skąd przyjechałaś? Wyglądasz ciut inaczej niż reszta koleżanek Daisy. Czy jesteś Angielką?
– Pochodzi z Hongkongu, tato – odparła Daisy. – I nic na to nie poradzi.
Mocno ścisnęłam rączkę walizki, próbując zatrzymać uśmiech na twarzy. Do Deepdean już przywykłam – no i oni przywykli do mnie – więc zdarza mi się zapomnieć, że tak bardzo się od wszystkich różnię. Za to poza szkołą wciąż ktoś mi o tym przypomina. Gdy ludzie spotykają mnie po raz pierwszy, z reguły gapią się tylko i mruczą coś pod nosem. Czasami jednak głośno komentują mój wygląd. Wiem, że nic się nie da z tym zrobić, ale żałuję, że jestem, jaka jestem – i że to, jaka jestem, wydaje im się nie w porządku.
– Lord Hastings – usłużnie przedstawił się lord Hastings. – Ale możesz mnie nazywać tatą Daisy, bo to też prawda.
– Ona to wie, tato! – zawołała Daisy. – Mówię ci, że już u nas była.
– No cóż, w każdym razie ogromnie się cieszę, że was widzę. Przejdźmy do biblioteki – zaproponował lord, podskakując na palcach i wydymając policzki.
Córka zerknęła na niego podejrzliwie.
– Jeśli chcesz nam wyciąć jakiś numer… – zaczęła.
– Oj, chodź, uprzykrzony bachorze. – Podał jej ramię. Daisy ujęła je z szerokim uśmiechem; wyglądała jak dama wybierająca się na kolację w asyście dżentelmena.
Ojciec poprowadził ją do biblioteki. Ja poszłam za nimi. Było tam cieplej, a na półkach stało mnóstwo podniszczonych, najwyraźniej chętnie czytanych książek oprawnych w skórę. Pomieszczenie robiło trochę dziwne wrażenie w porównaniu z biblioteką mojego taty – tam wszystko do siebie pasuje, a lokaj ściera kurze dwa razy dziennie. Szczerze mówiąc, w Fallingford panuje okropny nieporządek, całkiem jak w głowie Daisy.
Lord Hastings wskazał córce wielki zielony fotel zasłany poduszkami. Usiadła z gracją – lecz rozległ się przy tym głośny, wulgarny dźwięk.
Lord wybuchnął śmiechem.
– Niezłe, co? – zawołał. – Zobaczyłem to w Boy’s Own Paper i od razu kazałem zamówić.
Daisy jęknęła.
– Tatku, ale z ciebie głupek.
– Och, daj spokój, najdroższa Daisy. To rewelacyjny kawał. Czasami zastanawiam się, czy ty w ogóle jesteś dzieckiem.
Moja przyjaciółka wyprostowała się z godnością.
– No naprawdę, tatku. Wystarczy, że mamy już w tym domu jedno dziecko – powiedziała, ale na jej twarzy znowu malował się lekki uśmiech.
Lord Hastings puścił do niej oko.
– No dobrze, Hazel, chodźmy do naszego pokoju – zarządziła Daisy.
I poszłyśmy.
Lord Hastings robił nam zabawne kawały przez cały tydzień.
– Tatku, wstydziłbyś się – jęknęła Daisy przy kolacji, zrzucając z talerza plamę sztucznego atramentu, ale chyba wcale nie miała tego na myśli, chociaż jej ojciec chichotał, ukrywając twarz za serwetką.
Kiedy jej mama patrzyła, Daisy zachowywała się absolutnie nienagannie, za to w obecności ojca odsłaniała swoją drugą, rzadko widywaną twarz – błyskotliwej dziewczynki, którą interesuje dosłownie wszystko. Moim zdaniem to bardzo znaczące. Daisy ujawnia swoją prawdziwą osobowość tylko wobec ludzi, których naprawdę lubi, a nie ma ich zbyt wielu. Tamtego wieczoru lady Hastings towarzyszyła nam przy kolacji, więc Daisy znowu była małą panną porządnicką.
– Błagam, George! – warknęła lady Hastings, piorunując męża wzrokiem.
Lekko się skuliliśmy. W czasie ferii między małżonkami panowały bardzo napięte stosunki. W Boże Narodzenie mama Daisy wydawała mi się bardzo miła, chociaż lekko zagubiona, za to teraz sprawiała wrażenie dziwnie kruchej i byle drobiazg wyprowadzał ją z równowagi. Jest wysoka, jasnowłosa i olśniewająco piękna, ale w całej swej krasie przypomina porcelanowy wazon, którego lepiej nie dotykać. Denerwowało ją wszystko, co zrobił lord Hastings. Mieszkanie z nimi w jednym domu przypominało przebywanie w strefie działań wojennych – czułyśmy się trochę tak, jakby dwie wrogie armie ostrzeliwały się ponad naszymi głowami. To, że rodzice się do siebie nie odzywają, to dla mnie żadna nowość – moim zdarzało się całymi tygodniami rozmawiać wyłącznie za moim pośrednictwem, jakbym była aparatem telefonicznym – ale tutaj chodziło o coś zupełnie innego. Biedny lord Hastings stopniowo tracił humor. Przed pokojem lady Hastings dało się zaobserwować bukiety przywiędłych kwiatów i rozgniecione pudełka czekoladek. Wzgardzone prezenty trafiały do kuchni, która wkrótce zaczęła przypominać cieplarnię. Większość łakoci pochłaniałyśmy na dużych przerwach (moja przyjaciółka upierała się przy przerwach nawet w czasie ferii, „na cześć Deepdean”, a ja nie widziałam powodu, żeby się z nią spierać).
– On ją kocha – powiedziała Daisy, chrupiąc czekoladkę z kremem pomarańczowym. – I ona jego też, serio, chociaż czasami tego nie okazuje. Wkrótce się opamięta.
Wcale nie byłam tego taka pewna. Lady Hastings całe dnie spędzała w swojej sypialni lub przy telefonie w holu. Rozmawiała szeptem i milkła, ilekroć znalazłyśmy się w pobliżu.
Nie tylko my odgrywałyśmy role zakładników w wojnie między rodzicami. Na święta zjechał do Fallingford również Bertie, brat Daisy, który w tym roku kończy Eton.
Jest taki podobny do mojej przyjaciółki, że to aż dziwne. Oto druga Daisy, wyciągnięta do góry, jakby była z kauczuku, tylko bez bujnej czupryny – ale choć moja Daisy czasami wybucha jak fajerwerk, to nigdy nie kipi cichym gniewem jak jej brat. Od samego przyjazdu chodził rozdrażniony i rozbijał się po domu. Nosił jasnozielone spodnie i z uporem grał na rozstrojonym ukulele o różnych porach dnia i nocy (zdaniem Daisy zna raptem trzy piosenki, wszystkie wulgarne), i przyjechał na weekend ze swoim przyjacielem, Stephenem Bamptonem.
Byłam niezmiernie wdzięczna losowi, że Stephen okazał się zupełnie do niego niepodobny. Niski i krępy, z gładko zaczesanymi rudymi włosami, sprawiał wrażenie łagodnego i odrobinę przygnębionego. Poza tym patrzył na mnie, jakby widział żywą osobę, nie zaś uosobienie Orientu, więc od razu go polubiłam.
Cieszyła mnie jego obecność, bo podczas tej wizyty wszystko w Fallingford wydawało mi się dziwnie nieprzystępne – lub może tylko przypominało mi, że jestem tu obca. Bertie ze złością szarpał struny ukulele, lord i lady Hastings darli ze sobą koty, a Daisy kręciła się po domu i pokazywała mi różne skrytki, gniazda jaskółek czy też miecz, który należał do jej prapradziadka. Niespodziewanie zatęskniłam za Hongkongiem, za lepkim upałem i bukietami sztucznych kwiatów.
Ostatnią osobą w domu – oprócz kucharki i gospodyni, pani Doherty, oraz pokojówki Hetty – była panna Alston, guwernantka Daisy. Kiedy Daisy przyjeżdżała z Deepdean, zawsze trafiała pod skrzydła jakiejś damy, która udzielała jej lekcji i dbała, by nie wpakowała się w żadne tarapaty – no i pomagała lordowi z korespondencją.
– Wszystko mu się plącze, kiedy próbuje sam sobie z tym radzić, biedaczek – wyjaśniła Daisy.
Tym razem jednak z jakiegoś powodu nie zastałyśmy w Fallingford nudnej, kwękającej panny Rose, z którą męczyłyśmy się w Boże Narodzenie.
– Nawet nie zadzwoniła, żeby mnie uprzedzić! – wykrzyknęła lady Hastings, zła jak osa. – Coś podobnego!
Na to miejsce przyszła panna Alston.
Panna Alston, jak by powiedziała nasza szkolna koleżanka Kitty, była starą wiedźmą. Wypisz wymaluj niezamężna intelektualistka: nosiła brzydkie, nierzucające się w oczy suknie bez talii, jej włosy tworzyły na czole uklepaną kępkę, no i zawsze miała pod ręką ogromną, paskudną torebkę z brązowej skóry. Przy pierwszym spotkaniu zrobiła na nas wrażenie nudziary, ale pozory mylą. Na kolejnych lekcjach zorientowałyśmy się, że nowa guwernantka jest całkiem interesującą osobą.
Panna Rose po prostu pędziła z nami przez szkolny materiał niczym generał na czele wojsk, który nie ma czasu do stracenia, za to panna Alston miała do lekcji zupełnie inny stosunek. Jeśli akurat tłumaczyłyśmy łaciński tekst o Hannibalu, znajdowała chwilę, by przy okazji pomówić o jego podróży na słoniach. Jeśli uczyłyśmy się o wodzie, zabierała nas na dwór, gdzie patrzyłyśmy na chmury. Jeśli czytałyśmy sztukę Szekspira, pytała, czy nie żal nam Makbeta i jego żony. Ja potwierdziłam (chociaż nie powinni popełniać tych wszystkich zbrodni…), a Daisy oczywiście gwałtownie zaprzeczyła.
– Dlaczego? – chciała wiedzieć panna Alston i na pół godziny zapomniałyśmy, że mamy lekcję z guwernantką.
Najdziwniejsze było to, że przy dorosłych zachowywała się zupełnie inaczej. Wtedy była absolutnie zwyczajna. Kiedy nie zajmowała się nami, spędzała czas z tatą Daisy, który dyktował jej listy, informował ją o sprawach do załatwienia albo też prosił o zamówienie kilku jojo czy sztucznych wąsów z katalogów wysyłkowych „Boy’s Own Paper”. Lord Hastings uważał pannę Alston za szarą myszkę, tak jak my, zanim lepiej ją poznałyśmy.
– Nie śmieje się z moich żartów! – utyskiwał.
– W c a l e mnie to nie dziwi. – Moja przyjaciółka poklepała go po głowie, jakby miała do czynienia z Tościkiem, a nie własnym ojcem. – Mamo, skąd ty ją wytrzasnęłaś?
– Mój Boże, myślisz, że pamiętam? – obruszyła się lady Hastings, zajęta otrzepywaniem pelerynki z psiej sierści. – Pewnie z jakiejś agencji. Przyszedł list… Do licha, Daisy, czy masz coś przeciwko guwernantkom? Przecież ja nie mogę się tobą zajmować.
– To widać – odparła lodowato Daisy.
Wyczuwałam, co się kryje za jej pytaniem. Daisy chciała wiedzieć wszystko o pannie Alston, a już zwłaszcza to, dlaczego ta guwernantka różniła się od pozostałych – okazało się to jednak niezbyt proste. Panna Alston na osobności dalej zachowywała się interesująco, a publicznie jak ostatnia nudziara, co oczywiście podsyciło naszą ciekawość.
Lady Hastings, kiedy tylko nie rozmawiała przez telefon w wielkiej tajemnicy, zajmowała się przygotowaniami do przyjęcia urodzinowego swojej córki. Stopniowo stawało się jasne, że będzie to raczej jej przyjęcie, a nie Daisy.
– Herbatka dla dzieci! – prychnęła z niezadowoleniem moja przyjaciółka. – Jej zdaniem ile mam lat?
Na szczęście lady Hastings pozwoliła Daisy zaprosić gości. Kitty i Fasolka, nasze koleżanki z dormitorium, miały przyjechać na weekend, z czego bardzo się cieszyłam. Pobyt w Fallingford sprawiał, że niemal z nostalgią wspominałam nasz dom w Deepdean, mimo tych dziurawych koców oraz wszechobecnego zapachu świeżo upranych ubrań i gotowanych warzyw.
Pewnego ranka przy śniadaniu beztrosko pogryzałam sobie tosta (konfitura śliwkowa z owoców zebranych w Fallingford, masło z mleka od tutejszych krów), gdy nagle usłyszeliśmy ryk silnika i zgrzyt żwiru na podjeździe.
Daisy wstała, porzucając swojego wędzonego śledzia.
– Kitty! – zawołała. – Fasolko!
Gwałtownie odsunęła krzesło i jak burza wypadła z jadalni. Poszłam za nią, wciąż przeżuwając i zlizując konfiturę z lepkich palców. Skręciłam w lewo w drzwi do jadalni i wpadłam prosto na Daisy, która stanęła jak wryta, niczym Millie, kiedy zobaczy królika.
– Dzień dobry – powiedziała. – Kim pan jest?
Wyjrzałam ponad jej ramieniem, żeby zobaczyć, do kogo mówi, a tam, pod kamiennym łukiem głównego wejścia, stał mężczyzna. Był dosyć młody, miał szerokie bary i wąską talię, całkiem jak pewien pan w reklamie. Wszedł do holu niedbale rozkołysanym krokiem i wtedy ujrzałam jego przystojną twarz, ciemne, gładko zaczesane włosy oraz sztucznie szeroki uśmiech. Nieznajomy zupełnie nie pasował do Fallingford.
Posłał Daisy olśniewający uśmiech.
– Ty musisz być Daisy – powiedział – naszą małą solenizantką.
– Owszem – przyznała moja przyjaciółka. Podeszła i uścisnęła jego dłoń, uroczo się uśmiechając, chociaż wiedziałam, że w głębi duszy wścieka się za nazwanie jej „małą”. Zżerała ją ciekawość, kim jest ten mężczyzna i skąd ją zna, skoro sama nigdy go nie spotkała. Daisy bowiem nie znosi być źle poinformowana.
W tym momencie drzwi jadalni znowu otworzyły się z hukiem i za nami pojawiła się mama Daisy.
– Mamusiu, kto to jest? – spytała Daisy niedbałym tonem.
– Na Boga! – zawołała lady Hastings. Jej głos zabrzmiał bardzo piskliwie, a policzki poróżowiały. – Cudownie! Myślałam, że dotrzesz później, Denis. Droga Daisy, to mój przyjaciel Denis Curtis. Przyjechał specjalnie na twoje przyjęcie. Bądź dla niego miła.
– Zawsze jestem miła – odparła Daisy, posyłając panu Curtisowi promienny uśmiech, chociaż musiała aż skręcać się ze złości.
– Twoja mama i ja jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi – powiedział pan Curtis, któremu najwyraźniej się zdawało, że mamy po siedem lat.
– Denis jest niesamowicie inteligentny – dodała lady Hastings, poklepując gościa po ramieniu. – Zajmuje się antykami. Wie wszystko o różnych przepięknych rzeczach. W ten weekend obejrzy parę przedmiotów w Fallingford. Ale… moja droga, chciałabym zrobić twojemu ojcu cudowną niespodziankę. Więc nie mów mu o tym, dobrze?
Daisy odruchowo zmrużyła oczy.
– Serio?
– Tak! – Głos lady Hastings zabrzmiał wyjątkowo piskliwie. – Wiesz, jaki on czasami jest sentymentalny. Ale pomyśl no, czy nie byłoby wspaniale, gdyby niektóre z tych potwornych starych obrazów okazały się coś warte?! Mogłabym się ich pozbyć i w zamian kupić coś ładniejszego!
Zaniepokoiła mnie ta perspektywa, ale dużo bardziej zmartwił mnie sposób, w jaki pan Curtis uśmiechał się do mamy Daisy, oraz to, że przytrzymał dłoń na jej ramieniu dużo dłużej, niż powinien. Wszystko to są bardzo dorosłe sprawy, w których wcale się nie orientuję… albo orientuję się, chociaż wcale nie chcę.
Żwir na podjeździe znowu zazgrzytał – pod oponami auta i stopami ludzi – ale kiedy drzwi się otworzyły, w progu nie stanęła ani Kitty, ani Fasolka. Zamiast nich ujrzałam postawną starszą damę z włosami upiętymi w wysoki kok, w podniszczonym futrze i z kilkoma apaszkami na szyi. Jej ubrania w ogóle do siebie nie pasowały.
– MARGARET! DAISY! – wrzasnęła nieznajoma, machając rękami i wprawiając w ruch swoje szale. – OTO JESTEM!
Lady Hastings odwróciła się i spojrzała na nią, mocno zaciskając wargi.
– Dzień dobry, ciociu Saskio – powiedziała. – Nie, nie musisz czekać na zaproszenie. Wejdź. Denisie, to Saskia Wells, ciotka George’a.
Ciocia Saskia pospiesznie wkroczyła do holu, gubiąc po drodze różnokolorowe rękawiczki oraz kępki futra, a potem mocno przycisnęła Daisy do swojej obfitej piersi. Mnie najwyraźniej nie zauważyła.
– Daisy! – zawołała. – A gdzie twój brat? I gdzie się podziewa twój drogi ojciec? No i, oczywiście, obchodzisz dziś urodziny! Dwunaste! Wspaniały wiek. Mam tu gdzieś prezent… chyba że… ojej, czyżbym zostawiła go u Bridesnade’ów? To apaszka… tak sądzę… Och, nie, poczekaj… Jest!
Z kieszeni kardiganu wyciągnęła malutki i niebywale wygnieciony skrawek materiału.
– Czyż nie jest wspaniała?! – krzyknęła. – Jedwab. Przynajmniej tak mi się wydaje. Bo może nie.
– Dziękuję, ciociu – powiedziała Daisy. – Urodziny mam jutro. Czternaste.
– Naturalnie, że tak! – potwierdziła ciocia Saskia, mrugając oczami. – Naturalnie. Czyż nie tak właśnie powiedziałam? A… na Boga, któż to? Moja droga… – Przyciągnęła Daisy bliżej i donośnie jak syrena mgielna obwieściła: – W waszym holu chyba znajduje się KTOŚ ZE WSCHODU.
Z jej tonu można by wnosić, że chodzi o niedźwiedzia lub przynajmniej węża.
– Wiem. – Daisy przewróciła oczami. – To moja przyjaciółka Hazel. Mówiłam ci o niej. Jest naszym gościem.
– Proszę, proszę! – Ciocia Saskia nie mogła złapać tchu. – Coś podobnego! Za moich czasów nigdy by do tego nie doszło.
– O, na pewno. – Daisy przytaknęła uprzejmie.
Ciocia Saskia odwróciła się do lady Hastings, a wtedy Daisy zbliżyła głowę do mojej i szepnęła:
– Za jej czasów strzelało się do służby i z biedy wyrabiało ciasto na chleb z kleju do tapet. Przeszłość jest okropna, ale starzy ludzie zdają się o tym nie pamiętać.
Poczułam się odrobinę lepiej – lecz tylko odrobinę.
Panna Alston wyszła z pokoju muzycznego, w którym przygotowywała się do lekcji. Z okazji urodzin Daisy w sobotę miałyśmy dostać wolne, ale na razie musiałyśmy się pilnie uczyć. Zarówno tu, jak i w Deepdean dorośli żywili przekonanie, że niebezpiecznie jest pozostawiać dzieci bez zajęcia choćby na moment. Chyba się martwili, że wtedy byśmy coś przeskrobały.
Wzrok panny Alston padł na pana Curtisa, stojącego w holu z walizką u stóp. Przez sekundę patrzyła na niego jak zaczarowana. Na jej twarzy odmalował się wyraz zdumiewającej determinacji, zupełnie jakby nagle odkryła, że ma do zrobienia coś bardzo ważnego i nie może z tym zwlekać ani chwili. A potem znowu zaczęła wyglądać zwyczajnie. Zacisnęła palce na pasku swojej wielkiej brązowej torebki, okręciła się na pięcie i wróciła, skąd przyszła. Jej ruch musiał przyciągnąć uwagę pana Curtisa, który zaintrygowany spojrzał w tamtą stronę.
„Dziwne” – przemknęło mi przez głowę. Z reakcji panny Alston wnosiłam, że zna pana Curtisa, on jednak jej nie rozpoznał. Oczywiście zobaczył ledwie tył jej głowy i zarys ramion, ale to powinno wystarczyć. Tak czy inaczej, gdzie taka surowa, przyzwoita dama mogłaby poznać takiego wytwornego i eleganckiego mężczyznę jak pan Curtis? To czyniło pannę Alston jeszcze bardziej interesującą – i przyjaciela lady Hastings także. Zerknęłam na Daisy i od razu się zorientowałam, że jej również nie umknęło to zdarzenie. Patrzyła na pana Curtisa z najgłębszą obojętnością, lecz niemal słyszałam, jak myśli: „Podejrzane!”.
Lord Hastings stanął w drzwiach prowadzących do ogrodu. Wszedł do środka, strząsając liście z płaszcza Barbour, i zdumiony rozejrzał się po holu.
– Do licha. Dzień dobry! Goście! Ciocia Saskia, jak cudownie. I pan… hm… – Zerknął na pana Curtisa spod swoich krzaczastych srebrnych brwi i wyciągnął ku niemu pulchną różową dłoń.
– Denis Curtis – przedstawił się gość. – Jestem przyjacielem pańskiej żony. Poznaliśmy się w Londynie kilka miesięcy temu. Lady Hastings zaprosiła mnie na weekend.
Słowo „przyjaciel” zabrzmiało w jego ustach ironicznie. Wszyscy to usłyszeliśmy. To było po prostu okropne. Lord Hastings odchrząknął i nawet nie spojrzał na żonę.
– Wspaniale – rzekł głucho. – Po prostu cudownie. Mam nadzieję, że będzie się pan u nas dobrze bawił.
– O, na pewno. – W głosie pan Curtisa pobrzmiewał śmiech. – To taki piękny stary dom. Wyjątkowy. Nie mogę się doczekać, aż go dokładniej obejrzę. – Uśmiechnął się do lady Hastings.
– Ach, tak – mruknął lord. – Oczywiście. Margaret, czy… To znaczy, chciałem powiedzieć… Chyba pójdę na chwilę do biblioteki. Saskio, czy chciałabyś do mnie dołączyć?
Wyczuwałam, że jest głęboko nieszczęśliwy, gdy ruszył w kierunku biblioteki, krzycząc:
– Chapman! Hej, Chapman!
Zadowolony z siebie, gburowaty pan Curtis nie przypadł mi do gustu, a ponieważ Daisy aż trzęsła się ze złości, wiedziałam, że myśli dokładnie tak samo. Było coś takiego w tym jego pełnym wyższości tonie, jakby w duchu śmiał się z jakiegoś sobie tylko znanego żartu. No i mama Daisy nagle tak się zarumieniła… Stanowczo działo się tu coś niedobrego.
Drzwi frontowe skrzypnęły i wszyscy obecni odwrócili głowy.
– Halo! – zawołała Kitty. – Pukałyśmy, ale nikt nam nie otworzył. Fasolka nie dała rady podnieść swojej walizki, więc czeka na zewnątrz. Ojej, czyżbyśmy się spóźniły?
Wydawało się, że to już wszyscy goście, ale zaraz po lunchu (kurczę na zimno z młodymi ziemniakami, a na deser cudownie wilgotny biszkopt z rabarbarem) przybył ktoś jeszcze. Zajechał przed główne wejście w wielkim stylu, srebrnym autem przypominającym rakietę kosmiczną, po czym zostawił włączony silnik i wyskoczył z wozu, machając rękami i pokrzykując. Był to brat lady Hastings, dla Daisy – wujek Felix. Okazał się równie młody i piękny jak jego siostra.
W Deepdean krążyło na jego temat mnóstwo plotek – że jest tajnym agentem, że dwa razy samodzielnie uratował Wielką Brytanię i otrzymał list z podziękowaniami od samego króla – więc kiedy wreszcie go spotkałam, patrzyłam na niego jak na bohatera jakiejś powieści. W dodatku nawet wyglądał na szpiega. Był przystojny, miał jasne, zaczesane do tyłu włosy, idealnie wyprasowany garnitur, prześliczną jedwabną chusteczkę w butonierce oraz mały błyszczący monokl w lewym oku.
Zostawił samochód, żeby O’Brian odstawił go do dawnej stajni, i popędził po schodach na górę, gdzie czekałyśmy we czwórkę (Kitty wybałuszała oczy, co ja też chętnie bym zrobiła, a Fasolka z ekscytacji powtarzała: „Och! Och!”). Przybysz pochylił się i ucałował dłoń mojej przyjaciółki.
– Cześć, Daisy – powiedział i mrugnął do niej.
– Cześć, wujku – odpowiedziała, a potem dygnęła i również puściła do niego oko.
Wujek Felix najwyraźniej wiedział, jak się zachować w każdych okolicznościach. Ucałował moją dłoń, a potem dłonie Kitty i Fasolki, wskutek czego ta pierwsza zaczęła chichotać (ja sama ledwo się opanowałam). Następnie pobiegł do domu przywitać się z innymi. Pogłaskał Tościka i Millie, żartobliwie stuknął Bertiego pięścią w ramię, uścisnął dłoń Stephena, delikatnie ucałował policzek lady Hastings, jej męża poklepał po plecach i ukłonił się cioci Saskii. Za to z panem Curtisem wymienił formalny i chłodny uścisk dłoni, jednocześnie szacując go wzrokiem. Kiedy stanęli obok siebie, lepiej zrozumiałam, dlaczego nie lubię pana Curtisa. Obaj byli bardzo przystojni, lecz pan Curtis miał w sobie coś wyzywającego i wulgarnego, podczas gdy wujek Felix promieniał wewnętrznym blaskiem i wręcz trudno było oderwać od niego oczy.
Pan Curtis oddalił się bez pośpiechu, mamrocząc coś o pięknych obrazach na piętrze, a wtedy Daisy wspięła się na palce i zaczęła coś gniewnie szeptać wujkowi do ucha, pewnie o gościu lady Hastings. Wujek Felix uniósł jedną brew – nawet brwi miał eleganckie – i coś jej cicho odpowiedział.
– Radzi, żebym się nie martwiła – wyjaśniła Daisy, kiedy znowu stanęła obok mnie; u nasady jej nosa widniała malutka zmarszczka świadcząca o zaniepokojeniu. – On uważa, że to nic takiego. Wujek Felix rzadko się myli, lecz mimo to… No, sama wiesz.
Skinęłam głową. To mi wcale nie wyglądało na „nic takiego”.
– Całe szczęście, że on też przyjechał – ciągnęła Daisy, spoglądając za wujkiem, który ruszył po schodach do swojego pokoju. – Dzięki niemu wszystko dobrze się skończy. Chociaż… Och, do licha! Dlaczego mi nie uwierzył? To do niego niepodobne! – Założyła ręce na piersi i jeszcze bardziej zmarszczyła nos.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Co ciekawe, jedyną osobą, przy której wujek Felix jakby zapomniał o dobrych manierach, okazała się panna Alston. Spotkali się na korytarzu, gdy przyszła zabrać nas na popołudniowe lekcje. Guwernantka cała zesztywniała na jego widok i jej zakłopotanie musiało się udzielić wujkowi Feliksowi. Uścisnęli sobie dłonie jak jakieś automaty, przy czym on zerkał na nią nieufnie zza monokla, a ona dumnie zadarła brodę.
– Jest pan wujkiem Daisy, jak mniemam – powiedziała chłodno. – Wspaniale. Proszę mi wybaczyć… Idziemy, dziewczęta.
Zamaszystym krokiem weszła do pokoju muzycznego, a my musiałyśmy pójść za nią. Obejrzałam się jednak i zobaczyłam, że wujek Felix patrzy w przestrzeń z uniesioną brwią. Wydawał się ubawiony, chociaż nie potrafiłam odgadnąć, co go rozśmieszyło. Czy panna Alston naprawdę była niewrażliwa na jego wdzięk? Bardzo nietypowe. I dlaczego wujek Felix nie był względem niej równie uprzejmy jak wobec reszty z nas? Miałam przeczucie, że tych dwoje się nie lubi, lecz dlaczego? Była to już kolejna zagadka, na którą się natknęłam w trakcie tego niezwykle zagadkowego weekendu.
Tego wieczoru Daisy, Kitty, Fasolka i ja przebrałyśmy się do kolacji w pokoju dziecinnym na drugim piętrze. Tutaj właśnie śpi Daisy i my także, kiedy ją odwiedzamy. Czułam się bardzo dziwnie, wkładając swoją najlepszą, błyszczącą sukienkę w tym zapyziałym pomieszczeniu: ze ścian pasami odchodziła tapeta, chodniki na podłodze były postrzępione, ramy łóżek zaś poobijane, zupełnie jakby ktoś z uporem walił w nie młotkiem. Świece rzucały blask na nasze twarze i ramiona, a strojom nadawały delikatnie spłowiałą barwę. Daisy miała na sobie różową suknię z mieniącej się tafty i wszystkie strasznie jej zazdrościłyśmy, zwłaszcza ja, chociaż w różu wyglądam blado i okropnie, jak dziecię goblinów.
– Masz bardzo dziwną ciotkę, ale twojego wujka nawet lubię – oświadczyła Kitty, szczotkując swoje gęste brązowe włosy. – Jest niesamowicie przystojny.
Pochwyciłam wzrok Daisy i uśmiechnęłyśmy się do siebie. Zdaniem Kitty wszyscy mężczyźni są niesamowicie przystojni.
– Czy on naprawdę jest szpiegiem? – zapytała Fasolka. – Wiem, że ludzie tak mówią, ale…
Daisy zrobiła ogromnie tajemniczą minę.
– Tego nie mogę ci powiedzieć! – zawołała. – Zdradziłabym tajemnicę państwową i mogliby mnie rozstrzelać.
– Ojej! – Fasolka zakryła buzię dłońmi. – Ojej, nie chcę, żeby cię rozstrzelali. Przepraszam.
– Nie przejmuj się – odrzekła Daisy trochę pompatycznie. – Będę udawać, że nic nie słyszałam.
Kitty przewróciła oczami.
– Sama nie wiem, kto mi się bardziej podoba – powiedziała. – Twój wujek czy przyjaciel twojej mamy. Obaj są po prostu wspaniali.
– Pan Curtis wcale nie jest wspaniały – żachnęła się Daisy.
– Właśnie – poparła ją Fasolka, bezskutecznie usiłując zawiązać sobie kokardę w pasie. – Jest niemiły. Czuję się przy nim bardzo nieprzyjemnie, jakbym patrzyła na włochatego pająka. Kiedy wpadł na mnie na korytarzu, zaczął krzyczeć,żebym patrzyła, dokąd idę.
Spojrzałam na nią zszokowana. Fasolka jest mała i słodka, i ma duże brązowe, wiecznie wylęknione oczy. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł ją potraktować tak brutalnie.
– Och, pozwól, że ja to zrobię. – Kitty zaciągnęła Fasolkę bliżej świecy i sama spróbowała poskromić opadającą kokardę. – Jestem pewna, że źle go zrozumiałaś.
– A ja jestem pewna, że zrozumiała doskonale – mruknęła do mnie Daisy, gdy ruszyłyśmy na dół, tupiąc lakierkami. – Natknęłam się na niego wcześniej przy schodach dla służby. Myślał, że jest sam na korytarzu, i niemal jeździł nosem po tej starej niebiesko-białej skorupie, która stoi na półeczce przy pokoju cioci Saskii. Wręcz widziałam, jak liczy, ile to może być warte, a potem – nadal mnie nie dostrzegając – powiedział coś do siebie. Chyba: „Ming”. Hazel, to mi się nie podoba. W życiu o nim nie słyszałam, a nagle okazuje się, że to najlepszy kumpel mamy, która w dodatku pozwala mu węszyć po domu i nawet nie mówi o tym tacie. Skąd wiemy, że to porządny człowiek?
– Może znowu pomów z wujkiem Feliksem? – zasugerowałam. – Spytaj, czy nie mógłby… hm… jakoś pomóc?
– Mowy nie ma, skoro tak się zachowuje! – zaprotestowała Daisy. – Nie wiem, co go opętało. Zazwyczaj słucha, co się do niego mówi, nie jak inni dorośli.
Coraz bardziej mnie ciekawił ten jej wujek.
– Chyba po prostu będziemy musiały przez cały weekend pilnować pana Curtisa – stwierdziła moja przyjaciółka. – Może to rzeczywiście nic takiego. Ale jeśli wujek się myli… no cóż, nie chcę się o tym przekonać po fakcie. Pan Curtis nic nie zmaluje, jeśli będziemy miały na niego oko. Prawda?
– Prawda. A co powiemy Kitty i Fasolce?
– Nic! – oznajmiła Daisy. – Wszystko popsują. To sprawa wyłącznie dla członków Towarzystwa Detektywistycznego.
– Wyłącznie dla członków Towarzystwa Detektywistycznego – powtórzyłam i poczułam, że w głębi ducha ogromnie się z tego cieszę.
„Czy pan Curtis naprawdę coś kombinuje?” – zastanawiałam się, wchodząc do jadalni. Ponieważ Daisy i ja znowu wyznaczyłyśmy sobie ściśle tajne zadanie, było pewne, że wkrótce się tego dowiemy.
Na stole płonęły świece, rzucające delikatne światło na biel męskich koszul i wspaniałe dania na srebrnych półmiskach. Potrawy serwował Chapman, a jego naznaczone brązowymi plamami dłonie lekko drżały, więc moje ziemniaki i surówka skąpały się w sosie, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało – w przeciwieństwie do lady Hastings, która wydała gniewny okrzyk, kiedy sos skapnął na jej prześliczną jasnozieloną suknię.
Wujek Felix był w znakomitym humorze. Wciąż opowiadał żarty Bertiemu i Stephenowi, więc nawet Stephen, początkowo tak zdenerwowany, że ledwo mógł utrzymać widelec w dłoni, odprężył się, usiadł prosto i zaczął się śmiać. Przyglądałam się temu z zadowoleniem, gdy nagle przeszyło mnie ostre spojrzenie niebieskich oczu wujka Feliksa – dokładnie tak patrzy Daisy, gdy ktoś budzi jej ciekawość.