Całe zdanie nieboszczyka - Joanna Chmielewska - ebook + książka

Całe zdanie nieboszczyka ebook

Joanna Chmielewska

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka napisana lekko i z humorem, można ją czytać w ramach relaksu. Jak zwykle główni bohaterowie przeżywają niesamowite historie, muszą rozwiązywać zawikłane tajemnice i popadają w rozliczne tarapaty.

"Muszę z Tobą porozmawiać! - wrzasnęłam rozpaczliwie do gliny po angielsku, wydzierając się równocześnie z rąk trzymającego mnie łobuza. Łobuz dziwnie łatwo puścił. Policjant nie patrzył na mnie, tylko gdzieś za moje plecy. -Tak, oczywiście ale musimy stąd wyjść - powiedział jakby z lekkim roztargnieniem."

Fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 458

Oceny
4,5 (543 oceny)
363
108
42
29
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szokokasia

Nie oderwiesz się od lektury

moją ukochana książka.noe przeczytać jej to jak nic nie przeczytać
10
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka, ktora koniecznie trzeba przeczytac!!!
10
Salianka2020

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza!
10
Dorkq847

Dobrze spędzony czas

szybko akcja i determinacja kazała czytać , jak z tego wybrnie narrator
10
omma71

Nie oderwiesz się od lektury

świetna zresztą jak każda tej autorki
10

Popularność




Joanna Chmielewska

© Copyright by Wydawnictwo Klin

ISBN 978-83-62136-35-3

Wydawnictwo Klin Warszawa, ul. Bruzdowa 117H tel. +48 501 686 786

Alicja dzwoniła do mnie do pracy codziennie w porze śniadania, bo tak nam obu było najwygodniej. Akurat w ten poniedziałek miała coś do załatwienia, wychodziła na miasto, potem zajął ją szef, potem śpieszyła się na pociąg i na spotkanie z Thorkildem, w rezultacie zaniedbała telefon i zadzwoniła dopiero we wtorek.

Na informację Fritza, że mnie nie ma, spytała, kiedy wrócę. Mówiła już po duńsku zupełnie dobrze i bez trudu mogła się porozumieć, nawet używając wyszukanie uprzejmych form. Fritz oświadczył, że nie wie, i na tym prawdopodobnie zakończyłaby się ich konwersacja, gdyby nie to, że, wbrew duńskim zwyczajom, dodał coś więcej. Sama z siebie Alicja o nic by więcej nie spytała, bo już przywykła do Duńczyków.

– Obawiam się, czy nie jest chora – powiedział Fritz mianowicie. – Wczoraj też jej nie było.

To już ją zastanowiło i wdała się w rozmowę, z której wynikło, że moja nieobecność jest co najmniej dziwna, bo primo, przed weekendem byłam zdrowa jak byk, secundo, nikogo o niczym nie zawiadomiłam, tertio, wiedziałam, że jest mnóstwo roboty, i nawet zobowiązałam się skończyć parę rysunków w ciągu trzech dni, a zawsze byłam pod tym względem szalenie porządna i słowna. Tymczasem rysunki leżą na stole nie dokończone, a mnie nie ma. Nad wyraz dziwne.

Nieco zaniepokojona Alicja zadzwoniła do mnie do domu, gdzie nikt nie odbierał telefonu, co jeszcze o niczym nie świadczyło. Mogłam wyjść nie wiadomo dokąd, a moja gospodyni była w pracy. Zadzwoniła więc późnym wieczorem i dowiedziała się, że mnie nie ma, gospodyni nie widziała mnie na oczy od niedzieli, w moim pokoju zaś panuje normalny bałagan.

Nazajutrz znów zaczęła dzwonić, zaniepokojona znacznie więcej. Nie było mnie nigdzie. Na noc do domu nie wróciłam. Nikt o mnie nic nie wiedział. Zainterpelowana Anita okazała zdziwienie i zdenerwowanie, bo na wtorek byłam z nią umówiona, nie przyszłam, nie dałam znaku życia, a tłumaczyła moją książkę, na której mnie zależało jeszcze bardziej niż jej. Cały wieczór tłumaczyła sama, była wściekła, dzwoniła nawet do mnie, ale mnie, oczywiście, nie było.

Alicja zaczęła się zastanawiać.

W wyniku rozważań przyszła do mnie w czwartek wieczorem, po pracy. Pokonwersowała z gospodynią, obejrzała moje rzeczy, wbrew samej sobie przeczytała tkwiący w maszynie kawałek listu do Michała, nic jej to nie dało, bo kawałek zawierał głównie wątpliwości, czy Florens przyjdzie z dystansu 120 metrów, napiła się kawy, posiedziała przy stole i nic nie wykryła. Gach wydawał jej się wątpliwy, ale na wszelki wypadek wolała jeszcze nie alarmować Diabła. Zakwitły w niej natomiast podejrzenia, że mogłam znienacka oszaleć i w przypływie szoku pojechałam do Polski, tak jak stałam, bez rzeczy, bez pieniędzy, bez dokumentów, które leżały w szufladzie biurka, bez deklaracji celnej, bez niczego, wyłącznie z gołym paszportem. Obdzwoniła wszystkie szpitale, pogotowie, straż pożarną i policję. Nikt o mnie nic nie wiedział, kamień w wodę.

Ostrożnie i dyplomatycznie zadzwoniła do Warszawy, do swojej przyjaciółki, polecając jej zbadać, czy mnie tam przypadkiem nie ma. Nie było. Przeciwnie, moja rodzina dostała właśnie list, w którym zawiadamiałam, że wracam za kilka miesięcy. Przeczekała jeszcze jeden dzień i wreszcie zdecydowała się zawiadomić kopenhaską policję, że jej przyjaciółka, rodem z Polski, zginęła.

Policja się uprzejmie zainteresowała, najpierw łagodnie, a potem nieco żywiej, wieść doszła bowiem do inspektora Jensena, który mnie znał osobiście. Niezbyt blisko, ale dostatecznie, żeby wiedzieć, że miewam głupie pomysły. No i zaczęła dociekać, kto też mnie ostatni widział i gdzie.

Jako ostatnia ze znajomych osób widziała mnie gospodyni. W niedzielę przed południem wychodziłam z domu akurat, jak ona czyściła dywan w przedpokoju. Na pytanie, dokąd też mogłam się udać, Alicja bez sekundy wahania powiadomiła gliny, że nigdzie indziej, jak tylko do Charlottenlund. Gliny ruszyły moim śladem do Charlottenlund, przy czym znacznym ułatwieniem był dla nich fakt, że właśnie znów nastała niedziela i wytworzyły się warunki dokładnie takież, jak tydzień wcześniej, innymi słowy znów leciały konie i tor był zapchany tłumem.

Najpierw złapano Małego Łysego w Kapeluszu, który, czas jakiś temu odsiedziawszy swoje, wyasygnował pewną kwotę tytułem kary i od dawna już cieszył się wolnością. Żadnej nieżyczliwości ku mnie nie przejawiał, co było dziwne, ale niezbicie stwierdzone. Bez śladu oporów oświadczył, że owszem, widział mnie tydzień temu, rozmawiał ze mną, robiłam wrażenie osoby zadowolonej z życia, wygrałam bowiem nieco pieniędzy. Parę patyków. O ile pamięta, cztery tysiące szesnaście koron. Każdy by był zadowolony. Rozmawiałam z innymi osobami, oczywiście, sam widział, tu jest nawet takich dwóch, z którymi bardzo często rozmawiam. Rozmawiałam i tym razem, a co dalej to on nie wie.

Złapano więc dwóch, obu rodem z Francji. Potwierdzili, że istotnie, coś tam wygrałam, możliwe, że dużo, rozmawiałam z nimi, mamy przecież wspólny język, a co dalej, to nie wiedzą. Udzielali informacji skąpo i niechętnie i gliny zaczęły coś węszyć. Węsząc tak, złapano jeszcze jednego, który mnie znał wprawdzie tylko z widzenia i nie rozmawiał, ale za to zwracał na mnie uwagę, bo mu się zwyczajnie podobałam. Nie wiadomo dlaczego, lubi takie, może ma spaczony gust, podobałam się i koniec.Ów ze spaczonym gustem zaświadczył, że z Francuzami rozmawiałam pod koniec i razem z nimi wyszłam. On też wychodził i widział, jak w ich towarzystwie wsiadałam do jakiegoś samochodu, a co dalej, to on nie wie. Bardzo żałuje, że mnie dzisiaj nie ma.

Przyciśnięci do muru Francuzi zaczęli kręcić, na zmianę twierdzili, że podwieźli mnie do stacji, że wysiadłam w śródmieściu Kopenhagi, że to był ich samochód, nie ich samochód, jednego znajomego, jednego nieznajomego, i w końcu tyle na tym zyskali, że inspektor Jensen zainteresował się gwałtowniej. Gliny dostały nagłego popędu, nałapano więcej świadków, ludzie na wyścigach na ogół się znają z widzenia, a ja, cudzoziemka, dawałam się zauważyć, no i wreszcie zidentyfikowano samochód. Był to pojazd jednego takiego, na którego już od dawna mieli oko.

Pan Jensen wkroczył do akcji osobiście, co szalenie zdziwiło Alicję, zdążyła się już bowiem zorientować, że jest on jakąś nadzwyczaj ważną figurą, a nigdy nie przypuszczała, żeby któraś z nas mogła być do tego stopnia interesująca dla duńskiej policji. O żadnym moim piramidalnym przestępstwie nic nie wiedziała, nic takiego też nie miałam w planach, więc niby skąd? Pan Jensen jednak wiedział, co robi.

Przyciśnięci znacznie mocniej tak Francuzi, jak właściciel pojazdu, wyznali wreszcie prawdę. Trudno, nie da się ukryć, rzeczywiście pojechałam z nimi do takiej jednej meliny, gdzie się nielegalnie gra w pokera i ruletkę. Wstęp zapłaciłam ze śpiewem na ustach, grałam w ruletkę, zdaje się, że nawet wygrałam, zdaje się, że nawet dość dużo, widocznie miałam szczęśliwy dzień, a potem jakoś stracili mnie z oczu. Sami przegrali i wcześniej wyszli, a ja chyba jeszcze zostałam. W końcu w takim miejscu każdy się raczej zajmuje sobą, zwłaszcza jeśli mu coś nie idzie. A gdzież to ta melina? A w takiej jednej starej chałupie na Niels Juels Gade, blisko kanału.

W tym momencie w umysłach wykonawczej władzy dokonały się wreszcie pewne skojarzenia i panem Jensenem niewymownie wstrząsnęło.

Już od dość długiego czasu w ścisłym porozumieniu z Interpolem przygotowywał imponującą akcję likwidacji nie mniej imponującego gangu propagatorów hazardu. Uderzenie miało być załatwione jednorazowo we wszystkich miejscach naraz w paru krajach Europy, planowano wyłapanie wszystkich grubych ryb i konfiskatę całego ich mienia. Owejż to właśnie niedzieli dokonano w ramach akcji nalotu na melinę przy Niels Juels Gade. Nie było to jeszcze zasadnicze uderzenie, tylko niejako wstępna przygrywka, niemniej nalotu dokonano, melinę nakryto na gorącym uczynku, znaleziono w niej nawet jedne świeże zwłoki, lokal zamknięto, rozpustę ukrócono i w rezultacie oni sami, policja, powinni o mnie wiedzieć najwięcej. Tymczasem chała, nie wiedzą nic, nie zostałam tam złapana. Co gorsza, akcja-nalot potwierdziła podejrzenia, iż we własnym łonie mieli członka szajki, co zresztą przypuszczali od dawna. Same przykrości. Niejaką pociechą była im myśl, że nie oni jedni. Przytomna szajka, ściśle zaś rzecz biorąc, potężna, międzynarodowa organizacja przestępcza, ze szczególnym upodobaniem działająca tam, gdzie hazard jest wzbroniony, czyli prawie wszędzie, miała swoich ludzi we wszystkich policjach wszystkich krajów, do których tylko udało się im dokopać. Pociecha to była nikła, zwłaszcza że członek szajki, na którego głównie polowano, dał nogę, wszystkie grube ryby prysnęły, a zwłoki nie chciały nic mówić. Złapane cienkie ryby oraz zwyczajni gracze wyznali, że owszem, widziano mnie tam, dało się mnie jakoś szczegółowo określić, grałam, potem nastąpiło okropne zamieszanie i co dalej, to nie wiedzą.

W ten sposób wpadłam jak kamień w wodę i wszelki ślad po mnie zaginął.

***

Ja oczywiście doskonale wiedziałam, gdzie jestem i co się ze mną dzieje, ale w żaden żywy sposób nie mogłam nikomu dać znać o sobie. Działo się bowiem, co następuje:

W poprzedzający ową dramatyczną niedzielę piątek nabyłam sobie wreszcie od dawna wymarzony, przepiękny atlas świata za bardzo drogie pieniądze i przez głupie zapomnienie zostawiłam go w biurze. Zostawiłam też siatkę, wiszącą na wieszaku, a w siatce słownik polsko-angielski oraz do połowy wykonany szydełkiem szal z białego akrylu. Te dwa ostatnie przedmioty pochodziły stąd, że na ubiegły czwartek byłam umówiona z Anitą, która nawaliła i przełożyła spotkanie na wtorek, nie nosiłam więc tego z powrotem do domu, tylko zostawiłam w pracy. A w ogóle miałam to dlatego, że Anita tłumaczyła moją książkę, słownik był nam potrzebny przy pracy twórczej, zaś szal robiłam sobie w trakcie. Ona miała zajęte ręce i umysł, ja tylko umysł, rękami więc posługiwałam się w innych, pożytecznych celach. Słownik był ciężki i nie chciało mi się latać z nim tam i z powrotem.

Wiszące na wieszaku szal i słownik nie obchodziły mnie wcale, natomiast pozostawienie w biurze atlasu zdenerwowało mnie nad wyraz. Właśnie przez weekend chciałam go sobie pooglądać, nie mówiąc już o tym, że tak drogą i tak intensywnie wymarzoną rzecz chciałam mieć blisko siebie, patrzeć na nią od czasu do czasu i w ogóle czuć, że ją mam. Postanowiłam więc zabrać atlas z biura w niedzielę, po drodze do Charlottenlund, i to jeszcze w dodatku jadąc tam, a nie z powrotem, obawiałam się bowiem, że o późniejszej porze zewnętrzne drzwi budynku mogą być zamknięte.

Postanowienie wykonałam. Atlas wlazł do siatki z wielkim trudem, ale jednak wlazł, tyle że razem ze słownikiem stanowił już potworny ciężar. W Charlottenlund zostawiłam go więc w szatni. Bałam się, że potem znów o nim zapomnę, cały czas powtarzałam sobie: odebrać siatkę, odebrać siatkę , umysł miałam tym nieco rozproszony i wyłącznie dzięki temu wygrałam.

W piątej gonitwie przewidywałam fuksa. Czekałam niecierpliwie na tę piątą gonitwę, bo przedtem przychodziły same faworyty, aż wstręt brał. Na te faworyty w drugim lobie wygrałam nawet sześćdziesiąt osiem koron, ale co to jest! Taka wygrana to wręcz hańba dla polskiej duszy. Protest mojej polskiej duszy przeciwko hańbie wyrażał się zresztą w ten sposób, że oprócz faworytów grałam też porządek 6 - 4, w każdym biegu, jak leci. Ściśle biorąc, nie wiadomo dlaczego. Chyba dlatego, że kiedyś przed laty, obydwoje z Michałem mieliśmy okropnego pecha do porządku 6 - 4 i nigdy nie udało nam się go trafić. Postanowiłam trafić teraz i obstawiałam go niezależnie od tego, czy miał jakiś sens, czy nie. W piątym lobie typując konie zapomniałam o sześć cztery i doszłam do wniosku, że nie ma siły, muszą przyjść te z drugiej kupy. Tablica na środku pola wykazywała co prawda niezbicie, że pół toru było takiego samego zdania, nieco mnie to mąciło, bo z jednej strony wszyscy to grają, a z drugiej ma być przecież fuks, rozum jednak upierał się przy swoim. Wybrałam sobie z drugiej kupy te najmniej grane i stanęłam w ogonku do kasy.

W ogonku zaś zaczęłam sobie na nowo powtarzać: odebrać siatkę, odebrać siatkę. Rezultat był taki, że w momencie dotarcia do okienka zapomniałam, co miałam grać. Chwila była gorąca, konie chodziły po starcie, za mną kłębił się rozjuszony i poganiający mnie tłum, facet w kasie niecierpliwie czekał, spłoszyłam się i wrzasnęłam bezmyślnie:

– Sześć cztery!

Natychmiast potem pamięć mi wróciła i zdążyłam wyasygnować dodatkowe dewizy na uprzednio upatrzone porządki.

Siedząc pomimo lodowatego wichru na otwartej trybunie, w osłupieniu patrzyłam, jak przychodzi moje sześć cztery. Zamurowało mnie na ten widok, zbaraniałam całkowicie i szczękając zębami tak z zimna, jak z emocji, dosiedziałam aż do ogłoszenia pojedynczych wypłat. Dopiero potem zeszłam, w upojeniu wysłuchałam wychrapanej przez głośnik informacji, że wygrałam cztery tysiące szesnaście koron i zaczął ode mnie bić niewątpliwy blask.

Po drodze do kasy spotkałam Małego Łysego w Kapeluszu. Melancholijnie pokazał mi bilet opiewający na 6-12, więc wyraziłam mu swoje współczucie. Rzeczywiście, przyszło po kolei 6-4-12 i ta dwunastka była za czwórką o krótki pysk. Następnie pokazałam swój bilet, Mały Łysy, na którym, o ile wiem, żadne straty finansowe nie mają powodu robić żadnego wrażenia, wyraził mi swoje uznanie i złożył gratulacje, po czym odebrałam pieniądze.

Następnie nabyłam sobie flaszkę piwa i z tą flaszką w garści ruszyłam w tłum. Humor mi się zrobił taki więcej szampański, w sercu zaś szalała życzliwość do świata. Od razu natknęłam się na znajomych Francuzów, z których jeden był biały, a drugi czarny i z którymi konwersowałam przy każdej okazji w celu podniesienia na wyższy poziom znajomości ulubionego języka. Od razu też przypomniałam sobie, że kiedyś mówili coś o nielegalnej ruletce.

– Absolutnie wyjątkowa okazja! – oświadczyłam radośnie. – Mam pieniądze!

– Wygrała pani? – zaciekawili się Francuzi.

– Trafiłam te sześć cztery. To jak z tą ruletką? Dziś można?

– Codziennie można – mruknął bielszy, patrząc na prezentację koni. – Zagraj mi wszystko do siódemki, ona kiedyś wreszcie musi przyjść…

Czarniejszy kiwnął głową i oddalił się w kierunku kasy, a bielszy odwrócił się do mnie.

– Chce pani? Poważnie? Pani wie, że to jest nielegalne?

– Pewnie, że wiem. Chcę bezgranicznie!

– Wstęp kosztuje pięćdziesiąt koron.

Chlapnęłam sobie piwa z flaszki i też kiwnęłam głową.

– Bardzo dobrze, gdyby było darmo, to byłoby podejrzane. Dla mnie to unikalna okazja, najwyżej przegram to, co dziś wygrałam. Chcę!

– Nie wolno o tym nikomu mówić – ostrzegł jeszcze Francuz. Przysięgłam tajemnicę i uzgodniliśmy chwilę i sposób udania się do miejsca rozpusty.

Siatkę z szatni przezornie odebrałam przed ostatnim biegiem. Po biegu, w którym szczęśliwie nikt z nas nic nie wygrał, tak że nie trzeba było czekać na wypłatę, wszyscy troje, Francuzi i ja, wsiedliśmy do kobylastego forda. Prowadził jakiś całkowicie mi obcy facet, którego nie znałam nawet z widzenia. Uznałam, że musi to być zapewne jeden z duńskich milionerów, mających zarezerwowane stoliki w sali restauracyjnej, gdzie rzadko bywałam i dlatego mogłam nie znać jego gęby. Zresztą w ogóle nie zaprzątałam sobie głowy tą kwestią, co on mnie w końcu obchodził, po piwie i po jeszcze jednej, średniej wygranej byłam w stanie szczytowej euforii.

Nie zwracałam także uwagi na to, dokąd jedziemy, w słusznym mniemaniu, że w Kopenhadze trafię do domu z dowolnie obranego miejsca. Mignął mi w oczach Kongens Nytorv i zaraz potem zatrzymaliśmy się w spokojnej, cichej ulicy, przed dużym, starym, ciemnym domem. Ciekawiło mnie tylko, czy pójdziemy do piwnicy, czy na dach.

Okazało się, że ani jedno, ani drugie. Przeszliśmy przez podwórze, towarzyszący mi panowie zadzwonili do jakichś drzwi, odezwała się instalacja, powiedzieli kilka słów po duńsku, weszliśmy do jakiegoś holu i zwyczajnie wjechaliśmy windą na trzecie piętro. Tamże znów były drzwi, znów dzwonek, znów kilka słów po duńsku, chwila oczekiwania i wpuszczono nas do środka. Jakiś osobnik z uprzejmym ukłonem pobrał od nas opłatę w wysokości pięćdziesięciu koron od łba.

Środek wyglądał na oko jak zwyczajne, bardzo duże mieszkanie w starym budownictwie, tyle że goście nie rozbierali się w przedpokoju, a w pełnej odzieży wchodzili dalej, w głąb, na salony.

Moja pełna odzież sprawiła, że od razu poczułam się nieco nieswojo.

Jeżdżąc do Charlottenlund byłam nastawiona na spędzenie wielu godzin na otwartej trybunie. Duński klimat nader rzadko przypomina Florydę. Ubierałam się więc we wszystko, co popadło, i tym razem miałam na sobie wełnianą spódnicę w kratkę, bluzkę z golfem z angory, sweter z angory, za przeproszeniem ciepłe majtki, rajstopy, palto na futrze, kozaczki i wełniany szalik. Z całą pewnością nikt w całej Danii nie był tak ubrany, bo według kalendarza nadeszła już wiosna, a Duńczycy wierzą w słowo pisane. Na głowie zaś miałam platynową perukę i czarny, skórzany kapelusz.

Perukę kupiłam niedawno i dotąd jeszcze nie miałam okazji się w nią ubrać. Pobyt na wyścigach również co prawda nie był najstosowniejszą okazją, ale od rana męczył mnie pewien problem. Coś na tę głowę musiałam przecież włożyć, a do wyboru miałam tylko bułgarską, futrzaną czapę albo ten skórzany kapelusz. W samym kapeluszu byłoby mi za zimno, w futrzanej czapie czułam się nieco głupio, robiła wrażenie, jakbym się wybierała na biegun północny, a akurat tego dnia była ładna pogoda, uznałam więc, że najlepsza będzie peruka, która grzeje, i kapelusz, który na niej świetnie siedzi. No więc miałam tę platynową perukę, stosowny do niej makijaż, wykonany już zupełnie odruchowo, i to wszystko razem okazało się moją zgubą.

– W tym pokoju jest poker, ruletka jest w następnym – powiadomił mnie Francuz. – Niech pani nigdzie nie zostawia swoich rzeczy, tu trzeba być przygotowanym na szybkie wyjście.

Błysnął zębami w przepraszającym uśmiechu i natychmiast znikł mi z oczu przy którymś stole. Udałam się do następnego salonu, gdzie istotnie działała ruletka, a nawet dwie. Przy jednej akurat zwolniło się miejsce, które czym prędzej zajęłam, odpięłam, co mogłam, palto zdjęłam i narzuciłam tylko na ramiona, torbę i siatkę ulokowałam sobie pod nogami i rozejrzałam się dookoła. Pomieszczenie robiło wrażenie dość dokładnie zapełnionego tak ludźmi, jak dymem. Najbardziej śmierdziały cygara, a kopciły fajki. Światło padało wyłącznie na blaty stołów, wokół panował półmrok. Publiczność stanowili prawie sami mężczyźni, staruszek naliczyłam zaledwie cztery, co, jak na Danię, było ilością zdumiewająco nikłą. Możliwe zresztą, że było ich więcej, ale nie zdążyłam tego stwierdzić, bo zajęłam się czym innym.

Zamierzałam poczekać i popatrzeć, jak to chodzi i które numery wygrywają. Zamiar nader chlubny, tyle że realizacja mi nieco nie wyszła. W trwającym ciągle stanie upojenia, zanim się zdążyłam obejrzeć, postawiłam dwadzieścia koron na czternaście. Teoretycznie minimalną stawką było pięć koron, ale nikt takiego czegoś nie stawiał. Najmniejsze, co widziałam, to były dwie dziesiątki, wobec czego w obawie kompromitacji zaczęłam od tych dwudziestu, postawiłam je na czternaście, nie wiadomo dlaczego, i czternaście wyszło.

Natychmiast zaczęłam mieć następny problem. Aż się dziwię, że mi to nic nie dało do myślenia, cały dzień, pełen z jednej strony niezwykłego szczęścia finansowego, a z drugiej idiotycznych problemów! Powinnam była przewidzieć, że coś z tego będzie.

Problem polegał na tym, że w Charlottenlund wypłacili mi wygraną setkami, bo akurat nie mieli w kasie pięćsetek, a mnie w owym momencie było wszystko jedno. Torbę miałam wypchaną pieniędzmi po dziurki w nosie, oprócz tego była wypełniona tysiącem rozmaitych śmieci i teraz nie miałam gdzie umieszczać dalszych dóbr. Gra odbywała się na gotówkę, krupier podsunął mi drobne, postanowiłam te drobne szybko przegrać i potem się zastanowić.

Udało mi się upłynnić połowę, kiedy postawiłam równocześnie na czarne, parzyste, oraz cztery numery razem. Wyszło wszystko, to znaczy z czterech numerów wyszedł tylko jeden, bo nie było to miejsce święte i cuda się tam nie zdarzały, i znów dostałam kupę drobnych. Cztery razy z rzędu wygrałam na nieparzyste, krupier zaczął mi już wypłacać grubsze, po czym znowu szarpnęłam się na numer. Sto koron drobnymi postawiłam na ósemkę i ósemka wyszła. Nie było siły, coś z tym musiałam zrobić, zaczęłam więc wpychać pieniądze do siatki, obok atlasu. Siatka nie była siatką z siatki, tylko siatką z tkaniny i nadawała się zupełnie nieźle. Te drobne mnie ciągle denerwowały, stawiałam je na co popadło, prawie nie licząc, i uporczywie wygrywałam. Istna klątwa!

Wreszcie wzięłam się na sposób, a przynajmniej tak mi się wydawało. Postawiłam garść tego na czerwone, potem się okazało, że było to sto dwadzieścia koron i tak zostawiłam, z nadzieją, że kiedyś wreszcie przepadnie. Czerwone wychodziło, a ja stawiałam nadal, równocześnie przeliczając to, co miałam w rękach i na kolanach, i układając setkami. Należy zauważyć, że w Danii banknot dwudziestokoronowy nie istnieje, bilon kończy się na pięciokoronówkach, potem zaś są dziesiątki, pięćdziesiątki, setki i pięćsetki. Dziesiątkami mogłam już wypełnić bez mała wór po kartoflach, grubsze banknoty plątały mi się w tym też dość obficie i razem wziąwszy uznałam, że wciąż jestem wygrana. Czerwone wychodziło z podziwu godnym uporem, zważywszy głupią sumę, jaką postawiłam, krupier wraz z grubszymi wciąż podsuwał mi i drobne, bo liczył uczciwie i w końcu zgubiłam się w tym do reszty. Zrezygnowałam z walki z drobnymi, zgarnęłam wielką kupę pieniędzy z czerwonego, które od tej chwili przestało wychodzić i zaczęłam stawiać te dziesiątki poukładane w setki. Dwukrotnie trafiłam numer, wypłacił mi na szczęście grubszymi, to znaczy pięćsetkami, które od razu wepchnęłam do siatki, stawiałam dalej pilnując, żeby jednak raczej pozbywać się tych dziesiątek, podniosłam stawkę, znów wygrałam i tak byłam w tym wszystkim zagmatwana, że w ogóle nie widziałam, co się dzieje dookoła. Gorąco mi było jak piorun, kapelusz mi się przekrzywił, peruka prawdopodobnie też, cud boski jeszcze, że przynajmniej nie miałam parasolki, bo te torby pod nogami ciągle mi ktoś kopał, możliwe, że ja sama, gdybym jeszcze usiłowała pilnować parasolki, to bym już zupełnie zwariowała. Znów trafiłam numer, ściśle biorąc, to była dziewiątka, na którą postawiłam dwieście koron, schyliłam się, żeby upchnąć w siatce siedem tysięcy grubszymi, i wtedy właśnie wybuchło zamieszanie.

Krzyki w okolicach drzwi usłyszałam jeszcze z głową pod stołem. Wyjęłam ją czym prędzej i ujrzałam, że wpadają jacyś faceci, dwóch albo trzech, nie byłam pewna. Gra w tym momencie uległa przerwaniu, od sąsiedniego stołu poderwał się blady osobnik z dzikim wyrazem twarzy, pianę toczył z pyska, a w oku mu szaleńczo błyskało, zrobił się nagły ruch, drugimi drzwiami wpadł oddzielnie pojedynczy facet, rozglądając się, spojrzałam akurat na niego i on spojrzał na mnie. Oblicze mu się jakby rozpromieniło i ruszył wyraźnie w moim kierunku z pewnymi trudnościami, bo ludzi była kupa, pomieszczenie, acz duże, to jednak ograniczone, a wszyscy z nagła zaczęli latać w rozmaite strony w sposób zupełnie niezorganizowany. Sama na razie nie leciałam nigdzie, zdążyłam tylko pomyśleć, że jeśli to gliny, to odbiorą mi jeszcze te uczciwie wygrane sześć cztery z Charlottenlund, zdenerwowałam się nieco, po czym natychmiast pocieszyłam się, że w razie czego Mały Łysy zaświadczy. I w tym momencie padły strzały.

Strzelał ów blady z pianą na ustach i szaleństwem w oku. Między innymi trafił w lampę z metalowym kloszem, lampa się nie stłukła, tylko zaczęła się dziko huśtać. Ci, którzy wpadli, chwycili go w objęcia, on strzelał dalej w różnych kierunkach, wrzaski się wzmogły, razem wziąwszy zrobiła się sodoma i gomora, większość osób rzuciła się pod stoły i zdaje się, że tylko ja jedna trwałam nieruchomo na swoim miejscu. Nie z nadmiaru odwagi, broń Boże, a wyłącznie dlatego, że zbaraniałam gruntownie i całkowicie.

Wybałuszonymi oczami patrzyłam na scenę jak z sensacyjnego filmu. Ów jeden, który uprzednio dążył w moim kierunku, nagle się zatrzymał, zrobił jeszcze dwa kroki, droga przed nim opustoszała, bo większość hazardzistów siedziała już pod meblami, chwilę postał, po czym ugiął kolana i runął łbem naprzód wprost pod moje nogi. Padł jakoś bardzo niewygodnie, więc, pomimo zbaranienia, wiedziona zwykłymi, ludzkimi uczuciami, przyklękłam i usiłowałam trochę mu pomóc. Przynajmniej przemieścić mu głowę ze stołowej nogi na moją siatkę wypchaną papierem, więc miękką. On zaś łapał powietrze i wyraźnie usiłował coś powiedzieć.

– Écoutez!… – wycharczał, z czego wywnioskowałam, że zamierza mówić po francusku.

– Dobrze, dobrze – odparłam. – Nic nie mów, spokojnie…

– Écoutez! – powtórzył z jękiem i dalej ciągnął z wysiłkiem i z przerwami: – Wszystko… złożone… sto czterdzieści osiem… od siedem… tysiąc… dwieście… dwa… od be… jak Bernard… dwa i pół metra… do centrum… wejście… zakryte… wybuchem… powtórz…

Wydychał to z siebie jednym ciągiem, więc w pierwszej chwili nie zrozumiałam, że ostatnie słowo jest poleceniem dla mnie. On się wyraźnie zdenerwował.

– Répétezl… – wyjęczał tak rozpaczliwie, że o mało ducha od tego nie wyzionął do reszty.

Pamięć mam niezłą, a poza tym uznałam, że z konającym nie należy się sprzeczać. Powtórzyłam.

– Wszystko złożone sto czterdzieści osiem od siedem, tysiąc dwieście dwa od be jak Bernard wejście zakryte wybuchem dwa i pół metra do centrum.

Pomyliłam kolejność i widocznie zdenerwowało go to na nowo, bo sam zaczął powtarzać, co drugie słowo upominając mnie, żebym zapamiętała. Niepotrzebnie to czynił, i bez tego byłam zdania, że tak wstrząsających scen nie zapomnę do końca życia, ale wyrażałam zgodę na wszystko, czego sobie życzył…

– Połączenie… handlarz… ryb… Diego… pa… dri – powiedział jeszcze i nie da się ukryć, opuścił ten padół.

Zajęta nieboszczykiem nie zważałam, co się dzieje dookoła. Nie wiedziałam, co to jest pa dri, i w ogóle z tego, co mówił, nie rozumiałam ani słowa, to znaczy słowa rozumiałam, tylko nie widziałam w nich sensu i odnosiłam mgliste wrażenie, że zdradził mi jakieś potężne tajemnice. Potężne tajemnice mają to do siebie, że nie bardzo wiadomo, co z nimi robić. Nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo nagle dopadł mnie jakiś inny, który wpadł tymi samymi drzwiami co nieboszczyk. Moim prywatnym zdaniem te drzwi powinny były prowadzić do pozostałych apartamentów, ewentualnie nawet jeszcze dalej, do kuchennego wejścia i tym kuchennym wejściem wpadali kolejno osobnicy, wypchani sensacjami. Ten dla odmiany trzymał w garści spluwę, rzucił się najpierw ku zwłokom, pomacał je, następnie zaś zwrócił się do mnie.

– Nie żyje?! – krzyknął głupio w okropnym wzburzeniu, dla urozmaicenia po angielsku. Nie czekając na odpowiedź wrzasnął dalej: – Rozmawiał z tobą?! Mówił coś?! Co powiedział?! Mów!!!…

Równocześnie wycelował spluwę dokładnie w kierunku mojej wątroby, co mnie od razu nad wyraz zdegustowało. Nie mówiąc już o tym, że okropnie nie lubię robić czegoś pod przymusem, to jeszcze wątroba mnie niekiedy łupie i absolutnie nie uważam jej za obiekt stosowny do takich eksperymentów.

Krótkim i treściwym słowem, po polsku, powiadomiłam go, co powiedział nieboszczyk, ale żadnych innych informacji nie zdążyłam udzielić. Osobnik nagle zmienił zamiary, broń palna gdzieś zniknęła, chwycił mnie za rękę i zaczął wlec za sobą w kierunku owych drzwi w głąb. Przytomnie złapałam spod stołu torbę i siatkę. Usiłowałam mu się wyszarpnąć, ale zaraz z tego zrezygnowałam, ujrzawszy za drzwiami policjanta w mundurze. Resztki zdrowego rozsądku powiedziały mi, że najlepsze, co w tej sytuacji mogę zrobić, to przejść na stronę policji, i to możliwie szybko. Zamieszanie wzrosło, ci, którzy uprzednio siedzieli pod stołami, teraz wyleźli i na nowo zaczęli się miotać. Rzuciłam się w kierunku dostrzeżonej gliny, osobnik rzucił się wraz ze mną, co mnie jakoś mgliście zdziwiło, przepchnęłam się przez tłum i przedostałam na drugą stronę owych drzwi.

– Muszę z tobą porozmawiać! – wrzasnęłam rozpaczliwie do gliny, po angielsku, wydzierając się równocześnie z rąk trzymającego mnie łobuza. Łobuz dziwnie łatwo puścił. Policjant nie patrzył na mnie, tylko gdzieś za moje plecy.

– Tak, oczywiście, ale musimy stąd wyjść – powiedział jakby z lekkim roztargnieniem.

Obejrzałam się do tyłu i zobaczyłam cały tabun policji w mundurach. W tym momencie dopadnięta przeze mnie glina obróciła mnie nagle na powrót tyłem do przodu i zatkała mi twarz ręką w czymś, jakby wielkiej, miękkiej rękawicy. Towarzyszący osobnik znów złapał mnie za górne kończyny razem z torbą i siatką. Poczułam znany zapach, który mi się w jakiś sposób skojarzył ze szpitalem.

Narkoza!… – pomyślałam w osłupiałym popłochu. – Nie oddychać!!!

I prawdopodobnie odetchnęłam.

***

Czasem człowiek budzi się we własnym domu, we własnym łóżku i w pierwszej chwili nie wie, gdzie jest. Cóż wobec tego ma powiedzieć człowiek, który budzi się z narkozy w czymś, czego nie umie sprecyzować?

Miękko mi było, nie powiem, to stwierdziłam jako pierwsze wrażenie. Oprócz tego trochę mi było jakby niedobrze i zalęgła się we mnie myśl o wodzie mineralnej. Myśl była raczej dość oderwana, przybrała postać bulgocącego, pieniącego się, szemrzącego źródełka, którego luby szmer zagłuszał mi uporczywy, jednostajny, denerwujący dźwięk. Trwało to chwilę, nie podobało mi się, wobec czego otworzyłam oczy.

Nade mną znajdował się biały, dziwaczny, półokrągły sufit. Jako sufit to to właściwie było do niczego niepodobne, możliwe więc, że po prostu nie było sufitem. Czas jakiś wpatrywałam się w to bezmyślnie, po czym spróbowałam spojrzeć na boki.

Coś, co miałam z jednej strony, uznałam po zastanowieniu za oparcie kanapy, krytej czarną skórą, z tych, których cena w Kopenhadze zaczyna się od pięciu tysięcy i idzie w górę. Tak drogie oparcie jakoś mnie zadowoliło, wobec czego spojrzałam w drugą stronę. Musiałam patrzeć dość długą chwilę, żeby pojąć, co widzę, były to bowiem rzeczy, które kolidowały mi z sufitem. Stoliki, fotele, dywan i inne, tym podobne elementy powinny znajdować się, według mojego rozeznania w normalnym pomieszczeniu, nie zaś w beczce o półokrągłym sklepieniu. Z sufitem za to zgodziły mi się okna, długi rząd małych okienek w łagodnie wygiętej ścianie, które też przy okazji skojarzyły mi się z tym uporczywym, jednostajnym pomrukiem. Nad oparciem mojej kanapy też były takie okienka i wreszcie musiałam się pogodzić z faktem, że najwyraźniej w świecie znajduję się w samolocie.

Co gorsza, ten samolot najwyraźniej w świecie leciał.

Charakter nie pozwolił mi dłużej spoczywać w bezruchu. Spróbowałam kolejno wszystkich części kadłuba, najpierw ostrożnie, a potem nieco śmielej, całość działała, niemiłe uczucie w środku zaczynało ustępować, zlazłam więc z kanapy, która istotnie okazała się kanapą krytą czarną skórą, przeniosłam się na fotel pod oknem i wyjrzałam.

Zobaczyłam przestrzeń. Jakąś przeraźliwą, nieograniczoną przestrzeń, która swoim ogromem obudziła we mnie w pierwszej chwili niepokój, czy przypadkiem nie znajduję się w kosmosie, ale zaraz potem przypomniałam sobie, że w kosmosie powinno być ciemno, i natychmiast się uspokoiłam. Przestrzeń była pełna światła i po chwili udało mi się nawet odróżnić jej poszczególne elementy. Nade mną było bezgraniczne niebo, pode mną równie bezgraniczna woda, między nimi zaś dawał się zauważyć horyzont. Gdzie, u diabła, mogłam się znajdować razem z tym idiotycznym samolotem?

Powoli zaczęłam przychodzić do siebie tak fizycznie, jak umysłowo. Rozejrzałam się nieco przytomniej po wnętrzu i stwierdziłam, że na kanapie leży moje własne, rodzone palto, obok kanapy spoczywa kapelusz, torba i siatka, perukę zaś nadal mam na głowie. Nogi miałam bose, to znaczy tylko w pończochach, a kozaczki leżały z drugiej strony kanapy. Innymi słowy było wszystko. Strat materialnych na razie nie poniosłam.

Myśl o stratach materialnych skłoniła mnie do obejrzenia z kolei torby i siatki. Obie te rzeczy nadal były wypchane pieniędzmi.

Cholernie uczciwi bandyci – pomyślałam z niejakim zdziwieniem. Nie wiadomo dlaczego, w ogóle się nad tym nie zastanawiając, od pierwszej chwili nabrałam przekonania, że musieli mnie porwać bandyci. Z jakiej przyczyny mieliby to uczynić i w jakim celu, tego na razie nie rozstrzygałam. Możliwe, że było to po prostu moje pobożne życzenie, bo zawsze miałam upodobanie do sensacyjnych urozmaiceń. Zamiast się zacząć bać, zaciekawiłam się wysokością wygranej i przeliczyłam fundusze. Pewno musiałam trochę dziwnie wyglądać, siedząc na tej kanapie bez butów, w angorskim swetrze, ze straszliwą kupą zgruchmonionych banknotów na kolanach i dookoła, i z otępiałym wyrazem twarzy.

Doliczyłam się piętnastu tysięcy ośmiuset dwudziestu koron, z pewnym trudem uświadomiwszy sobie, że wynosi to przeszło dwa tysiące dolarów, uznałam, że jest nieźle, i pod pieniędzmi znalazłam papierosy. Zapaliłam jednego i natychmiast stwierdziłam, że kategorycznie muszę teraz zrobić dwie rzeczy: umyć się i napić wody mineralnej. Dopiero potem zacznę się zastanawiać.

W tak wytwornie wyposażonym aeroplanie musiały się znajdować niewątpliwie także urządzenia sanitarne. Postanowiłam je znaleźć. Z jakichś nie sprecyzowanych powodów wydawało mi się, że lepiej będzie zachowywać się cicho, nie robić zamieszania, nie wzywać pomocy i w ogóle udawać, że nadal trwam w narkotycznym śnie. Co do tego, że oprócz mnie muszą się tam znajdować jeszcze jacyś ludzie, nie miałam najmniejszych wątpliwości. Chociażby pilot…! Nie byłam pewna natomiast, co to za ludzie, i w mojej duszy kołatała się przezorna nieufność.

Na podstawie znajomości wnętrz normalnych samolotów ruszyłam najpierw ku tyłowi. Rozeznanie, gdzie tył, a gdzie przód, przyszło mi jakoś samo. Drzwi wyglądały zwyczajnie i nawet miały klamkę, i już ujęłam tę klamkę, kiedy coś usłyszałam. Głosy. Ludzkie głosy, dobiegające nikło właśnie zza tych drzwi.

Puściłam klamkę i przyłożyłam do nich ucho. Przykładałam to ucho do rozmaitych miejsc, aż wreszcie znalazłam takie, w którym dało się coś usłyszeć.

Ludzie za drzwiami rozmawiali po francusku, co mnie od razu ucieszyło. Niektóre fragmenty dobiegały mnie w charakterze szmeru, niektóre zaś wyraźniej, a to, co usłyszałam, od razu okazało się nad wyraz interesujące.

– Idiotyzm! – rozległo się najwyraźniej wypowiedziane gniewnym, stanowczym tonem. – Nie przeszukasz całej Europy, centymetr po centymetrze. Nie możemy jej zabić, nic jej nie możemy zrobić, dopóki nie powie!

– Cóż za kretyńska pomyłka! – wykrzyknął ze zniecierpliwieniem drugi głos i przez chwilę słychać było tylko szmer. Po chwili dźwięki znów się wzmogły.

– Na pewno się zorientuje – usłyszałam. – A nawet jeśli nie, to wystarczy, że powie policji. Wystarczy to, co zobaczy!

– Po jakiego diabła ją było zabierać!…

– Nie było innej możliwości. Trudno, stało się…

Głosy przycichły, po czym znów się podniosły.

– … to nam przecież nie powie! – zawołał któryś. – Sam bym nie powiedział!

– Mam propozycję! – zawołał drugi. – Spróbujmy ją zaangażować…

– Szef się nie zgodzi!

– Idiota! Ale ona się zgodzi, powie, a potem nieszczęśliwy wypadek…

Znów przez chwilę szemrali.

– … udział – dobiegło mnie – a procent do omówienia. Możemy obiecać bardzo dużo….

– To jest myśl!

– … wypuścić w żadnym razie. Pilnować jak oka w głowie aż do przybycia szefa…

– Jedyna nasza szansa to wydusić z niej przedtem…

– Jeśli nie zapomniała…

Znów ciągły, nieartykułowany szmer.

– Oczywiście, że potem zlikwidować bez śladu! – wykrzyknął z gniewem głos, który wydawał się przewodzić rozmowie. – I to nie ordynarnie, nie na chama, jak to jest twoim zwyczajem, ale rzeczywiście bez śladu! Absolutnie nie możemy ryzykować!

– Czy ona jeszcze śpi? – zaniepokoił się nagle inny głos, co sprawiło, że kangurzym wręcz skokiem znalazłam się z powrotem na kanapie. Nie położyłam się, uznawszy, że siedzieć mam prawo, a symulacja całkowitego otępienia przyjdzie mi bez trudu. Drzwi ciągle jeszcze pozostawały zamknięte, a tajemniczy osobnicy zwlekali ze sprawdzeniem mego stanu.

Co się dzieje, do diabła? – pomyślałam z niebotycznym zdumieniem i w niejakim popłochu. – Co ja mam im powiedzieć? Pomyłka? Jaka pomyłka? Powiedzieć?… A, nieboszczyk! Rąbnął się widać… A to rzeczywiście pomyłka i faktycznie kretyńska…

Z nadmiaru wrażeń oprzytomniałam do reszty i w skupieniu zaczęłam oceniać sytuację. Zostałam widocznie obarczona jakąś wstrząsająco ważną informacją. Zaraz, co to on mówił? Wszystko złożone sto czterdzieści osiem od siedem, tysiąc dwieście dwa od be jak Bernard, dwa i pół metra od centrum… Zaraz, coś jeszcze… Aha, wejście zakryte wybuchem. Nie, jeszcze coś. O jakimś rybaku… Nie, nie rybaku. Połączenie handlarz ryb, Diego, i coś tam. Co, u diabła? Aha, pa dri… I tego nie skończył. Ciekawe, co to może być.

Nie przeszukasz Europy… Chyba coś gdzieś schowali, a to był szyfr określający miejsce i ten świętej pamięci półgłówek akurat mnie o tym powiadomił. Rzeczywiście, nie miał kogo… Te jakieś tam swołocze za ścianą chcą, żebym im to powtórzyła, jeśli pamiętam… A pamiętam, pamiętam…

A niechże mnie ręka boska broni teraz cokolwiek z tego z siebie wydusić! Jasne jest przecież, że natychmiast potem trzasną mnie w ciemię i po krzyku. Nie wiem, dlaczego trzasną, ale trzasną, jak amen w pacierzu! Sami to powiedzieli… Mogliby nawet teraz, wypchną z tego samolotu, wody tu cholernie dużo… Co to właściwie za woda? I dokąd my właściwie lecimy?

Spojrzałam na zegarek, który chodził i wskazywał godzinę dwunastą piętnaście. Nakręciłam go odruchowo i zaczęłam się dalej zastanawiać. Woda i woda, jak okiem sięgnąć, a wygląda na to, że lecimy bardzo wysoko. Taka duża woda, to może być tylko jakiś ocean, morza by nie starczyło, mowy nie ma.

Z uczuciem błogiego szczęścia, nieznacznie zmąconego niepokojem, wyciągnęłam z siatki święty atlas. Do dyspozycji miałam dwa oceany, a start musiał nastąpić gdzieś w okolicach Kopenhagi. Nie przespałam dwóch dób, bo zegarek by nie chodził i nie wieźli mnie chyba niczym innym. Atlantyk i Pacyfik. Nad Atlantyk na lewo, nad Pacyfik na prawo. Gdyby to miał być Ocean Spokojny, to musielibyśmy przedtem przelecieć przez całą Europę i Azję, i jeszcze byśmy nie zdążyli, za daleko. Nie, Pacyfik odpada. Zaraz, ale jeszcze jest mnóstwo wody poniżej Indii, między Afryką a Australią, tylko że tu też trzeba lecieć przez całą Europę. Z Kopenhagi na Sycylię leci się jednym ciągiem pięć i pół godziny… Ile to w ogóle czasu już trwa?

Po namyśle uznałam, że od dziesięciu do jedenastu godzin. Galimatias w melinie nastąpił gdzieś około północy, a może nawet blisko pierwszej. Czyli od tamtego czasu minęło przeszło jedenaście godzin. Nawet przy największym pośpiechu i nadzwyczajnych udogodnieniach nie zdołaliby chyba wystartować przed upływem dwóch godzin, w końcu nie ma lotniska na Kongens Nytorv, trzeba do niego dojechać, a w dodatku ja występowałam w charakterze bezwładnej kłody i trzeba było mnie nosić. Musieli to robić ostrożnie, skoro mam na głowie perukę. Zważywszy istnienie pomyłki, nie przewidywali tego wszystkiego i stanowiłam dla nich pewne zaskoczenie. To też opóźnia… Trzy godziny można przyjąć…

Atlas okazał się niewystarczający, wyciągnęłam więc jeszcze z torby polski kalendarzyk Domu Książki, który już wielokrotnie stanowił dla mnie bezcenną pomoc naukową. Po paru minutach nader skomplikowanych obliczeń i kilkakrotnym wyglądaniu przez okno, aby się upewnić, gdzie właściwie usytuowane jest słońce, doszłam do wniosku, że znajduję się nad Atlantykiem, że w miejscu, gdzie się znajduję, powinna być godzina dziesiąta, albo nawet dziewiąta trzydzieści, i że lecimy na południowy zachód. Ściśle biorąc więcej na południowy niż na zachód. Jeśli ukaże się przed nami jakiś bardzo duży ląd, to to musi być Brazylia.

Moje rozważania były wprawdzie czysto teoretyczne, niemniej jednak na myśl, że miałabym znaleźć się w Brazylii w tym zimowym palcie, w futrzanych kozaczkach, w ciepłych majtkach i platynowej peruce, poczułam wyraźnie, jak ogarnia mnie na nowo nieprzeparte osłupienie. Zamknęłam kalendarzyk, schowałam atlas i siedziałam bezmyślnie, wpatrzona wybałuszonymi oczami w blask za oknem, usiłując jakoś przystosować się duchowo do straszliwego wyniku moich obliczeń.

W tym właśnie momencie otworzyły się drzwi i wszedł jakiś facet i jeśli zamierzałam symulować tępotę, to z całą pewnością wszedł w chwili dla mnie najkorzystniejszej. Mój wyraz twarzy musiał być całkowicie jednoznaczny i jedyny niepokój, jaki mógł się w nim obudzić, to wątpliwość, czy w ogóle jestem przy zdrowych zmysłach. Sądzę, że nieuleczalny debilizm powinien mu się wydać najbardziej prawdopodobny.

Zatrzymał się przy drzwiach i rzucił szybkie spojrzenie równocześnie na mnie i na całe wnętrze. Jego wygląd sprawił, że poczułam się do reszty skołowana. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie chudziutkiego młodzieniaszka i dopiero po bliższym przyjrzeniu się można było stwierdzić, że ma co najmniej 35 lat. Miał przy tym niewinną twarzyczkę o różanej cerze niemowlęcia, niebieskie, wytrzeszczone oczki i rozczochrany kołtun jasnożółtych kłaków na głowie. Z całą pewnością można go było uznać za blondyna!

Trzebaż nieszczęścia, że dawno temu, przed laty, pewna wróżka przepowiedziała mi, iż zasadniczym mężczyzną mego życia, takim na wieki i do grobu, będzie blondyn. Uwierzyłam w to z żywą przyjemnością, bo zawsze miałam upodobania do blondynów. Tymczasem rzeczywistość gwałtownie przeczyła wyroczni, uporczywie obdarzając mnie szatynami i brunetami, co jednym to czarniejszym, budząc tym ciągły niepokój w głębiach mojej duszy. Z niezłomną wiarą w przepowiednię wciąż oglądałam się na boki w poszukiwaniu tego przeznaczonego i stanowiłam w ten sposób potencjalne niebezpieczeństwo dla wszystkich blondynów świata. Odruch już miałam: co blondyn, to podejrzany!

I teraz oto w sensacyjnych okolicznościach, w romantycznej sytuacji objawił mi się w tych drzwiach blondyn, kurza jego twarz!

Na litość boską! – pomyślałam w panice – wszystko, tylko nie TO!!!…

Rozczochrane kłaki, niezbyt długie, ale za to kręcone, poruszały mu się na głowie każdy oddzielnie, jakby żyły własnym życiem, i nic dziwnego, że tym bardziej siedziałam nieruchomo, wlepiając w niego osłupiały wzrok.

– Bonjour, mademoiselle – powiedział uprzejmie, ruszając w moim kierunku.

To mnie otrzeźwiło natychmiast. Jeśli do mnie, matki dorastających synów, facet zwraca się per mademoiselle to znaczy, że zdecydowali się rozpocząć polubowne pertraktacje. Czyli na razie nic mi nie grozi, nie trzasną mnie w ciemię i mogę sobie pozwalać.

– Bonjour, monsieur – powiedziałam znacznie mniej uprzejmie i natychmiast ciągnęłam dalej: – Poproszę wody mineralnej, bardzo mocnej herbaty z cytryną, gdzie jest toaleta i chcę się umyć. Natychmiast! Potem życzę sobie porozmawiać!

Zabrzmiało to dość złowieszczo, więc dla zmącenia przeciwnika zatoczyłam wkoło możliwie błędnym spojrzeniem, pomajtałam głową symulując bezwład i wydałam z siebie cichy jęk. Moim zdaniem wyszło nieźle.

– Ależ oczywiście, jak pani sobie życzy! – odparł facet z żywą rewerencją. Pomógł mi zleźć z kanapy, chociaż znakomicie mogłam uczynić to sama, zostałam wzięta pod rękę i nader troskliwie przeprowadzona na tył samolotu, po drodze zaś obdarzał mnie atrakcjami. Otworzył którąś z szafek, wyciągnął wodę mineralną, napiłam się jej wreszcie, po czym obejrzałam sąsiednie pomieszczenie, to właśnie, które przed chwilą dostarczyło mi doznań akustycznych. Pomieszczenie stanowiło coś w rodzaju salonu, nader wytwornego i skrzyżowanego z gabinetem do pracy. Siedziało tam jeszcze trzech facetów, którzy na mój widok wyraźnie się wzdrygnęli i uczynili gest, jakby zamierzali zerwać się z miejsc. Zdaje się, że był to wynik nie nadmiaru uprzejmości, a zaskoczenia. Sądzili zapewne, że jeszcze śpię i budzenie mnie potrwa nieco dłużej.

Na razie nie zwracałam na nich uwagi, rzeczywiście bowiem byłam zdania, że póki się nie umyję, póty nie władam sobą, a poza tym myśl o tej majaczącej przede mną Brazylii sprawiła, że za wszelką cenę chciałam się pozbyć z siebie możliwie dużej ilości odzieży. Już teraz zaczynało mi być gorąco!

Po półgodzinie siedziałam w owym salono-gabinecie nad szklanką herbaty nie ta sama. Zdecydowałam się już na rolę słodkiej idiotki na wysokim poziomie, zachowującej się z godnością i nieco urażonej. Zdążyłam też przyjrzeć się facetom.

Zewnętrznie nic szczególnego sobą nie reprezentowali. Jeden robił nawet niezłe wrażenie i możliwe, że byłby przystojny, gdyby nie był tłusty, drugi z miejsca obudził we mnie antypatię, bo nie miał przerwy między oczami, czego nie znoszę, trzeci zaś był wzrostu siedzącego psa. Poza tym nie wyróżniał się niczym. Ubrani byli normalnie, garnitury, krawaty, białe koszule i w ogóle wyglądali jak zwyczajni, zamożni ludzie. Wiek oceniłam na coś pomiędzy trzydzieści pięć a czterdzieści pięć. Ja jedna między nimi wyglądałam nieco głupio z uwagi na to, że byłam bez butów.

Przez pierwsze chwile panowała cisza. Widać było, że oni czekają, co ja powiem, ja zaś zamierzałam czekać, co oni powiedzą, po namyśle jednak zrezygnowałam z tego. Słodka idiotka nie ma prawa przejawiać żadnej bystrości umysłu i bezwzględnie powinna się z czymś wyrwać.

– Dokąd lecimy i w ogóle co to wszystko znaczy? – spytałam wreszcie z urazą, wypiwszy uprzednio pół szklanki herbaty.

– Czy nie jest pani głodna? – zatroskał się w odpowiedzi tłusty.

Zastanowiłam się nad tym.

– Nie – odparłam. – Jeszcze nie. Ale będę głodna za pół godziny.

– A votre service, mademoiselle. Dostanie pani wszystko, czegokolwiek pani sobie życzy.

Z satysfakcją pomyślałam, że zwłóczą, żeby mnie rozgryźć, i sięgnęłam po papierosa.

– Czekam na wyjaśnienia – oświadczyłam lodowato.

Rozczochrany poruszył się, też zapalił, po czym rzekł:

– Zdarzyła się nieprzyjemna historia. Przypomina pani sobie zapewne? Oddawaliśmy się rozrywce, która była nielegalna, i nagle wpadła tam policja…

Zatrzymał się i na chwilę popadł w zamyślenie.

– Wulgarne – oświadczył, krzywiąc się z bezgranicznym niesmakiem, po czym ciągnął dalej: – Pani się źle poczuła. Nic dziwnego, emocje, pełno dymu, może zdenerwowanie… Byliśmy zdania, że nie można pani tak zostawić, znajdowaliśmy się przecież po tej samej stronie barykady…

Przepraszający, pełen zakłopotania uśmiech, który przywołał na tę niewinną, niebieskooką, niemowlęcą twarzyczkę, był tak szczery, że gdybym nie podsłuchała przedtem podejrzanej i krew w żyłach mrożącej dyskusji, z pewnością byłabym gotowa w to uwierzyć. Otworzyłam oczy maksymalnie szeroko i wszelkimi siłami starałam się z kolei przywołać na oblicze wyraz jak najsłodszego zidiocenia.

– Trzeba było zniknąć bardzo szybko – ciągnął rozczochrany. – Nie znaliśmy pani przecież, nie znaliśmy pani adresu, nic kompletnie, więc po prostu zabraliśmy panią ze sobą.

Trzej pozostali zaczęli nagle kiwać głowami wśród radosnych, również nieco zakłopotanych uśmiechów, żywo przyświadczając tej wypowiedzi. Mało brakowało, a zaczęliby klaskać. Byłam zupełnie pewna, że żadnego z nich nie widziałam w pobliżu siebie w owej melinie, nie mówiąc już o tym, że jeśli ktokolwiek się tam źle czuł, to z pewnością nie ja.

– Bardzo panom dziękuję – powiedziałam z umiarkowaną wdzięcznością. – Obawiam się tylko, czy nie zabrali mnie panowie odrobinę za daleko.

Panowie wydali z siebie grubsze i cieńsze śmieszki dla udokumentowania, że doceniają mój ekstraordynaryjny dowcip, i przez chwilę wszyscy razem mizdrzyliśmy się wśród głupawych krygów. Po czym ponowiłam pytanie, tym razem pełne ufnego zaciekawienia.

– A dokąd lecimy?

– Mam nadzieję, że nie zrobi to na pani zbyt dużego wrażenia… – zaniepokoił się rozczochrany troskliwie.

– Kula ziemska jest w końcu tak mała i tak ograniczona… – dodał pobłażliwie tłusty.

– Drobnostka – powiedziałam życzliwie. – Uwielbiam podróże. A więc?

– Do pewnego małego miasteczka na wybrzeżu Brazylii – wyjaśnił wreszcie rozczochrany, czyniąc przy tym lekceważący gest, którym odległość do Brazylii sprowadzał do odległości między Grójcem a Tarczynem. Te jakieś upiorne tysiące kilometrów unicestwiał, wykreślał, odbierał im jakiekolwiek znaczenie. Cóż za różnica w końcu, czy prosto z Kopenhagi lecę przez ocean do Brazylii, czy przez kanał do Malmö!

Przez chwilę milczałam, głównie z podziwu dla siebie, że jednak tak dobrze zgadłam. Po czym pozwoliłam sobie okazać pewien niepokój.

– Ależ ja nie mam wizy! – zawołałam, starannie demonstrując zdziwione zmartwienie. – Nie mam żadnych rzeczy, tam jest przecież gorąco, nie będę miała w co się ubrać! Poza tym muszę przecież wrócić! Mam nadzieję, że panowie…?

Wytrzeszczyłam na nich oczy mrugając rzęsami z nadzieją, że wychodzi to dostatecznie głupio i bezradnie. W osiąganiu wyrazu kretyńskiej ufnej słodyczy wspięłam się na szczyty swoich możliwości i zaczęłam mieć obawy, że długo w tym nie wytrwam. O drobnym fakcie, że mój paszport był ważny tylko na Europę i na kraje pozaeuropejskie nie działał, pozwoliłam sobie nie wspomnieć.

Wpatrzeni we mnie wyrapionymi gałami panowie nagle się jakby ocknęli.

– Ależ oczywiście! – wrzasnęli wszyscy czterej równocześnie. – Proszę nie mieć żadnych obaw, zaopiekujemy się panią! Wszystko pani dostanie! Ubranie, oczywiście, wiza, drobnostka, nie ma potrzeby, lądujemy bezpośrednio, nikt się nie będzie pytał! Powrót? Jasne, w każdej chwili!…

Świat, można powiedzieć, miałam u stóp. Raczyłam wyrazić zgodę na zjedzenie śniadania. Czterej panowie usiedli do stołu wraz ze mną. Serwował kelner w białym fraku. Szał ciał i uprzęży.

W trakcie posiłku sonda ruszyła.

– Z pewnością najbardziej wstrząsnęła panią śmierć tego nieszczęśnika – powiedział ze współczuciem tłusty. – Nic dziwnego, że pani się źle poczuła. Zmarł przecież na pani rękach.

Westchnął ciężko i wzniósł oczy ku górze, jakby zamierzał właśnie odmówić modlitwę za duszę nieboszczyka. Uznałam, że powinnam się dostosować. Odłożyłam widelec i westchnęłam nie mniej przejmująco.

– Tak, to było straszne – przyświadczyłam z dreszczem zgrozy. – Straszne! Do tej pory się z tego nie otrząsnęłam!

Na wszelki wypadek postanowiłam natychmiast stracić apetyt, bo i tak się już najadłam, a w ogóle nigdy w życiu nie lubiłam obfitych śniadań. Wspomnienie wstrząsu powinno na mnie ostro podziałać.

– Dla nas jest to szczególnie przykre – westchnął rozczochrany. – Znaliśmy go, zwłaszcza pan…

I wskazał małego, który przełknął gwałtownie, kiwnął głową i przybrał boleściwy wyraz twarzy.

– To był mój przyjaciel – powiedział. Po francusku mówił zdecydowanie gorzej niż pozostali. – Mój bardzo dobry przyjaciel. Chciałem być przy nim, zamiast pani, w ostatnich chwilach życia.

Czas jakiś wszyscy poświęciliśmy na rzewne wzdychanie i wznoszenie oczu ku górze. Po czym mały ciągnął dalej:

– Jego ostatnie westchnienie, ostatnie słowa… Chciałem je słyszeć, dać odpowiedź… On mówił do pani… Proszę, niech mi pani powtórzy ostatnie słowa mojego przyjaciela!

Znakomicie! – pomyślałam, pełna uznania. – Gdyby im jeszcze ta boleść lepiej wychodziła, każdy by się narwał!

– Nie mogę – odparłam z westchnieniem wręcz rozdzierającym. – Nie zrozumiałam ich!

Skrzyżowanie spojrzeń przez panów było prawie nieuchwytne.

– Jak to? – wyrwał się niespokojnie ten bez przerwy między oczami, ale natychmiast zgasił go rozczochrany.

– Bredził? – spytał ze współczuciem.

– Tak sądzę – odparłam smutnie. – Jakieś słowa bez związku, prawie niedosłyszalne…

– Proszę, niech mi pani powtórzy te słowa! – wyjęczał mały. – Mogą być bez sensu, ale to są ostatnie słowa mojego przyjaciela! Zachowam je na zawsze w pamięci.

Poczułam, że wybrana przeze mnie rola ma swoje mankamenty. Wrobiłam się. Nie ma na świecie słodkiej idiotki o dobrym sercu, a one wszystkie mają dobre serca, która by w takiej sytuacji nie stanęła na głowie, żeby tej żebrzącej zołzie powtórzyć cholerne ostatnie słowa jego przyjaciela. Resztki sił umysłowych poświęciłaby, żeby sobie przypomnieć! Jak ja mam z tego wybrnąć, do licha ciężkiego?!

– Nie pamiętam – powiedziałam prawie ze łzami w oczach – Ale ja pana rozumiem, spróbuję sobie przypomnieć. Tam był taki hałas, zamieszanie, chciałam mu pomóc, a on ledwo oddychał…

Czterej panowie patrzyli na mnie w takim napięciu, że też ledwo oddychali. Przekazany mi przez nieboszczyka szyfr musiał być dla nich co najmniej kwestią życia i śmierci! Zaczęła mnie wypełniać coraz żywsza ciekawość, którą czułam się zmuszona starannie ukrywać. Symulując przypominanie i od czasu do czasu rzewnie wzdychając, dokonywałam pośpiesznie intensywnej pracy myślowej. Wmówić w nich, że nic nie dosłyszałam i nic nie pamiętam? To chyba nie będzie dobrze, bo wówczas stracą powód utrzymywania mnie przy życiu. Kategoryczne słowa „zlikwidować bez śladu” tkwiły w mojej pamięci i napełniały mnie niejakim niepokojem. Pojęcia nie miałam, kim oni właściwie są, ale widocznie coś z tego wszystkiego, czego byłam świadkiem, stanowiło dla nich jakieś zagrożenie, i popadłszy w histeryczną panikę, mogliby mnie rzeczywiście usunąć z tego padołu… Nie, lepiej pamiętać. Mogę pamiętać część, a resztę sobie powoli przypominać…

– Wydaje mi się… – powiedziałam z wahaniem, wciąż wzdychając. – Takie jakieś skojarzenie… Mam wrażenie… Mówił do mnie: Słuchaj! Słuchaj!

– Słuchaj – powtórzył półprzytomnie tłusty.

– Słuchaj, co?! – wyrwał się znów ten z oczami i chyba rozczochrany kopnął go pod stołem.

– Ja powiedziałam: Spokojnie, nic nie mów. Bo widziałam, że umiera, i chciałam mu pomóc…

Westchnienie, które teraz wydałam z siebie, było szczytem artyzmu. Rozczochrany nie wytrzymał.

– I co dalej?! – warknął nerwowo.

Zwolniłam tempo i postanowiłam się dławić wzruszeniem.

– Głowa mu tak niewygodnie leżała – ciągnęłam powoli i rzewnie. – Pod stołem.

Tłusty był wyraźnie bliski apopleksji. Z zamkniętych ust tego z oczami wydobywało się coś jakby przygłuszone zgrzytanie zębów. Mały złapał oddech.

– I co? I co mówił? Jakie były te ostatnie słowa mojego przyjaciela pod stołem?…

– On sobie nie zdawał sprawy z tego, że leży pod stołem – oświadczyłam z nagłą urazą i pomyślałam, że na ich miejscu już bym chyba siebie zabiła. Anielską cierpliwość do mnie mają, cóż to musiała być za piramidalnie ważna informacja!?

Pierwszy odzyskał głos rozczochrany.

– Nieszczęsny! – zawołał tragicznie. – Nie zdawał sobie sprawy z niczego! Bredził! Mówił słowa bez związku! I tylko pani je słyszała! A jego przyjaciel, najlepszy przyjaciel nie słyszał nic!…

Odniosłam wrażenie, że teraz kopnął małego, który gwałtownie zareagował. Wśród licznych jęków, stękań i westchnień na nowo zaczął mnie błagać, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że bez ostatnich słów jego ukochanego przyjaciela nie ma dla niego życia. Ta straszna myśl, że ich nie zna, zatruje mu duszę na śmierć, na amen! Koniec świata, dno i mogiła!

Stanęłam na wysokości zadania i moje przedstawienie było nie gorsze niż jego. Łapałam się za głowę, zamykałam oczy, łamałam ręce, składałam mu wyrazy współczucia, rozmaite rzeczy robiłam, ale wreszcie musiałam powiedzieć coś konkretnego.

– Wydaje mi się, że mówił jakieś liczby – wyznałam cichym, śmiertelnie smutnym głosem. – Jakieś liczby bez sensu, oderwane…

– Jakie? Jakie liczby? – wyszeptał rozczochrany prawie bez tchu.

– Nie pamiętam. Różne. Powtarzał je kilka razy…

– Skoro powtarzał kilka razy, to coś pani chyba zapamiętała? – zawołał ten z oczami z nagłą irytacją. Pozwoliłam sobie natychmiast na to zaprotestować.

– Dla mnie śmierć człowieka jest ważniejsza niż jakieś tam liczby – oświadczyłam godnie, urażona.

Rozczochrany znów załagodził sytuację. Jeszcze co najmniej z pół godziny trwała ta idiotyczna kołomyja i gdybyśmy mieli widownię, brawa wybuchałyby niewątpliwie po każdym występie. Musieli się wreszcie pogodzić z faktem, że tym systemem do niczego nie dojdą. Rozczochrany zaczął z innej beczki.

– Muszę pani coś wyznać – powiedział po krótkiej chwili ogólnego milczenia, porozumiawszy się wzrokiem z tamtymi. – Te oderwane liczby są dla nas bardzo ważne. Nasz przyjaciel miał dla nas pewną wiadomość, której nie zdążył przekazać, a na którą wszyscy czekaliśmy. Pani ją usłyszała. To były właśnie te liczby. Usilnie proszę, niech je pani sobie przypomni! Nie będę przed panią ukrywał, że to są najważniejsze liczby w naszym życiu! Prosimy panią o pomoc!

Niemowlęcą buzię i niewinne oczki miał pełne wzruszenia i trzeba było mieć serce z kamienia, żeby mu odmówić. Wbrew kwitnącej we mnie podejrzliwej nieufności może bym się nawet zaczęła łamać, gdyby nie to, że do takiego blondyna wolałam się nie nastawiać zbyt pozytywnie. Przepowiednie miewają nadprzyrodzoną moc. Bez trudu okazałam również stosowne wzruszenie.

– Ach, Boże! – powiedziałam z bezgranicznym żalem. – Gdybym wiedziała! Ale ja naprawdę nie mogę sobie przypomnieć!

– Musi pani sobie przypomnieć – odparł rozczochrany z naciskiem i po chwili dodał: – Mówmy szczerze. Jesteśmy ludźmi zamożnymi. Ten wysiłek pamięci i tę przysługę wynagrodzimy pani. Bardzo wysoko wynagrodzimy. Potraktujemy to jak interes…

– Rozumiem – przerwałam mu. – Spróbuję sobie przypomnieć, postaram się, ale co będzie, jeśli nie zdołam? Oderwane liczby bardzo trudno zapamiętać…

Niebieskie oczki rozczochranego nagle zlodowaciały. W ułamku sekundy atmosfera uległa metamorfozie. Wszyscy czterej zesztywnieli, patrzyli na mnie bez słowa i gdybym była odrobinę mniej lekkomyślna z natury, powinnam się zupełnie porządnie wystraszyć.

– Tylko pani słyszała te liczby – powiedział rozczochrany powoli. – I tylko pani może je sobie przypomnieć. Z prawdziwą przykrością będziemy zmuszeni narzucić pani nasze towarzystwo tak długo, aż odzyska pani pamięć.

– Proszę? – zdziwiłam się uprzejmie, chociaż spodziewałam się właśnie czegoś takiego. – Co to znaczy?

– To znaczy, że jest pani dla nas bezcennym skarbem. Razem z pani pamięcią… Będzie pani musiała pozostać z nami, otoczona naszą opieką, jak prawdziwy, bezcenny skarb.

Wyglądało na to, że z wolna zaczynamy odkrywać prawdziwe oblicza.

– Czy mam rozumieć, że nie pomogą mi panowie wrócić do Kopenhagi? – spytałam nadal z niewinnym, niebotycznym, uprzejmym zdziwieniem.

– Przeciwnie. Będziemy zmuszeni przeszkadzać pani wszelkimi siłami w powrocie do Kopenhagi. Nasze możliwości są dość duże…

Przez chwilę milczałam.

– To nie jest dobra metoda – oświadczyłam z łagodnym niesmakiem. – Mogłabym się przestraszyć, a ze strachu tracę pamięć już zupełnie. Dzięki poprzednim argumentom zaczęłam sobie coś przypominać i prawie wiedziałam pierwszą liczbę, a teraz mi to znowu wyleciało z głowy!

Ten bez przerwy między oczami nie wytrzymał. Zerwał się od stołu, wybulgotał z siebie jakieś nie znane mi słowa i wypadł z salonu. Pozostali również okazali pewne zdenerwowanie.

– Myślę, że przypomniałabym to sobie, gdybym znalazła się w tym samym miejscu, w którym to słyszałam – ciągnęłam dalej. – W tym samym pokoju w Kopenhadze. Panowie rozumieją, takie skojarzenie optyczno-akustyczne…

Propozycję z góry uważałam za dość beznadziejną, ale co mi szkodziło spróbować. Pomimo istotnie namiętnego upodobania do podróży uznałam, że jednak znacznie prościej i wygodniej dla mnie będzie, jeśli odwiozą mnie do Kopenhagi tą samą metodą, jaką mnie stamtąd wywlekli. I pieniędzy mi było szkoda, i zdawałam sobie sprawę, że bez wizy i z nieważnym paszportem wszelkie wojaże napotykają rozmaite głupie trudności.

– Nic z tego – powiedział rozczochrany, a niebieskie oczki ciągle miał lodowate. – Myślę, że prędzej pani sobie to przypomni nie mogąc wrócić do Kopenhagi. I myślę, że doprawdy lepiej dla pani będzie przypomnieć sobie jak najszybciej…

Dalsza konwersacja stanowiła mieszaninę gróźb, próśb, umizgów, szantażu i przekupstwa. Stanęło wreszcie na tym, że przedkładamy pokojowe współistnienie nad otwartą wojnę. Zażądałam czasu i spokoju wyznając niezgodnie z prawdą, że trochę pamiętam, a trochę nie, postaram się przypomnieć sobie resztę, a potem się zastanowię. Oni zełgali, że mi wierzą, i na nowo wróciliśmy do wzajemnych rewerencji.

Nie mogąc na razie zrobić nic innego, zamierzałam spokojnie popatrzeć, co z tego wszystkiego wyniknie. Nie byłam zbytnio przestraszona. Znacznie większą obawą napełniłby mnie zapewne napad pijanych chuliganów. Zaistniała sytuacja była tak dziwaczna i nieprawdopodobna, że przepełniające mnie zdumienie nie zostawiało miejsca na lęk. Wręcz przeciwnie, byłam wręcz mile zaskoczona atrakcyjnością przygody, która wcale nie wydawała mi się niebezpieczna. Nie przewidywałam nawet potrzeby interwencji policji, będąc zdania, że z pewnością sama dam sobie radę. Z żywym zainteresowaniem oczekiwałam dalszego rozwoju wydarzeń, na wszelki wypadek tylko słuchając ostrzegawczego głosu duszy, która kazała mi przemilczeć słowa nieboszczyka.