Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Robin poczuł, że dłużej tego nie zniesie. - Dajże spokój, rzeczywiście doprowadzisz do tego, że wszyscy rzucimy się do kopania. Masz imponującą wyobraźnię! Takie historie mogły się przytrafiać, oczywiście, ale wątpię, czy akurat tu. Przez tyle lat przeciekłyby jakieś informacje...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Joanna Chmielewska
© Copyright by Wydawnictwo Klin
ISBN 978-83-62136-50-6
Wydawnictwo Klin Warszawa, ul. Bruzdowa 117H tel. +48 501 686 786
Wiosna tego roku eksplodowała nagle, około połowy maja, i trwała zaledwie kilka dni, po czym od razu przeistoczyła się w pełnię lata. Słupki rtęci na termometrach polazły w górę i zamarły, nie wykazując najmniejszej chęci opadnięcia w dół. Na bezchmurnym niebie świeciło rozradowane słońce, z dnia na dzień bardziej intensywne, z godziny na godzinę gorętsze, rozpalając nieznośnym żarem mury miast, ziemię i powietrze. W połowie czerwca już nawet noc przestała przynosić ochłodę, pogoda utrwaliła się ostatecznie i rozsłoneczniony świat począł dyszeć z gorąca i opływać potem.
Ostatniej niedzieli czerwca długa, szara szosa w pobliżu Łomży była przeraźliwie pusta. Wydawała się wręcz wymarła, nie używana, tak jakby leżała gdzieś na pustyni, a nie w gęsto zaludnionym, cywilizowanym kraju. Słońce stało w zenicie, powietrze nad asfaltem drgało od gorąca, najlżejszy nawet powiew nie mącił upalnego bezruchu. Płynący z nieskalanie błękitnego nieba straszliwy żar zalewał ową pustą szosę, płytkie rowy na poboczach, rosnące w nich nieco przykurzone zielsko, rozciągające się daleko łany zbóż i kwitnące w koniczynie maki oraz dość malowniczą grupę na skraju pól, usytuowaną w nędznym cieniu młodego drzewka rosnącego nad rowem. Grupa składała się z dwóch siedemnastoletnich osób płci żeńskiej o posępnie zatroskanych obliczach i potężnej góry nader kolorowych pakunków.
Tereska Kępińska i Okrętka Bukatówna rozpoczęły wakacje.
Siedziały nad tym rowem już dobre półtorej godziny, w ich postawie zaś wyraźnie dawała się dostrzec zrezygnowana beznadziejność w pełni rozkwitu. Nic nie wskazywało na to, żeby okropna sytuacja, w jakiej się właśnie znalazły, miała ulec jakiejkolwiek odmianie, nie tylko w ciągu najbliższych godzin, ale zgoła dni i tygodni. Ruch na szosie całkowicie zamarł, samochody, które mogłyby je ewentualnie zabrać, przejechały poprzedniego dnia albo wczesnym rankiem, z cięższych wozów pokazywały się tylko niekiedy cysterny i chłodnie i żaden stosowny dla nich środek lokomocji nie pojawiał się w polu widzenia. Dodatkowo komplikował sprawę bagaż, który wykluczał posłużenie się wehikułem o niewielkiej pojemności.
Bagaż składał się z czterech dużych brezentowych worków, trzech niebieskich i jednego zielonego, z jednego plecaka, torby turystycznej i wielkiej paki, owiniętej kolorowym papierem w kwiatki i owiązanej sznurkiem. Do zielonego worka przyczepione były wędki w pokrowcu, z uchwytu torby zaś zwisała siatka, z której wystawała rączka od patelni, rękojeść siekiery i kapsle czterech butelek wody mineralnej. Całość, na oko biorąc, przekraczała możliwości transportowe dwóch silnych tragarzy.
Siedzenie nad rowem i kontemplowanie w narastającym upale pustej szosy nie leżało, rzecz jasna, w zamiarach Tereski i Okrętki. Wcale nie chciały jechać autostopem. Wcale nie chciały łapać żadnych przygodnych pojazdów. O poranku tegoż dnia, rozsądnie i zgodnie z planami, wyruszyły na trasę, której celem miał być Augustów, samochodem marki Volkswagen 1600, obszernym, wygodnym, aczkolwiek dość wiekowym, należącym do jednego ze znajomych ojca Tereski. Znajomy miał interes w Augustowie i przy okazji obiecał zabrać Tereskę i Okrętkę razem z ich bagażem. Wyruszyli zatem wczesnym rankiem i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że właśnie tutaj, w tym strasznym miejscu za Łomżą, spotkało go nieszczęście.
Jechał dość szybko, szosa była pusta, z daleka dojrzał wędrujące poboczem gęsi i na wszelki wypadek przyhamował. Ściśle biorąc, chciał przyhamować. Siedząca z przodu obok niego Tereska ujrzała, że nagle zbladł i jakby zdrętwiał.
– Rany Boga – wyszeptał chrypliwie. – Nie mam hamulców!!!
Tereska zdrętwiała również i nic nie odpowiedziała. W przerażonym milczeniu dojechali do miejsca, gdzie samochód zatrzymał się sam. Właściciel znarowionej z nagła machiny otarł pot z czoła i oparł się o kierownicę.
– No to koniec – powiedział gdzieś w przestrzeń tragicznym głosem. – Szlag trafił pompę hamulcową, a ręczny już dawno źle działa. Bardzo was, moje drogie, przepraszam, ale dalej nie pojedziemy. Koniec podróży.
Tereska i Okrętka w pierwszym momencie poczuły śmiertelne oburzenie i zgodnie doznały gwałtownej chęci zażądania, żeby wobec tego doniósł na miejsce ich bagaż na plecach, skoro się bowiem zobowiązał dostarczyć całość do Augustowa, powinien obietnicę spełnić. Po chwili jednakże zreflektowały się, zmieniły nastawienie i szlachetnie zrezygnowały ze swoich roszczeń. Nieszczęsny właściciel pozornie porządnego samochodu był tak zrozpaczony, tak bezgranicznie przygnębiony, pełen skruchy i bezradny, że już nie miały serca go dobijać. Życzliwie i stanowczo zapewniły go, że dadzą sobie radę bez najmniejszych trudności, on zaś może się zająć wyłącznie samochodem.
– Nie będziemy kopać leżącego – mruknęła wzniosie Tereska, a Okrętka przyświadczyła jej kilkakrotnie kiwnięciem głową.
– Ja i tak nie wyobrażam sobie, co on zrobi – odmruknęła ze współczuciem.
Właściciel pozbawionego hamulców pojazdu również sobie tego nie wyobrażał. Pojawiły się przed nim trudności zgoła nie do zwalczenia. Powinien oczywiście dotrzeć do jakiegoś odpowiedniego warsztatu, nie o własnych siłach jednakże, tylko na sztywnym holu. Sztywnym holem dysponuje na ogół wyłącznie pomoc drogowa. Po pomoc drogową nie było skąd zadzwonić. Przytłaczający upał narastał. Tereska i Okrętka pętały się dookoła jak wyrzut sumienia. Gdyby na polu stał jakikolwiek samotny, pozostawiony wóz, nieszczęsny człowiek prawdopodobnie ukradłby z niego dyszel, po czym usiłowałby zamontować go do swojego volkswagena. Siłą wymógłby holowanie na byle którym przejeżdżającym samochodzie, pod warunkiem oczywiście, że dyszel dałoby się przyczepić do obu pojazdów. Samotnego wozu na polu nie było, dyszla nie było, ratunku żadnego nie było, czas płynął, upał rósł, znajomy popadł w desperację i już postanowił sam wracać na pierwszym biegu z szybkością dziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy nagle stał się cud. Na szosie znienacka pojawiła się żółta furgonetka wymarzonej pomocy drogowej, zdążająca właśnie do Warszawy.
Cudu nie można było zlekceważyć. Pełen skruchy, troski i niepokoju znajomy przeniósł bagaże Tereski i Okrętki pod drzewko, poganiany przez pomoc drogową, której się śpieszyło, wsiadł do swojego volkswagena i odjechał, połączony sztywnym drągiem z żółtą furgonetką.
W ten sposób Tereska i Okrętka o godzinie jedenastej znalazły się za Łomżą w cieniu drzewka na zboczu rowu, razem z całym swoim dobytkiem, i znajdowały się tam nadal o wpół do pierwszej w południe. Chwilowa ulga, wynikła z faktu pozbycia się zmaltretowanego znajomego, który wprowadzał atmosferę okropnego zdenerwowania, skończyła się już dawno i nie pozostał po niej żaden ślad. Dawno też znikła nadzieja na rychłą zmianę miejsca pobytu. Przejeżdżały wprawdzie rozmaite prywatne samochody, ale ani jeden z nich nie zareagował na rozpaczliwe machanie. Żaden nawet nie zwolnił, czemu trudno się dziwić, wszystkie bowiem załadowane były do ostatecznych granic bagażami, psami, dziećmi, osobami dorosłymi i nic więcej nie mogło się już w nich zmieścić. Na domiar złego pojawiały się coraz rzadziej, a od dłuższego czasu przestały się pojawiać zupełnie. Świat zamarł, rozpalony dławiącym żarem, jedyny ruchomy element stanowiły pszczoły, których brzęczenie w jakiś tajemniczy sposób wzmagało gorąco.
– Moim zdaniem, zostaniemy tu już na zawsze – powiedziała grobowym tonem Okrętka po długiej chwili milczenia. – Żadna ludzka siła nas stąd nie ruszy.
– Może znajdzie się jakaś nieludzka – mruknęła Tereska gniewnie. – A w ostateczności mamy jeszcze nogi. Możemy iść piechotą.
Okrętka odwróciła głowę i przyjrzała się jej dziwnym wzrokiem.
– Doskonały pomysł. Iść piechotą z tym całym nabojem...
– Na głowie nosi się większe ciężary.
– Zdaje się, że głowa posłużyła nam tylko do tego, żeby na nią upaść, i do niczego innego już się nie przyda. Upał ci się rzucił na mózg. Niby jak ty to sobie wyobrażasz?
– Co?
– Noszenie na głowie tego, co tu leży. Wydaje ci się, że mamy po dwie głowy?
– Nic mi się nie wydaje. Na litość boską, przestań krakać i zacznij myśleć twórczo! Nigdzie nam się nie śpieszy, mamy mnóstwo czasu i szalone możliwości!
Okrętka wzruszyła ramionami i oparła się wygodniej o niebieski worek.
– Mów za siebie – oświadczyła z rozgoryczeniem. – Moje możliwości zdechły, przytłamszone ciężarem tych gratów. W ogóle nie rozumiem, jakim sposobem środek cywilizowanego kraju mógł się nagle zamienić w pustynię. Gdzie są te ciężarówki, pod które ciągle ktoś wpada?
– Przecież jest niedziela – burknęła Tereska niechętnie i oparła się o drugi niebieski worek.
Znów zapadło milczenie. Żar lał się z nieba ze straszliwym natężeniem. Okrętka powolnym ruchem uniosła butelkę po wodzie mineralnej, obejrzała ją i wypiła ostatnie krople.
– To nie jest trawa – wymamrotała nagle niewyraźnie. – To jest taki gorący, sypki piasek, to drzewko to jest fatamorgana, a tak naprawdę to dookoła nie ma nic, tylko piasek i piasek, i musimy się doczołgać do oazy...
– Zwariowałaś? – przerwała ze zdumieniem Tereska.
– Nie, wyobrażam sobie pustynię. Jak pomyślę, że mogłybyśmy tak zostać na środku pustyni, od razu robi mi się przyjemniej. Coś jedzie.
Tereska oderwała plecy od worka, wyprostowała się i wytężyła wzrok. Daleko na szosie widać było zbliżający się samochód. W pierwszych chwilach oczekiwania taki widok wywoływał wybuch nadziei, ożywienie, wypady na szosę i gwałtowne gesty. Teraz wiadomo było, że nie oznacza on nic i może przynieść tylko następne rozczarowanie.
– Trabant – powiedziała ze zniechęceniem. – Cały dach zawalony, beznadziejne.
Ponuro oparły się znów o worki. Na szosie zapanowała kompletna pustka. Morderczy upał trwał, wydawało się, że cały świat znieruchomiał na zawsze.
– Przy takiej pogodzie jest dla mnie pociechą, że nie mamy żagla – powiedziała melancholijnie Okrętka po bardzo długiej chwili. – Stałybyśmy w miejscu jak mur i byłoby przykro.
– Jasne – przyświadczyła Tereska zgryźliwie. – A tak, bez żagla, pędzimy przed siebie jak strzała i jest nam szalenie przyjemnie.
– W każdym razie nic nam się nie marnuje.
– Owszem, składak. I margaryna się roztapia.
– Użyj czasu przeszłego. Już dawno się roztopiła. Czy ten samochód naprawdę nie mógł się mu zepsuć nad jakąś wodą? Już wszystko jedno jaką!
– Powycinali drzewa. Kiedyś podobno szosy były powysadzane drzewami, nawet ja sama pamiętam. Wycinanie drzew jest barbarzyństwem...
– Coś jedzie. Małe i obrzydliwe.
Tereska uniosła się nieco, popatrzyła i kiwnęła głową.
– I na dachu ma tobół jak stodoła – uzupełniła. – Na litość boską, gdzie są ci z przyczepami?!!!...
Z posępnym wstrętem obejrzała przejeżdżający samochód, załadowany do granic wytrzymałości. Zaczął w niej rodzić się bunt przeciwko światu. Od miesiąca już palące słońce i upalna pogoda karmiły jej wyobraźnię czarownymi wizjami cienistych lasów i chłodnej, przejrzystej wody jezior, od miesiąca z narastającą tęsknotą czekała chwili, kiedy znajdzie się w wymarzonym pejzażu; dziś rano miała pewność, że dotrze tam za kilka godzin, i teraz kontrast między wizjami a rzeczywistością powoli doprowadzał ją do szaleństwa. Bezradne siedzenie nad zakurzonym rowem pod rozpalonym do białości niebem, nie wiadomo jak długo, prawdopodobnie przez całe wieki – to było najgorsze ze wszystkiego, co ją mogło spotkać. Poczuła, że pod następny samochód chyba się rzuci albo wykona barykadę w poprzek szosy z tobołów, siłą powyciąga pasażerów zajmujących miejsce, zmusi kierowcę do jazdy, zagrozi mu czymś, najlepiej siekierą...
Okrętka dysponowała wprawdzie nieco większą wytrzymałością na suchy upał, ale za to łatwiej popadała w pesymizm. Oczyma duszy coraz wyraźniej widziała białe szkielety, przysypane piaskami pustyni. Krążyły nad nimi sępy.
– Więc ja nie wiem – powiedziała nagle w posępnej zadumie. – Ale to zaczyna być nie do zniesienia. Już nie mówię o tej margarynie, ale woda mineralna niedługo nam się skończy i umrzemy z pragnienia...
– Mamy dwa litry herbaty – przerwała Tereska złym głosem.
– Poza tym dostaniemy udaru słonecznego – ciągnęła Okrętka, wciąż zamyślona. – Zaczynam być gotowa na wszystko, żeby tylko odczepić się od tego miejsca, które chyba ktoś przeklął. Całe szczęście, że nie można iść z tymi tłumokami piechotą, bo inaczej chyba bym poszła. Niedobrze mi się robi, jak pomyślę, że będziemy tu siedziały jeszcze i jutro i pojutrze, i za miesiąc...
Tereska popatrzyła na nią dziwnym wzrokiem. Wyglądała tak, jakby w niej coś rosło i gulgotało, i teraz nagle, na dźwięk tych słów, przełamało wszelkie zapory i wybuchło.
– Owszem, jest – powiedziała z dziką stanowczością i podniosła się z miejsca. – Ogólnie biorąc, wszystko jest możliwe. Dość tego kretyńskiego siedzenia w nieróbstwie na rozpalonym piecu! Tu nigdy w życiu nic nie przyjedzie. Możemy przenieść kawałek część pakunków, potem wrócić i przenieść następne, potem przenieść następne i tak dalej, aż do skutku. Chodź, spróbujemy!
Okrętka ocknęła się z zamyślenia i spojrzała na nią ze zgrozą, nie wierząc własnym uszom.
– Zwariowałaś? – spytała z przestrachem.
– Jeszcze nie, ale za parę minut zwariuję z pewnością. Do najbliższej wody mamy ledwo parę kilometrów, jakaś rzeczka tu płynie. To idiotyzm, żeby nie umieć przejść paru kilometrów, już byśmy dawno tam były, gdybyśmy ruszyły od razu, zamiast siedzieć tu jak zmurszałe, tępe pnie! Bierz coś! Idziemy!
Okrętka przeraziła się śmiertelnie, święcie przekonana, że Tereska oszalała z gorąca. Pomysł wydał jej się absolutnie koszmarny. Wlec się na piechotę z tymi potwornymi ciężarami... Nie przejdą więcej niż pół kilometra, padną trupem!!!.
Tereska ze straszliwą, nagle wybuchłą energią już przenosiła niebieski worek przez rów. Oparła go o słupek drogowy i wróciła po następny.
– Rusz się wreszcie! Dosyć tego gnicia!
– Ja nie gniję – zaprotestowała słabo Okrętka podnosząc się niemrawo. – Ja wysycham. Gnije się od wilgoci...
Pusta i wymarła dotychczas szosa jakby nieco ożyła na niewielkim odcinku. Ruch odbywał się wahadłowo, od słupka do słupka. Całość wymagała zaledwie dwóch kursów tam i z powrotem, przy czym kurs z powrotem można było uważać za wypoczynkowy.
– No, proszę – wydyszała Tereska przy czwartym kolejnym słupku, opierając się na worku z namiotem. – Według moich wiadomości, mamy z głowy czterysta metrów. Bardzo dużo. Do rzeczki już niedaleko.
– A dokąd ta rzeczka płynie? – spytała żałośnie Okrętka.
– Nie wiem. Zdaje się, że do Pisy. Pisą można się dostać gdzieś tam. Nie wszystko ci jedno?
– Nie wiem. Wolałabym chyba mieć jakąś konkretną nadzieję.
– Przy następnym słupku obejrzymy mapę. Idziemy!
Przy następnym słupku zdecydowały się dojść do jeszcze następnego, widać tam było bowiem jakieś krzewy, między którymi błyskała woda. Woda okazała się bajorkiem dla kaczek, którego zasadniczą treść stanowiła gnojówka, wypływająca ze stojących wśród zieleni zabudowań gospodarskich, niemniej jednak była wodą. Bagaż malowniczo zwaliły wokół słupka i Tereska wyciągnęła z plecaka małą mapkę samochodową. Obie równocześnie pochyliły się nad nią. Okrętka z rozgoryczeniem popatrzyła na malutki napis: Augustów.
– Gdzie my właściwie jesteśmy? – spytała niepewnie.
– Gdzieś tu. Za Łomżą. Łomża była, pamiętam.
– Była. Czekaj, niech popatrzę... Ale tu się przecież te szosy rozchodzą, a od Łomży do tej pory nic się nie rozchodziło.
– No, to widocznie jesteśmy jeszcze przed tym. Rozejdą się gdzieś tam przed nami.
Okrętka uniosła nagle głowę znad mapki i popatrzyła na Tereskę z wyrazem absolutnej paniki.
– Na litość boską, czyś dostała pomieszania zmysłów?! Przecież rzeczka jest tu! A skoro my jesteśmy tu, to do tej rzeczki jest co najmniej piętnaście kilometrów!!!
Tereska spojrzała na nią niespokojnie i wydarła jej mapę.
– Co ty ględzisz... A! Możliwe. No, to widocznie się pomyliłam, zdawało mi się, że jesteśmy dalej...
Okrętka poczuła, że robi jej się słabo. Tereska wpatrywała się w mapę z bezradną rozpaczą.
– Skoro jesteśmy tu... a nie dalej... to właściwie nie trzeba było iść do przodu, tylko wracać. Przez Łomżę przepływa Biebrza, ta rzeczka też wpada do Biebrzy. Miałyśmy bliżej. Prawdę mówiąc, ciągle mamy bliżej...
Przez Łomżę przepływa wprawdzie Pisa, a nie Biebrza, ale na owej mapie niełatwo było to stwierdzić, Pisa wyglądała jak Biebrza.
– No nie! – powiedziała Okrętka z jękiem. – Ja nie wracam! Tego już dla mnie za wiele! Jeżeli znajdę się w tym samym miejscu, z którego wyszłam, padnę trupem! I mogę cię zapewnić, że ty też!
Tereska niejasno poczuła, że przyjaciółka ma rację. Nawet gdyby ta Łomża razem ze swoją Biebrzą znajdowała się o kilometr, ona nie cofnie się do tamtego przeklętego miejsca za żadne skarby świata! Już raczej woli iść piechotą do samego Augustowa...
Odległość od rzeczki wydawała się przerażająca, przebyciem sześciuset metrów obie poczuły się kompletnie wyczerpane, topograficzna pomyłka ogłuszyła je i wyzuła z resztek sił. Okrętka popadła w beznadziejne przygnębienie, przelazła przez rów, ponurym wzrokiem popatrzyła na kacze bajorko i usiadła na kępie trawy, oświadczając, że przed podjęciem dalszych decyzji musi się zastanowić. Zrezygnowana Tereska usiadła obok niej.
– Niepotrzebnie pokazałam ci tę mapę – stwierdziła. – Tak jakby nie można było do niej zajrzeć za parę kilometrów! Szłabyś jeszcze i szła, szosa jest prosta i nie sposób zabłądzić, a tak to już w ogóle nie wiadomo, co robić.
– Powiesić się – doradziła posępnie Okrętka.
– Nie wiem na czym...
– Ewentualnie możemy się utopić. Jest okazja.
Tereska obejrzała się na bajorko.
– A owszem, niezła. Zwracam ci uwagę, że to jest woda. Chciałyśmy dotrzeć do wody, nie?
– Aha. Jeżeli posiedzimy tu do jutra, nie ręczę, czy nie spróbuję się w tym wykąpać. Może się zatruję na śmierć i przynajmniej będzie ze mną spokój.
– Kaczki żyją...
Morderczy upał trwał. Siedziały w milczeniu, czując, jak lejący się z nieba żar przepala je na wylot. Nieznośnie chciało im się pić, a widok bajorka jakoś jeszcze zwiększał pragnienie. W torbie zostały dwie ostatnie butelki wody mineralnej, oszczędzane na czarną godzinę. Wpatrzona w porozrzucane na skraju szosy toboły Okrętka pomyślała nagle, że czarna godzina właśnie nadeszła i nie ma na co dalej oszczędzać. Była to jedyna myśl, jaką udało jej się sprecyzować. Pchnięta tą myślą podniosła się niemrawo i mimo woli rzuciła smętne spojrzenie na szosę.
– Coś jedzie – powiedziała apatycznie.
Tereska wzruszyła ramionami. Okrętka stała nadal, nagle zapomniawszy o wodzie mineralnej i czarnej godzinie.
– Słuchaj, on coś ciągnie. Jak Boga kocham, ciągnie! Przyczepę?
Tereska z niechęcią podniosła się również.
– Dużo nam z tego przyj... – zaczęła i nagle urwała. – To nie przyczepa! Słuchaj, to chyba łódź!
– O Boże, ciągnie łódź! Jedzie nad jeziora... Zwalnia!!!
– Machaj!!! Rany boskie, machaj!!!
Obie runęły przez rów. Okrętka potknęła się i na czworakach wypadła na środek szosy, Tereska wściekle wymachiwała mapą.
Pan Bogumił Strzałkowski jechał sobie spokojnie na urlop razem z żoną, ciągnąc za samochodem na specjalnym wózku dużą łódź motorową. Nie zamierzał brać żadnych autostopowiczów, jak większość bowiem posiadaczy samochodów, nie pakował porządnie wszystkich rzeczy do walizek i bagażnika, tylko zwyczajnie wrzucał na tylne siedzenie samochodu. Poza tym czuł się zmęczony, chciał mieć święty spokój i nie życzył sobie żadnych dodatkowych pasażerów.
Z uwagi na holowaną łódź jechał niezbyt szybko. Szosa była pusta, prowadzenie pojazdu nie wymagało prawie wysiłku i stanowiło miły relaks. Spokojnie patrzył przed siebie, spodziewając się wkrótce rozwidlenia dróg, kiedy nagle na poboczu ujrzał zwaloną jakąś dziwną kupę czegoś, co wydało mu się znajome. Odruchowo zwolnił i nagle, tuż przed nim, na ową pustą, wręcz nudną szosę wypadło coś zdumiewającego. W pierwszej chwili wydawało mu się, że jest to grupa akrobatów cyrkowych, ale, ochłonąwszy z zaskoczenia, rozróżnił dwie ludzkie istoty, miotające się dziko po całej jezdni.
– Rany boskie, co to? – zaniepokoił się. – Wypadek?
– Coś leży z boku! – zawołała jego żona. – To nie samochód, ale chyba coś się stało?
Pan Strzałkowski hamował ostro już od pierwszej chwili przedstawienia. Oderwał na moment wzrok od szalejących po szosie istot i spojrzał na pobocze. Jeden rzut oka wystarczył.
Trzeba trafu, że pan Strzałkowski, będąc z zawodu mechanikiem i jednocześnie właścicielem warsztatu samochodowego, z zamiłowania był wodniakiem w stopniu zgoła maniackim. Największe szczęście jego życia stanowiła woda i wszelkie pływające po niej jednostki, wśród osób zaś użytkujących je widział same bratnie dusze. Nie rozróżnił wprawdzie płci, wieku i wyglądu dwóch istot rzucających mu się przed samochodem niczym w ataku epilepsji, ale w leżących na poboczu workach w mgnieniu oka i bez najmniejszych wątpliwości rozpoznał zapakowany składak marki Neptun. Zwolnił jeszcze bardziej.
– Mają składak – powiedział z troską. – Pływają. Może trzeba coś pomóc?
Zabrzmiało to tak, jakby ów składak znajdował się pośrodku jeziora, nie zaś na przeraźliwie suchej szosie, i ewentualna pomoc miała dotyczyć żeglugi. Żona pana Strzałkowskiego nie zdziwiła się jednak, znała bowiem swego męża, a przy tym upodobania miała podobne, acz mniej w nich było ognia. Bez wahania przyświadczyła, że pomóc trzeba. Pan Strzałkowski zjechał na pobocze, zatrzymał samochód i w sekundę potem stał się obiektem napaści.
Tereskę i Okrętkę ten ostatni nieoczekiwany przebłysk nadziei całkowicie pozbawił przytomności. Na myśl, że jedyny przydatny dla nich samochód ucieknie, zanim zdążą się z nim porozumieć, zapomniały niemal ludzkiego języka. Rzuciły się na wysiadającego sympatycznego szpakowatego pana, usiłując w jednym krótkim i treściwym zdaniu przekonać go, iż wleczona na wózku łódź stwarza dodatkowe możliwości transportowe i wobec tego bez najmniejszego trudu może zabrać je nad tę wodę, nad którą sam się udaje, a niewątpliwie przecież udaje się nad wodę, skoro ma łódź. Oszołomiony nieco atakiem pan Strzałkowski w pierwszej chwili zrozumiał, że chodzi o przeprawienie ich przez jakąś wodę jego łodzią, w niejakim osłupieniu popatrzył na widoczne z szosy bajorko, wreszcie pojął, w czym rzecz.
– Ależ dobrze – powiedział uspokajająco, wykorzystując krótką przerwę w rozpaczliwych krzykach, spowodowaną tym, że Tereska i Okrętka nieco zachrypły. – Oczywiście, że panie zabiorę, pomieścimy się jakoś, oczywiście, że jadę nad wodę, niech się panie uspokoją. Może panie pozwolą, że przełożę rzeczy? Nie ucieknę, przysięgam! Ale to chyba nie był najlepszy pomysł z takim bagażem jechać autostopem?
Tereska i Okrętka, osłabłe nagle ze szczęścia, wyjaśniły, że wcale nie jadą autostopem. Jadą z jednym znajomym, który się popsuł i odjechał na drągu. Pan Strzałkowski wolał nie dociekać, co właściwie chciały przez to powiedzieć, i zajął się przemieszczeniem bagażu. Zabranie w dalszą drogę tych dwóch dziewcząt, które po pierwszych objawach bezgranicznej desperacji okazały się miłe, grzeczne i dobrze wychowane, które w dodatku prezentowały wyjątkowo zachłanną namiętność do wody, wydawało się tak jemu, jak i jego żonie czymś zupełnie naturalnym. Nie były to żadne obce autostopowiczki, tylko zwyczajne bratnie dusze w nieszczęściu.
– Fatalnie się złożyło, że dzisiaj niedziela – stwierdziła pani Strzałkowska, kiedy już ruszyli dalej. – W zwykły dzień zabrałaby was pierwsza lepsza ciężarówka. Prywatni nie chcą zabierać, nawet jeśli mają miejsce.
Tereska i Okrętka, upchnięte z tyłu w straszliwej ciasnocie, wciąż jeszcze zajęte były przeżywaniem swojego szczęścia. Nareszcie przeklęta rozpalona szosa uciekała w tył, a cieniste lasy i chłodne jeziora zbliżały się w imponującym tempie sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Słowa pani Strzałkowskiej uprzytomniły im, że istotnie mogły tak siedzieć nad rowem i siedzieć przez całe nieskończone godziny, dni, lata, co najmniej aż do poniedziałku. Poczuły na plecach dreszcz zgrozy.
– Prawdę mówiąc, nikt odpowiedni nie jechał – wyznała Tereska. – Wszystko zapchane po dziurki w nosie. Nawet nie można im się było dziwić.
– Dlaczego ciężarówki biorą, a prywatni nie? – zainteresowała się Okrętka.
Pan Strzałkowski westchnął ciężko.
– Bo nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi – wyjaśnił smutnie. – Ludzie przeważnie dbają o swoje samochody, wiecie, myją, czyszczą, starają się nie zniszczyć... A autostopowicze zachowują się różnie, rzadko kiedy kulturalnie, nie mówiąc o tym, że na ogół są okropnie brudni.
– Trudno wymagać, żeby byli czyści, skoro błąkają się po rozmaitych miejscach – przerwała jego żona. – Nocują byle gdzie, jeżdżą byle czym, siadają wszędzie...
– Ja od nich nie wymagam, żeby byli czyści, tylko tłumaczę, skąd niechęć kierowców do zabierania. Tym w ciężarówkach jest wszystko jedno, ale prywatni się zrazili, nie wiedzą, na kogo trafią, i na wszelki wypadek wolą nie brać nikogo.
– I w rezultacie ci porządni cierpią za chuliganów – powiedziała Okrętka z pretensją.
– Zawsze tak jest – odparła łagodnie pani Strzałkowska. – Ktoś zawini, a inny pokutuje.
– No, w tym wypadku pokutują wszyscy hurtem – sprostowała Tereska.
Samochód jechał, słońce świeciło, konwersacja o autostopie, chuligaństwie i sprawiedliwości toczyła się z ożywieniem, kiedy w okolicach Pisza pani Strzałkowska jakby się nagle ocknęła.
– Zaraz, a właściwie dokąd wy, moje drogie, jedziecie? – spytała z zainteresowaniem.
Tereska i Okrętka nagle zamilkły, przez moment nie umiejąc udzielić odpowiedzi na to proste pytanie. Jechały, to było najważniejsze, a cel podróży jakoś umknął ich uwadze.
– Właściwie wszystko jedno – odparła Tereska po chwili z niejakim wahaniem. – Grunt, żeby nad wodę.
– Właściwie do Augustowa – powiedziała równocześnie Okrętka. – Ale możemy wysiąść wcześniej byle gdzie...
– O rany boskie – jęknął pan Strzałkowski i odruchowo zwolnił. – Gdzie Rzym, gdzie Krym! Jedziemy do Węgorzewa i jesteśmy już za Piszem! Co teraz będzie?
– Jedź! – pogoniła go żona. – Przez Orzysz idzie szosa na Ełk i Augustów, to ewentualnie tam się przesiądziecie...
Jeszcze przez dość długą chwilę Tereska i Okrętka nie były w stanie ocenić sytuacji. Wreszcie do nich dotarło. Państwo Strzałkowscy, zmartwieni i zatroskani, tłumaczyli, że w Kisielnicy drogi się rozeszły, trasa na Augustów odeszła w prawo, bardziej ku wschodowi, oni zaś jadą wprost ku północy, oddalając się od niej z każdym kilometrem. Nie mogą zboczyć, muszą zdążyć do Węgorzewa na piątą po południu, czeka tam bowiem znajomy, który wypożycza im garaż i sam jeszcze dzisiaj wyjeżdża. Jedyne rozwiązanie to rozstać się w Orzyszu, gdzie może uda im się złapać jakiś samochód jadący w kierunku Augustowa, inaczej nie ma siły, za godzinę znajdą się nad Mamrami.
– Chyba że zmienicie plany? – powiedziała z troską pani Strzałkowska. – Musicie do tego Augustowa? Macie tam coś?
Na samą myśl, że miałyby wysiąść gdzieś na suchym lądzie, w tym Orzyszu czy gdziekolwiek, i znów czekać na jakiejś upiornej szosie, Tereska poczuła, że robi się jej słabo. Wszystko, tylko nie to! Już raczej gotowa byłaby jechać nad jezioro Ontario, nad Bajkał czy zgoła do źródeł Amazonki, gdyby tam właśnie państwo Strzałkowscy zmierzali ze swoją łodzią,
– Nie – odparła z dziką stanowczością. – Nic nie mamy i możemy równie dobrze jechać do Węgorzewa. Niech się państwo w ogóle nami nie przejmują...
Przypomniało jej się dość niejasno, że Mamry leżą jakoś chyba na samym początku albo na końcu jezior mazurskich i w Węgorzewie zaczyna się czy też kończy jakiś szlak wodny, i dodała pośpiesznie:
– Nad Mamry. Jeśli państwo nad Mamry, to i my też. Dla nas każda woda dobra.
Okrętka poruszyła się niespokojnie.
– Ale przecież... – zaczęła niepewnie.
– Cicho bądź! – syknęła jej Tereska w ucho. – Nie wszystko ci jedno? Tam jest nawet więcej wody!
– To chwała Bogu – odetchnął z ulgą pan Strzałkowski. – Szosa idzie nad samym jeziorem i zaraz blisko jest taki cypelek, trawa, ładne dno, można nawet biwakować. Pomogę paniom przenieść bagaże, to potrwa ledwo chwilę.
– Będzie wam to odpowiadało? – zatroskała się pani Strzałkowska. – Dacie sobie radę?
– Oczywiście! Nam w ogóle potrzebna tylko woda i nic więcej.
– A jak z mapą? Mają panie jakąś mapę?
– Mamy – odezwała się nagle Okrętka z ciężkim rozgoryczeniem. – Bardzo dokładną. Augustowa.
Tereska spróbowała kopnąć ją w kostkę, ale trafiła w patelnię i tylko stłukła sobie palec.
– Mamy mapę całej Polski – poprawiła pośpiesznie, nie dodając, że jest to owa mapka samochodowa, którą w ostatniej chwili przed wyjazdem chyłkiem zwędziła swojemu bratu. Jeziora w każdym razie były na niej widoczne.
Okrętka siedziała w pełnym zgrozy odrętwieniu. Tereska, jej zdaniem, dostała jakiegoś amoku. Od początku ustalone było, uzgodnione i zaplanowane, że jadą nad jeziora augustowskie do chałupy znajomego rybaka, skąd będą robić dłuższe i krótsze wypady nad wodę. Jeziora augustowskie były im obu mniej więcej znane, trasa wypadów została ustalona, wszystko wydawało się łatwe, proste, bezpieczne, mieściło się w granicach rozsądku i zostało zaaprobowane przez rodziców. Teraz miłe plany szlag trafiał. Tereska w niepojętym szale godziła się na całkowitą zmianę zamiarów, na jakiś zupełnie inny kawałek kraju, na potworne przestrzenie wodne jezior mazurskich, których kompletnie nie znają, które są takie okropnie, przeraźliwie wielkie i podobno nawet gdzieniegdzie niebezpieczne i które uda się przepłynąć nie wiadomo kiedy, pewnie za rok! I ona ma się z tym pogodzić tak bez chwili zastanowienia?!
– Czyś już do reszty zwariowała? – wysyczała w ucho Teresce. – Przecież nie mamy nawet żadnej mapy tego wszystkiego, nic nie mamy i nic nie wiemy!
– No to co? Nie wiemy, to się dowiemy, wielkie rzeczy! Woda jest wszędzie taka sama!
– Ale tam jest potwornie wielka!
To właśnie Teresce zaczęło się nagle podobać. Wręcz ucieszyła ją perspektywa imprezy znacznie potężniejszej niż tamta, poprzednio zaplanowana. Co za przyjemność błąkać się po znajomej kałuży, o ileż ciekawiej oglądać coś, czego jeszcze nie widziały, pokonać wspaniałą, olbrzymią przestrzeń! Nie lubiła ograniczeń. Ponadto myśl, że państwo Strzałkowscy, zorientowawszy się w postawionej na głowie sytuacji, zaczną nalegać na rozsądne trzymanie się pierwotnych planów i wypchną je z samochodu na pierwszym lepszym odpowiednim skrzyżowaniu, doprowadzała ją do stanu ślepej paniki.
– Głupia jesteś – wyszeptała energicznie. – Wolisz wrastać w te szosy? Bardzo dobrze, że ta woda jest wielka, przynajmniej obejrzymy od razu większy kawałek świata!
– O Boże! – jęknęła rozdzierająco Okrętka i zamilkła ostatecznie.
* * *
Malutki, trawiasty cypelek półkoliście wchodził w jezioro. Wokół rozciągała się rozległa, płaska łąka, porośnięta gdzieniegdzie mizernymi krzaczkami. W uroczystym milczeniu Tereska i Okrętka stały na skraju cypelka plecami do łąki i kontemplowały cudowny, upragniony, kojący serce widok. Wielka płaszczyzna wymarzonej wody błyskała w słońcu srebrnymi iskierkami, ciągnąc się w jedną stronę co najmniej na kilometr, a w drugą na kilka. W pobliżu brzegu płynęło wolno stadko kaczek, tworząc rozchodzące się wachlarzowato drobniutkie zmarszczki. W całej naturze panował upalny, słoneczny spokój.
Tereska obejrzała się, cofnęła kilka kroków i usiadła na worku z namiotem.
– No, nareszcie! – westchnęła z ulgą. – Teraz możemy odetchnąć i trochę się zastanowić.
Okrętka ocknęła się z zapatrzenia i obejrzała na nią z głębokim niesmakiem.
– Nad czym?
– Jak to nad czym? Nad wszystkim. Co robimy teraz i co robimy w ogóle.
– Teraz to ty jak uważasz, a ja się przede wszystkim wykąpię. I nawet umyję. Lepię się od góry do dołu. Gdzie mydło?
– W plecaku – odparła Tereska z lekkim powątpiewaniem i podniosła się z worka. – Ja bym się też wykąpała, ale nie wiem, czy to będzie dobrze. Popatrz tutaj.
Pośrodku cypelka tkwił wkopany w ziemię słup, na który w pierwszej chwili nie zwróciły uwagi, na nim zaś przyczepiona była wielka tablica z groźnie brzmiącym napisem.
– Kąpiel surowo wzbroniona – przeczytała na głos Okrętka i spłoszyła się nieco. – Jak to? Dlaczego?
– Nie wiem i właśnie się zastanawiam. Oni mówili, że tu jest ładne dno. I rzeczywiście, zobacz, schodzi łagodnie, płytko, piaseczek...
– Może dalej są jakieś doły? Niebezpieczne wiry albo co?
– Jakie wiry na jeziorze? Byłoby widać na powierzchni! Ja się raczej obawiam, że może ta woda jest skażona, wiesz, zawiera środki chemiczne, bakterie...
– Nie wygląda na żadne środki ani bakterie. Raczej czysta, zobacz, widać dno. Poza tym nic nie słyszałam o wybuchach nuklearnych w tej okolicy i nie wiem, czym by ją mogli skazić.
– Ścieki przemysłowe. Ale gdyby była skażona, nic by w niej nie żyło. Kaczkom, jak widać, nie szkodzi, jeżeli jeszcze są w niej i ryby...
– Są! – przerwała uradowana Okrętka, pochylając się nad wodą i patrząc w głąb. – Spójrz, całe stada! Takich maciupkich! Bardzo ruchliwe, to narybek!
– Skoro narybek żyje, nie może być trująca. Nie wiem, dlaczego kąpiel wzbroniona. Co w tym jest?
– Teren zaminowany...
– Zwariowałaś?! Ćwierć wieku po wojnie?! Poza tym byłaby trupia główka i druty kolczaste.
– No, to nie wiem. Może narybek żyje, ale człowiek dostaje parchów?
– Od czego?!
– Nie wiem...
Stały obie bezradnie, otumanione całodziennym, morderczym upałem, niepewnie patrząc to na słup z tablicą, to na chłodną, przejrzystą wodę. Okrętka zbuntowała się nagle.
– Przyjmij do wiadomości, że mnie jest wszystko jedno. Mamy spirytus salicylowy i potem się będę leczyć, a teraz wykąpię się albo umrę. Wolę parchy niż śmierć!
– Na wszelki wypadek postarajmy się tego nie napić – poradziła Tereska, zrzucając za przykładem przyjaciółki skąpą wierzchnią odzież, pod którą miała kostium kąpielowy. – I nie wypływajmy nigdzie daleko, bo rzeczywiście coś tam może być, chociażby sieci. Nie należy się utopić od razu pierwszego dnia.
Na sięgającej daleko w głąb jeziora płyciźnie nader trudno byłoby się utopić, nawet przy największych staraniach. W celu spłukania mydła należało przykucnąć, położyć się lub też pełzać w wodzie na czworakach. .Niemniej jednak już po kwadransie obie poczuły się znacznie lepiej i powoli zaczęła im wracać przytomność umysłu.
– Zdaje się, że zrobiłyśmy jakieś potworne głupstwo z tą zamianą Augustowa na Mazury, ale to była siła wyższa i nie ma co się już nad tym roztkliwiać – powiedziała znacznie rzeźwiejszym głosem Okrętka wycierając ręcznikiem włosy. – Rzeczywiście, trzeba pomyśleć, co teraz. Głodna jestem okropnie. Ty nie?
– Ja też. Zjedzmy to, co mamy na wierzchu. Proszę, jaki to był mądry pomysł wziąć na początek trochę gotowych kanapek. Zostajemy tutaj do jutra czy od razu ruszamy gdzieś dalej?
Okrętka rozejrzała się dookoła z lekkim powątpiewaniem.
– Czy ja wiem?... Mnie się tu nie bardzo podoba. To nie jest takie miejsce, o jakie nam chodziło. Wyobrażałam sobie las. Tu nic nie rośnie, sama łąka. I ciasno.
W zestawieniu z rozległym plenerem określenie zabrzmiało dziwnie, ale Tereska zrozumiała je od razu. Trawiasty cypelek był malutki, od łąk i pól odgrodzony gąszczem pokrzyw i jakiegoś zielska, a samo jezioro nie takie duże, jak się wydawało w pierwszej chwili. Prawie pod nosem, zaledwie o kilometr, miały przeciwległy brzeg, też goły, porośnięty trawą, zapaskudzony jakimiś zabudowaniami, z drugiej zaś strony wyglądało to tak, jakby woda w ogóle się kończyła i dalej był już suchy ląd. Czego jak czego, ale suchego lądu Tereska i Okrętka absolutnie sobie nie życzyły. Razem wziąwszy, całość ograniczała możliwości. Teresce również się to nie podobało.
– Masz rację, tu nie ma co siedzieć. Poszukamy innego miejsca.
– Nie wiem, gdzie – wymamrotała Okrętka z pełnymi ustami. – Wszędzie wygląda tak samo. To jezioro to istna kałuża.
– To nie jest całe jezioro – zaprotestowała Tereska i machnęła kanapką w kierunku słońca. – Tam musi być przepływ, to znaczy ten kawałek łączy się z resztą i dalej jest następna woda.
Okrętka wykręciła głowę do tyłu.
– Nic takiego tam nie widzę. Moim zdaniem, to koniec jeziora. Skąd wiesz, że tam jest przepływ?
– Z mapy. Według mapy Mamry są okropnie rozczłonkowane, a my jesteśmy prawie na samej górze. Na Śniardwy musimy płynąć w dół, to znaczy na południe. Daj trochę tej herbaty.
– Gdzie masz mapę?
– W plecaku. Czego mi tak żałujesz, dajże butelkę!
Okrętka, nie wstając z miejsca, podała jej butelkę, po czym wyciągnęła się na całą długość, dosięgła plecaka i przysunęła go do siebie. Tereska spojrzała na nią krytycznie.
– Leżysz na pomidorach – zauważyła potępiająco.
– Tylko na jednym. Mogę go zaraz zjeść. To bardzo wygodnie być nad wodą, wszystko mi jedno, czy się czymś pobrudzę, czy nie. A, to ta mapa?
Tereska kiwnęła głową, nie przestając z uwagą kontemplować bliższego i dalszego pejzażu. Jezioro było prawie puste, gdzieś tam na końcu, przy przeciwległym brzegu, pętało się kilkanaście łódek i kajaków, błyskały bielą dwa żagle i warczała jakaś motorówka. Okrętka z obrzydzeniem rozłożyła mały kawałek papieru.
– Ale mapa! Żebym tu przypadkiem za dużo nie zobaczyła. Mamry, Mamry... No są rozczłonkowane, owszem... Skoro chcemy na Śniardwy, musimy przepłynąć przez Giżycko, ale ja tu wcale nie widzę połączenia wodą. Wręcz przeciwnie, tu jest szosa.
– Nie szkodzi. Przeniesiemy wszystko górą przez szosę.
– O Boże! Słuchaj, czyś ty przypadkiem nie zwariowała? Przecież to jest jakaś potworna przestrzeń do przepłynięcia! Wrzesień nas zastanie w połowie drogi!
– Wylądujemy, zrobimy przerwę i będziemy kontynuować w przyszłym roku – powiedziała Tereska z kamiennym spokojem.
Okrętka nadal studiowała mapę.
– Ta mapa jest do niczego – oświadczyła po chwili z irytacją. – Szosa na niej przechodzi przez środek jeziora, i to w dodatku w poprzek przed nami. Nie ma na niej lasu ani w ogóle nic.
– Las, w razie gdyby się pojawił, łatwo dostrzec gołym okiem. A za to są podane odległości w kilometrach.
– Ależ to są odległości drogowe!
– No to co? Można sobie porównać. A czego nie widzisz na mapie, to zobaczysz w naturze. Zresztą, wyraźnie z niej wynika, że mamy połączenia wodne aż do samej Warszawy.
– I co, uważasz, że bez trudu dopłyniemy aż do samej Warszawy?
– Nie wiem, co uważam, nic nie uważam, uważam, że możemy spróbować. Każdą przestrzeń kiedyś się przepłynie. Zmyj z siebie tego pomidora, trzeba się brać do roboty.
– Zaraz. Czekaj. To jest... Czekaj...
– Na co?
– Zaraz. Szosą to jest... I czternaście. Zaraz. I siedemdziesiąt sześć... O Boże, szosą to jest prawie trzysta kilometrów! Chcesz przepłynąć trzysta kilometrów?!
– Po pierwsze, nie będziemy płynąć szosą. A po drugie, to pięć kilometrów na godzinę, dziesięć godzin dziennie, pięćdziesiąt... i za sześć dni na upartego możemy być w Warszawie. Kajakiem da się wyciągnąć pięć kilometrów na godzinę.
Okrętce na moment odjęło mowę. Ze zgrozą popatrzyła na Tereskę, a potem z nie mniejszą zgrozą spojrzała na ten straszliwy bezmiar wód, który miałaby pokonać w ciągu sześciu dni, nie wiadomo po co i za czyje grzechy. Wielka tafla jeziora spokojnie połyskiwała w słońcu, sznur kaczek oddalił się, a za to zza trzcin wypłynęło coś, na co mimo woli zwróciła uwagę i co przytłumiło na chwilę przerażającą myśl o nieuchronnej, galerniczej pracy. Poruszyła się i pokazała to palcem.
– Popatrz, tam płynie takie. To nie kaczka. Zdaje się, że widziałam to kiedyś, wygląda jak peryskop. Co to jest?
Tereska cały czas patrzyła na jezioro kamiennie spokojna.
– Taki ptak, czekaj, wiedziałam, jak się nazywa, ale zamieszałaś mi w głowie tym peryskopem. Jakoś bardzo podobnie.
– Perłopław.
– Zwariowałaś, jaki perłopław? Peryskop nie... No, mam na końcu języka i nie uspokoję się, jeżeli sobie nie przypomnę. Wymieniaj z pamięci, jak leci, ptaki na pe.
– Bocian – powiedziała Okrętka. – Bekas, czapla...
– Na pe!
– Ja wymieniam błotne. Na pe? Papuga.
– Idiotka.
– Perliczka, przepiórka, pingwin, pularda...
– Rzeczywiście, pularda świetnie fruwa. A pływa jak ryba!
– Pliszka. O, popatrz, tam płynie drugi peryskop! I trzeci! Pelikan.
– Jaki pelikan, masz źle w głowie?
– Wymieniam ci ptaki. Paw. Perkacz. Nie, przepraszam, pomyliłam z derkaczem...
– Perkacz! Tego, chciałam powiedzieć, perkoz! Oczywiście, że perkoz!
– A!... Masz rację, perkoz, ja też to wiedziałam. Ale peryskop bardziej do niego pasuje, zobacz, jak obraca głowę, zupełnie jakby kręcił tym swoim okularem. Wybij sobie z głowy wiosłowanie po dziesięć godzin dziennie, nie mam żadnego interesu w Warszawie i nie zamierzam tu bić rekordów świata!
– Głupia jesteś, nikt ci nie każe. Obliczam teoretycznie. Tym bardziej możemy dopłynąć za dwa miesiące i w ogóle nie ma się nad czym rozwodzić. Zdaje się, że tam gdzieś po drodze jest Puszcza Piska?
Okrętka, znacznie już mniej wstrząśnięta, porzuciła peryskopy i wróciła do studiowania mapy.
– No jest. Owszem. Za Śniardwami. I taka długa, cienka woda. Zaraz, bo nie mogę odczytać, ta mapa wymaga lupy. Jezioro Nidzkie.
– Bardzo dobrze, płyniemy na Jezioro Nidzkie.
Okrętka pomamrotała chwilę pod nosem.
– Według mnie, to będzie sto dziesięć kilometrów. Ile ci wyszło? Pięćdziesiąt kilometrów dziennie! W ostateczności, jeżeli przez cały czas będzie tak łyso jak tu, zgadzam się dopłynąć tam za dwa tygodnie. I ani chwili wcześniej!
– Żeby płynąć, musimy mieć czym – zauważyła zgryźliwie Tereska. – Może byś wreszcie ruszyła się do tego składaka?
Twórcze manipulacje przy składaniu swojej jednostki pływającej Tereska i Okrętka przezornie wypraktykowały jeszcze przed wyjazdem. Złożyły ją i rozłożyły dwukrotnie, działo się to jednakże pod okiem byłego właściciela, który palcem wskazywał kolejno właściwe elementy. Teraz bez fachowej pomocy rzecz okazała się trudniejsza.
Mniej więcej po godzinie cały cypelek usiany był fragmentami wyjętymi z niebieskich worków. Instrukcja składania nie zawierała obrazków ani fotografii, poszczególne części należało zatem rozpoznawać na oko i dopasowywać metodą prób i doświadczeń. Kiedy wreszcie, po następnej godzinie, przód i tył składaka, złożone z właściwych kawałków burt, podłogi, dziobnicy, prętów i żeberek, nabrały odpowiednich kształtów, obie przyjaciółki zdziwiły się niebotycznie.
– Popatrz, zaczyna być podobne do siebie – powiedziała niedowierzająco Tereska.
– Odzyskuję nadzieję, że kiedyś uda się to wszystko złożyć w całości do kupy – odparła Okrętka nieufnie. – A już byłam pewna, że nigdy...
Stopniowo składak zaczął wyglądać jak składak, a ilość kawałków na trawie wydatnie się zmniejszyła. Przyszła wreszcie chwila, kiedy plandeka została nadmuchana, wiosła skręcone, ster zamocowany. Jednostka pływająca legła nad brzegiem wody gotowa do drogi.
– Dochodzi siódma – powiedziała Tereska, ocierając pot z czoła. – Zdaje się, że przez cały rok nie miałyśmy tak pracowitego dnia jak ten pierwszy dzień wakacji.
Okrętka kilkakrotnie kiwnęła głową, usiłując rozplatać kołtun z włosów.
– Co za szczęście, że to tylko raz! – westchnęła.
– Zwracani ci uwagę, że jeszcze nie koniec. Musimy rozpakować paczkę i dokonać racjonalnego załadunku.
– Jak dla mnie, on może być nieracjonalny...
– To albo nam się przewróci, albo same się nie zmieścimy. Nie zamierzasz chyba płynąć za nim? Jest coraz później, do roboty!
– Wiosłowanie po tym wszystkim będzie mi się wydawało miłym wypoczynkiem! – jęknęła ponuro Okrętka, przystępując do rozplątywania sznurka.
Potężna paka, owinięta kolorowym papierem i owiązana sznurkiem, zawierała same niezbędne rzeczy. Między innymi były tam dwa koce, dwa dmuchane materace, dwa prawdziwe jaśki, naczynia kuchenne, odzież na zmianę, zapasy spożywcze, ręczna piłka do drewna, saperka i przyzwoicie zaopatrzona apteczka. Każda z tych rzeczy miała inny kształt, inne rozmiary i inną wagę i ulokowanie ich w odpowiednich miejscach okazało się nader skomplikowane, szczególnie że niektórych nie wolno było zamoczyć, w związku z czym musiały znaleźć się pod dziobem. Zepchnięty na wodę składak przechylał się to w jedną, to w drugą stronę i dopiero po wyczerpaniu wszelkich sił Tereski i Okrętki uzyskał jaką taką równowagę. Zmieściło się w nim wszystko.
– Trzymać się trzyma – powiedziała Okrętka krytycznie. – Zamoczyć się może i nie zamoczy. Ale już widzę, że będę musiała poodrąbywać sobie nogi, bo absolutnie nie ma na nie miejsca...
Uroczyście zepchnęły składak, powlokły go w głąb jeziora na wodę prawie po kolana i wsiadły. Zanurzona dość mocno jednostka pływająca kołysała się lekko nie przeważając w żadną stronę, załadowana była zatem właściwie. Pomimo to wydawało się, że coś nie jest w porządku, i przez dość długą chwilę nie mogły zrozumieć, co.
– Wiosła! – jęknęła nagle Okrętka rozdzierająco. – O Boże, zgłupiałyśmy chyba, wiosła zostały na brzegu!
– Nie!!! – wrzasnęła Tereska strasznym głosem. – Nie wysiadaj!!!
Okrętka, która już uniosła się lekko na rękach, gwałtownie opadła z powrotem na siedzenie, zaskoczona i przerażona.
– Oszalałaś? Mamy płynąć bez wioseł?!
– Ależ nie wysiadaj teraz, na litość boską! Tu jest już głębiej, przewrócisz wszystko!
– O rany boskie! To co...
– Nic, wiosłujmy rękami! Nie, czekaj, łopatą! Ja siedzę na łopacie!
– Czy nigdy w życiu nie odbijemy od tego parszywego lądu? – spytała z rozgoryczeniem Okrętka, wracając z wiosłami i pantoflami, w ostatniej chwili odkrytymi pod krzakiem.
– Mam nadzieję, że nic więcej tam nie zostało? – odparła Tereska z lekkim niepokojem.
Na cypelku nie pozostało nic, bo nawet papier po kanapkach zabrały z myślą o rozpaleniu ogniska, jajek na twardo zaś nie jadły. Nareszcie można było odbić od obrzydliwego lądu i ruszyć w wymarzony rejs. Wszystkie dotychczasowe komplikacje sprawiły, że żadnej z nich nawet nie zaświtała wątpliwość, czy pora dnia nie zrobiła się przypadkiem zbyt późna...
* * *
– Nie wiem, czy to nie będzie za dużo jak na pierwszy raz – powiedziała niepewnie Okrętka. – Ręce cię nie bolą?
– Owszem, bolą. Jestem zupełnie pewna, że to będzie za dużo i lada chwila kompletnie zdechniemy, ale nie widzę wyjścia.
– Ciemno się robi...
– Jest księżyc.
– Całkiem nędzny. Gdyby to chociaż była pełnia!
– Niedługo będzie, nie martw się. Nie siedź, ruszaj tym wiosłem! Nie zostaniemy tu przecież na zawsze!
Nad światem panowała głęboka noc. Ciemno zrobiło się już dawno i tylko na północnym zachodzie niebo było jeszcze nieco jaśniejsze niż gdzie indziej. Wąski sierp księżyca przyświecał słabo i w jego nikłym blasku jezioro wydawało się olbrzymie, tajemnicze i bezdennie głębokie. Ze wszystkich stron dobiegały niepokojące odgłosy, jakieś skrzeczenia, kląskania, pluski i chlupoty. Nigdzie nie było widać żadnego lądu.
Wbrew najszczerszym chęciom i zamiarom, Tereska i Okrętka z wolna i niemrawo wpływały na środek Mamr. Od chwili wyruszenia w drogę wypatrywały stosownego miejsca na nocleg, ale płaski, odgrodzony szerokim pasem szuwarów brzeg cały czas zniechęcał do lądowania. Kiedy wreszcie opadłszy z sił przestały upierać się przy upragnionym lesie i pogodziły z biwakiem na łące, wyszło na jaw, że i z łąką nie jest najlepiej. Jedyne jako tako odpowiednie dla nich miejsce okazało się całkowicie niedostępne z przyczyn natury prozaicznej. Łąkę oddzielały od wody druty kolczaste, za którymi pasło się nieprzeliczone stado krów, w miejscu lądowania zaś, na wąziutkim pasie gruntu stały tablice zaopatrzone w kategoryczny zakaz rozbijania namiotów, palenia ognisk i kąpania się. Beznadziejnie zmęczone przyjaciółki niewątpliwie zlekceważyłyby zakaz, gdyby nie wyraźne nieżyczliwe zainteresowanie, jakie obudziły w krowach. Szczególnie jedna po krótkim namyśle zdecydowanym krokiem ruszyła w ich stronę, wyrazem pyska prezentując uczucia dalekie od przyjaźni.
– To nie jest najlepsze miejsce na nocleg – powiedziała Okrętka pośpiesznie. – Nie lećmy biegiem, bo to ją może zdenerwować, ale przełaź prędzej z powrotem...
Jedna z tablic zawierała dodatkową informację o polu namiotowym, znajdującym się na północnym brzegu Święcajtów. Nie mając najbledszego pojęcia, gdzie może leżeć północny brzeg Święcajtów, nie widząc żadnych szans na lądowanie w bliższej i dalszej okolicy, Tereska i Okrętka desperacko ruszyły ku północy, wprost na pełne jezioro. O zachodzie słońca daleko przed nimi rysował się jeszcze ląd, ponadto bardziej na lewo widać było coś, co ewentualnie mogło być wyspą. W ten sposób, przeoczywszy całkowicie drogę wodną na południe przez Kirsajty, ogłuszone sytuacją, przestraszone, wyczerpane i niespokojne, znalazły się na środku Mamr, widoczne zaś jeszcze przed chwilą lądy zniknęły w mrokach nocy.
– Skąd wiesz, że niedługo będzie? – spytała nagle Okrętka, odkładając wiosło.
– Co niedługo będzie?
– Pełnia.
Tereska również odłożyła wiosło.
– Z usytuowania księżyca. Prezentuje literę D, widzisz przecież. Księżyc, jak wiadomo, kłamie. Jeżeli pokazuje D, to znaczy decrescit, to znaczy maleje, to znaczy, że naprawdę rośnie. Gdyby pokazywał C, to znaczy crescit, to znaczy rośnie, toby naprawdę malał. Zawsze odwrotnie. Zdaje się, że będziesz miała okazję przekonać się na własne oczy za dwa tygodnie.
– Skąd wiesz?
– Bo za dwa tygodnie będzie połowa tego, co teraz, to znaczy odwrotność.
– Nie, ja się pytam, skąd wiesz to wszystko o księżycu.
– Nie wiem. Ktoś mnie chyba tego nauczył, ale nie wiem kto, albo może gdzieś czytałam.
– C, to znaczy, że będzie odwrócony w lewą stronę?
– Aha. O, jest Gwiazda Polarna! O rany, źle płyniemy, za bardzo na lewo.
– Przecież miałyśmy na lewo, bo tam coś jest.
– Nic podobnego, miałyśmy płynąć na północ, do tego idiotycznego pola namiotowego.
– Ale przecież to jest inne jezioro! I gdzie ten brzeg, nic nie widać, do rana tam nie dopłyniemy! Ja już nie mogę!
– Ja też nie mogę, ale jeszcze parę minut temu brzeg był.
Wiosła wydawały się tak ciężkie, jakby były z ołowiu. Czarna, połyskująca z lekka płachta wody nie miała granic. Sytuacja stawała się do reszty beznadziejna.
– Więc jednak chyba spróbujemy do tego czegoś na lewo – powiedziała Tereska bezradnie. – Było bliżej.
Okrętka, która właśnie przetłumaczyła sobie, że każda przestrzeń na kuli ziemskiej gdzieś się kończy i poruszając się po linii prostej, zawsze natrafi się, prędzej czy później, na jakiś ląd, zaprotestowała gwałtowanie. Wpatrzona w Gwiazdę Polarną nastawiła się już na kierunek północny.
– Ale przecież sama chciałaś na lewo? – zdziwiła się Tereska.
– Ale już się rozmyśliłam. Nie wiem, co tam jest, i w ogóle tego nie widzę, a na północ na pewno jest ziemia.
– Wszędzie jest ziemia...
Dość długo siedziały w zrezygnowanym milczeniu, odpoczywając.
– Powiem ci prawdę – wyznała nagle Tereska. – Ten ląd na północy, który widziałam, był o wiele dalej niż to coś na lewo. I jeżeli to coś to półwysep albo wyspa, to zupełnym idiotyzmem jest płynąć dalej niż bliżej. Uważam, że ty miałaś rację, a nie ja, i trzeba było od razu płynąć na lewo.
– Rychło w czas się zdecydowałaś – zdenerwowała się Okrętka. – Wcale mi nie zależy na żadnej racji i już nic więcej nie chcę, tylko znaleźć jakikolwiek kawałek suchego gruntu. Odpocznijmy trochę i płyńmy na lewo. Zwariować można z tymi kontrastami, albo mamy sam ląd bez wody, albo samą wodę bez lądu. Czy nie można by tego jakoś przemieszać?
– To fakt, że wychodzi nam dziwnie. Dobrze jeszcze, że mało komarów. Chłodno się robi, która godzina?
– Nie wiem, zegarki są pod dziobem.
– Boję się, że ten księżyc niedługo zajdzie. Spróbujmy machnąć dziesięć razy.
Wiosła ważyły już co najmniej po dwie tony każde, machnięcie nimi dziesięć razy wymagało nadludzkiego wysiłku. Tereska i Okrętka zgodnie nie dopuszczały do siebie myśli, że wysiłek jest pozbawiony sensu, bo i tak po ciemku nigdzie nie wylądują, nawet gdyby jakimś cudem udało im się trafić do jakiegokolwiek brzegu. Płynęły ślamazarnie, postękując i odpoczywając co chwilę.
Mniej więcej po godzinie kilkadziesiąt metrów przed dziobem składaka coś jakby zamajaczyło. Księżyc złośliwie zaszedł pogrążając świat w ciemnościach tak absolutnych, że wręcz dotykalnych. Nie wiadomo było nawet, gdzie jest woda, składak zrobił się nagle dziwnie chybotliwy i chwiejny. Jego dziób dotknął czegoś, co zaszeleściło i uchyliło się miękko.
– Cofnij się! – odezwała się dramatycznym szeptem Tereska. – Stój, rany boskie, do tyłu!
W kompletnej czerni wiosło przerażonej Okrętki stuknęło w jej wiosło, omal nie wytrącając go z ręki. Składak wykonywał prawdopodobnie wolny obrót. Tereska ostrożnie zagarnęła wodę jeszcze kilkakrotnie, usiłując po ciemku uzyskać kierunek w tył, ku środkowi jeziora.
– Nie ruszaj się, bo nie wiem, co robisz – wyszeptała w zdenerwowaniu. – Musimy się odsunąć.
– Dlaczego? – zajęczała cichutko Okrętka.
– Nic nie widać, nie wiem, co jest przed nami. Władujemy się na coś i wszystko się utopi. Musimy przeczekać, może wzrok się przyzwyczai.
Głęboka czerń i tajemniczość nocy sprawiły, że mówiły szeptem. Siedziały w bezruchu, każdy gest bowiem powodował osobliwe kołysanie się składaka, znacznie większe niż za dnia. Wszystko zrobiło się jakieś inne, ciemność spadła na nie jak aksamitna płachta, woda pod nimi, potwornie głęboka, podstępna, zachłanna, czyhała, zdawałoby się, na ofiary.
– Boję się – jęknęła przerażonym szeptem Okrętka. – Ty nie?
Tereska poczuła, że też się boi, ale natychmiast postanowiła nie poddawać się głupiemu uczuciu. Tego by jeszcze tylko brakowało, żeby dostały histerii i wpadły w panikę...
– Nie wiem, czego tu się bać – odszepnęła ze zniecierpliwieniem. – Ciemno, no to ciemno, wielkie rzeczy. Przeczekamy, aż się rozwidni, mamy czas. Grunt, żeby się nie pchać nigdzie w te ciemności, bo dopiero tam jest niebezpiecznie.
– A tu co, uważasz, że jest wszystko w porządku?
– No pewnie! Święty spokój dookoła. A wyobraź sobie, że mogliby nas gonić piraci albo mogłaby to być rzeka, która pędzi w kierunku wodospadu...
– Dziękuję ci bardzo za te uspokajające wyobrażenia. Dobrze, że chociaż rzeczywiście spokój...
Tuż przed nimi z okropnym pluskiem coś wpadło do wody. Obie wzdrygnęły się tak, że aż leżące luzem wiosła podskoczyły na rozchybotanym składaku i stuknęły w falochron. Okrętka wydała zdławiony jęk.
– Co to?!
– Nie wiem. Może ryba?
– Prędzej słoń!
– Nie miotaj się tak, zgubimy wiosła! Pewnie jakieś wodne zwierzę. Szkoda, że nie możemy go zobaczyć.
Gdzieś niedaleko znów coś plusnęło. W pobliżu rozległy się jakieś ciche, chlupoczące szelesty. Noc, świeża, wonna i przeraźliwie czarna, odzywała się wokół rozmaitymi dźwiękami, które powoli przestawały straszyć i budzić nerwowe wzdrygnięcie. Pozwalały stopniowo do siebie przywyknąć.
– Zdrętwiałam kompletnie – wyszeptała rozpaczliwie Okrętka. – Nie orientujesz się, ile czasu już minęło?
– Przypuszczam, że z pół godziny. Do świtu jeszcze ze trzy.
– Nie strasz mnie, miałam nadzieję, że jest odwrotnie.
– Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie – powiedziała Tereska złym głosem. – Nie licz na to, że to prędko przeleci, wiadomo, że nic nie trwa równie długo, jak takie czekanie.
Wysiłki całego minionego dnia odbijały się narastającym zmęczeniem. Pierwotne napięcie trochę osłabło, a za to zaczął się dawać we znaki chłód. Próby znalezienia w składaku jakichś okryć, koców lub swetrów skończyły się wyciągnięciem dwóch, pustych już teraz, brezentowych worków. Otulenie nimi ramion i pleców nieco pomogło. Termosu z herbatą nie udało się znaleźć.
– Nogi mi zmarzły – powiedziała ponuro Okrętka. – Nic się nie zmienia, to jakiś kant z tym świtem. Moim zdaniem, jesteśmy za kołem podbiegunowym i to jest polarna noc, która będzie trwała pół roku.
– No to nastaw się na to i zmobilizuj cierpliwość – odparła Tereska bezlitośnie. – Jeżeli potrwa tylko cztery miesiące, będziesz miała miłą niespodziankę.
Czas przestał płynąć, wzmagał się chłód, ciemność jakby zgęstniała. Tereska i Okrętka zaniechały już nawet wzajemnego podtrzymywania się na duchu. Obie nader zgodnie, aczkolwiek każda we własnym zakresie, stopniowo dochodziły do wniosku, że rozgrzane miejskie mieszkania, rozpalone mury, duszne izby, a nawet suche szosy mają swoje, nie doceniane dotychczas, uroki. Okrętka poprzysięgała sobie spędzić w przyszłym roku co najmniej tydzień w blaszanej, okropnie gorącej szopie znajomego ogrodnika, Tereska oczyma duszy widziała swój piec centralnego ogrzewania z buzującym w środku ogniem...
Gdzieś blisko rozległy się jakieś głosy odmiennego rodzaju. Nie był to chlupot wody ani szelesty trzcin, do których już przywykły, głosy przypominały raczej niewyraźną rozmowę szeptem. Przyjaciółki trwały w bezruchu i milczeniu, mimo woli wytężając słuch. Szepczące głosy zabrzmiały nagle wyraźniej, jakby ten ktoś, kto je wydawał, zdenerwował się i odezwał głośniej. Można było odróżnić słowa.
– ...zauważą... – zaszemrała ciemność niespokojnie.
– No i co cię to obchodzi? – odparła sama sobie z irytacją. – Kto będzie wiedział, że to ty?
– Zaczną pilnować...
– Nie dadzą rady. W tylu miejscach równocześnie? Grunt, żeby cię nikt nie zobaczył.
– Ale jeżeli trafią przypadkiem...
– Ciszej!
– Nie będę mógł...
Szept przycichł i znów zamienił się w niewyraźne mamrotanie, zagłuszone cichym, delikatnym pluskiem, oddalającym się coraz bardziej. Bliżej znajomo zaszeleściły trzciny.
Okrętka dźwięcznie zaszczękała zębami.
– Na litość boską, co to było? – wyszeptała ledwo dosłyszalnie. – Ktoś był tuż przy nas!
– Nic podobnego – odparła Tereska równie cicho. – Głos po wodzie niesie bardzo daleko.
– Niemożliwe, żeby daleko, to było tu zaraz! Obok!
– No przecież nie powiesz chyba, że rozmawiało dwóch topielców w jeziorze pod nami! Byli na brzegu albo w łodzi, raczej w łodzi, bo chlupało jak przy ostrożnym wiosłowaniu.
Okrętka zatrzęsła się ze zgrozy tak, że razem z nią zatrząsł się i składak.
– Bandyci! – wyjęczała rozpaczliwym szeptem. – Przestępcy! Nikt porządny tak ostrożnie nie wiosłuje! Boże wielki, czy ta noc nie skończy się nigdy?! Jakieś zbiry dookoła!
– A owszem, zbiry – przyświadczyła spokojnie Tereska. – Według mojego rozeznania, kłusownicy. Myśleli, że na całym jeziorze nikogo nie ma, bo siedzimy cicho już chyba z godzinę. Pewnie będą zarzucać te swoje nielegalne sieci.
– To wcale nie brzmiało jak zarzucanie sieci! Będę zdziwiona, jeśli żywe doczekamy dnia!
– No to będziesz zdziwiona już lada chwila...
Z wolna, niedostrzegalnie, jakby niechętnie absolutna czerń zaczynała ustępować sygnałom świtu. Niebo na północnym wschodzie wyraźnie pojaśniało, na zachodzie na granatowym tle zarysował się czarny pas wierzchołków drzew. Woda i ląd zaczęły się różnić od siebie, równocześnie wzmogły się dobiegające zewsząd dźwięki, w których można było wyodrębnić pierwsze głosy ptaków.
Straszliwe, kamienne pagaje, które kiedyś wydawały się lekkimi wiosłami, ledwo można było udźwignąć. Ręce za nic w świecie nie chciały się poruszać. Porośnięty lasem i wznoszący się niezbyt stromo pod górę ląd ciągnął się gdzieś na południe. Ciemność szarzała, pas szuwarów stawał się coraz lepiej widoczny. W jednym miejscu zwęził się nagle.
– Tam! – stęknęła Okrętka z cieniem ożywienia.
– Tam. Zmobilizuj się, trzeba wziąć rozpęd.
Dziób składaka z szelestem wsunął się w trzciny tuż przy samym brzegu, równolegle do niego. Okrętka znalazła się w szuwarach, Tereska z wysiłkiem przyciągnęła rufę do grubego, nachylonego pnia, po którym od biedy można było wyleźć na ląd.
– Czekaj, sięgnij pod dziób, tam są koce i materace. I podaj mi. Wepchniemy go głębiej w trzciny, żeby nikt nie widział. Nie wiem, jak ty, ale ja nie mam siły rozpakowywać...
– Mnie już na niczym nie zależy – jęknęła Okrętka, wyłażąc ze składaka przez rufę. – Nie chcę żadnego namiotu, nie chcę jeść, nic nie chcę! Chcę się położyć i spać! Może być nawet w pokrzywach!
Sił starczyło im jeszcze tylko na to, żeby jako tako nadmuchać materace. Przedarły się przez gąszcz malin i jeżyn nad samym brzegiem, znalazły kawałek miejsca na łagodnym zboczu i w kilka minut później spały już kamiennym snem, okręcone po czubek nosa kocami, na terenie rezerwatu, gdzie wszelkie biwakowanie, zanieczyszczanie i użytkowanie było surowo i kategorycznie wzbronione.
W ten sposób rozpoczęły swoją wakacyjną podróż w miejscu wybranym najgorzej, jak tylko to było możliwe. Kierowane zapewne zrządzeniem losu bezbłędnie trafiły akurat na ten kawałek kraju, który obfitością zakazów uniemożliwiał wszelką turystykę. Zapewne całe wakacje wyglądałyby inaczej, gdyby Tereska i Okrętka ulokowały się gdzieś, gdzie mogłyby rozbić biwak chociaż na kilka dni...
* * *
Tereska obudziła się pierwsza. Cień się przesunął, przeświecające między drzewami słońce zaczęło ją ogrzewać i pod kocem zrobiło jej się okropnie duszno i gorąco. Usiadła na materacu, od razu wprawdzie wiedząc, gdzie się znajduje, zupełnie nie mogąc natomiast w pierwszej chwili zrozumieć, dlaczego tak trudno jest jej poruszać rękami i dlaczego ma dziwnie zesztywniałe plecy. Z dłońmi było również coś nie w porządku, zaciśnięcie ich sprawiało ból. Zdążyła z przestrachem pomyśleć, że pewnie jest chora, po czym spojrzała na owo bolesne wnętrze dłoni i ujrzała sześć bardzo porządnych pęcherzy. Westchnęła ciężko, uspokojona wprawdzie w kwestii choroby, ale zaniepokojona perspektywami na przyszłość; z wielkim wysiłkiem dźwignęła się z materaca, rozejrzała dookoła i zdecydowała się obudzić Okrętkę. Słońce grzało potężnie i najwyraźniej w świecie był już jasny dzień.
Okrętka z pewną niechęcią otworzyła oczy, ujrzała prześliczny, pełen słońca las, od razu zrobiło jej się przyjemniej i zrezygnowała z odwrócenia się na drugi bok i ponownego zaśnięcia. Chciała oprzeć głowę na łokciu, żeby pokontemplować przez chwilę czarowne widoki, ale ręka z niezrozumiałych przyczyn odmówiła jej posłuszeństwa. Usiadła zatem i jęknęła rozdzierająco. Posłuszeństwa odmawiały jej także plecy, wszystko ją bolało i było jakieś dziwne.
– Słuchaj, ja chyba jestem chora – powiedziała bezradnie i z niepokojem. – Coś mi jest...
– Aha – przyświadczyła Tereska zgryźliwie, usiłując wykonać rękami kilka ćwiczeń gimnastycznych. – Obie jesteśmy chore kropka w kropkę na to samo. Zastanawiam się, jakim sposobem uda nam się dostać do apteczki po bandaże. Z gołymi rękami nie wytrzymamy.
Okrętka dopiero teraz obejrzała swoje dłonie, które wyglądały identycznie jak dłonie Tereski. Spróbowała poruszyć łokciami, unosząc je i odchylając do tyłu.
– O Boże, to mi chyba skamieniało! Tobie też? Słuchaj, a może mamy reumatyzm?
– Owszem, taki specjalny gatunek reumatyzmu, którego dostaje się od wiosłowania. Dobrze zgadłaś, że to będzie trochę za dużo jak na pierwszy raz. Oprócz tego zawiadamiam cię, że czuję się zaparzona i umrę, jeśli się nie wykąpię.
Okrętka pojękując podniosła się z materaca.
– Nogi działają – stwierdziła po chwili z radosnym zdziwieniem. – Dobrze, że chociaż tyle... Jak tu jest? Da się zamieszkać?
Prześliczny las w najmniejszym stopniu nie nadawał się do biwakowania. Gęste poszycie nie zostawiało ani kawałka miejsca na namiot, a nachylone zbocze stwarzało dodatkowe komplikacje. Co gorsza, do składaka bardzo trudno było się dostać, a już zupełnie nie można było dostać się do wody. W mulistym dnie rosły gęste trzciny, między którymi stała czarna bagnista ciecz.
– W ogóle nie rozumiem, jakim cudem udało nam się w nocy wylądować tu i nie wlecieć w to bagno – oświadczyła Tereska, klęcząc na pochyłym pniu i z wysiłkiem ciągnąc sznurek, do którego uwiązany był składak. – Podziwiam naszą siłę ducha, popatrz, nawet wiosła ułożyłyśmy rozsądnie, na brzegu i za krzakiem.
– Nieprawda – przerwała Okrętka. – One tam same spadły, wyrzuciłam je byle gdzie, bo mi przeszkadzały dostać się do koców.
– Dobrze w takim razie, że nie wyrzuciłaś ich do wody. Zdaje się, że nie da rady tu zostać, las jest, ale poza tym miejsce do kitu. Na razie przytrzymaj mnie za nogi, bo się boję, że ten sznurek pęknie. Zaplątało się w trzcinach.
Sznurek pękł w chwili, kiedy Tereska sięgała już ręką do rufy składaka. Ugięte trzciny wyprostowały się natychmiast, odpychając go nieco, i pokonanie tych brakujących piętnastu centymetrów kosztowało przeszło pół godziny morderczych wysiłków. Zwyczajne wejście do wody i dotarcie do składaka okazało się niewykonalne, nogi grzęzły bowiem w bagnie po kolana już za pierwszym krokiem. Drugiego kroku Tereska nie odważyła się uczynić. Wybrała metodę polegającą na wdrapaniu się wyżej na pochyłe drzewo i pchaniu składaka długim drągiem w kierunku brzegu, gdzie na pniu czatowała Okrętka z zakrzywionym kijem. Metoda w końcu dała pożądany rezultat.
– Święci pańscy! – powiedziała Okrętka ze zgrozą, znalazłszy wreszcie pod dziobem apteczkę w tekturowym pudełku. – Gdyby mi ktoś powiedział, że w takim stanie dobrowolnie będę uprawiać gimnastykę...
– Oprócz tego, że jestem zaprzała, to jeszcze po tym drzewie zrobiłam się cała brudna – przerwała z irytacją Tereska i odepchnęła składak wiosłem od niegościnnego lądu. – Na nogach mam zaskorupiałe błoto. Daj ten bandaż i może chociaż umyjmy sobie zęby?
– Według mnie, szczotki do zębów są w którymś garnku na samym dnie rufy. Nie dostaniemy się do nich, dopóki nie rozpakujemy wszystkiego. Na litość boską, czy na tych brzegach nigdzie nie ma żadnego przyzwoitego miejsca?! Głodna jestem! Zginiemy, jeśli nie uda nam się chociaż raz gdzieś zatrzymać i rozpakować tego majdanu do końca! Co za życie...
Wyspa, którą opuściły, gęsto obstawiona była wszelkiego rodzaju zakazami. Daleko na południu rysował się ląd, robiący wrażenie zalesionego. Do lądu na zachodzie było wprawdzie bliżej, ale widniała na nim wieś, różne budynki, szosa i przystanek PKS–u. Rozbicie namiotu na przystanku PKS–u nie wydawało się szczytem marzeń. Upał rósł, głód również, ów południowy brzeg zbliżał się beznadziejnie wolno, obolałe mięśnie odmawiały usług i ogólnie biorąc było coraz gorzej. Woda, zachłannie zagarnąwszy swoje ofiary, nie chciała ich wypuścić.
Do jedynego miejsca, w którym obrzydłe trzciny rozstąpiły się nagle, pozwalając wylądować, dotarły już ostatkiem sił. Za to miejsce wyglądało zachwycająco. Miniaturowa polanka leśna dotykała jeziora, obok polanki drewniany pomościk wchodził w wodę, na środku zaś, rzecz jasna, wisiała na słupie tablica z napisem „Kąpiel wzbroniona”. Ludzi nie było, tylko na pomościku stał jakiś chłopak, może trzynastoletni, i strugał scyzorykiem patyk.
Bez słowa, bez żadnej potrzeby porozumiewania się, Tereska i Okrętka zgodnie pociągnęły lewym wiosłem i w chwilę potem dziób składaka znieruchomiał w szuwarach na skraju czystej wody. Wciąż bez słowa, w pośpiechu porzucając wszystko: składak, bagaż, wiosła i odzież, obie wbiegły do wody.
Po półgodzinie świat uległ całkowitej metamorfozie.
– Wymarzone miejsce! – stwierdziła radośnie Okrętka, rozczesując świeżo umyte włosy. – Nie rozumiem, jakim cudem może tu być tak pusto! Zmieściłoby się z pięć namiotów!
Chłopak na pomościku przestał strugać patyk, przyglądał im się przez chwilę w zadumie, po czym zszedł na brzeg, zbliżył się wolnym krokiem i przystanął na skraju polanki.
– Hej! – odezwał się z namysłem. – Ja bym wam nie radził już więcej wchodzić do wody. Gliny słychać. Warczą.
Tereska i Okrętka, zajęte rozpakowywaniem, spojrzały na niego i na moment znieruchomiały. Chłopak oparł się łokciem o drzewo, przy czym omal nie wetknął sobie w oko trzymanego w ręce patyka.
– I w ogóle schowałbym ten kajak – dodał ostrzegawczo. – Nigdy nie wiadomo, do czego się przyczepią.
– Bo co? – spytała nieufnie Okrętka,
– Dlaczego się mają czepiać? – zainteresowała się Tereska.– O co chodzi?
Chłopak miał pełen niesmaku wyraz twarzy.
– Tu jest kąpiel wzbroniona – poinformował. – I w ogóle tu jest rezerwat. Wszystko wzbronione.
– Jak to, nie wolno się tu zatrzymać?
– A nie wolno.
– Zaraz – powiedziała Tereska i porzuciła rozpakowywanie. – A dlaczego kąpiel wzbroniona?
– Bo nie pilnują. Plaża nie strzeżona. Jakby ogrodzili i pilnowali, toby było wolno. A tak to nie.
– No dobrze, ale dlaczego?
– Boją się, żeby się kto nie utopił. Postawią tablicę i mają z głowy. Jakby nie postawili, toby od razu krzyk się zrobił, że niby pozwalają, a tu proszę. Topielec. No więc zrobili zakaz. Wszędzie robią zakazy, żeby nie było na nich. Jak was, nie daj Boże, złapią, od razu dowalą z pięć stów albo kolegium.
Tereska i Okrętka popatrzyły na siebie z wyrazem lekkiej zgrozy.
– Ale jak nie złapią, to nic się nie stanie? – zainteresowała się nagle Tereska.
– Pewnie, że nic, bo tu nawet jakby kto chciał, to się nie utopi. Chyba że całkiem pijany, a i to nie od razu.
– To znaczy, że co? – zdenerwowała się Okrętka. – Nie można tu postawić namiotu i zanocować?
– Niech was ręka boska broni. Za namiot to już kolegium murowane. Pilnują i z lądu, i z wody.
– Przecież to się można powiesić! Gdzie w takim razie jest miejsce dla ludzi?!
– Dla ludzi to nigdzie. Ale na namioty powyznaczali, tylko że nie tu. Na Mamrach cała ta strona to rezerwat, ale na Darginie możecie coś znaleźć. A już na Niegocinie pełno tego, co krok to pole namiotowe.
Okrętka zmierzwiła sobie na głowie świeżo uczesane włosy. Tereska ze zmarszczonymi brwiami rozejrzała się wokoło i popatrzyła na chłopaka.
– Słuchaj, mów jak człowiek. Po pierwsze, powiedz uczciwie, nie teoretycznie, tylko tak jak jest w praktyce. Nie można tu trochę posiedzieć i na przykład zjeść śniadanie?
Chłopak pomyślał chwilę.
– Śniadanie można – zawyrokował. – Byle ognia nie palić.
– Dobrze. A po drugie, gdzie ten Dargin, gdzie ten Niegocin i gdzie tam jest jakieś ładne miejsce? Znasz te jeziora?
– Pewnie, że znam. Każdy kawałek, od małego. Jeszcze niedawno można było wszędzie robić, co kto chciał, dopiero od zeszłego roku zaczęli takie sztuki. A w przyszłym roku będzie jeszcze gorzej, całe jeziora mają ogrodzić i będą przez furtkę wpuszczać za biletami. Na Dargin to tu zaraz przepłyniecie, przez Kirsajty, tam gdzie pasażerskie przechodzą. I z tej strony, na tym brzegu, z jaki kilometr od wyspy, albo trochę więcej, będzie taka zatoczka. Od wody jej prawie nie widać, a od lądu pilnuje jeden taki i od razu wam mogę powiedzieć, że go przez dziś i jutro nie będzie, bo do Warszawy do narzeczonej pojechał. Dopiero jutro na wieczór wróci.
Chłopak wygłaszał komunikat jednym tchem, ale Tereska pozbyła się już oszołomienia i w lot pojęła, że część informacji jest wręcz bezcenna. Chłopak okazał się skarbem, który bezwzględnie należało wykorzystać. Przykucnęła obok niego na ścieżce, odsunęła igliwie i kawałkiem patyka zaczęła rysować.
– Uważaj. Tu jest nasz brzeg. Tu jest północ, tu południe. Potrafisz narysować drogę do tej zatoczki?
Chłopak wyjął jej patyk z ręki i przystąpił do uzupełniania rysunku. Okrętka z przejęciem nanosiła obrazek ze ścieżki na odwrotną stronę nieszczęsnej mapki samochodowej. Tereska z największą starannością usiłowała zapamiętać kolejność punktów orientacyjnych. Najpierw przystań, potem duży półwysep, potem dwie wysokie sosny, potem wielkie zwalone drzewo... Powoli zaczęła już rozumieć, że chyba dokonały nie najszczęśliwszego wyboru i znalazły się na terenach niegościnnych. Okrętka pojęła to również.
– Z tego wszystkiego widzę, że diabli nas zanieśli za daleko – powiedziała ponuro. – Trzeba było wysiąść pod Giżyckiem, a nie pchać się na Mamry.
Zatoczkę znalazły już o piątej po południu, zabłądziwszy w szuwarach zaledwie trzy razy. Na jej skraju stała tablica zakazująca stanowczo rozbijania namiotów i palenia ognisk, ale pomne informacji o narzeczonej, zlekceważyły zakazy i z prawdziwą satysfakcją wysiadły na ląd.
Pierwszy raz wreszcie można było rozwiązać worek z namiotem. Nie bacząc na trud, zapomniawszy o bólu mięśni, Tereska i Okrętka urządzały gospodarstwo w stanie euforycznego szczęścia. Nadmuchiwanie materaców wydawało im się samą przyjemnością, przypadkowe wrzucenie do wody jednej pary pantofli, jednego jaśka i połowy koca uznały za miłe urozmaicenie.
– Do wieczora wyschnie na pieprz – orzekła beztrosko Tereska.
– Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam, że miałam się bać chuliganów i rozmaitych opryszków – powiedziała Okrętka, zbierając rosnące dookoła w wielkiej obfitości poziomki. – O, maliny już dojrzewają, za tydzień będzie pełno. W porównaniu z tym, co przeżyłam dotąd, chuligani wydają mi się niewinną rozrywką.
– Nie ma takiego chuligana, który by mi przeszkodził spędzić dzisiaj spokojną noc. Upieczemy sobie kiełbasę, jeśli się jeszcze nie zaśmiardła. Czekaj, ty zbieraj, a ja skombinuję drewno na ognisko, bo i herbatę musimy zaparzyć. Inaczej nie będziemy miały co pić.
Z drewnem na opał Tereska umiała się obchodzić, było go zresztą wokół pod dostatkiem. W ciągu godziny przygotowała imponujący stos cieńszych i grubszych kawałków pociętych na odpowiednią długość. Okrętka, zapełniwszy garnek poziomkami, nalewała do drugiego wodę, filtrując ją przez podwójnie złożoną gazę.
– Jak gotujemy? – spytała. – Zwyczajnie na ogniu, żeby zakopcić?
Tereska spojrzała krytycznie na przygotowane drewno.
– Czy ja wiem... Lepiej byłoby na węglach, ale nie mam siły szarpać się teraz z grubym drewnem. Na ogniu, jutro umyjemy garnek.
– Obejrzyj kiełbasę, może też ją trzeba umyć.
– Już oglądałam, mnie się zdaje, że dobra, ale długo nie wytrzyma. Siódma godzina, najwyższy czas brać się do kolacji. Gdzie robimy ognisko? Tu?
Okrętka odstawiła garnek z wodą, obejrzała niepewnie jezioro, namiot i Tereskę i przyklękła obok zapasów.
– A nie będzie dym leciał do namiotu? – spytała, wyciągając kolejno chleb, nóż i paczkę z kiełbasą.
Tereska ze stęknięciem podważyła saperką darń w upatrzonym miejscu.
– Nie, dym będzie leciał do jeziora.
– Skąd wiesz?
– Z fizyki. Te kretyńskie szkolne wiadomości czasem się na coś przydają.
Okrętka zaniechała obwąchiwania kiełbasy i popatrzyła na nią z niedowierzaniem.
– Wygłupiasz się?
– Nic podobnego. Cieplejsze powietrze co robi?
Okrętka zastanowiła się przez chwilę.
– Grzeje – odparła po namyśle.
– Głupia jesteś. W sensie ruchu! Co robi?
– Leci do góry.