Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Wieczór się wyraźnie rozkręcał. Wszyscy wykazywali przerażającą ruchliwość i rzadko spotykaną gorliwość w donoszeniu rozmaitych przedmiotów, wszyscy prezentowali niesłychaną inwencję w wymyślaniu nowych pragnień i potrzeb. Pod czerwoną lampą trwały nieruchomo tylko trzy pary butów. Dwie z nich należały do Leszka i Henryka, którzy siedzieli obok siebie, konwersowali w dziwnym, niemiecko-angielskim języku o wadach i zaletach różnych typów jachtów i zajęci byli sobą tak, że nie zwracali uwagi na resztę towarzystwa, trzecia zaś do Edka. Edek również nie opuszczał swojego miejsca, pod ręką miał wielkie pudło, zastawione zapasem napojów i używał ich bez wyboru i bez ograniczeń. - Alicja! - ryknął nagle, przekrzykując panujący hałas, przy czym w ryku jego dźwięczała wyraźna nagana. - Alicja!!! Dlaczego ty się narażasz!!! (fragment powieści)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Joanna Chmielewska
© Copyright by Wydawnictwo Klin
ISBN 978-83-62136-49-0
Wydawnictwo Klin Warszawa, ul. Bruzdowa 117H tel. +48 501 686 786
ŻYWYCH, MARTWYCH I POSZKODOWANYCH
ALICJA – wstrząsająco gościnna pani domu.ZOSIA – przyjaciółka Alicji, zaproszona do niej na nudny urlop.PAWEŁ – syn Zosi, młodzieniec po maturze, zaproszony na wakacje.EDEK – dawny wielbiciel Alicji, zaproszony na później.LESZEK – przyjaciel Alicji, przybyły bez zaproszenia.ELŻBIETA – córka Leszka, samodzielna młoda dama, bawiąca przejazdem.EWA – piękna kobieta, zamieszkała na stałe w Danii, żona Duńczyka.ROJ – mąż Ewy, nadludzko wielbiący żonę.ANITA – dziennikarka przystosowana do urozmaiconego życia.HENRYK – duński mąż Anity, człowiek anielsko spokojny.PAN MULDGAARD – duński policjant, mówiący po polsku.KAZIO – ofiara uczuć do Elżbiety.FACET W CZERWONEJ KOSZULI – postać tajemnicza, plącząca się po wydarzeniach.WŁODZIO – przyjaciel Alicji, zaproszony ogólnie.MARIANNE – szwajcarska żona Włodzia, zaproszona z nim razem.AGNIESZKA – antagonistka Elżbiety, zaproszona z konieczności.CIOTKA – duńska staruszka, obdarzona nadmiarem wigoru, wcale nie zapraszana.KANGURZYCA – idiotka z Australii, objawiająca się tylko telefonicznie w niewłaściwych chwilach.GRETA – duńska kuzynka Alicji, budząca kontrowersyjne zdania.BOBUŚ – dawny przyjaciel, później wróg Alicji, przybyły z Anglii.BIAŁA GLISTA – flama Bobusia, przybyła z Polski.PANI HANSEN – sprzątaczka Alicji, niewinna ofiara nazwiska.THORSTEN – siostrzeniec Alicji, młodzieniec niezwykle sympatyczny.OBCY CZŁOWIEK, PRZYPADKOWO WIEZIONY NA ŁEBKA.LILIAN – znajoma Alicji, kobieta rzadkiej urody.HERBERT – syn przyjaciół Alicji, zesłany z nagła przez Opatrzność.ANNE LIZE – żona Herberta.AUTORKA – przyjaciółka Alicji, zaproszona wcześniej.Allerød to wcale nie znaczy „wszystko czerwone” – powiedziała z niezadowoleniem Alicja. – Nie wiem, skąd ci taki idiotyczny pomysł przyszedł do głowy.
Były to niemal pierwsze słowa, jakimi powitała mnie, kiedy wysiadałam z pociągu w Allerød. Stałyśmy przed stacją i czekałyśmy na taksówkę. Gdyby umiała przewidzieć najbliższą przyszłość, zapewne zaprotestowałaby przeciwko tłumaczeniu znacznie gwałtowniej.
– Tylko co? – spytałam – „Rød” to jest czerwony, a „alle” to wszystko.
– Można wiedzieć w jakim języku?
– Pośrednim, między niemieckim i angielskim.
– A, pośrednim... Słuchaj no, co ty masz w tej walizce?!
– Twój bigos, twoją wódkę, twoje książki, twój wazonik, twoją kiełbasę...
– Swojego nic nie masz?
– Owszem, maszynę do pisania. „Rød” to jest czerwony i koniec, postanowiłam!
– Nic podobnego. „Rød” to jest takie coś jak poręba. Taki wyrąbany las. Takie coś w tym rodzaju, takie że rosło, usunęli i nie ma.
Nadjechała taksówka i przy pomocy kierowcy upchnęłyśmy się w środku razem z moimi bagażami na te trzy minuty drogi, której przebycie piechotą potworny ciężar walizki całkowicie wykluczał. Nie przestałam upierać się przy swoim.
– „Rød” to jest czerwony i wszyscy o tym wiedzą, a o porębie nikt nie słyszał. Skoro usunęli i nie ma, to nie ma o czym mówić. Allerød to jest wszystko czerwone...
– Sama jesteś czerwona. Sprawdź sobie w słowniku i nie mów bredni – zirytowała się Alicja.
Była w ogóle wściekła i zdenerwowana, co rzucało się w oczy. Nie zdążyłam się dowiedzieć dlaczego, bo całą drogę zajęło nam wszystko czerwone, potem zaś okazało się, że w domu kłębi się tłum ludzi i nie ma żadnej możliwości spokojnie porozmawiać, szczególnie że wszystkim czerwonym w mgnieniu oka zaraziłam całe towarzystwo. Tłumaczenie, ku wzmożonej furii Alicji, znalazło powszechne uznanie.
– Rozlokuj się, umyj, rób, co chcesz, tylko nie zawracaj mi teraz głowy – powiedziała niecierpliwie. – Zaraz przyjdzie reszta gości...
Bez zbytniego trudu pojęłam, że trafiłam do Allerød akurat na zebranie towarzyskie średnich rozmiarów, dość długo jednak nie mogłam się zorientować, kto jest gościem stałym, a kto chwilowym. Informacji udzielił mi Paweł, syn Zosi, naszej wspólnej przyjaciółki, która stanowczo odmówiła konwersacji z kimkolwiek, do nieprzytomności zaabsorbowana przygotowaniem odpowiednio wytwornego posiłku.
– Jak myśmy przyjechali, to Elżbieta już była – powiedział. – I jest. Edek przyjechał zaraz po nas, trzy dni temu, a Leszek dzisiaj rano. Z wizytą przychodzą cztery sztuki, Anita z Henrykiem i Ewa z tym, jak mu tam, Rojem. Alicja jest wściekła, matka jest wściekła, a Edek jest pijany.
– Bez przerwy?
– Zdaje się, że tak.
– A ta sodoma i gomora dzisiaj to z jakiej okazji?
– Oblewanie lampy.
– Jakiej lampy?!
– W ogrodzie. To znaczy na tarasie. Alicja dostała ją w prezencie imieninowym od Jensa czy kogoś tam innego z rodziny i musiała zainstalować. Duńskie oblewanie już było, dzisiaj jest nasze, rodzime...
Reszta gości przybyła i z zaciekawieniem przyjrzałam się Ewie i Anicie, których nie widziałam prawie dwa lata. Obie wypiękniały. Anita była bardzo opalona, Ewa przeciwnie, zrobiona na blado, tak że drobna, szczupła Anita z wielką szopą czarnych, kędzierzawych włosów robiła przy niej wrażenie Mulatki. Jej mąż, Henryk, zazwyczaj spokojny i dobroduszny, wydał mi się jakby z lekka zdenerwowany. Roj, mąż Ewy, wysoki, chudy, bardzo jasny, błyskał w uśmiechu pięknymi zębami i patrzył na żonę jeszcze czulej niż przed dwoma laty. Pomyślałam sobie, że widocznie Ewa pięknieje w atmosferze tkliwych uczuć, Anita zaś w atmosferze zdenerwowania i awantur.
Uroczystość w pełni rozkwitu przeniosła się po kolacji na taras. Obiekt kultu świecił czerwonym blaskiem na wysokości nieco mniej niż metr, oświetlając wyłącznie nogi siedzących wokół osób. Wielki, płaski klosz, z wierzchu czarny, nie przepuszczał najmniejszego promyka, tak że głowy i popiersia tych osób tonęły w głębokim mroku, za ich plecami zaś panowała ciemność absolutna. Samotne, wyeksponowane, purpurowe nogi, pozbawione swoich właścicieli, wyglądały nieco dziwnie, ale nawet dość efektownie.
Po namyśle doszłam do wniosku, że ta osobliwa instalacja miałaby swój głęboki sens, gdyby Alicja bodaj przez chwilę posiedziała pod lampą w gronie gości. Nogi miała najlepsze ze wszystkiego i powinna je pokazywać przy każdej okazji, któż inny bowiem miał to czynić? Zosia, Anita i Elżbieta były w spodniach. Ewa miała kieckę prawie do kostek i wysokie lakierowane buty, pozostawałam ja, ale na mnie jedną marnować całą lampę to doprawdy zbyteczna rozrzutność! Alicja stanowczo powinna...
Alicja jednak bez chwili przerwy krążyła pomiędzy kuchnią a tarasem, z masochistycznym uporem obsługując towarzystwo. Złapałam ją w drzwiach.
– Usiądź wreszcie, na miłosierdzie pańskie – powiedziałam ze zniecierpliwieniem. – Niedobrze mi się robi, jak tak latasz. Wszystko jest, a jak będą chcieli jeszcze czegoś, to sami sobie wezmą.
Alicja usiłowała wydrzeć mi się z rąk i oddalić w kilku kierunkach równocześnie.
– Sok pomarańczowy jest w lodówce – pomamrotała półprzytomnie.
– Ja przyniosę – zaofiarował się Paweł, który nagle zmaterializował się w mroku obok nas.
– No widzisz, on przyniesie. Usiądź wreszcie, do wszystkich diabłów!
– Otworzy lodówkę i będzie się gapił... No dobrze, przynieś, tylko nie zaglądaj do środka!
Paweł błysnął w ciemnościach spojrzeniem, które miało jakiś dziwny wyraz, i zniknął w głębi mieszkania. Oprócz czerwonego kręgu pod lampą świeciło się tylko światło w kuchni, za zasłoną, spoza której padał niekiedy blask na pokój. Reszta tonęła w czerni.
Zawlokłam Alicję na taras i upchnęłam w fotelu, zaintrygowana uwagą.
– Dlaczego miałby się gapić do lodówki? – spytałam z zainteresowaniem, siadając obok. – Masz tam coś takiego...?
Alicja z westchnieniem wyraźnej ulgi wyciągnęła nogi i sięgnęła po papierosy. Pomiędzy fotelami stały rozmaite przedmioty, służące jako podręczne stoliki.
– Nic nie mam – odparła niecierpliwie. – Ale jej nie wolno otwierać na długo, bo potem zaraz trzeba rozmrażać. Trzeba sięgnąć i wyjąć. A on otworzy i będzie się przyglądał, i będzie szukał tego soku...
Z mroku wynurzyły się nagle nogi Pawła, pod lampą zaś pojawiła się jego ręka z butelką mleka.
– Coś ty przyniósł? – powiedziała z niezadowoleniem Zosia. – Paweł, nie wygłupiaj się, czekamy na sok pomarańczowy!
– O rany – zmartwił się Paweł. – Nie trafiłem. Alicja kazała nie patrzeć.
– Nie, nie patrzeć, tylko spojrzeć i wyjąć – powiedziała Alicja, usiłując się podnieść. – Mówiłam, że tak będzie!
– Mówiłaś, że będzie odwrotnie. Siedź, do diabła!
– Siedź – poparła mnie Zosia. – Ja przyniosę.
– Nie – zaprotestował Paweł. – Już teraz trafię, tam nie ma dużego wyboru.
– Zostawcie to mleko, Henryk się chętnie napije! – zawołała Anita.
– Jak te twoje klamerki pięknie wyglądają w tym świetle – mówiła równocześnie Ewa. – Jak rubiny...
W cichym zazwyczaj i spokojnym domu w Allerød panowało pandemonium. Jedenaście osób miotało się wokół czczonej lampy i w czarnej przestrzeni między kuchnią i tarasem. Z uwagi na obecność dwóch tubylców, Roja i Henryka, rozmowy toczyły się w kilku różnych językach jednocześnie. Nie mogłam pojąć, komu i jakim sposobem udało się doprowadzić do takiego najazdu, i wykorzystując panujący hałas, spróbowałam uzyskać od Alicji jakieś informacje.
– Upadłaś na głowę i specjalnie zaprosiłaś wszystkich na kupę, czy też to jest jakiś kataklizm? – spytałam półgłosem, nie kryjąc dezaprobaty.
– Kataklizm! – zdenerwowała się Alicja. – Nie żaden kataklizm, tylko każdy uważa, że ma prawo do fanaberii! Ja miałam rozplanowane po kolei, ale im akurat tak było wygodnie! Teraz jest kolej na Zosię i Pawła i tylko oni przyjechali we właściwym czasie. Edka przewidywałam na wrzesień, a ty, nie wymawiając, miałaś przyjechać w zeszłym miesiącu! Co jest teraz?
– Środek sierpnia.
– No właśnie! Miałaś przyjechać w końcu czerwca.
– Miałam, ale nie mogłam. Zakochałam się.
– A Leszek...
Alicja nagle urwała i spojrzała na mnie ze zdumieniem widocznym nawet w ciemnościach.
– Co zrobiłaś?! – spytała, jakby nie wierząc własnym uszom.
– Zakochałam się – wyznałam ze skruchą.
– Mało ci było...?! Zwariowałaś?!
– Możliwe. Co ja ci na to poradzę...
– W kim?!
– W jednym takim. Nie znasz człowieka. Zdaje się, że to właśnie ten blondyn mego życia, którego mi wróżka przepowiadała. Bardzo długa historia i kiedy indziej ci opowiem. A Leszek i Elżbieta skąd?
– A Leszek... Czekaj, a on co? Z wzajemnością się zakochałaś?
– Chyba tak, chociaż nie śmiem w to wierzyć. Wiesz, że ja mam pecha. A Leszek i Elżbieta?
– A Leszek... Czekaj i co? Odkochałaś się i dlatego teraz mogłaś przyjechać?
– Przeciwnie. Ugruntowałam się w uczuciach i dlatego teraz mogłam przyjechać. A Leszek i Elżbieta?
– Kto to taki?
– Na litość boską, nie znasz Leszka i Elżbiety? Ojciec i córka, tu siedzą na twoich oczach. Krzyżanowscy się nazywają...
– Idiotka. Ten twój, pytam, kto to taki. Leszek akurat przybił jachtem na kilka dni, a Elżbieta przyjechała oddzielnie z Holandii. Też tylko na kilka dni, w przyszłym tygodniu jedzie do Sztokholmu. Możliwe, że popłynie z ojcem, nie wiem. Ściśle biorąc wcale ich nie zapraszałam. Gdybym ich mniej lubiła, trafiłby mnie szlag.
– A dlaczego Edek przeniósł się z września na teraz? Ja przynajmniej mam powód, a on?
– A on podobno ma mi do powiedzenia coś niesłychanie ważnego i pilnego, z czym nie mógł poczekać. Od trzech dni nie miał okazji wyjaśnić, o co mu chodzi.
– Dlaczego nie miał okazji?
– Bo mu się nie udało wytrzeźwieć...
Z mieszanymi uczuciami przyjrzałam się wyciągniętym nogom Edka. Siedział w fotelu odsuniętym nieco dalej od lampy i w purpurowym świetle widoczne były tylko jego buty i nogawki spodni do kolan. Buty i nogawki trwały spokojnie i nie robiły wrażenia pijanych, ale wiedziałam, że w tym wypadku pozory mają wszelkie prawo mylić. Podstawową czynnością Edka przez całe niemal życie było nadużywanie alkoholu i tylko dlatego Alicja zrezygnowała swymi czasy z młodzieńczych uczuć i trwalszego związku, poprzestając na miłej przyjaźni. Być może teraz uczucia zaczynały się odradzać...?
– Nadal tak chla? – zaciekawiłam się, bo Edek interesował mnie także z innych względów. – Nie przeszło mu?
– A skąd! Połowę tego, co przywiózł, zdążył już sam wytrąbić!
Od śmierci Thorkilda minęło już tyle czasu, że właściwie Alicja miała prawo zainteresować się kimś innym. Jeśli jednak te promile Edka zraziły ją przed laty, to niby dlaczego miałyby przestać razić ją teraz? Co prawda, zawsze miała do niego słabość... Wszystko jedno zresztą, słabość i promile to jej prywatna sprawa, ja miałam inny powód do interesowania się Edkiem. Bardzo mi zależało na tym, żeby bodaj na chwilę wytrzeźwiał.
Usiłowałam jeszcze spytać Alicję, czy nie domyśla się, co też takiego ważnego Edek chciał jej powiedzieć, ale to już było niewykonalne. Zanim zdążyłam zaprotestować, opuściła fotel koło mnie i znikła w mroku. Paweł i Zosia ciągle jakoś nie mogli znaleźć soku pomarańczowego. Anita poszła im pomóc w poszukiwaniach, Ewa przypomniała sobie nagle, że właśnie dzisiaj kupili kilka puszek różnych soków, których nie zdążyli wyjąć, i pogoniła Roja do samochodu. Sok pomarańczowy nadlatywał ze wszystkich stron, urastał do rozmiarów wodospadu Niagara, absorbował wszystkie umysły i w ogóle wydawało się, że na świecie nie ma nic innego, tylko sok pomarańczowy. Zgoła nie zdziwiłabym się, gdyby nagle zaczął padać w postaci deszczu.
Znalazła go wreszcie Alicja nie w domu, tylko w składziku, gdzie trzymała zapasy piwa. Z sokiem się trochę uspokoiło, ale za to Elżbieta poczuła się głodna, przyniosła sobie kanapki, bardzo apetyczne, i zaraziła głodem Pawła i Leszka. Alicja, zdenerwowana nieco działalnością Anity w kuchni, znów porzuciła taras i popędziła sama dorobić więcej kanapek. Zosia zaczęła szukać następnego słoika kawy, Ewa zażądała dla Roja ekstramocnych do spróbowania, bo podobno ktoś przywiózł. Anita przez pomyłkę nalała Henrykowi piwa do mleka...
Wieczór się wyraźnie rozkręcał. Wszyscy wykazywali przerażającą ruchliwość i rzadko spotykaną gorliwość w donoszeniu rozmaitych przedmiotów, wszyscy prezentowali niesłychaną inwencję w wymyślaniu nowych pragnień i potrzeb. Pod czerwoną lampą trwały nieruchomo tylko trzy pary butów. Dwie z nich należały do Leszka i Henryka, którzy siedzieli obok siebie, konwersowali w dziwnym, niemiecko–angielskim języku o wadach i zaletach różnych typów jachtów i zajęci byli sobą tak, że nie zwracali uwagi na resztę towarzystwa, trzecia zaś do Edka. Edek również nie opuszczał swojego miejsca, pod ręką miał wielkie pudło, zastawione zapasem napojów i używał ich bez wyboru i bez ograniczeń.
– Alicja! – ryknął nagle, przekrzykując panujący hałas, przy czym w ryku jego dźwięczała wyraźna nagana. – Alicja!!! Dlaczego ty się narażasz?!!!
Pytanie zabrzmiało tak dziwnie, a przy tym tak potężnie, rozległo się gdzieś w tych ciemnościach tak nieoczekiwanie, że wszyscy nagle zamilkli. Edek, ryknąwszy, też zamilkł i zapanowała cisza. Alicja nie udzielała odpowiedzi z tego prostego powodu, że nie było jej na tarasie.
– Znów się zalał – mruknęła niechętnie Zosia skądś od strony domu.
– Alicja!!! – ryknął znów Edek i łupnął głucho szklanką z piwem w wierzch pudła, chlapiąc wokół. – Alicja, do ciężkiej cholery, dlaczego ty się narażasz?!!!
Nogi zawiadomionej widocznie o występie Edka Alicji pojawiły się nagle w czerwonym świetle. Edek usiłował się podnieść, ale opadł z powrotem na fotel.
– Alicja, dlaczego ty się...??!!
– Dobrze, dobrze – powiedziała uspokajająco Alicja. – Edek, nie wygłupiaj się, obudzisz całe miasto.
– Dlaczego ty się narażasz? – ciągnął Edek z uporem, tonem pełnym potępienia, tyle że nieco już ciszej. – Dlaczego ty przyjmujesz takie osoby?! Pisałem ci przecież...!
Eksplozja dobrego wychowania na nowo napełniła hałasem mrok nad czerwonym kręgiem. Całe zgromadzenie, zorientowane w stanie Edka, gwałtownie usiłowało go zagłuszyć, nie mając pojęcia, co też on może jeszcze powiedzieć, i ze względu na Alicję starając się tego na wszelki wypadek nie usłyszeć. Wysiłki dziewięciu osób uwieńczyło powodzenie, głos Edka zginął w ogólnym wrzasku. Leszek wykrzykiwał do Henryka coś o jakiejś rufie, Anita natrętnie namawiała wszystkich do spożycia dwóch ostatnich kanapek, Zosia głosem Walkirii żądała, żeby Paweł otworzył butelkę piwa...
Alicja przysiadła na poręczy fotela Edka.
– Przestań się wygłupiać, tu jest Dania, tu się nie krzyczy...
– A ja ci pisałem, żebyś uważała! No, pisałem ci przecież!
– Możliwe, ale ja nie czytałam.
– Alicja, woda się gotuje! – zawołała Elżbieta z ciemności.
– Ja ci to zaraz powiem –upierał się Edek. – Jak nie czytałaś mojego listu, to ja ci to zaraz powiem! Jemu też powiem!... Dlaczego ty nie czytałaś mojego listu?...
– Bo mi gdzieś zginął. Dobrze, powiesz mi, ale przecież nie teraz!
– Owszem, ja powiem teraz!
– Dobrze, teraz, niech będzie, tylko zaczekaj chwilę, zrobię ci kawy...
Słuchałam tych fragmentów dialogu nietaktownie i z nadzwyczajnym zainteresowaniem. Alicja poszła robić kawę. Pomogłam jej z nadzieją, że prędzej wróci i Edek powie coś więcej. Potem trzeba było jeszcze donieść śmietankę, cukier, słone paluszki, więcej piwa, więcej koniaku, szwajcarskie czekoladki i polski sernik, papierosy i owoce. W drzwiach materializowały się i znikały niewyraźne sylwetki, pod lampą pojawiały się i znikały purpurowe nogi. Edek dostał kawy, uspokoił się i zamilkł, wyczerpany widocznie krótkim, acz energicznym przedstawieniem.
– A w ogóle to jeszcze nie koniec – powiedziała nerwowo Alicja, siadając koło mnie. – Jeszcze przyjadą Włodzio i Marianne.
– Dobry Boże! Też do ciebie?!
– Też do mnie. Jeżeli Elżbieta i Leszek wyjadą przedtem, to będę ich miała gdzie położyć, ale jeżeli nie, to chyba im wynajmę hotel. Lada dzień zabraknie mi bielizny pościelowej... Co gorsza, nie wiem, kiedy przyjadą, bo są w podróży.
– Gdzie są w podróży? – spytałam mechanicznie, najazd na Allerød oszołomił mnie bowiem gruntownie i już sama nie wiedziałam, co mówię. W gruncie rzeczy było mi całkowicie obojętne, gdzie przebywają Włodzio i Marianne, przerażające było, że mają przybyć tu.
– Zdaje się, że w Belgii.
– A, to rzeczywiście po drodze. Wiadomo, że Dania leży w prostej linii na trasie między Belgią i Szwajcarią.
– Oni nie wracają jeszcze do Szwajcarii, wybierają się do Norwegii. Czy on śpi?
Spojrzałam na czerwone, nieruchome nogi Edka.
– Chyba tak. Te pokazy go zmęczyły. Będziesz go budzić czy zostawisz tak, jak jest, żeby tu spał do rana?
– Nie mam pojęcia. Ciekawe, co on do mnie napisał...
– A w ogóle dostałaś od niego jakiś list?
– Dostałam. Rzeczywiście, nie zdążyłam go przeczytać, bo mi gdzieś zginął. Ktoś mi przeszkodził akurat, jak przyszła poczta, i gdzieś go położyłam, nie wiem gdzie. Usiłowałam go znaleźć przed jego przyjazdem, ale mi się nie udało. Pojęcia nie mam, o co mu może chodzić. Po pijanemu jest zupełnie nieobliczalny.
Zastanowiłam się, czy powinnam jej od razu powiedzieć, jaki interes mam do Edka sama. Możliwe, że to coś, co mnie ciekawi, ma związek z tym czymś, co Edek próbował wykrzyczeć. Możliwe, że Alicja również coś wie... Po namyśle postanowiłam zaczekać. Cokolwiek bym jej powiedziała w tej chwili, z pewnością niczego nie zapamięta. Potem i tak będę musiała powtarzać drugi raz. Nie, na razie szkoda fatygi...
Hasło do zakończenia uroczystości dała Ewa tuż przed północą ku wyraźnemu żalowi wszystkich gości. Alicja zapaliła światło po drugiej stronie budynku, nad drzwiami koło furtki, i wreszcie było coś widać. Cała gromada, wyjąwszy Edka, wyległa wśród pożegnalnych okrzyków na ulicę, obok samochodów Roja i Henryka. Śpiący Edek został pod lampą.
– No, nareszcie spokój! – powiedziała zmęczonym głosem Zosia, kiedy wróciliśmy na taras. – Zostaw, ja posprzątam. Paweł, bierz się do roboty! I zapal światło w pokoju, to tu będzie widniej. Alicja, ty to zostaw, ty się zajmij Edkiem.
– Edka zostaw sobie raczej na koniec – poradziłam, ustawiając na tacy filiżanki. – Lepiej mu przedtem przygotować legowisko i od razu przekopać na miejsce do snu.
– Oddajcie mi Pawła, pomoże mi przenieść pościel – powiedziała Alicja z westchnieniem. – Chwała Bogu, że nie ma nić więcej do oblewania!
Elżbieta pod wpływem ojca przystąpiła do zmywania. Posprzątałyśmy na tarasie, Leszek i Paweł wnieśli do pokoju część krzeseł i foteli i pomogli Alicji w przemeblowywaniu domu na noc.
– Kto śpi na katafalku? – spytałam półgłosem Zosię, usuwając występujące w charakterze stolików pudła.
– Edek – odparła Zosia również półgłosem, żeby Alicja nie słyszała. – Ale myślę, że chyba lepiej będzie położyć go dzisiaj tu, na kanapie. Do katafalku trzeba by go wlec albo po schodach, albo przez trzy pokoje.
– Idź to zaproponować Alicji...
Katafalk stał na podwyższeniu w dwupoziomowym atelier Thorkilda, dobudowanym do reszty domu, i nie był prawdziwym katafalkiem, tylko niesłychanie skomplikowanym łóżkiem dla chorych, nabytym niegdyś z myślą o goszczeniu osób dotkniętych niedowładem. Wysokość tej machiny, na którą trzeba się było wspinać bez mała jak na górne miejsce w slipingu, nasuwała nieodparcie skojarzenia z gromnicami i wonią kadzidła. Było to miejsce do spania raczej mało przytulne, acz nadspodziewanie wygodne. Alicja czuła dziwną awersję do nadanej mu przez nas nazwy, unikaliśmy zatem określania przy niej tego legowiska mianem katafalku, co przychodziło nam z dość dużym trudem.
– Może macie rację – powiedziała teraz niepewnie, patrząc z daleka na Edka, śpiącego w jednym z pozostałych na tarasie foteli z przechyloną w tył głową. – Rzeczywiście, na kanapę będzie prościej.
– To kto będzie spał na katafalku? – zainteresował się Paweł. – Tfu, chciałem powiedzieć na postumencie...
– Paweł! – wykrzyknęła Zosia z wyrzutem, widząc błysk w oczach Alicji.
– No, tego, na tym stole porodowym – poprawił się Paweł pośpiesznie. – To znaczy nie, na stole operacyjnym...
– Paweł...!
– No to ja już nic nie mówię...
– A kto spał przedtem na kanapie? – spytałam gromko, żeby im przerwać te nietakty.
– Elżbieta – odparła Zosia z ulgą. – Elżbieta się przeniesie na to podium... to znaczy, chciałam powiedzieć, na to... łóżko.
– Elżbieta! – zawołała Alicja, wyraźnie przygnieciona komplikacjami. – Będziesz spała w trumnie?
– Mogę spać – odpowiedziała Elżbieta z kamiennym spokojem, pojawiając się w wejściu do kuchni z talerzem w ręku. – Gdzie masz trumnę?
– W atelier.
– Jakiś nowy nabytek? – spytała Elżbieta z grzecznym i umiarkowanym zaciekawieniem. – Nic takiego nie zauważyłam.
– Katafalk – wyjaśniła Alicja zgryźliwie. – Skoro oni to uważają za katafalk, to ja mogę pójść krok dalej, prawda?
– A, katafalk! Proszę bardzo, mogę spać na tym pomniku. Mnie się nigdy nic nie śni. Czy mam spać w pościeli Edka?
– Niekoniecznie, chyba że chcesz...
W dziedzinie opieki nad pijanymi nie mam żadnego doświadczenia i w ogóle zupełnie się do tego nie nadaję, a poza tym byłam zmęczona po podróży i miałam całkowicie dość życia towarzyskiego, nie było mnie zatem na tarasie, kiedy Alicja, Leszek i Zosia przystąpili do budzenia i transportowania Edka. Wybiegłam z domu dopiero na krzyk Zosi, w drzwiach zderzając się z Pawłem.
W padającym z pokoju świetle widać było wyraźnie jego śmiertelnie bladą, uniesioną ku górze twarz, nieruchomą, bezwładnie opadłą rękę i również nieruchome, szeroko otwarte, wpatrzone w czarne niebo oczy.
Edek był martwy...
* * *
Niewyspani po niesłychanie męczącej nocy siedzieliśmy wszyscy przy śniadaniu, wpatrzeni w napięciu w Alicję, która odebrała właśnie kolejny telefon od władz śledczych. Władze śledcze nie ustawały w kontaktowaniu się z nami z wyraźnym i bezrozumnym upodobaniem. Od wpół do drugiej w nocy do piątej rano straszliwy tabun policji kłębił się w domu i ogrodzie, szukając niesprecyzowanego na razie narzędzia zbrodni i usiłując porozumieć się z nami po duńsku. Rezultaty usiłowań były raczej mierne. Nikłą pociechę stanowiła myśl, że równocześnie ktoś inny uszczęśliwia atrakcyjnymi pytaniami także i tamtych czworo, wyrwanych ze snu w Roskilde i Hvidovre.
Zbrodnia była niewątpliwa. Śmiertelną ranę zadano od tyłu, coś przebiło marynarkę i koszulę i pomiędzy żebrami dosięgło serca. Nigdzie w pobliżu zwłok nie znaleziono niczego, co mogłoby pasować jako narzędzie mordu. Od przerażonych, spłoszonych, wstrząśniętych przyjaciół ofiary nie zdołano się niczego dowiedzieć. Na nikim nie udało się skupić żadnych podejrzeń.
Stopień naszego oszołomienia wydarzeniami był różny. Alicja trzymała się nieźle, głównie dzięki obecności podpory w postaci Leszka, będącego dla niej od lat najcenniejszym z przyjaciół. Szlochanie mu w kamizelkę wyraźnie jej pomogło. Leszek i Elżbieta zachowywali filozoficzny spokój, stanowiący zapewne ich cechę rodzinną. Zosia była kompletnie wytrącona z równowagi i wszystko leciało jej z rąk, zachwycony sensacją Paweł z dużym wysiłkiem starał się ukryć zachwyt, ja zaś z różnych przyczyn czułam się całkowicie zdegustowana. Nie po to przyjechałam do Allerød na kilka tygodni, żeby zaraz na samym wstępie natykać się na zwłoki.
Kolejny telefon niezwykle uprzejmych władz powiadamiał właśnie Alicję o dalszych szczegółach.
– Został dziabnięty fachowo, od tyłu, jakimś specjalnym, cienkim, ostrym i niezbyt długim sztyletem – powiedziała z westchnieniem, odkładając słuchawkę.
– Rożen...! – wyrwało się Pawłowi.
– Odczep się od rożna, dobrze? – mruknęłam niechętnie.
– Nie żaden rożen, tylko sztylet – odparła równocześnie Alicja. – Możliwe, że sprężynowy, nie wiem, czy istnieją sprężynowe sztylety, ale oni tak podejrzewają. Zaraz tu przyjadą, żeby go poszukać, bo w nocy im się źle szukało. Będzie śledztwo. Jedzcie prędzej.
– Skąd wiedzą, że sztylet, i to sprężynowy, skoro w Edku nic nie było? – spytała Zosia z niesmakiem.
– Ślad wygląda jakoś tam typowo. Jedzcie prędzej...
– Myślisz, że wskazane będzie udławić się do razu, hurtem? Bez tego będą mieli za mało roboty?
– Jedzcie prędzej... – powiedziała z jękiem Alicja, najwyraźniej niezdolna do żadnej myśli poza pragnieniem pozbycia się jakoś nas i stołu, rozstawionego prawie na środku pokoju.
Zjedliśmy prędzej, acz z nikłym apetytem, i doprowadziliśmy pomieszczenie do porządku. Mogliśmy jeść w tempie dowolnie ślamazarnym, duńskie gliny bowiem przyjechały dopiero po półtorej godzinie. Ciekawiło mnie, jak też w końcu dadzą sobie z nami radę.
* * *
Wszystkie komplikacje językowe minionej nocy spowodowały, że do prowadzenia śledztwa wytypowany został niejaki pan Muldgaard, bardzo szczupły, bardzo wysoki, bardzo bezbarwny i bardzo skandynawski. Pan Muldgaard, którego stopień służbowy na zawsze pozostał dla nas tajemnicą, posiadał w rodzinie jakichś polskich przodków, w związku z czym władał polskim językiem. Istniała nadzieja, że zdoła się z nami jakoś porozumieć. Opanowany przezeń język wydawał się dość oryginalny, zdradzał niekiedy naleciałości jakby biblijne i stał w niejakiej sprzeczności z przyjętą w Polsce powszechnie gramatyką, niemniej jednak dawało się go zrozumieć. Pan Muldgaard rozumiał nas znacznie lepiej niż my jego, co dla władz było bez porównania ważniejsze. Wrażenie robił sympatyczne i wszyscy szczerze życzyliśmy mu sukcesów.
Przyjechał z niewielką grupką współpracowników, których od razu rozproszył po domu i ogrodzie, polecając szukać cienkiego i ostrego przedmiotu ze stali. Nas wszystkich zebrał przy długim, niskim stole w środkowym, największym pokoju, sam ulokował się w fotelu z wielkim notesem w ręku i rozpoczął śledztwo od początku. Alicja została oddelegowana do asystowania przy rewizji, tak więc wokół stołu siedziały wyłącznie osoby nie znające języka duńskiego. No i pan Muldgaard mówiący po polsku...
– Azali były osoby mrowie a mrowie? – spytał z uprzejmym, wręcz nieurzędowym zainteresowaniem, przystępując do rzeczy.
Zgodnie wytrzeszczyliśmy na niego oczy. Paweł jakoś dziwnie prychnął. Zosia zastygła z papierosem w jednej i zapalniczką w drugiej ręce. Leszek i Elżbieta, szalenie podobni do siebie, zapatrzyli się w niego nieruchomym wzrokiem z jednakowo nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nikt nie odpowiadał.
– Azali były osoby mrowie a mrowie? – powtórzył cierpliwie pan Muldgaard.
– Co to znaczy? – wyrwało się Pawłowi z nadzwyczajnym zaciekawieniem.
– Moim zdaniem, on pyta, czy dużo nas było – powiedziałam z lekkim powątpiewaniem.
– Tak – przyświadczył pan Muldgaard i uśmiechnął się do mnie życzliwie. – Ile sztuki?
– Jedenaście – odparł łagodnie i uprzejmie Leszek.
– Kto były owe?
Przystosowując się z pewnym trudem do formy pytań, niepewni, jakim językiem należy odpowiadać, podaliśmy mu personalia wszystkich obecnych w czasie zbrodni. Pan Muldgaard sobie notował. Uzgodniliśmy czas przeniesienia się na taras i sprecyzowaliśmy stopień zażyłości z Edkiem. Następnie zaczęło się trudniejsze.
– Co robiły one? – spytał pan Muldgaard.
– Dlaczego tylko my? – zaprotestowała Zosia z oburzeniem i pretensją w przekonaniu, iż pytanie odnosi się wyłącznie do kobiet.
– A kto? – zdziwił się pan Muldgaard.
Leszek wykonał w kierunku Zosi uspokajający gest.
– My też – powiedział. – On ma na myśli nas wszystkich. Mówmy po kolei, co kto pamięta.
– Ja nogi – oświadczył stanowczo i bez namysłu Paweł. – Pamiętam same nogi.
– Jakie nogi? – zainteresował się pan Muldgaard.
Paweł popatrzył na niego, jakby nieco stropiony.
– Nie wiem – powiedział niepewnie. – Prawdopodobnie czyste...
Pan Muldgaard przyglądał mu się ze zmarszczoną brwią i w głębokiej zadumie.
– Dlaczego? – spytał stanowczo.
Paweł spłoszył się ostatecznie.
– O rany, nie wiem. No, bo to chyba myją, nie? Tu wszyscy myją nogi...
– Paweł, na litość boską...! – krzyknęła zdenerwowana nagle Zosia. Z ulgą pomyślałam sobie, że co za szczęście, że nie ma tu żadnego z moich synów.
Pan Muldgaard robił wrażenie człowieka, który cierpliwie zniesie wszystko.
– Dlaczego same nogi? – spytał. – A reszta kadłuba nie?
– Nie – powiedział pospiesznie Paweł. – Na nogach była lampa, a reszta kadłuba była w ciemno.
Wyglądało na to, że sposób wypowiadania się pana Muldgaarda jest dość zaraźliwy. Nie kryjąc niezadowolenia, Zosia spróbowała skorygować potomka.
– Paweł, przestań! Ciemno było na góra kadłuba... Tfu! Powiedzcie to jakoś po polsku.
– Zejdźmy może z tego kadłuba – zaproponował Leszek. – My to panu po prostu pokażemy...
Po dokonaniu prezentacji lampy pan Muldgaard całkiem rozsądnie zażądał odtworzenia dekoracji. Ustawiliśmy krzesła i fotele tak samo jak wczorajszego wieczoru, po czym całe śledztwo przeniosło się na taras. Udało nam się w pewnym stopniu uzgodnić, gdzie kto siedział. Przed oczami stanęły mi buty w czerwonym blasku i postanowiłam się włączyć.
– Panie Leszku, pana i Henryka mamy właściwie z głowy – oświadczyłam bez wahania, po czym zwróciłam się do pana Muldgaarda: – Obaj, ten pan i Henryk Larsen, przez cały wieczór nie ruszyli się z miejsca, co mogę stwierdzić pod przysięgą. Siedzieli i rozmawiali. Sama widziałam.
– A pani ruszała się? – spytał pan Muldgaard z tak silnym akcentem na „się”, że przez moment miałam wrażenie, iż podejrzewa mnie o jakieś epileptyczne drgawki i to właśnie pragnie przede wszystkim wyjaśnić. Opanowałam wrażenie.
– Jasne, że się ruszałam. Kilka razy. Chodziłam po cukier, po papierosy, pomagałam Alicji robić kawę... Ale za każdym razem, wracając, widziałam ich nogi. A w ogóle siedzieli koło mnie.
Zaczynając od domu i licząc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, siedzieli kolejno: Elżbieta, Edek, Leszek, Henryk, ja, Alicja, Roj, Ewa, Anita, Zosia i Paweł. Siedzieli czysto teoretycznie, w praktyce nie tylko błąkali się tam i z powrotem, ale także zajmowali cudze fotele. Jedynie Leszek i Henryk ani na chwilę nie opuścili swoich miejsc, co zgodnie zaświadczyli wszyscy. Pan Muldgaard, badając szczegóły topograficzne, sprawdził, czy przypadkiem Leszek nie mógł zabić Edka nie wstając z fotela, i po nader wnikliwych próbach wykluczył tę możliwość. Tym bardziej nie mógł tego uczynić Henryk, który siedział dalej. Istotnie, tych dwóch mieliśmy z głowy.
Odliczywszy także Edka, pozostawało osiem osób, wśród których należało szukać mordercy. Chyba, że ktoś z zewnątrz... Kogoś z zewnątrz nie można było wykluczyć. W tych ciemnościach i w tym zamieszaniu do ogrodu mogło wejść czterdziestu rozbójników i nikt by ich nie zauważył. Czemuż jednak ci rozbójnicy mieliby mordować akurat Edka, który przyjechał do Danii po raz pierwszy w życiu przed czterema dniami, spędził te dni na nadużywaniu alkoholu i nikomu jeszcze nie zdążył się narazić? Przez pomyłkę...?
Pan Muldgaard przyjrzał nam się z uwagą i dość podejrzliwie. Następnie po licznych, ciężkich i całkowicie bezskutecznych wysiłkach, zmierzających do ustalenia, kto, co i kiedy robił i gdzie się w jakim momencie znajdował, przystąpił do szukania motywu zbrodni.
– Azali nie miłowała jego jaka osoba? – spytał z naciskiem, nie odwracając od nas bacznego spojrzenia.
Zatkało nas wszystkich radykalnie. Odpowiedź na tak sformułowane pytanie wydawała się całkowicie niemożliwa. Na upartego można było oświadczyć, że owszem, miłowała go Alicja, ale po pierwsze miałoby to niewiele wspólnego z prawdą, po drugie zaś wszystko wskazywało na to, że pan Muldgaard pyta raczej, czy ktoś nie żywił do Edka niechęci. Nikt taki nie przychodził nam na myśl. Edek na ogół dawał się lubić i na trzeźwo był człowiekiem uroczym i pełnym wdzięku.
– Nie – powiedział Leszek, oprzytomniawszy po długiej chwili milczenia. – Wszyscy go lubili.
Pan Muldgaard zamyślił się, po czym zadał następne pytanie, wysoko kwalifikujące jego instynkt śledczy.
– Była może jaka incydent? Ten wieczór alibo przódy?
– O rany boskie...! – jęknął z akcentem podziwu i zachwytu Paweł, roziskrzonym wzrokiem wpatrzony w usta pana Muldgaarda. Zachłannie i wręcz w napięciu oczekiwał każdej jego następnej wypowiedzi, delektując się formą i nie bacząc na treść.
– Paweł, zamknij się wreszcie – powiedziała mechanicznie Zosia, zdenerwowana dla odmiany raczej treścią.
Pan Muldgaard przeniósł wzrok na nią i z niej na Pawła.
– Ta dama – upewnił się – to wasza mać?
Sama zaczęłam zachłannie oczekiwać każdej następnej wypowiedzi pana Muldgaarda. Poczułam, że jestem świadkiem rzeczy jedynych w swoim rodzaju. Paweł starannie unikał spojrzenia matki. Zosia najwyraźniej wolała nie patrzeć na syna.
– Tak – powiedziała nagle życzliwie i ze współczuciem Elżbieta. – To jest jego mać.
– Elżbieta...! – jęknął Leszek.
Pan Muldgaard wrócił do tematu.
– Incydent. Była jaka alibo nie?
Patrzyliśmy na niego, nie chcąc, na wszelki wypadek, spoglądać za siebie. Niezdecydowanie gęstniało w powietrzu. Nikt jakoś nie miał ochoty ujawniać wydarzeń poprzedniego wieczoru bez porozumienia z Alicją. Czy dziwaczny występ pijanego Edka mógł mieć w ogóle jakiś sens i jakieś znaczenie? Ona go znała najlepiej...
Nagle doszłam do wniosku, że nie można z tym dłużej zwlekać, i nie zważając na wrażenie, jakie to może uczynić, postanowiłam uzgodnić z nią rzecz natychmiast.
– Zaraz wrócę – oświadczyłam, nie wdając się w bardziej szczegółowe wyjaśnienia, i opuściłam taras, zanim pan Muldgaard zdążył zaprotestować.
Alicję znalazłam w atelier, rozpłaszczoną na czworakach, z głową pod katafalkiem. Czasu miałam mało, od razu więc uznałam, że prościej będzie samej się tam wczołgać niż próbować ją wyciągnąć.
– Ty, słuchaj – powiedziałam do jej łokcia, usiłując wyplątać włosy z jakichś elementów konstrukcyjnych. – Doszliśmy do incydentów, które zaszły alibo nie. Nie wiemy, czy mu powiedzieć o tych krzykach Edka. Co o tym myślisz?
– Właśnie nie wiem – odparła Alicja okropnie rozzłoszczona, głosem przytłumionym zarówno furią, jak i pozycją. – Myślałam, że może tu gdzieś wleciał. Za cholerę nie mogę go znaleźć. Myślałam, że może oni znajdą przypadkiem, ale też nie. Gdzie on, do diabła, może być?!
– Na litość boską, kto?!
– Ten list od Edka, który zginął. Nie wiem, co on tam napisał.
– Ale nie możemy czekać z odpowiedzią, aż go znajdziesz. Zdecyduj się, mówimy mu prawdę czy nie?
Alicja cofnęła łokieć i z pewnym trudem odwróciła się do mnie twarzą.
– Jaką prawdę? – spytała nieufnie.
– No przecież ci tłumaczę! On pyta, czy były jakieś incydenty, a my wszyscy milczymy z głupim wyrazem twarzy. Masz tu samych wiernych przyjaciół. Przyznajemy się czy nie?
– No przecież ci mówię, że właśnie nie wiem! Chciałam przedtem znaleźć ten list!
– Mamy mu powiedzieć, że odpowiemy na pytanie dopiero, jak ty znajdziesz list?
– No nie... Nie wiem. Sama nie wiem. Jak uważasz?
– Ja też nie wiem. Ale jak my nie powiemy, to mogą powiedzieć tamci. Roj, Henryk... To są Duńczycy, powiedzą prawdę bez chwili namysłu.
– Nie rozumieli, co krzyczał.
– Ewa i Anita mogły im przetłumaczyć.
Alicja nagle poderwała głowę i też zaplątała się włosami w konstrukcję.
– Anita!... Masz rację, Anita powie. Gdzie ja go mogłam położyć...? Trzeba powiedzieć, że był pijany.
– Po pijanemu człowiek miewa przypływy szczerości. Ważne jest, czy to w ogóle coś znaczyło, bo ja mam obawy, że tak. Nie wiem, ile chcesz ujawnić.
– Hej! – wrzasnął znienacka Paweł gdzieś na naszych tyłach. – Czy to już zawsze będzie tu widać tylko nogi bez reszty kadłuba?
– Czego on chce? – mruknęła niechętnie Alicja. – Nie rozumiem, co on mówi.
– Ja rozumiem. Czego chcesz?!
– Ja nic nie chcę. To ten facet chce, żebyście obie przyszły! Przerwał konferencję i czeka!
Odczepiłyśmy głowy od dna katafalku i zaczęłyśmy się wyczołgiwać na świat. Alicja się nagle zdecydowała.
– Dobrze, o krzykach mówimy, tego się nie ukryje. Ale o liście ani słowa. A w ogóle to bredził po pijanemu...
Pan Muldgaard dowiedział się zatem, że owszem, był incydent. Pijany Edek zrobił niezrozumiałą awanturę, wnosząc pretensje do Alicji, jakoby utrzymywała niestosowne znajomości. O jakie znajomości mu chodziło, nie mamy pojęcia i nie podtrzymujemy jego zdania. Wszystkie znajomości Alicji wydają nam się jak najbardziej na miejscu.
Dalsze badanie doprowadziło do tego, iż pan Muldgaard szczerze wyznał, że w istniejącej sytuacji wykrycie zbrodniarza wydaje mu się nad wyraz trudne i zgoła wątpliwe, nie należy jednak tracić nadziei. Na następny wieczór zapowiedział eksperyment śledczy, polegający na odtworzeniu wydarzeń, uprzejmie prosząc o zgromadzenie w Allerød niezbędnych gości. Doprowadził tym Alicję do stanu bliskiego apopleksji.
Późnym popołudniem oddalił się wreszcie wraz ze swoją ekipą i mniej więcej trzema kilogramami rozmaitych stalowych przedmiotów, wśród których znalazły się szpikulce do fondue, nożyce krawieckie, fragment starego świecznika i stalowa taśma miernicza, z zamiarem sprawdzenia, czy coś z tego da się dopasować do Edka. Sztyletu żadnego nie znaleziono.
W Allerød zapanował względny spokój. Wykończeni nadmiarem rozrywek goście rozleźli się po różnych zakamarkach i taktownie zajęli własnymi sprawami, usiłując na nowo nabrać sił w przewidywaniu dalszych wątpliwych atrakcji następnego dnia. Oszołomienie zbrodnią trwało nadal. Alicja stanowczo zapowiedziała, że w razie telefonów nie ma jej w domu i nie wiadomo, kiedy wróci.
Zgadzało się to nawet dość nieźle z rzeczywistością, obie bowiem zajęte byłyśmy wycinaniem pokrzyw w odległym kącie ogrodu, starając się wykorzystać resztki dziennego oświetlenia i przekonując się nawzajem, że fizyczna praca dobrze wpłynie na naszą psychikę. Za pokrzywami znajdował się podobno pień, który miałam wyciąć czy wygrzebać do spółki z Pawłem. Wycinaniem zasłaniających go całkowicie pokrzyw Alicja życzyła sobie zająć się osobiście, miała bowiem w stosunku do nich jakieś zamiary. Ze skąpych i dość chaotycznych wyjaśnień zrozumiałam, że postanowiła je zaparzyć, albo może zalać spirytusem, w celu trucia mszyc, czy czegoś w tym rodzaju. Nie wnikałam w szczegóły, było mi wszystko jedno, co chce z tym zrobić, bo nie mszyce miałam teraz w głowie.
Gwałtowna śmierć Edka dotknęła niejako mnie osobiście. Wyjechałam z Warszawy w trzy dni po nim z mocnym postanowieniem zadania mu pewnego pytania. Odpowiedź na to pytanie interesowała nie tylko mnie, ale także kogoś jeszcze, i to, co gorsza, kogoś, komu za nic w świecie nie chciałabym zrobić zawodu. Pytanie było niewinne, odpowiedzi mógł udzielić wyłącznie Edek, i nikt inny, i udzieliłby jej niewątpliwie, gdybym zdążyła go zapytać. Nie zamierzałam zresztą ukrywać, w jakim celu pytam. W ogóle rzecz cała była prosta, łatwa i niewinna, tyle że wymagała drogi bezpośredniej, nie zaś korespondencyjnej czy telefonicznej. No i pewnego pośpiechu.
A teraz nagle wszystko się skomplikowało i zrobiło wręcz podejrzane...
– Pojąć nie mogę, komu ten Edek tutaj przeszkadzał – powiedziałam z gniewem. – To było cholerne świństwo, tak go znienacka zadźgać! Że też o takich rzeczach nie wie się z góry!
Alicja wyprostowała się z pękiem pokrzyw w ręku.
– On coś wiedział – powiedziała w zamyśleniu. – Cały czas od przyjazdu robił jakieś takie uwagi. Koniecznie chciał mi coś powiedzieć.
Moje zainteresowanie tematem gwałtownie wzrosło.
– Nie tylko tobie, zdaje się. Nie wiesz, co to mogło być takiego?
Alicja nagle jęknęła, machnęła pokrzywami, oparzyła się w nogę i jęknęła rozpaczliwiej.
– Co za kretynka ze mnie, że mu nie pozwoliłam powiedzieć! Nie dałam mu dojść do słowa! Traktowałam go jak pijanego! Nie słuchałam, co mówił! Jak skończona idiotka, nie miałam czasu...!
– Daj sobie spokój z tymi wyrzutami, w końcu on był rzeczywiście pijany. Kto mógł przewidzieć, że go szlag trafi tak z dnia na dzień!
– A teraz już nic nie powie...
– No pewnie, że nie powie, zwariowałaś? Gdyby cokolwiek powiedział teraz, też byś nie słuchała, tylko uciekała w panice. Komu on jeszcze chciał to powiedzieć?
– Komu?
– Jakiemuś jemu. Powiedział przecież: „Jemu też powiem”.
– A rzeczywiście. Przytrzymaj tu nogą... Komu?
– A skąd ja mam to wiedzieć? Myślałam, że ty się domyślasz. Odniosłam wrażenie, że machnął ręką i pokazał kierunek. Stałaś obok, powinnaś widzieć na kogo.
– Cały czas machał rękami. Ciemno było. Kretyński pomysł z ta lampą. Zdaje się, że pokazał gdzieś między tobą a Ewą.
– Obie jesteśmy żeńskiej płci i żadna z nas nie była w spodniach – powiedziałam z niesmakiem, w ostatniej chwili unikając poparzenia twarzy następnym pękiem pokrzyw, którymi Alicja zamiotła mi przed nosem. – Czy nie mogłabyś usuwać tego zielska mniej energicznie? Reumatyzmu już się pozbyłam, przez dwa tygodnie gryzły mnie czerwone mrówki.
– Dlaczego czerwone mrówki? – spytała Alicja z wyraźnym roztargnieniem.
– Bo akurat takie były tam, gdzie byłam...
– Czekaj. Czerwone mrówki...? Coś mi się kojarzy...
– Pewnie. Mrówki czerwone. Wszystko czerwone...
– Czekaj. Czerwone mrówki... Czy Zosia nie wie czegoś o Edku? Zdaje się, że słyszałam od niej o czymś takim. Właśnie jakby czerwone mrówki...
– Zosia może coś wiedzieć, widywała przecież Edka w Polsce. Trzeba ją spytać. A co z tym listem?
– Przepadł – powiedziała Alicja z ciężkim westchnieniem. – Musiałabym chyba rozebrać dom na kawałki, żeby go znaleźć. Ktoś mi tu musiał robić porządki, wszystko jest poprzewracane do góry nogami.
– Rewizja była – przypomniałam jej.
– Ale Zosia rzeczywiście może coś wiedzieć. Może on się z kimś spotykał w Polsce?
W środku drgnęło mi coś, zaskoczone jej nadzwyczajną intuicją. Z przejęcia puściłam przytrzymywane pokrzywy, które oparzyły mnie przez ubranie. Reumatyzm powinnam mieć definitywnie z głowy.
– Wygląda na to, że to coś, co wiedział, to było o kimś – powiedziałam ostrożnie, myśląc równocześnie, że chyba trzeba będzie wtajemniczyć Alicję w tę pierwotnie niewinną, a teraz podejrzaną sprawę. – I ten ktoś go zaszlachtował. Jak myślisz, ktoś z nas czy obcy?
Alicja przyjrzała mi się nieżyczliwie.
– Jeśli ktoś z nas, to kto? Ty?
– Zwariowałaś? Dlaczego ja?!
– Nie wiem. Ja nie. Możliwe, że ty też nie. Leszek i Henryk odpadają, ja też za każdym razem widziałam ich nogi. To kto? Zosia? Paweł? Elżbieta?
– Jeszcze zostają Anita, Ewa i Roj. Dlaczego ich pomijasz?
Alicja zamilkła na chwilę i w zadumie podrapała się łodygą pokrzywy w łokieć.
– Bo myślę logicznie. On nie miał z nimi nic wspólnego. Nie wierzę, żeby wiedział cokolwiek o kimś z Danii. Mam wrażenie, że tu chodziło o kogoś z Polski, nigdzie przecież nie jeździł. Bądź uprzejma wynieść się stąd na zbity pysk!
Zamurowało mnie na moment.
– Na litość boską, dlaczego?! – spytałam w przerażeniu. – Teraz zaraz?!
– Co? – spytała z roztargnieniem Alicja. – Paszła won! Co mi tu będziesz latała i gryzła!
Ochłonęłam nieco ze strasznego wrażenia dopiero na widok jej gestów.
– Myślałam, że mówisz do mnie, i nie wiedziałam, czy mam się wynieść z tych pokrzyw, czy w ogóle z Allerød. Rób może jakieś przerwy, zmieniając rozmówcę!
– Co...? Ach, ty myślałaś, że to do ciebie? A nie, to do tej osy. Moich gości nie traktuję jeszcze tak źle.
– Nie wiem, czy słusznie. Wnioskując z wczorajszych wydarzeń, Edek miał rację. Przyjmujesz u siebie jakieś najzupełniej nieodpowiednie osoby...
Zapadający zmrok oderwał nas od pokrzyw. Pnia nie udało mi się dojrzeć i sama Alicja zaczęła mieć wątpliwości, czy on w ogóle tam jest.
Wyciągnięta na taras i włączona do narady, Zosia zamyśliła się głęboko.
– Nie bardzo rozumiem, o czym wy mówicie – powiedziała z niezadowoleniem, nie kryjąc niechęci do tematu. – Dlaczego czerwone mrówki mają się kojarzyć z Edkiem? Nic takiego sobie nie przypominam... Paweł!
Oderwany od uprawiania korespondencji i również włączony do narady, Paweł okazał się bardziej przydatny. Zastanawiał się tylko przez krótka chwilę.
– A, wiem! – powiedział z przejęciem. – To przez tego faceta w czerwonej koszuli, o którym mówiłem. Nie mrówki, tylko czerwone...
– Rzeczywiście, mówił – przypomniała sobie Zosia. – Paweł widział Edka...
– Co za facet? – przerwała niecierpliwie Alicja. – Ktoś go zna?
Na to pytanie mogłam jej sama odpowiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, że nie tylko mnie interesowały personalia owego osobnika, a rzecz polegała na tym, że właśnie nikt go nie znał...
– Nie wiem – powiedziała Zosia. – Paweł...?
– Nie znam go. Przecież wam opowiadałem! Jakiś czas temu, chyba już ze dwa miesiące, widziałem Edka z takim czarnym facetem w czerwonej koszuli. No mówiłem wam przecież!
– Możliwe, że ja niedokładnie słuchałam – wyznała Alicja. – Kto to był?
– No przecież mówię, że nie wiem. Zdaje się, że obaj byli na bani, to jest, chciałem powiedzieć na cyku... Stali na ulicy i machali rękami na taksówki. To był taki czarny facet, wyglądał na południowca, miał czerwona koszulę i w końcu odjechali taksówką bagażową. Przedtem zatrzymali furgonetkę od węgla i usiłowali do niej wsiąść. Właśnie dlatego im się przyglądałem, że byłem ciekaw, co jeszcze zrobią...
Paweł urwał, przyjrzał się nam i dodał ostrożnie:
– Nie chciałem się wtrącać, ale może już wiecie, kto go zabił?
– Co ma do rzeczy ten facet w czerwonej koszuli? – skrzywiła się Zosia z niesmakiem.
– Na razie jeszcze nie wiemy – powiedziałam równocześnie do Zosi i Pawła. – Może wam coś przychodzi do głowy?
– Ja się w ogóle nie chcę do tego wtrącać! – odparła Zosia gwałtownie. – Nie życzę sobie mieć z tym do czynienia! Nie znoszę zbrodni! Nic nie wiem i nic nie chcę wiedzieć!
Alicja ocknęła się nagle z chwilowego zamyślenia.
– Facet w czerwonej koszuli o niczym nie świadczy – zawyrokowała stanowczo. – Edek po pijanemu mógł jeździć furgonem od węgla z byle kim.
Osobiście byłam zdania, że facet w czerwonej koszuli może mieć nadzwyczajne znaczenie. Stanowił zasadniczy element pytania, którego nie zdążyłam zadać Edkowi. Wstrzymałam się na razie z ujawnieniem swojej opinii.
– To nam nic nie daje – ciągnęła Alicja. – Nie wiem, po co on chce tu jutro zrobić na nowo to całe piekło, przecież i tak nikt nic nie pamięta. A propos, czy ja muszę zrobić taką samą kolację? Nie ma nic do jedzenia, jest sobota, nic się nie kupi!
– Może on ma nadzieję, że morderca się rąbnie i też odtworzy swoje wszystkie czynności? – mruknął Paweł.
– Nonsens! – powiedziała gniewnie Zosia. – Bzdura, żadnej kolacji nie robisz! Niech się najedzą w domu!
– Kawę – powiedziałam równocześnie do Alicji. – Ewentualnie tę resztę wódki, której Edek nie zdążył wychlać...
– Wódki mi szkoda.
– No to bez wódki. Piwo. Duński wieczór na samym piwie. Ewa chyba będzie musiała przywieźć sok pomarańczowy...
Nie udało nam się dojść do żadnych sensownych wniosków. Nikt nic nie wiedział i nie rozumiał. Zosia odmówiła udziału w dalszej konwersacji na temat Edka, Leszek z góry wyłączył się z imprezy, oświadczając, że Edek był dla niego obcym człowiekiem i widywał go raz na parę lat wyłącznie z okazji wizyt u Alicji, Elżbieta wykazywała kamienną obojętność i całkowity brak zainteresowania, Alicja beznadziejnie usiłowała szukać listu.
Ewa oczywiście zapomniała o soku pomarańczowym. I tak już była głęboko przejęta wydarzeniami, a dodatkowo zdenerwowała ją konieczność przybycia na przymusową imprezę w takim samym stroju, co poprzednio. Dwa razy z rzędu mieć na sobie to samo, i to jeszcze w obliczu tych samych osób, to nie było coś, z czym mogłaby się pogodzić bez oporów. Wymagająca tego policja zapewne była zdania, że, być może, ktoś ukrywał sztylet w fałdach odzieży, i chciała sprawdzić dokładnie, czy było to możliwe. Jeśli miała w tym jeszcze jakąś dodatkową myśl, niczym nam jej nie zdradziła.
Pandemonium, jakie zapanowało tym razem, przerosło wszystko. Siedzący na miejscu Edka funkcjonariusz policji, którego zadaniem było we właściwym momencie krzyknąć cokolwiek i łupnąć szklanką w pudło, pomylił momenty i ustawicznie wydawał z siebie dzikie ryki, powodując nerwowe wstrząsy wszystkich obecnych. Wysłany do samochodu po puszkę soku, Roj przyniósł w zastępstwie puszkę oleju silnikowego. Na podręcznych stoliczkach mieliśmy bez mała z pół tony cukru, mąki i soli w różnych osobliwych naczyniach, każdy bowiem popełniał błędy odwrotne niż w wieczór zbrodni. Przez pomyłkę pamiętał o cukrze zamiast o nim zapomnieć, przyniósł go, po czym, odtwarzając swoje czynności, leciał po niego i przynosił drugi raz. W ten sposób cukru w kuchni w mgnieniu oka zabrakło i byliśmy zmuszeni posługiwać się artykułami zastępczymi. Zabrakło też piwa. Ściśle biorąc, nie tyle piwa, ile zamkniętych butelek, które Paweł powinien był otwierać. Zawartość ostatnich śmiało mogła nam wystarczyć na dwa tygodnie. Duńskie władze śledcze z panem Muldgaardem na czele przyglądały nam się z wyrazem lekkiego popłochu na obliczach.
Jedyny element spokoju wprowadzali Leszek i Henryk, którzy usiedli na swoich poprzednich miejscach i natychmiast pogrążyli się w dalszym ciągu piątkowej konwersacji.
Z całego tego piekła jedno wynikło niezbicie. Mianowicie każda z kursujących pomiędzy kuchnią i lampą osób prawie za każdym razem przechodziła za plecami Edka. Każda niosła na ogół jedną rzecz, którąś rękę miała wolną i każda mogła zrobić użytek z porządnie zaostrzonego noża, względnie sztyletu. Zaczęliśmy patrzeć na siebie wzajemnie z odrobiną podejrzliwości i zgrozy.
– Ja stawiam na mężczyznę – oświadczyła konfidencjonalnie Anita, obserwując Roja, plączącego się w mroku ze swoją puszką oleju silnikowego. – Trzeba mieć trochę siły w ręku, żeby to tak załatwić za jednym zamachem!
– Nie wiem, czy siły, chyba raczej umiejętności – sprostowałam. – Edek był na dobrym gazie. Można było spokojnie macać go po plecach w poszukiwaniu żebra. Nic by nie zauważył.
– Ale przecież on siedział oparty. Jak chciałaś macać, przez fotel?
– Pochylał się do przodu, kiedy sięgał po szklankę.
– Aha, i wykorzystać taki moment? Sięgał często... Potrzebna wprawa i doświadczenie. Kto wie, może masz rację? Kto z nas uprawiał tę profesję? Przyznajcie się, mordowaliście już kiedyś kogoś?
– Joanna parę osób – mruknęła Alicja.
– Dobrze ci mówić – powiedziała równocześnie z pretensją zdenerwowana Ewa. – Możesz sobie stawiać na mężczyznę, skoro Henryk ma alibi. Roj się tam plątał za jego plecami przez cały wieczór!
– Ależ, moja droga, mąż–morderca to przecież jest coś szalenie atrakcyjnego!
Z dostrzeżonego w ciemnościach błysku oka wywnioskowałam, że chyba Ewa zacznie nie lubić Anity. Anita pławiła się w sensacji z wyraźną lubością, jak salamandra w ogniu. Zosia przyglądała się jej z wyrazem twarzy pełnym tłumionej odrazy, co wydało mi się ze wszech miar zrozumiałe. Paweł miał osiemnaście lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, uprawiał sporty i dysponował pełnią sił młodzieńca w rozkwicie. Pomyślałam sobie, że Zosia chyba pierwszy raz w życiu żałuje, iż nie jest matką wątłego i niemrawego dziecka niedojdy...
Czarowny wieczór wreszcie się zakończył. Pan Muldgaard wśród tysiącznych przeprosin, ale bardzo stanowczo uszczęśliwił nas informacją, że chwilowo nikomu nie wolno opuszczać Allerød bez porozumienia się z nim osobiście, Ewa, Roj i Anita otrzymali zezwolenie na mieszkanie we własnych domach, ale im z kolei zabroniono na tych samych warunkach opuszczać Roskilde i Kopenhagę. Opuszczanie granic Danii było kategorycznie wykluczone. Pełnią wolności zostali obdarzeni tylko Leszek i Henryk.
– Przykro mi, moja droga, że cię porzucam w takiej idiotycznej sytuacji – powiedział Leszek ze smutkiem i lekkim zakłopotaniem. – Ale jednak muszę odpłynąć. Wątpię zresztą, czybym się na coś przydał, a im mniej będziesz miała tych przymusowych gości, tym lepiej dla ciebie.
Alicja melancholijnie pokiwała głową.
– Przyjadą następni – powiedziała z westchnieniem. – Kiedy chcesz jechać?
– Jeszcze dzisiaj, ostatnim pociągiem. Jutro o świcie odbijemy. Załoga czeka tylko na mnie, nie mogę ich dłużej trzymać.
– A Elżbieta? Nie poczekasz na nią?
– Po pierwsze nie wiadomo, jak długo, ona należy do podejrzanych. A po drugie Elżbieta już dawno jest całkowicie samodzielna i robi, co chce. I tak by ze mną nie wróciła. Mam tylko nadzieję, że to nie ona zamordowała tego Edka...
Pan Muldgaard zbierał swoje manatki i swoich współpracowników. Stałam w progu drzwi na taras i patrzyłam w stronę kuchni, gdzie Elżbieta zatrzymała Alicję. Powiedziała coś do niej. Alicja okazała wyraźne zainteresowanie i natychmiast, w pół słowa, została oderwana od rozmowy koniecznością pożegnania władz. Wyszła na taras, przechodząc przez pokój i koło mnie. Elżbieta wróciła do kuchni i zniknęła w drzwiach łazienki.
Uczyniłam krok, żeby również wyjść na taras, i nagle dostrzegłam, że w przedpokoju coś się poruszyło. Palące się w kuchni i w pokoju światło nie docierało w głąb do małego korytarzyka i w pobliżu drzwi wyjściowych panowały ciemności. Ktoś cicho i ostrożnie wyszedł przez te drzwi na zewnątrz...
Kiedy obeszłam dom dookoła i wyjrzałam na ścieżkę, stali tam już wszyscy. Roj i Ewa, Anita i Henryk, Leszek, Zosia, Alicja i Paweł. Policja właśnie odjeżdżała.
Zatrzymałam się w furtce, patrząc na nich i czując się jakoś dziwnie zaskoczona i zaniepokojona. Kto z nich wyszedł przed chwilą z ciemnego przedpokoju tak tajemniczo, cicho i ostrożnie...?
* * *
W poniedziałek po tak oszałamiająco atrakcyjnym weekendzie Alicja uznała za słuszne iść do pracy. Aresztem domowym nikt się specjalnie nie przejął, tyle że zmusiło nas to do wcześniejszego sprecyzowania planów. Uczyniliśmy to poprzedniego wieczoru tuż po rozstaniu się z panem Muldgaardem. Zosia, Paweł i ja postanowiliśmy jechać do Kopenhagi. Zosia miała się potem spotkać z Alicją i razem z nią wrócić do domu, my z Pawłem udać się do Tivoli i wrócić później, Elżbieta zaś zamierzała odwiedzić jakichś przyjaciół i wrócić jeszcze później. Na wszystko to pan Muldgaard bez oporów udzielił zezwolenia, nie wyobrażając sobie zapewne, co potrafimy zrobić z naszymi sprecyzowanymi planami.
Wszelkie zapasy spożywcze w domu zostały pożarte do ostatniej okruszyny, przede wszystkim więc, przed udaniem się do Kopenhagi, obie z Zosią musiałyśmy zrobić jakieś zakupy. Zwiedziłyśmy sklepy w Allerød i wśród innych artykułów nabyłyśmy winogrona, które stanowiły ulubiony przysmak Alicji. Co prawda o tej porze roku były jeszcze bardzo drogie, ale uznałyśmy, że w takiej sytuacji coś jej się od życia należy, i kupiłyśmy je specjalnie dla niej. Umyte i nader dekoracyjnie ułożone, zostawiłyśmy je w misce na niskim stole przed kanapą, po czym opuściłyśmy dom.
Stojąc razem z Pawłem przy stole ruletki w Tivoli, nie przestawałam rozmyślać o morderstwie. Zaczynało mi się coraz bardziej nie podobać.
– Paweł, mów prawdę! – zażądałam znienacka, uznawszy, że pewne kwestie muszę rozstrzygnąć wprost i bez owijania w bawełnę. – Przeczekuję trzynastkę... Czy to ty utłukłeś tego Edka?
– Dlaczego ja? – oburzył się Paweł, nie odrywając oczu od kręcącego się koła. – To ja przeczekuję dziewiątkę...
Mój pociąg do hazardu przez całe życie był nie do przezwyciężenia.
– Który raz? – spytałam z zainteresowaniem.
– Teraz będzie ósmy.
– To uważaj, bo niedługo może wyjść. Nie wiem, dlaczego ty, jak się okaże, że to ty, to się zacznę dziwić dlaczego. Ja pytam, czy to ty.
– Nie – odparł Paweł dość obojętnie i z lekkim roztargnieniem. – Po diabła miałbym go zabijać? I w ogóle żadnego sztyletu, jak żyję, nie miałem. O rany, będzie trzynastka!
Wbiłam dziki wzrok w numery na obwodzie koła.
– Nie, przeskoczyło! Chwała Bogu! Teraz też nie będzie. Obstaw dziewiątkę, ja ci radzę.
– Teraz?
– Teraz. Na pewno nie ty?
– Słowo honoru, że nie ja! No...?! Jest?
– Dziewięć, cztery korony – powiedział krupier.
– Postaw jeszcze raz, ona wyjdzie parę razy. To słuchaj, skoro nie ty...
– To moje? – spytał Paweł, wskazując żetony.
– Twoje, zbieraj. Słuchaj, skoro nie ty...
– Dziewięć, osiem koron – powiedział krupier.
– O rany! – ucieszył się Paweł i zgarnął następną kupę żelastwa. – No to teraz znów przeczekam. Tera powinna być ta trzynastka.
– Nie będzie, ale postawię. Nie mam zdrowia do tego przeczekiwania, nerwowa jestem. Słuchaj, skoro nie ty...
– Pięć i dziewięć, cztery korony – powiedział krupier.
– Cholera – powiedział Paweł.
Warunki dla prowadzenia śledztwa nie były zbyt sprzyjające.
– Mówiłam żebyś się jej trzymał przez parę obrotów! Stawiam na tę trzynastkę... Albo nie, przeczekam.
Stosowana przez nas metoda gry była nader oryginalna i stosunkowo mało kosztowna, polegała bowiem na tym, żeby nie stawiać. Przeczekiwać kilka albo kilkanaście obrotów koła i na nosa, na duszę, na instynkt oraz inne nadprzyrodzone elementy wyłapywać numer akurat wtedy, kiedy wychodził. Nos, dusza i instynkt, nie zawsze stawały na wysokości zadania i przeważnie numer wychodził bez naszego udziału. Wpędzało nas to w rozstrój nerwowy, ale za to wypadało niedrogo. Niekiedy zaś się udawało, przynosząc imponujące zyski.
– Słuchaj, do licha, co mówię! – zniecierpliwiłam się. – Skoro nie ty, to powiedz mi, wtedy, kiedy policja wychodziła i wszyscy polecieli się żegnać, to gdzie ty byłeś?
– Też tam. Poleciałem się żegnać.
– Którędy? Dookoła domu?
– Aha. Teraz będę przeczekiwał czwórkę.
– A przedtem byłeś na tarasie?
– Aha.
– Majątek stracę na tę idiotyczną trzynastkę... I kto tam jeszcze był?
– Wszyscy. Postawić teraz?...Nie, jeszcze przeczekam.
– Jacy wszyscy? Przypomnij sobie...No, jest!
– Trzynaście, osiem koron – powiedział krupier.
– Za szóstym razem wyszła, stawiam. Przeczekaj tę czwórkę. Wszyscy, to znaczy kto? Bo kogoś musiało nie być?
– Kogo? – zainteresował się Paweł.
– Nie wiem, właśnie ciebie pytam. Przypomnij sobie, kto był.
– Henryk i Ewa. I Leszek. I gliny się kręciły. Alicję też widziałem. Właściwie wszyscy byli, tylko każdy wchodził i wychodził. Aha, Elżbiety nie widziałem.
– Elżbieta była w kuchni. A nie widziałeś, kto wyszedł z domu tamtymi drugimi drzwiami? Koło furtki? Uważaj na tę czwórkę!
– Nie, ja teraz przeczekuje siódemkę. Wiem, kto nie. Henryk i Leszek. I prawie cały czas była Ewa, rozmawiała z nimi. Usiłowałem zrozumieć, co mówią. Przeszli dookoła domu zaraz za policją. Bo ten ktoś, kogo nie było, to co?
– Nic, bo możliwe, że to był morderca. Dużo mi przyjdzie z tego Henryka... Ale wygląda na to, że Ewa też odpada. Jesteś pewien, że ją widziałeś cały czas?
– Prawie. Poszła dookoła domu wcześniej, a oni za nią. A ja za nimi.
– Ile wcześniej? Minutę, pięć minut?
– Tyle, że zdążyli sobie narysować coś w notesie. Henryk pokazywał Leszkowi, jak sobie rozwiązał jakiś bloczek do opuszczenia czegoś. Ze trzy minuty. Nie wiem, co teraz przeczekiwać, ósemkę czy dziesiątkę...
Hipnotycznie wpatrzona w trójkę, usiłowałam uprzytomnić sobie, ile czasu oglądałam scenę na progu kuchni. Trzy minuty? Może... Tkwiła we mnie głęboka, choć nie bardzo uzasadniona pewność, iż tajemniczą osobą w przedpokoju był zabójca Edka. Nie miałam pojęcia, co tam robił, ale panujące ciemności, ostrożność jego ruchów, to wymknięcie się nieznacznie i bez hałasu tamtymi drzwiami wręcz zmuszały do nabrania w stosunku do niego podejrzeń. Mogła to być, oczywiście, jakaś osoba zupełnie niewinna, która zostawiła coś w przedpokoju, może torbę, może szukała czegoś w kieszeni płaszcza... Nie, płaszcza nikt nie miał, raczej torbę... Ale, moim zdaniem, powinien to być morderca...
Upór w kwestii wyłapywania dwunastki doprowadził nas niemal do ruiny oraz do tego, że najbliższego wagonu ostatniego pociągu do Allerød dopadliśmy w ostatniej chwili. Wysiadając na stacji, natknęliśmy się na Alicję i Zosię, które jechały w następnym wagonie i które, jak się okazało, natknęły się z kolei na naszych dawnych dobroczyńców, niegdyś mieszkaniodawców, i zostały przez nich zaproszone na kolację. Sensacyjne morderstwo, popełnione pod lampą w Allerød, sprawiło, że stanowiły towarzystwo szczególnie atrakcyjne.
– I po co myśmy się tak spieszyli? – powiedział Paweł z pretensją. – Myślałem, że już dawno czekasz i tupiesz ze zdenerwowania.
– Zamierzaliście się nie spieszyć i potem iść te dwadzieścia kilometrów piechotą czy nocować na dworcu? – zaciekawiła się Alicja.
– Oczywiście – powiedziała Zosia zgryźliwie. – On się nigdy nie śpieszy i potem okazuje się, że mu przeszkodziła siła wyższa.
– Ojej, jaka znowu siła wyższa! – obraził się Paweł. – Że się tam raz zdarzyło...
– Nie raz, tylko co najmniej dwadzieścia razy!
Obie z Alicją zostawiłyśmy ich, żeby swoje spory rodzinne załatwiali w cztery oczy, i poszłyśmy do przodu. Zosia wydawała się jakoś dziwnie rozdrażniona i zdenerwowana. Dowiedziałam się od Alicji poufnie, że popełniła straszliwe faux pas. Bardzo skrytykowała jakiś okropny porcelanowy pagaj na wystawie w Illum, uczyniła to w obliczu naszych dobroczyńców, u których kiedyś mieszkałyśmy, już po spotkaniu ich, po czym okazało się, że identyczny pagaj zdobi ich apartament. Usiłując naprawić gafę, pochwaliła z kolei coś, co w ich oczach uchodziło za dno szmiry i przynosiło wstyd domowi. Innymi słowy, miała strasznego pecha i wykazała się fatalnym gustem. Chichocząc Alicja dodała, że Zosia sama była jedyną osobą, która się tym w ogóle przejęła. Teraz prawdopodobnie drugą osobą będzie Paweł.
– Mamy dla ciebie niespodziankę – powiadomiłam ją z kolei.
– Jaką niespodziankę?
– Czeka w domu. Zosia ci nic nie mówiła?
– Nie, nic. Coście, na litość boską, wymyśliły?
– Jak dojdziesz, to zobaczysz. Możliwe, że nawet chętnie zużyjesz.
Alicja przyśpieszyła kroku. Zosia z Pawłem zostali daleko w tyle. Skręciłyśmy na ścieżkę do furtki.
– Elżbiety jeszcze nie ma? – zdziwiła się Alicja.
– Wszędzie ciemno!
– Może jest w łazience. Światła z łazienki nie widać. Albo już śpi.
– Skąd, ona późno chodzi spać...
Wyjęłam z torebki klucz, bo Alicja nie mogła znaleźć swojego, i otworzyłam drzwi.
– Gdzież on się mógł podziać, zawsze go trzymam tu w przegródce... – mamrotała, wchodząc za mną i zapalając światło w przedpokoju. – O, jest Elżbieta! Dlaczego siedzisz po ciemku? Gdzie ta niespodzianka?
Nie ruszając się z przedpokoju, stała przed komódką z lustrem i gmerała dalej w torebce. Weszłam do pokoju i zapaliłam światło, trafiając przypadkiem na kontakt przynależny do lampy nad długim stołem.
Odpowiedzi na pytanie Alicji nie było i nie zdziwiło mnie to. Też nic nie mówiłam. Wrosłam w podłogę na progu pokoju, czując, że głos i siły odzyskam dopiero po długich staraniach. Lampa nad długim stołem świeciła jasno i od pierwszego rzutu oka widać było, co się dzieje. Zrobiło mi się jakby trochę niedobrze.
Na kanapie za stołem siedział jakiś całkowicie mi obcy facet. Siedział twarzą do nas, osunięty nieco w dół, z głową przechyloną do tyłu, na oparcie. Ręce miał bezwładnie rozrzucone po bokach. Obok jednej spoczywało jakieś czasopismo, obok drugiej mały kawałek winnego grona. Twarz miał w jakimś okropnym sinozielonym kolorze, usta półotwarte, a wytrzeszczone oczy postawione w słup...
Alicja znalazła wreszcie klucze na samym dnie torby, wyciągnęła je i nagle wyczuła chyba, że coś się stało. Spojrzała na mnie, a potem na kanapę za stołem.
– Co wam się... – zaczęła i urwała.
Powoli postawiła torbę na krześle i powoli podeszła do stołu. Przyjrzała się z bliska facetowi.
– To to ma być ta niespodzianka? – spytała w osłupieniu i ze zgrozą. – Kto to jest? I niby jak mam to zużytkować?
– W pierwszej chwili chciałam ci nawet przepowiedzieć, że to zeżresz! – odparłam z jękiem, zastanawiając się równocześnie, co za klątwa ciąży nade mną. Moje niewinne przepowiednie sprawdzają się w najbardziej nieprawdopodobny i nieprzewidziany sposób. Zapowiedziałam kiedyś mojemu eks–mężowi niespodziankę, mając na myśli wyjątkowo pięknie umyte okno z nowymi firankami, po czym okazało się, że okno, owszem, miało w tym swój udział. Otworzyło się mianowicie pod wpływem przeciągu i zepchnęło miskę z brudnymi mydlinami, którą zostawiłam przez zapomnienie na parapecie. Zaprosiłam do mojej matki na kolację moją ciotkę, zapowiadając sensację, w przewidywaniu atrakcyjnych plotek na mój temat, materiału dostarczyłam, po czym okazało się, że sensacja istotnie była. Mój młodszy syn zepsuł zamek w zamkniętych na klucz, oszklonych drzwiach do pokoju, mój starszy syn, nie widząc innego rozwiązania, wybił szybę i cała rodzina była zmuszona przełazić po dwóch stołkach przez powstałą w ten sposób dziurę. Wiele miałam takich przypadłości, tym razem jednak pobiłam rekord. Zapowiedziałam niespodziankę w postaci winogron, a okazało się, że na kanapie siedzi obcy trup...
Za drzwiami rozległy się głosy Zosi i Pawła. Alicja oderwała wzrok od nieboszczyka i spojrzała na mnie nieco błędnie.
– Kto to jest? – spytała, z pewnym wysiłkiem prezentując nadludzko zimną krew. – Znasz tego faceta?
– W życiu go na oczy nie widziałam.
Zosia weszła, nie przewidując nic złego, i znieruchomiała w progu.
– Jezus Mario!... – jęknęła w oszołomieniu. – Kto to jest? Co mu się... Co mu się... stało?
– Niemożliwe! – powiedział Paweł, wpatrując się ze śmiertelnym zdumieniem w nieznajome zwłoki na kanapie. – Co się dzieje, jak rany?! Kto to jest?!
– Jak to, nie znacie go?! – zdenerwowała się wreszcie Alicja. – To kto to jest w takim razie?! Skąd się tu wziął?! I gdzie Elżbieta?! I jakim sposobem ja mam utrzymywać porządek w domu, do którego pierwszy lepszy z ulicy może sobie przyjść i umrzeć!...
– Może on jeszcze żyje...? – wymamrotał Paweł niepewnie, czyniąc krok w stronę kanapy. Zawahał się i cofnął.
– I tak wygląda...?!
– Gdzie Elżbieta?!!! – krzyknęła histerycznie Zosia.
– Tutaj jestem – powiedziała spokojnie Elżbieta, wychodząc z łazienki w szlafroku i z zakręconymi włosami. – Czy coś się stało?
Spojrzała na kanapę, zamilkła, podeszła bliżej, pochyliła się i przyjrzała z bliska facetowi. Staliśmy wszyscy jak zbiór słupów soli, zapatrzeni w nią tępo i bezmyślnie.
– Biedny Kazio – powiedziała z westchnieniem. – Nie miałam pojęcia, co z nim zrobić...
– Na litość boską – powiedziała ze zgrozą zaskoczona Alicja. – I zabiłaś go?!
– Ach, nie – odparła Elżbieta, nie tracąc spokoju. – Przyprowadziłam go tutaj z nadzieją, że pozwolisz mu się przespać na miejscu Edka. Nie mógł się dostać do swojego mieszkania, bo zapomniał kluczy. Ciekawe, co mu się stało...
Czas do przyjazdu pana Muldgaarda spędziliśmy w kuchni w stanie przygnębienia i przerażenia, starając się nie spoglądać w stronę pokoju, słuchając wyjaśnień Elżbiety i usiłując przekonać Alicję, że jednak nie nieznajomego nieboszczyka miałam na myśli, mówiąc o niespodziance. Zosia nie mogła mi darować proroczej wypowiedzi. Na zmianę powtarzała, że nieszczęścia chodzą parami, co brzmiało dość fatalistycznie, lub też obarczała mnie winą za prowokowanie głupich wydarzeń.
– Przynieście tutaj te winogrona, niech je chociaż zjemy! – zażądała w końcu w przygnębieniu z nadzieją dostarczenia przynajmniej jakiejś pociechy Alicji.
– Wykluczone! – zaprotestował Paweł. – Nie wolno nic ruszać przed przybyciem policji!
– Nie kłóćcie się – powiedziała niecierpliwie Alicja. – Mów, co dalej. I co ten Kazio?
Elżbieta kontynuowała wyjaśnienia, rozpoczęte w obliczu strasznej postaci na kanapie.
– Kochał się we mnie – powiedziała dość obojętnie. – Dlatego właśnie tu siedział. To ten, o którym ci wczoraj chciałam powiedzieć. Ten, który widział mordercę.
Omal nas nie zatchnęło. Paweł zakrztusił się kawą, Zosia upuściła łyżeczkę, wpatrzona w Elżbietę zgasiłam papierosa w cukiernicy. Elżbieta zdążyła już poinformować nas, że ów Kazio, spoczywający za stołem w charakterze zwłok, pracował w Kopenhadze, mieszkał w Allerød, towarzyszył jej w wizycie u znajomych, przyjechał razem z nią do domu, po czym okazało się, że klucze od tego domu zostawił w biurze. Biuro zaś o szóstej bywało zamykane. Nie miał się gdzie podziać, przyprowadziła go zatem na jedną noc do Alicji. Nie to jednak było wstrząsające, a fakt, że zakochany Kazio piątkowego wieczoru siedział w zaroślach w ogródku Alicji, starając się dostrzec Elżbietę. Udało mu się to kilkakrotnie, a oprócz tego dostrzegł coś więcej, coś, co mogło być wyjaśnieniem zbrodni. Siedział w krzakach od strony pleców Edka...
– I nie powiedział ci, co widział?! – spytała Alicja wstrząśnięta.
– Gdyby mi powiedział, od razu powiedziałabym i tobie. Dopiero dziś przyznał się, że w ogóle coś widział. Wczoraj jeszcze nie byłam tego pewna.
– Mówiłaś przecież, że jest jeszcze jeden świadek!
– Mówiłam, że możliwe, że znajdzie się jeszcze jeden świadek. Wiedziałam, że Kazio tam siedział, on się nie chciał z początku przyznać, że siedział, bo mu było głupio. Ale jeśli siedział, powinien coś widzieć, przynajmniej mnie się tak wydawało. Pomyślałam sobie, że mi przebaczysz, że go tu przyprowadziłam, jeśli będzie miał jakieś ciekawe wiadomości.
– I nie powiedział ci od razu?! Nie spytałaś go?!
– Ach, nie – odparła Elżbieta z wyrazem bezgranicznej obojętności na pięknej twarzy zmęczonej Madonny. – Mnie to nie interesuje. Wolałam, żeby od razu powiedział tobie.
Zosia wyglądała przez chwilę tak, że zaniepokoiłam się o jej zdrowie, chociaż tak szczupłych osób apopleksja zazwyczaj nie tyka. Paweł patrzył na Elżbietę z pełnym zgrozy podziwem. Alicja miała rozpacz w oczach.
– Słuchajcie no – powiedziała w przygnębieniu. – Jeśli ktoś z was ma mi coś do powiedzenia, niech może zrobi to od razu. Zaczynam mieć tego dość, tu się dzieje coś dziwnego. Edek chciał mi coś powiedzieć i zginął zamordowany. Ten Kazio miał coś do powiedzenia i nie żyje. Jest ktoś więcej?
– Czekajcie – powiedziałam z przejęciem, bo coś mi przyszło do głowy. – Kiedy rozmawiałyście o tym świadku? Przypadkiem nie tu, w kuchni, jak policja już wychodziła?
Alicja i Elżbieta spojrzały na siebie.
– Tu, w kuchni. Ściśle biorąc nie tu, tylko tam, bliżej pokoju. Skąd wiesz?
Teraz my obydwoje z Pawłem spojrzeliśmy na siebie.
– Więc to jednak rzeczywiście morderca! – wykrzyknął Paweł, żywo poruszony.
– Co morderca?
– Morderca był w przedpokoju – wyjaśniłam uroczyście. – Podsłuchał, co Elżbieta mówiła. Musiał chyba widzieć tego Kazia albo domyślił się, że to chodzi o niego, i zabił go, żeby nic nie zdążył powiedzieć. Czaił się tu, w ciemności, a potem wyślizgnął się tymi drzwiami i nie mam pojęcia, kto to był! Jeśli to ty – dodałam z nagłym niepokojem, zwracając się do Zosi – to przyjmij do wiadomości, że ja nic o tobie nie wiem. Nie mam nic do powiedzenia Alicji. Informuję cię o tym wprost, bo chciałabym jeszcze trochę pożyć.
Paweł zachichotał nerwowo, a Zosia otrząsnęła się ze zgrozą.
– Ona zwariowała?! – spytała nieufnie. – Słuchaj, ja sobie wypraszam! Nie mam pojęcia, co teraz piszesz, ale mnie się nie czepiaj!
– Ja tego nie piszę, to się samo robi – odparłam ponuro. – Ewentualnie napiszę później i wtedy już przepadło, masz w tym swój udział.
– Przestańcie ględzić – zażądała gniewnie Alicja. – Ja myślę. Ten ktoś, kto był w przedpokoju... Nie wymyśliłaś tego?
– Jak Boga kocham, że nie!
– Ten ktoś w przedpokoju... Co on usłyszał? Przypomnij sobie dokładnie, co ty do mnie mówiłaś!
Elżbieta, której spokój wydawał się wręcz nieludzki, ocknęła się z zamyślenia.
– Co ja mówiłam? Czekaj, nie bardzo pamiętam. Powiedziałam chyba, że jest jeszcze ktoś, kto mógłby być ważnym świadkiem. Ty na to spytałaś, kto taki. Powiedziałam, że jeden facet, który tu był w piątek. I że jutro się zorientuję, co on wie. To znaczy dzisiaj...
– I mnie ktoś zawołał – uzupełniła Alicja z irytacją. – A ten w przedpokoju to usłyszał. I to był ktoś, kogo nie było na tarasie...
– Duże odkrycie – zauważyła zjadliwie Zosia.
– Przestańcie mi przeszkadzać! Trzeba sobie przypomnieć, kogo nie było na tarasie! W jakim to było momencie?
– Na chwilę przed odjazdem glin. Już próbowaliśmy sobie przypomnieć, obydwoje z Pawłem. Nic nam to nie daje, uniewinnia tylko ostatecznie Leszka i Henryka.
Alicja zamyśliła się, mieszając kawę. Po czym ocknęła się nagle.
– Czy ja słodziłam tę kawę?
– Tak – powiedziała Zosia.
– Nie – powiedział Paweł.
– Zdecydujcie się na coś!
– Może po prostu spróbuj – poradziłam.