29,99 zł
Kiedy Daisy Wells i Hazel Wong założyły tajne towarzystwo detektywistyczne w szkole dla dziewcząt Deepdean, z trudem przyszło im znalezienie jakiejkolwiek, choćby najbłahszej zagadki do rozwiązania (nie licząc zaginięcia krawatu Lavinii). I właśnie wtedy Hazel odkryła w sali gimnastycznej ciało nauczycielki, panny Bell. W pierwszej chwili pomyślała, że zdarzył się okropny wypadek. Kiedy jednak pięć minut później wróciła do sali razem z Daisy, ciała… nie było. Zniknęło!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 238
PERSONEL
Panna Griffin – dyrektorka
Panna Lappet – nauczycielka historii i łaciny
Panna Bell – nauczycielka przedmiotów ścisłych, a także ofiara
Panna Parker – nauczycielka matematyki
Pan MacLean – pastor
Pan Reid, „Ten Jedyny” – nauczyciel muzyki i rysunku
Panna Tennyson – nauczycielka angielskiego
Panna Hopkins – nauczycielka gimnastyki
Mademoiselle Renauld, „Mamzelle” – nauczycielka francuskiego
Pani Minn, „Minny” – pielęgniarka
Pan Jones – woźny i złota rączka
„Matrona” – opiekunka naszego domu
UCZENNICE
Daisy Wells – trzecioklasistka, prezes Towarzystwa Detektywistycznego Wells & Wong
Hazel Wong – trzecioklasistka, sekretarz Towarzystwa Detektywistycznego Wells & Wong
TRZECIOKLASISTKI
Kitty Freebody
Rebecca „Fasolka” Martineau
Lavinia Temple
Clementine Delacroix
Sophie Croke-Finchley
PIERWSZOKLASISTKA
Betsy North
DRUGOKLASISTKI
Binny Freebody
Trzy Mary
PIĄTOKLASISTKA
Alice Murgatroyd
STARSZE DZIEWCZYNY
Virginia Overton
Belinda Vance
PREFEKTKA NACZELNA
Henrietta Trilling, „Królowa Henryka”
To pierwsze morderstwo w historii Towarzystwa Detektywistycznego Wells & Wong, dlatego cieszę się, że Daisy kupiła mi nowy zeszyt. Ostatni zapisałam do szczętu, kiedy kończyłyśmy sprawę zaginionego krawatu Lavinii. Oczywiście krawat ukradła Clementine, która chciała się zemścić za to, że Lavinia walnęła ją w brzuch podczas meczu lacrosse’a, Lavinia zaś chciała odpłacić Clementine za wygadanie wszystkim, że tamta jest z rozbitej rodziny. Podejrzewam jednak, że rozwiązanie tej zagadki może się okazać bardziej skomplikowane.
Skoro to nowy zeszyt, chyba powinnam najpierw przedstawić parę wyjaśnień. Daisy Wells jest prezesem Towarzystwa Detektywistycznego, a ja, Hazel Wong, jestem jego sekretarzem. Daisy twierdzi, że to czyni ją Sherlockiem Holmesem, mnie zaś Watsonem. Wydaje mi się to całkiem słuszne. W końcu jestem stanowczo zbyt niska na bohaterkę tej historii, no i czy ktoś w ogóle słyszał o chińskim Sherlocku Holmesie?
Dlatego tak się dziwię, że właśnie ja znalazłam ciało panny Bell. Daisy nadal nie może się z tym pogodzić, chociaż udaje, że to nieprawda. Widzicie, Daisy świetnie się nadaje na bohaterkę, więc to jej powinny się przytrafiać takie rzeczy.
Wystarczy spojrzeć na Daisy i już wiadomo, co to za osoba – jedna z tych filigranowych, bardzo angielskich dziewcząt o niebieskich oczach i złotych włosach; na pewno biega w deszczu i błocie z kijem do hokeja na trawie, a potem zjada na podwieczorek dziesięć bułeczek z lukrem. Ja z kolei przypominam ludzika Michelina; moje policzki są krągłe jak księżyc w pełni, a włosy i oczy – uporczywie ciemne.
Przyjechałam z Hongkongu w drugiej klasie i chociaż wszystkie byłyśmy wtedy jeszcze krewetkami (na potrzeby nowego notatnika wyjaśnię, że tak nazywamy dziewczynki z niższych klas), to o Daisy już zrobiło się głośno w Deepdean. Jeździła konno, grała w lacrosse’a i należała do kółka teatralnego. Starsze dziewczyny zwróciły na nią uwagę i zanim nadszedł maj, cała szkoła wiedziała, że sama prefektka naczelna nazwała Daisy „równiachą”.
To jednak tylko pozory, pogodna twarz, jaką Daisy pokazuje światu. Tak naprawdę jest zupełnie inna.
Trochę potrwało, zanim to odkryłam.
Daisy chce, żebym opowiedziała, co się działo w tym trymestrze, zanim znalazłam ciało. Mówi, że tak właśnie robią prawdziwi detektywi – najpierw gromadzą wszystkie możliwe informacje – więc zgoda. Wciąż mi też powtarza, że dobry sekretarz powinien nosić ze sobą notatnik cały czas, żeby od razu zapisywać ważne wydarzenia. I na nic się nie zda przypominanie jej, że przecież tak właśnie robię.
Najważniejszym wydarzeniem pierwszych tygodni jesiennego trymestru było powstanie Towarzystwa Detektywistycznego, i właśnie Daisy jest za to odpowiedzialna. Ona lubi wymyślać różne organizacje. W zeszłym roku założyłyśmy Towarzystwo Pacyfistyczne (nuda), a potem Spirytystyczne (trochę mniejsza nuda, ale Lavinia rozbiła kubek w czasie seansu, Fasolka zaś zemdlała, więc Matrona, czyli opiekunka naszego domu, zabroniła nam bawić się w ten sposób).
To wszystko działo się jednak w zeszłym roku, kiedy ciągle byłyśmy krewetkami. Teraz, kiedy przeszłyśmy do trzeciej klasy i jesteśmy już prawie dorosłe, nie możemy się zajmować takimi głupstwami jak duchy – tak przynajmniej stwierdziła Daisy, kiedy na początku trymestru wpadła na trop przestępstwa.
Nawet mnie to ucieszyło. Nie żebym się bała duchów, rzecz jasna. Przecież wiadomo, że duchów nie ma. Ale po szkole i tak krąży dostatecznie wiele historii o nich, żeby wszyscy się bali. Najbardziej znanym duchem pozostaje Verity Abraham, dziewczyna, która rzuciła się z balkonu w sali gimnastycznej w trymestrze poprzedzającym mój przyjazd. Są także duchy byłej nauczycielki, która zamknęła się w jednej z sal muzycznych i zagłodziła na śmierć, oraz małej pierwszoklasistki, która utonęła w stawie.
Jak już mówiłam, w tym roku Daisy postanowiła, że zostaniemy detektywami. Przyjechała do szkoły z kuferkiem podręcznym wypchanym książkami o złowrogich, budzących grozę tytułach, takich jak Samotny dom czy Miasteczko Mystery Mile. Matrona konfiskowała jedną po drugiej, ale Daisy ciągle udawało się zdobyć następną.
Towarzystwo Detektywistyczne założyłyśmy w pierwszym tygodniu szkoły. Umówiłyśmy się, że nikomu, nawet pozostałym koleżankom z dormitorium – Kitty, Fasolce i Lavinii – nie zdradzimy tej tajemnicy. Byłam dumna, że mamy sekret tylko we dwie. Było to też niesamowicie zabawne, tak się kryć za plecami innych i udawać, że jest się normalną osobą, podczas gdy bawiłyśmy się w detektywów wypełniających tajną misję: zbieranie informacji.
To Daisy wyznaczyła nam pierwsze zadania. Najpierw zakradłyśmy się do drugiego dormitorium trzecich klas, żeby przeczytać dziennik Clementine, a potem moja przyjaciółka wybrała pewną pierwszoklasistkę i miałyśmy się o niej dowiedzieć wszystkiego. Dzięki temu, zdaniem Daisy, ćwiczyłyśmy umiejętności niezbędne detektywom – takie jak zapamiętywanie tablic rejestracyjnych każdego ujrzanego samochodu.
W drugim tygodniu trymestru postanowiłyśmy zbadać, dlaczego Królowej Henryki (to przezwisko obecnej prefektki naczelnej, Henrietty Trilling, która jest pełna dystansu i ma dworskie maniery oraz piękne kasztanowe włosy) zabrakło na modłach pewnego ranka. Jednak już kilka godzin później cała szkoła wiedziała, że Henrietta dostała telegram zawiadamiający ją o niespodziewanej śmierci cioci.
– Biedactwo – powiedziała Kitty, kiedy sprawa wyszła na jaw. Kitty ma w naszym dormitorium łóżko tuż obok Daisy i Daisy nazywa ją przyjaciółką Towarzystwa Detektywistycznego, chociaż nawet Kitty wciąż nie wie o jego istnieniu. Ma gładkie jasnobrązowe włosy i mnóstwo piegów, a na dnie kuferka podręcznego chowa coś, co początkowo wzięłam za narzędzie tortur, a co tak naprawdę służy do podkręcania rzęs. Kitty, podobnie jak Daisy, nie może wytrzymać bez plotek, chociaż kierują nią powody mniej naukowe.
– Biedna Królowa Henryka. Nie ma szczęścia. Była najlepszą przyjaciółką Verity Abraham, a same wiecie, co się przydarzyło Verity. Od tamtej pory jest nie ta sama.
– Słucham? – zdziwiła się Fasolka, która śpi koło mnie. Tak naprawdę nazywa się Rebecca, ale mówimy na nią Fasolka, bo jest bardzo drobna i wszystkiego się boi, zwłaszcza lekcji. Twierdzi, że ledwie spojrzy na dowolną stronę, a litery i cyfry zaczynają jej tańczyć przed oczami jak szalone i nie może się skupić. – A co się przydarzyło Verity?
– Zabiła się– przypomniała zirytowana Kitty. – Skoczyła z balkonu w sali gimnastycznej. W zeszłym roku. Nie pamiętasz?
– Och! – wykrzyknęła Fasolka. – Rzeczywiście. Ale zawsze myślałam, że musiała się potknąć.
Czasami Fasolka bardzo powoli kojarzy fakty.
Na początku trymestru wydarzyło się coś jeszcze, co później nabrało wielkiego znaczenia: do szkoły przybył Ten Jedyny.
Widzicie, pod koniec zeszłego roku panna Nelson, wicedyrektorka i stara nudziara ucząca muzyki oraz rysunków, przeszła na emeryturę. Spodziewałyśmy się, że zastąpi ją ktoś równie nieciekawy, lecz o nowym nauczycielu, panu Reidzie, nie da się tego powiedzieć. A w dodatku nie jest stary.
Pan Reid ma mocne kości policzkowe i czarujący wąsik, i zaczesuje włosy brylantyną. Wygląda całkiem jak gwiazda filmowa, choć nie możemy dojść do porozumienia która. Kitty stawia na Douglasa Fairbanksa Juniora, a Clementine na Clarka Gable – ale to tylko dlatego, że ma fioła na punkcie Clarka Gable. Tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Pan Reid był mężczyzną, i to zupełnie innym niż pan MacLean (czyli nasz zbzikowany, niedomyty, wiekowy pastor, którego Kitty przezywa MacBrudasem), więc od razu cała szkoła się w nim zakochała.
Śmiertelnie poważne i na wpół sekretne towarzystwo wyznawców pana Reida założyła Kitty. Na pierwszym spotkaniu został on przechrzczony na Tego Jedynego. W Jego Obecności wszystkie mamy obowiązek dawać sobie tajemne znaki (uniesiony palec wskazujący, mrugnięcie prawym okiem).
Ten Jedyny był w Deepdean ledwie tydzień, kiedy wywołał największy skandal od czasu zeszłorocznej historii z Verity.
Widzicie, już przed rozpoczęciem trymestru cała szkoła wiedziała, że panna Bell od przedmiotów ścisłych i panna Parker, matematyczka, mają jakąś tajemnicę. Mieszkały razem w pobliskim miasteczku w mieszkanku panny Parker, która dysponowała pokojem gościnnym. To ten pokój stanowił sedno tajemnicy. Nie wiedziałam, o co chodzi, kiedy Daisy opowiedziała mi o tym po raz pierwszy; teraz jednak, gdy jesteśmy w trzeciej klasie, rozumiem dużo więcej. Tajemnica ma coś wspólnego z włosami panny Parker, zbyt krótkimi nawet jak na obecną modę, oraz sposobem, w jaki ona i panna Bell podawały sobie papierosy w czasie długich przerw.
W tym trymestrze nie było jednak żadnych papierosów, ponieważ panna Bell tylko spojrzała na Tego Jedynego i straciła dla niego głowę, zupełnie jak Kitty. To była ogromna niespodzianka. Panny Bell nie uważano za piękność. Ciasno owinięta białym laboratoryjnym fartuchem, zapięta pod samą szyję, surowa. I biedna. Miała trzy bluzki nie pierwszej młodości, które nosiła na zmianę, sama podcinała sobie włosy, a po lekcjach dorabiała jako sekretarka panny Griffin. Wszystkie się nad nią litowałyśmy i sądziłyśmy, że z Tym Jedynym będzie podobnie. Nie mogłyśmy wyjść ze zdumienia, kiedy stało się inaczej.
– Między nimi coś sięwydarzyło – powiedziała Clementine pod koniec pierwszego tygodnia. – Poszłam do pracowni na długiej przerwie, a panna Bell i Ten Jedyny tam sięmigdalili. Szok!
– Niemożliwe – mruknęła Lavinia z pogardą. Lavinia też śpi w naszym dormitorium – to duża, przysadzista dziewczyna z wielką szopą ciemnych włosów, przez większość czasu niezadowolona z życia.
– Ależ tak! – zawołała Clementine. – Przecież wiem, jak to wygląda. W zeszłym miesiącu widziałam, jak mój brat tak robił.
Mimowolnie się zarumieniłam. Wyobrażanie sobie, że sztywna, wykrochmalona panna Bell się z kimś migdali, było niewiarygodnie żenujące.
Wkrótce usłyszała o tym panna Parker. Ona jest naprawdę ostra, ma krótkie czarne włosy i gniewny głos, który wydobywa się z jej drobnego ciała jak dźwięk syreny ostrzegającej przed mgłą.
Rozpętała się potworna awantura. Prawie cała szkoła ją słyszała, a rezultat był taki, że panna Bell musiała się wyprowadzić z tamtego małego mieszkanka.
Potem, na początku drugiego tygodnia, znowu wszystko się odmieniło. Ledwo mogłyśmy nadążyć za wypadkami. Nagle okazało się, że Ten Jedyny już nie chce spędzać czasu z panną Bell. Zamiast tego zaczął się spotykać z panną Hopkins.
Panna Hopkins to nasza gimnastyczka, pulchna i nieodmiennie pogodna (chyba że ktoś nie radzi sobie na jej lekcjach). Dziarsko maszeruje po szkolnych korytarzach, wymachując kijem do hokeja, a niepokorne brązowe kosmyki wciąż się wysuwają z jej modnie upiętych fal. Jest naprawdę ładna i (jak mi się wydaje) dosyć młoda, więc nic dziwnego, że Ten Jedyny zwrócił na nią uwagę – szokujące było jedynie to, że najpierw dał kosza pannie Bell.
Teraz więc widywano po klasach Tego Jedynego migdalącego się z panną Hopkins, a panna Bell mogła jedynie przemykać obok ze ściągniętymi wargami i płonącymi oczami.
Generalnie Deepdean nie stanęło po stronie panny Bell. Panna Hopkins była ładna, a panna Bell nie, no i ojciec tej pierwszej zajmował ważne stanowisko w jakimś urzędzie w Gloucestershire, podczas gdy ojciec panny Bell nie pełnił żadnej istotnej funkcji. Mimo wszystko to nie jej wina, że Ten Jedyny dał jej kosza, podobnie jak to, że nie miała pieniędzy. A teraz kiedy nie mogła już mieszkać z panną Parker, miała ich nawet jeszcze mniej. Było mi przykro z tego powodu.
Jedyną pociechę stanowiła dla panny Bell posada wicedyrektorki, chociaż nawet to miało swoje minusy. Widzicie, panna Griffin musiała wyznaczyć swoją nową zastępczynię i po kilku tygodniach rozeszły się plotki, że ma nią zostać właśnie panna Bell. Byłby to prawdziwy uśmiech losu – jej kłopoty finansowe skończyłyby się na dobre – ale też znienawidziłyby ją pominięte nauczycielki. Tak naprawdę tylko dwie jeszcze mogły być brane pod uwagę. Pierwszą z nich była panna Tennyson od angielskiego – naprawdę się tak nazywa, chociaż nie łączy jej żadne pokrewieństwo z tym sławnym poetą. Jeśli widzieliście kiedyś obraz przedstawiający panią z Shalott w łodzi, to wiecie już, jak wygląda panna Tennyson. Włosy ciągle opadają jej na twarz i jest rozlazła jak niedopieczone ciasto. Druga kandydatka to panna Lappet od historii i łaciny – siwa, nienadająca się do niczego i trochę przypominająca wypchaną poduszkę – która we własnym mniemaniu jest najbardziej zaufaną doradczynią panny Griffin. Obie zaczęły się dąsać i pofukiwać na pannę Bell, kiedy usłyszały pogłoski.
A potem zdarzyło się morderstwo.
Powiedziałam, że znalazłam ciało panny Bell, i to prawda, chociaż nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie kryminalne powieści Daisy. Matrona z uporem je konfiskuje, więc nie ma co próbować ich czytać w domu i Daisy musi wieczorami włóczyć się po szkole. Zapisała się do kółka literackiego, wcisnęła Czyje to ciało? między strony Raju utraconegoi czyta sobie spokojnie, podczas gdy inni dyskutują. Ja zaś siedzę z tyłu sali, cicho skrobiąc w notatniku Towarzystwa Detektywistycznego. Wszyscy sądzą, że piszę wiersze.
To się stało właśnie po takim spotkaniu, w poniedziałek 29 października. Kółka zainteresowań kończą się o piątej dwadzieścia, ale Daisy i ja zostałyśmy w pustej klasie, bo moja przyjaciółka chciała doczytać Morderstwo przed teatrem. Była całkowicie pochłonięta lekturą, ja jednak się bałam, że nie zdążymy na kolację i narazimy się na gniew Matrony. Rozejrzałam się za pulowerem, a potem przypomniałam sobie ze złością, gdzie go ostatni raz widziałam.
– Do licha – powiedziałam. – Daisy, zostawiłam pulower w sali gimnastycznej. Poczekaj tutaj, zaraz wracam.
Daisy, jak zwykle z nosem w książce, tylko wzruszyła ramionami i czytała dalej. Spojrzałam na zegarek – za dwadzieścia szósta. Wiedziałam, że jeśli szybko pobiegnę, dam radę, bo droga do domu od głównego wejścia do szkoły zabiera siedem minut, a kolację podają punkt szósta.
Popędziłam pustym, pachnącym kredą korytarzem starego skrzydła, a potem skręciłam w prawo, w wysoki, wyłożony białymi i czarnymi kafelkami korytarz przy bibliotece; odgłos moich kroków odbijał się echem od ścian, oddychałam ciężko. Nawet po roku spędzonym w Deepdean wciąż dyszę i sapię w sposób, który zdaniem gburowatej panny Hopkins nie przystoi damie.
Minęłam pokój nauczycielski, bibliotekę, gabinet pastora MacLeana, klitkę Tego Jedynego i hol, po czym znowu skręciłam w prawo w korytarz prowadzący do sali gimnastycznej. Szkolna legenda głosi, że w sali straszy duch Verity Abraham. Pierwszy raz usłyszałam o tym, kiedy byłam młodsza, i oczywiście w to uwierzyłam. Wyobrażałam sobie Verity – zakrwawioną, z długimi włosami okrywającymi jej twarz, w fartuszku i krawacie, z kijem do lacrosse’a w dłoni.
Nawet teraz, chociaż nie jestem już krewetką, sama świadomość, że zaraz wejdę do sali gimnastycznej, przyprawia mnie o dreszcze. A w dodatku ten korytarz robi wyjątkowo przerażające wrażenie. Pełno tu zakurzonych, połamanych sprzętów, które w mroku przypominają ludzi. Tamtego wieczoru światła były zgaszone i wszystko tonęło w szaroburym cieniu. Przebiegłam jak najszybciej, pchnęłam drzwi i, z trudem łapiąc powietrze, wpadłam do środka.
A na podłodze leżała panna Bell.
Nasza sala gimnastyczna, jeśli jeszcze jej nie widzieliście, jest bardzo duża. Z boku ma drążki i równoważnie oraz szerokie okna. Przy wejściu znajduje się balkon widokowy, okropnie wysoki (nie wolno nam tam wchodzić, bo mogłybyśmy spaść, ale od kiedy Verity stamtąd skoczyła, i tak nikt nie ma na to ochoty), a poniżej jest pokoik, w którym się przebieramy i trzymamy swoje rzeczy (nazywamy go schowkiem).
Panna Bell leżała pod balkonem, zupełnie nieruchomo, z rozrzuconymi rękami i podkulonymi nogami. W pierwszej chwili byłam tak zszokowana, że do głowy mi nie przyszło, że nie żyje. Myślałam, że zaraz dostanę straszną burę, bo w ogóle nie powinno mnie tam być, i o mało nie rzuciłam się do ucieczki. Potem jednak przyszło opamiętanie – co tu robiła panna Bell?
Podbiegłam i uklękłam przy niej. Wyciągnęłam rękę i się zawahałam, bo jeszcze nigdy nie dotknęłam żadnej nauczycielki.
Poklepałam ją po ramieniu okrytym białym laboratoryjnym fartuchem. Miałam przy tym szczerą nadzieję, że otworzy oczy, usiądzie i skarci mnie za przebywanie w sali gimnastycznej po lekcjach. Zamiast tego głowa opadła jej na bok. Okulary zsunęły się z nosa i stwierdziłam, że to, co wydawało mi się cieniem jej głowy, tak naprawdę jest ciemną plamą wielkości chustki do nosa. Plama rozlewała się także na kołnierz fartucha, i ta część była czerwona. Kiedy dotknęłam jej palcem, upewniłam się, że to krew.
Pospiesznie się cofnęłam i przerażona wytarłam dłoń w spódnicę. Pozostawiła na tkaninie długą, ciemną smugę. Popatrzyłam na nią, potem znów na pannę Bell, która wciąż się nie poruszała, i zrobiło mi się okropnie słabo. Nigdy jeszcze nie widziałam z bliska martwego człowieka, a byłam już całkiem pewna, że panna Bell jest martwa.
„W tych okolicznościach mogłabym sobie pokrzyczeć” – pomyślałam, ale wokół było tak cicho i ciemno, że się na to nie zdobyłam. Tak naprawdę chciałam zedrzeć z siebie spódnicę, żeby pozbyć się tej smugi krwi, ale odezwało się wpojone w Deepdean dobre wychowanie i nagle myśl o bieganiu po szkole półnago wydała mi się gorsza niż przebywanie w jednym pomieszczeniu z ciałem.
Kiedy tylko o tym pomyślałam, wreszcie do mnie dotarło, że panna Bell naprawdę nie żyje, że tuż obok mnie leżą jej zwłoki. Nagle przypomniałam sobie o Verity Abraham i przyszło mi do głowy, że może to ona zabiła pannę Bell, spychając ją z balkonu dokładnie w tym miejscu, z którego sama skoczyła… i że teraz może chcieć zrobić to ze mną. To było głupie i dziecinne, ale włoski na szyi stanęły mi dęba, więc nie zważając na dobre wychowanie, zerwałam się na równe nogi i czym prędzej wybiegłam z sali gimnastycznej – zupełnie jakby panna Bell miała wstać i rzucić się za mną pogoń.
Tak się spieszyłam, że wpadłam na kilka stojących w korytarzu krzeseł i dość mocno rozbiłam sobie kolano. Wtedy jednak nie zwróciłam na to uwagi. Moje kroki odbijały się echem, na granicy mojego wzroku wciąż kłębiły się dziwne mroczne cienie i serce podchodziło mi do gardła. Przebiegłam obok biblioteki, dotarłam do starego skrzydła i tam wpadłam na Daisy wychodzącą z klasy, w której ją zostawiłam.
Musiałam wyglądać okropnie – czerwona na twarzy, spocona i zdyszana.
Daisy spojrzała na mnie zaciekawiona.
– Co ci jest? Krwawisz. I spóźnimy się na kolację. V.O. wyjdzie z siebie.
Popatrzyłam po sobie zdumiona i dopiero wtedy zauważyłam strużkę krwi cieknącą z długiego rozcięcia na kolanie. W ogóle go nie czułam. Zupełnie jakby to się przydarzyło komuś innemu.
– Daisy – wysapałam. – Panna Bell nie żyje.
Moja przyjaciółka się roześmiała.
– O, bardzo śmieszne, Hazel! – zawołała. – Też coś!
– Daisy – powtórzyłam. – Ona naprawdę nie żyje. Jest w sali gimnastycznej, po prostu tam leży…
Daisy uniosła brew i wnikliwie mi się przyjrzała. I akurat w tym momencie z klasy za nami wypadła Virginia Overton. Od razu nas zauważyła.
To właśnie ją miała na myśli Daisy, mówiąc o V.O. W poniedziałki Virginia jest dyżurną prefektką. Ma za zadanie upewnić się, że wszystkie wrócimy do domu po spotkaniach kółek zainteresowań. Traktuje swoje obowiązki bardzo poważnie. Mimo platfusa robi sumienny obchód z notatnikiem przyciśniętym do piersi, zupełnie jak jakiś policjant.
– Wells! – warknęła, podchodząc bliżej. – Wong! Co wy tu robicie? Dokładnie za osiem minut będzie kolacja.
– W sali gimnastycznej… panna… ona… – wybełkotałam.
– Hazel myśli, że komuś coś się stało w sali gimnastycznej – wtrąciła gładko Daisy. – Przybiegła tu w poszukiwaniu pomocy.
Virginia gniewnie zmarszczyła brwi.
– Och, błagam! – westchnęła. – Czasami wymyślacie po prostu niedorzeczne wymówki.
– Chodź, zobacz! – wydyszałam. – Proszę!
Virginia przeniosła wzrok na Daisy, a potem znów na mnie.
– Jeśli to jedna z waszych gierek… – zaczęła groźnie.
Zaciągnęłam ją do sali gimnastycznej; Daisy oczywiście poszła za nami. Na końcu korytarza, przed gabinetem pana MacLeana, stała nauczycielka angielskiego, panna Tennyson, i rozmawiała z Mamzelle, rudowłosą Francuzką o ostrych rysach (nie mam pojęcia, jakim cudem panna Tennyson rozumie, co ona do niej mówi – Mamzelle ma potwornie silny francuski akcent i jej lekcje są koszmarem), oraz z niechlujnym starym pastorem we własnej osobie. Wszyscy troje odwrócili się, żeby na nas spojrzeć. Zresztą narobiłyśmy tyle hałasu, że nawet Ten Jedyny wytknął głowę ze swojej klitki, żeby sprawdzić, co się dzieje. (Ten Jedyny ma mały gabinet blisko holu, tuż obok pastora MacLeana – nie ma wstępu do pokoju nauczycielskiego, bo jest mężczyzną).
– Jakiś problem, Virginio? – zawołał pan MacLean, a Virginia odpowiedziała ze złością:
– Raczej nie, proszę pana.
Kiedy Virginia i Daisy weszły do sali gimnastycznej, triumfalnym gestem włączyłam światło.
– Proszę – powiedziałam, wskazując palcem. – Mówiłam wam, że…
Ale wtedy spojrzałam tam, gdzie celowała moja wyciągnięta ręka i gdzie kilka minut wcześniej leżała panna Bell. Ciało zniknęło. Sala gimnastyczna była całkowicie pusta i cicha. Została tylko wąska, ciemna smuga na lśniącej drewnianej podłodze.
Wstrząśnięta nie mogłam złapać tchu.
– Na Boga, co za niespodzianka! – warknęła Virginia. – Nikogo tu nie ma. Wobec tego obie nie dostaniecie kolacji: ty, bo kłamałaś, a ty, bo ją poparłaś.
– Ale ona tu była! – zawołałam. – Naprawdę! Spójrz! – Wskazałam ciemną smugę. – To krew! Ktoś musiał tu przyjść i wytrzeć podłogę, i…
Virginia prychnęła gniewnie.
– A ja jestem cesarzem Japonii! – powiedziała z politowaniem. – Nic podobnego się nie wydarzyło, bo tu nigdy nie było żadnego ciała, o czym sama dobrze wiesz. A jeśli chodzi o krew… no cóż, kolano ci krwawi. Myślałaś, że tego nie zauważę? Masz też krew na spódnicy. To naprawdę niezła bajeczka, przyznaję, ale powinnaś się wstydzić. Chociaż… najwyraźniej tam, skąd pochodzisz, nie uczą was, że nie wolno kłamać, co?
Przygryzłam wargę, z całego serca żałując, że to nie Virginię Overton znalazłam na podłodze w sali gimnastycznej.
– Dobrze, a teraz zmykajcie do domu. Mam nadzieję, że Matrona zmyje wam głowę.
To powiedziawszy, chwyciła nas za ręce i wyprowadziła z sali, mamrocząc pod nosem coś o głupich trzecioklasistkach. Byłam purpurowa z wściekłości i ze wstydu. Ja naprawdę, z całą pewnością widziałam pannę Bell – ale nie mogłam tego udowodnić.
Znowu przeszłyśmy obok Mamzelle, panny Tennyson i pastora MacLeana. Mamzelle zachichotała i spytała:
– Fałszywy alarm?
– Zdecydowanie – odparła Virginia i poszłyśmy dalej.
Przez moment zastanawiałam się, czy aby nie zwariowałam. Przecież takie rzeczy zdarzają się wyłącznie w książkach, które czytuje Daisy. To było absurdalne.
Ale kiedy Virginia pędziła nas ku jasnemu, pełnemu drewna przejściu do starego skrzydła, zerknęłam na swoją spódnicę i ujrzałam na niej ciemną, zamazaną plamę. Rozwarłam dłoń i zobaczyłam, że na czubku mojego palca wskazującego wciąż widnieje niewyraźny ślad. Zacisnęłam dłoń w pięść. Wcale nie zwariowałam.
Chociaż Virginia ciągnęła nas na wzgórze w szaleńczym tempie, nie zdążyłyśmy do domu przed gongiem. Mimowolnie się wzdrygnęłam, gdy usłyszałam go w oddali, co tylko świadczy, jak głęboko mi już wpojono tutejsze zwyczaje. To jedna z pierwszych rzeczy, jakich uczą w Deepdean: gongi są święte. Całe nasze życie dzieli się na jednostki czasu wyznaczane kolejnymi uderzeniami, a zignorowanie takiego wezwania to po prostu zbrodnia. Najważniejszy ze wszystkich jest gong wzywający na wieczorny posiłek. Jeśli go usłyszycie i nie zareagujecie albo, co gorsza, w ogóle nie będzie was na miejscu – no cóż, możecie zapomnieć o kolacji.
Oczywiście wiedziałam, że mam dużo poważniejsze powody do zmartwienia, ale mimo to wzdrygnęłam się na dźwięk gongu.
Dziewczęta wciąż się schodziły, kiedy weszłyśmy do odrapanego holu, ale Virginia warknęła: „Zostańcie tutaj”, więc dobrą chwilę kręciłyśmy się niespokojnie pod wielkim zegarem – według którego spóźniłyśmy się całe cztery minuty – podczas gdy ona pobiegła po Matronę.
Matrona nie wyglądała na zachwyconą. Jej złośliwe świńskie oczka patrzyły na nas gniewnie spod obowiązkowego czepka, ciężko też oddychała przez nos. Kiedy Virginia skończyła mówić, zapadła cisza. Słyszałam gwar dobiegający zza zamkniętych drzwi jadalni. A potem się zaczęło. Zezłoszczona Matrona zdzieliła nas po głowie (mnie mocniej niż Daisy, która w końcu tylko „namawiała mnie do kłamstwa”) i odesłała do dormitorium bez kolacji, żebyśmy porządnie przemyślały swoje nikczemne postępowanie. Gdy ruszyłyśmy na górę po schodach przykrytych podartym niebieskim chodnikiem, weszła do jadalni z Virginią. Cicho wymieniały jakieś uwagi i rzucały nam złe spojrzenia, żeby było absolutnie jasne, że wypadłyśmy z łask.
Czułam się po prostu potwornie, ponieważ mi nie uwierzyły. A w dodatku na samo wspomnienie tego, co ujrzałam w sali gimnastycznej, poczułam przykry smak w ustach, jakby zaraz miało mi się zrobić niedobrze. Daisy jednak humor dopisywał. Kiedy tylko drzwi się za nami zamknęły i zostałyśmy same, gwałtownie usiadła na swoim skrzypiącym łóżku (nasze łóżka wcale nie mają być wygodne), podskoczyła i powiedziała:
– No, gadaj.
– A o czym tu gadać? – mruknęłam, siadając obok niej; naprawdę było mi niedobrze. – Widziałam pannę Bell w sali gimnastycznej. Musiała spaść z balkonu. Była absolutnie, całkowicie martwa. Ja tego nie wymyśliłam!
– Przecież wiem – zapewniła mnie Daisy, jakby nie było na świecie nic bardziej naturalnego niż znalezienie zwłok nauczycielki w opustoszałej sali gimnastycznej. – W życiu byś nie wpadła na taki pomysł. Może Lavinia, ale nie ty. Czy jesteś pewna, że ona nie żyła?
Wyprostowałam się z oburzeniem, ale zaraz sobie przypomniałam, jak głowa panny Bell opadła na bok, i znowu zrobiło mi się słabo.
– Dotknęłam jej. Była jeszcze ciepła, ale mimo to bez wątpienia martwa – oświadczyłam. – Musiała spaść. Mówię ci, zleciała z balkonu.
Daisy pociągnęła nosem.
– Zleciała?
– Co masz na myśli? – spytałam i dreszcz przebiegł mi po skórze. Tak bardzo się przejęłam śmiercią panny Bell, że nie miałam czasu pomyśleć, co tam się mogło stać.
– To przecież jasne! – prychnęła Daisy. – Nikt nie spada z balkonu, by zaraz potem samodzielnie usunąć swoje martwe ciało, prawda? Kiedy ją znalazłaś, to jeszcze mógł być wypadek. Ale skoro przybiegłyśmy tam pięć minut później i już się na nią nie natknęłyśmy… Cóż, ktoś musiał ją zepchnąć, a później pozbyć się dowodów zbrodni.
Z trudem przełknęłam ślinę.
– Chcesz powiedzieć, że to było morderstwo?
– Tak! – wykrzyknęła Daisy. – Tylko mi nie mów, że sama o tym nie pomyślałaś! Och, Hazel, to cudowne. Prawdziwe morderstwo, tu, w Deepdean! Oczywiście mogę się mylić. Mogłaś przecież wejść tam w złym momencie i wszystko opacznie zrozumieć…
– Nic podobnego – burknęłam, znowu zirytowana.
– Albo też zwyczajnie rozminęłyśmy się z kimś, kto próbował ją ratować. No cóż. Jeśli to prawda – a mam nadzieję, że nie – to dowiemy się o tym z samego rana. Wiadomość rozejdzie się po szkole jak świnka.
– A jeśli to nieprawda? – zapytałam, chociaż znałam odpowiedź.
– Jeśli to nieprawda – zaczęła Daisy, znowu podskakując na łóżku i uśmiechając się promiennie – to Towarzystwo Detektywistyczne będzie miało fantastyczną sprawę do rozwiązania.
Otwarły się drzwi jadalni i na schodach rozległ się stopniowo przybierający na sile szmer głosów oraz tupot stóp. Jakieś trzydzieści sekund później Kitty wpadła do dormitorium, a tuż za nią wbiegły Fasolka i Lavinia.
– Dlaczego nie było was na kolacji? – wysapała Fasolka. – Odłożyłam wam deser, na wypadek gdybyście zgłodniały. To tarta Bakewell, więc wyniosłam ją bez trudu, a same wiecie, że jej nie znoszę.
Przeciwnie, wiedziałam, że bardzo ją lubi, i poczułam się winna, ale nie zdążyłam odmówić, bo Daisy już łaskawie wzięła kruchy kawałek ciasta z rąk Fasolki i przełamała go na pół. Był zawinięty w chusteczkę do nosa, chyba niezbyt czystą, ale w brzuchu mi burczało. Tarta smakowała wyśmienicie.
– Co się stało? – zapytała Kitty, kiedy zaczęłyśmy jeść. – Przeskrobałyście coś? Matrona i V.O. wyglądały na nieźle rozzłoszczone.
– Zawsze tak wyglądają – wymamrotała Daisy z buzią pełną okruchów. – Nic się nie stało. Hazel pobiegła do sali gimnastycznej, bo zostawiła tam pulower, a V.O. ją przyłapała i uznała, że Hazel pałęta się tam, gdzie nie powinna. No i wpadłyśmy w tarapaty.
Wszystkie pokiwały ze zrozumieniem głową. Ataki gniewu Virginii Overton były wręcz legendarne.
Aby odwrócić ich uwagę od sali gimnastycznej i podziękować Fasolce za dobre serce, Daisy sięgnęła do kuferka podręcznego i wyciągnęła stamtąd tabliczkę czekolady Fry. Wciąż siedziałyśmy na swoich łóżkach, chrupiąc ją ze smakiem, kiedy zabrzmiał gong wzywający do odrabiania lekcji.
Tego wieczoru jakoś nie potrafiłam się wziąć do pracy, chociaż miałam jej mnóstwo. Nieustannie myślałam o pannie Bell i o tym, że została zamordowana. Daisy mogła sobie gadać, ale do tej pory Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong nie zajmowało się niczym poważniejszym niż drobna kradzież. Gdybyśmy jednak zdołały rozwikłać tę nową zagadkę, zostałybyśmy bohaterkami. Panna Griffin pewnie wręczyłaby nam po medalu, a wszyscy nauczyciele i nawet starsze dziewczyny tylko by czekali, by z uznaniem poklepać nas po plecach – oczywiście z wyjątkiem mordercy.
Ta myśl sprawiła, że z hukiem wróciłam na ziemię. Odłożyłam pióro, a wtedy Królowa Henryka, która pilnowała nas tego wieczoru, powiedziała:
– No, dalej, Wong. Do roboty!
Morderstwa niestety chodzą w parze ze sprawcami, a ci, przynajmniej w książkach czytanych przez Daisy, zazwyczaj robią wszystko, żeby nie dać się wykryć. Tak naprawdę to osobom, które wiedzą zbyt wiele, przytrafiają się straszne rzeczy. A ja byłam na miejscu zbrodni tuż po tym, jak ktoś zabił pannę Bell. Co, jeśli morderca mnie zobaczył?
Ta myśl nie dawała mi spokoju podczas odrabiania lekcji. Chciałam podrzucić Daisy liścik, ale Królowa Henryka nie spuszczała ze mnie wzroku. Co, jeśli morderca mnie zobaczył? W końcu musieliśmy się rozminąć o włos, skoro usunął ciało panny Bell, zanim zdążyłam wrócić do sali gimnastycznej.
Umyłyśmy zęby w łazience, stojąc po trzy przy każdej umywalce, a potem się położyłyśmy. Skorzystałam z tego, że Kitty i Lavinia akurat walczyły na poduchy, by zakraść się do łóżka Daisy.
– Daisy – szepnęłam. – Co, jeśli morderca mnie zobaczył?
– A co niby miał w tobie zobaczyć? – zdziwiła się Daisy, robiąc mi miejsce. – Aua! Hazel, masz stopy jak sople lodu.
– Zobaczył w sali gimnastycznej. Po zbrodni!
Daisy westchnęła.
– Jak, u licha, miałby cię zobaczyć? Przecież go tam nie było, kiedy weszłaś.
– Nie – przyznałam. – Ale może się gdzieś chował? Na przykład w schowku?
– Ale z ciebie matołek. Nawet gdyby siedział w schowku, nie mógłby cię dostrzec przez zamknięte drzwi, prawda? A ty się chyba nie odezwałaś? Więc nawet jeśli się tam ukrywał, to nie może wiedzieć, że to byłaś ty.
– Ale my potem wróciłyśmy! Co na to powiesz? Skąd wiesz, że teraz nie zacznie dybać na nas?
– V.O. nie wymieniła naszych nazwisk – przypomniała Daisy ze znużeniem. – Jestem tego całkowicie pewna, więc morderca nie ma o nas bladego pojęcia. Przysięgam, Hazel, daję ci słowo znakomitego detektywa… Powiedz to. Jestem znakomitym detektywem.
– Jesteś znakomitym detektywem – powtórzyłam posłusznie, bo wpijała palce w moje ramię.
– Widzisz? Wszystko w porządku. Nie ma powodu do zmartwienia.
Pragnęłam jej uwierzyć.
– Chyba że – dodała od niechcenia Daisy – morderca czeka na właściwy moment; chce się najpierw dowiedzieć, kim jesteśmy i ile widziałyśmy, zanim się do nas dobierze. To nie wydaje się jednak zbytnio prawdopodobne. A teraz zmykaj do siebie, Watsonie, bo mi tu ciasno. Jutro czeka nas dużo pracy.