Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Robert Górski złożył mi wizytę. Powitałam go z podwójną, a nawet potrójną przyjemnością, bo nie tylko żywiłam do niego prywatną sympatię, nie tylko od razu zyskałam nadzieję na jakieś tajemnice śledcze, ale przy okazji oderwał mnie od ciężkiej pracy, która wychodziła mi już nosem, uszami i czubkiem głowy. Musiałam zrobić porządek w szufladach z papierami, ponieważ zginęła gdzieś polisa ubezpieczeniowa, na której znajdował się numer telefonu, do czegoś tam niezbędny i już nawet zdążyłam zapomnieć do czego. Pretekst, żeby porzucić to okropne zajęcie, zachwycił mnie niezmiernie. Tajemnicę śledczą podinspektor Górski zwierzył mi niezwłocznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
O wszystkim, co działo się niejako poza mną, dowiedziałam się rzecz jasna, dopiero później.
Niejaki Philip Feuillet, Holender pochodzenia belgijskiego, młodzieniec dwudziestoletni, skończywszy pracę, wracał do domu na rowerze. Dokładniej mówiąc, zamierzał wracać na rowerze, tak jak przyjechał, i na przestrzeni mniej więcej kilometra swój zamiar realizował. Później pękł mu łańcuch.
Bardzo źle Philip pomyślał o swoim młodszym bracie, który podstępnie zabrał normalny, przyzwoity rower i zostawił mu tego starego strupla, dawno nadającego się tylko do kasacji. Wściekły był na głupiego gówniarza już rano, kiedy wyjeżdżał do pracy, ale miał nadzieję, że jakoś dociągnie, a rower był najprostszym rodzajem komunikacji pomiędzy jego miejscem pracy i miejscem zamieszkania. Na skróty wychodziło wszystkiego raptem czternaście kilometrów...
W niedzielne wczesne popołudnie ruch w okolicy panował zerowy, a nawet gdyby coś jechało, to przecież osobowy samochód nie zabierze go razem z tym złomem, nieporęcznym i nieskładalnym. Wyrzucić rupiecia Philip jeszcze nie chciał w obawie przed dalszymi zakusami brata, a także przez oszczędność. Zły jak diabli ruszył piechotą, prowadząc to świństwo.
Zostało mu jeszcze sześć kilometrów, kiedy zdecydował się odpocząć. Zszedł z szosy między zarośla, przysiadł za krzakiem i wypił jedno z piw, wiezionych do domu. W polu widzenia i nawet dość blisko stała siedziba starej Bernardyny, która niedawno umarła, ale z tej siedziby żadnej korzyści się nie spodziewał, bo Bernardyna nigdy w życiu roweru nie miała. Poniewierał się może u niej łańcuch od krowy, nikt jednakże jak dotąd, na łańcuchu od krowy rowerem nie jechał.
Gapił się bezmyślnie w tamtym kierunku, nic się nie działo, samochody przejeżdżały rzadko, aż nagle jeden skręcił z szosy i podjechał wprost do podupadłej nieco rudery. Philip zdziwił się dopiero po chwili, bo przesadnie błyskotliwego umysłu nie posiadał, i patrzył nadal, zaciekawiony, co też za interes może mieć piękny, ciemnozielony mercedes do pustego domu ubogiej staruszki. W dodatku nieżywej.
Widoczność ograniczały mu trochę rozrośnięte krzewy, ale widział, jak z mercedesa wysiadł jakiś facet. Rozejrzał się, obszedł dom dookoła i znów wsiadł do samochodu. Wszystko zastygło w bezruchu, ciemnozielony mercedes zlewał się z nieco jaśniejszym, ale również zielonym tłem, i gdyby Philip nie dostrzegł jego przybycia, nie zauważyłby nawet, że cokolwiek tam stoi.
Uczucie zniecierpliwienia było mu obce. Porozważał chwilę, co zrobić, ruszyć w drogę do domu czy wypić jeszcze jedno piwo. Zdecydował się na piwo.
Był w połowie puszki, kiedy facet z mercedesa znów wysiadł. Nic nie robił, stał wśród krzaków i jakby na coś czekał. Doczekał się, nadjechał szary peugeot, skręcił identycznie i podjechał kawałek dalej, tak że skrył się za domem. Facet szybko ruszył w tamtym kierunku, Philip wiedział, że z tej niewidocznej dla niego strony znajduje się wejście do domu nieboszczki Bernardyny, wysnuł nawet wniosek, że być może, chcą wejść do środka, facet z mercedesa i ten ktoś z peugeota, ale w chwilę później ujrzał wracające do mercedesa dwie osoby. Owegoż faceta i babę. Razem szli, dotarli na tyły samochodu, jakby do bagażnika. Coś robili. Tyłu mercedesa Philip nie widział wcale, zasłaniał go gąszcz zarośli. Baba musiała tam zostać, bo facet sam poszedł ponownie za dom, po dłuższej chwili wrócił, wsiadł do mercedesa i odjechał.
Trzeciej puszki piwa Philip już nie pił. Wykończył drugą, cały czas zastanawiając się, gdzie podziała się baba, nie siedzi tam przecież za krzakami ani nie odeszła piechotą. Uznał, że chyba odjechali razem, zapewne później wrócą po jej samochód, ale wrażenie, iż została pod krzakiem, było tak silne, że ruszywszy się wreszcie z miejsca, poszedł sprawdzić.
Jednakże pod żadnym krzakiem baby nie było. Philip zajrzał za budynek, w pierwszej chwili nie dostrzegł peugeota, ale wypatrzył go w szopie przy domku. Kiedyś to była drewutnia, teraz pusta ruina. No, nie pusta, aktualnie wypełniona szarym peugeotem.
Wzruszył ramionami, bo go to kompletnie nic nie obchodziło, nawet na numer tego samochodu nie zwrócił uwagi, poczuł się okropnie głodny, wrócił do swojego roweru i ruszył do domu.
Tym sposobem, nie mając o niczym zielonego pojęcia, stał się świadkiem początku potężnej afery, co niestety, na złe mu wyszło.
Co działo się ze mną, wiedziałam doskonale na bieżąco.
W niewłaściwej chwili znalazłam się w niewłaściwym miejscu... A może właśnie odwrotnie? Może chwila i miejsce były jak najbardziej właściwe? W każdym razie rezultaty tego znalezienia się przeszły wszelkie oczekiwania i wypadły raczej dość efektownie.
Z Francji, przez Belgię, wjechałam do Holandii. Zamierzałam się gdzieś tam zatrzymać na noc, bo w planach miałam podróż do Kopenhagi, do Alicji, bardzo okrężną drogą. Lądową, przez Szlezwig i Holsztyn, dalej przez Jutlandię, Fionię i najdłuższy most w Europie. Zważywszy kwitnącą we mnie coraz bujniej skłonność do błądzenia gdzie tylko się da, mogło to potrwać.
Postanowiłam zatem zanocować w pierwszym mieście, jakie mi się napatoczy, mniej więcej w połowie drogi. Padło na Zwolle.
Zaczynało zmierzchać. Deszcz padał. Mgły snuły się już w czasie białego dnia. W deszczu, mgle i ciemnościach najeździłam się dosyć, za nic w świecie nie chciałam więcej. Zjechałam do centrum i rozpoczęłam poszukiwanie hotelu.
Tą akurat trasą jechałam pierwszy raz, a z mapy drogowej wynikało, że Zwolle to jakieś małe miasteczko. Nic podobnego! Okazało się wielkim kurortem, pełnym zieleni, z rzeką, która wcale nie była rzeką, tylko kanałem, zapchanym przystaniami, statkami, jachtami, łódeczkami, całym asortymentem atrakcji turystycznych, a to docelowe centrum gdzieś mi się rozmyło. Hotele z reguły są podpisane i widać je z daleka, nie dostrzegłam żadnego, poza tym odbiegły mnie wszelkie nadzieje, bo znaleźć pokój w pełni sezonu w miejscowości turystycznej to prawie senne marzenie. Jednakże jechałam dalej, bo co właściwie mogłam zrobić innego?
Widoczność była jeszcze niezła, ale deszcz padał coraz porządniej. Na ulicy pusto, ludzi jakby wymiotło, wplątałam się w jakieś eleganckie zaułki, krzewy, klomby, trawniki, prywatny parking, i szczęśliwym trafem na ten parking wjeżdżał facet w samochodzie. Zrozumiał, że czegoś chcę, opuścił szybę, ja, rzecz jasna, również, spytałam o hotel, starając się używać wyłącznie słów międzynarodowych, bo z językiem holenderskim miewałam już kontakt. A owszem, hotele tu istniały, najbliżej, o cudzie, znajdowała się Campanilla, w prawo, w lewo, prosto i tym podobne dało się zrozumieć.
Znalazłam tę cholerną Campanillę, z dużym wysiłkiem, ale jednak. Nie tyle może wedle jego wskazówek, ile raczej dzięki temu, że miałam przy sobie aktualny katalog Campanilli, z nazwami ulic i dojazdami. Czytać, chwalić Boga, umiem.
W Campanilli nie było miejsca. Ani jednego, zero. Młodzieniec w recepcji ludzkie uczucia posiadał, języka francuskiego nie znał, ale władał angielskim i niemieckim, zadzwonił do Mercurego, który znajdował się gdzieś tu w pobliżu, i zarezerwował mi pokój. Mieli mnie w komputerze, bo właśnie przed czterema dniami opuściłam po wakacyjnym pobycie poprzedni hotel sieci Mercure. Pożałowałam, że nie zostawiłam im większego napiwku, chociaż, jak widać, już i ten skromniejszy wystarczał.
Objaśnienia zrozumiałam. W prawo, prosto, za światłami w lewo, przez most, rondo, znów prosto, czterysta metrów...
I tu chyba pojawił się jakiś błąd, umknęło gdzieś zero. Przejechałam czterysta metrów, pięćset, kilometr, nic, chała. Sama przyroda, coraz ciemniej i deszcz. Dookoła żywego ducha, nawet samochodu żadnego, musiałam coś przeoczyć.
Zawróciłam w miejscu bezwzględnie niedozwolonym, przez podwójną ciągłą linię, sprzecznie z kierunkiem ruchu, ale gliniarz z mandatem ucieszyłby mnie do szaleństwa, dowiedziałabym się od niego, gdzie jest ten piekielny hotel. Niestety, nie miałam takiego fartu. Dojechałam z powrotem do ronda, do kanału, przejechałam przez most, ponownie zaczęłam zawracać, rozglądając się dość rozpaczliwie, bo może zobaczę cokolwiek otwartego, bar, stację benzynową, może taksówkę albo człowieka...
No i coś było. Malutka stacja benzynowa z jedną pompą i sklepikiem, ale za to bez żywej obsługi. Już zaczęłam podejmować rewolucyjne postanowienia, w rodzaju wybicia szyby, kradzieży albo co, kiedy nagle za rogiem budyneczku ujrzałam ludzką istotę. Facet sprawdzał sobie ciśnienie w oponach.
Dopadłam go i zadałam pytanie w kwestii hotelu, posługując się tajemniczym językiem angielsko-niemiecko-duńskim, bo byłam zdania, że taka mieszanina w Holandii stwarza największe szanse. Siedzący w kucki facet podniósł głowę.
– Przepraszam bardzo, ale ja nie rozumiem – powiedział ze skruchą.
Trudno się dziwić, sama siebie bym nie zrozumiała. Ale nagle dotarło do mnie, że dla odmiany, ja rozumiem. Zdumiałam się śmiertelnie.
– Pan mówi po francusku?!
– Ja jestem Francuz...
No nie, to już z pewnością cud! W Holandii, w kompletnie pustym mieście, spotkać na ulicy jednego jedynego człowieka i proszę. Francuza! Nie do uwierzenia...
Wiedział, gdzie jest ten hotel, w dodatku jechał w tamtą stronę, dopilotował mnie na miejsce. Patrzyłam na licznik, oczywiście, zgubione zero, nie żadne czterysta metrów, tylko równo cztery kilometry. W życiu bym sama nie trafiła, bo znak informacyjny Merkurego, bardzo mały, tkwił nisko, zatopiony w zieleni, a sam budynek wznosił się w głębi i prowadziły do niego parkowe alejki. Zaraz po skręcie już go było widać, jednakże należało wiedzieć, gdzie skręcić.
Parking przed hotelem nie był przesadnie zapchany, wolne okazały się nawet dwa pierwsze miejsca w drugim rzędzie, najbliżej wejścia. Spodobały mi się na pierwszy rzut oka. Podjechałam tam, zatrzymałam się na samym skraju i zgasiłam silnik.
Nie wysiadłam od razu. Siedziałam w samochodzie, napawałam się ulgą i odpoczywałam. Deszcz lał rzetelnie. Smętnie usiłowałam policzyć, ile parasolek zostawiłam w domu, ze sześć chyba, przy sobie nie miałam ani jednej. Za to przypomniało mi się, że posiadam także aktualny wykaz hoteli Mercure, z adresami i dojazdem, tak samo jak Campanilli, i teoretycznie mogłam z niego skorzystać, zamiast szukać stacji benzynowych i łapać ludzi po ulicach. Ale nie czyniłam sobie wyrzutów. W praktyce wykaz był mi niedostępny, znajdował się gdzieś z tyłu, możliwe, że pod fotelami na podłodze, a możliwe, że w torbach na ich plecach, ciasno upchnięty. Z pewnością nie dałabym rady go stamtąd wyszarpnąć.
Zdecydowałam się wreszcie ruszyć ze swojego miejsca. Światło znad bliskiego wejścia do hotelu padało na fotel pasażera i w jego blasku widać było leżące tam przedmioty. Otwarta torebka, komórka, butelka wody mineralnej, papierosy, zapalniczka, śmieci, stary atlas drogowy, rozmaite rachunki i jedna rękawiczka. Reszta na ziemi. Przypomniało mi się, że na autostradzie raz zahamowałam dość gwałtownie, bo drogowskaz wyskoczył znienacka, przedtem zasłaniała go ciężarówka. A możliwe, że się trochę zamyśliłam.
Schyliłam się i zaczęłam zbierać rzeczy z podłogi. Portfel przede wszystkim, portmonetka, nowy atlas, zasilacz do komórki, dosyć dużo bilonu, ciemne okulary, druga rękawiczka, pokwitowania z bankomatów... Trochę to potrwało, szczególnie bilon i liczne papierki przysporzyły mi trudności, uczono mnie jednakże z wielkim naciskiem, żeby nie zostawiać byle gdzie żadnych świstków z numerami kart kredytowych. Mogłam, oczywiście, wysiąść i pozbierać to wszystko od drugiej strony, co byłoby znacznie łatwiejsze, ale ciągle lał deszcz. Nie miałam najmniejszej ochoty moknąć, nawet gdybym miała moknąć tylko w dolnej połowie i od tyłu.
Usłyszałam samochód, który podjechał i zaparkował na wolnym miejscu po mojej lewej stronie, przeleciały po mnie jego światła. Ściśle biorąc, nie po mnie, tylko po moich szybach, bo ciągle byłam schylona i na rączce biegów odgniatałam sobie żołądek. Skończyłam te parterowe zabiegi i wyprostowałam się, kiedy obok trzasnęły drzwiczki. Otworzyłam moje, automatycznie zapaliły się światła, naciągnęłam na głowę kaptur nieprzemakalnej kurtki, wysiadłam i ruszyłam ku tyłowi samochodu.
Dokładnie w tym momencie ruszył facet obok i zetknęliśmy się przy moim bagażniku. Światło padało na jego twarz także od dołu, z samochodu, zatem daszek czapki jej nie zasłaniał. Przyjrzałam mu się dokładnie, aczkolwiek całkowicie bez powodu.
Obydwoje mruknęliśmy „przepraszam”, zdaje się, że w dwóch różnych językach. Niewykluczone, że przeprosiłam go po duńsku, bo przecież jechałam do Danii i byłam coraz bliżej jej granic. Odszedł od razu, niknąc gdzieś w mroku, ja zaś wywlokłam podręczną walizkę na kółkach, wygrzebałam torebkę z przyległościami i sięgnęłam po atlas, żeby w spokoju sprawdzić dalszą trasę. Coś z niego wyleciało. Rozejrzałam się, bo i z wypchanej torebki mogło mi wylecieć, i rzeczywiście, drugi papier leżał pod kołem samochodu. Podniosłam makulaturę, otrząsnęłam z wody i wreszcie udałam się do hotelu.
Cudowne miejsce. Żadnego stopnia, żadnej górki, żadnego krawężnika, po płaskim terenie wprost do recepcji i do windy. No owszem, w takich warunkach mogę się nawet opiekować własnym bagażem.
Nazajutrz odjechałam do Danii przez Puttgarden i Rodby, rezygnując z drogi lądowej, bo w tym ustawicznym deszczu i beznadziejnej plątaninie autostrad kompletnie straciłam cierpliwość.
Na samochód, drugą dobę stojący na hotelowym parkingu, uwagę zwrócił pies.
Goście z Anglii, młode małżeństwo z dzieckiem i psem, przyjechali wczesnym wieczorem i zaparkowali gdzieś w środku pierwszego rzędu pojazdów. Zabrali bagaże i ruszyli ku wejściu.
Pies imieniem Amo, raczej dość okazały, prowadzony na smyczy, pociągnął nagle za sobą swoją sześcioletnią panienkę i podbiegł do drugiego samochodu w drugim rzędzie. Głuchy na rozmaite okrzyki i rozkazy, obwąchał mercedesa bardzo starannie, usiadł obok tylnego koła i zawył przeciągle i posępnie.
Państwu bagaże wypadły z rąk. Wieczór, w przeciwieństwie do tego sprzed dwóch dni, był pogodny, słońce dopiero zachodziło, widoczność panowała znakomita i wokół kręciło się trochę ludzi. Nie tłum, ale dostatecznie dużo, żeby pies spowodował kompromitację, bo co to za pies i jak wychowany, jeśli publicznie wyje okropnym głosem i nie pozwala się odciągnąć od cudzego samochodu.
Nie było to arabskie targowisko ani polski tramwaj, nie wtrącili się zatem wszyscy od razu, zainteresowanie okazano dyskretnie. Ktoś tam bliżej udzielił jakiejś rady, ktoś dalej odwrócił się i gapił, z hotelu wyjrzała recepcjonistka, wyszedł portier. Państwo usiłowali udawać, że nic się nie dzieje, pies upierał się przy swoim. Dziewczynka zaczęła płakać.
Obsługa hotelu zdecydowała się na interwencję, padły wstępne pytania. Państwo stanowczo twierdzili, że ich pies jest normalny, szczepiony i bardzo mądry. Tym bardziej jego zdanie należało wziąć pod uwagę, coś musiało być nie w porządku z samochodem. Portier zajrzał do środka, spróbował otworzyć drzwiczki, ale były zamknięte, powiadomił więc tylko wszystkich, że na tylnych fotelach leżą jakieś drobne przedmioty. Nie wiadomo, po co udzielił tej informacji, bo każdy mógł zajrzeć i sam to zobaczyć. Państwo zdołali wreszcie odciągnąć psa, który w oddaleniu od mercedesa przestał wyć, dzięki czemu dziewczynka przestała płakać. Atmosferze nieco ulżyło.
Pozostało jednakże zainteresowanie. Ktoś z gości zaopiniował, że sprawą powinien zająć się hotel, bo pies może wyć za każdym razem, kiedy zobaczy samochód, który najwidoczniej budzi w nim żywą niechęć, a taki rodzaj dźwięków trudno będzie wytrzymać. Hotel był podobnego zdania, rozpoczęto poszukiwanie właściciela.
Bez wielkiego trudu, w ciągu dwudziestu minut, ustalono, że właściciela nie ma. Wszyscy aktualni goście hotelowi przypisani byli do określonych samochodów, a ten jeden okazał się bezpański. W dodatku nie wiadomo, jak długo tu stoi.
Portier przypomniał sobie nagle, że dwa dni temu przed południem jeszcze go nie było. Wie na pewno, bo pomagał gościom upychać bagaże w samochodzie, stojącym akurat w tym miejscu, po czym goście odjechali, poza tym, samochód gości to był volkswagen, a nie mercedes. Natychmiast potem recepcjonistka przypomniała sobie, że tego dnia w południe zaczął kropić deszcz i sama przyglądała się ze współczuciem, jak bardzo starsza osoba gramoliła się z samochodu, tu właśnie parkującego, wywlekały ją dwie osoby znacznie młodsze, trwało to w nieskończoność, a całe to damskie towarzystwo usiłowało chronić fryzury. Parasolkę nawet miały, ale brakowało im do niej rąk. Marki ich wozu nie pamięta, ale był czerwony, więc to z pewnością nie ten.
Z czego wynikło, że ten mógł tu stać od popołudnia, nie wcześniej, i nikt już na niego nie zwrócił uwagi.
Stałby zapewne jeszcze długo, nie przeszkadzając nikomu, bo hotelowy parking był obszerny, gdyby nie pies, który w jakiś tajemniczy sposób spowodował poruszenie. Zapewne wydanym z siebie głosem, bo grobowe wycie zazwyczaj budzi co najmniej niepokój.
Portier przepisał numer z tablicy rejestracyjnej, recepcjonistka pogrzebała w komputerze i wyszło na jaw, iż właścicielką pojazdu jest niejaka Ewa Thompkins, Angielka pochodzenia polskiego, zamieszkała w Londynie, w Chelsea, w domu własnym. Możliwe. Gdzie jednakże mogła znajdować się w tej chwili Ewa Thompkins z Chelsea, skoro jej samochód stał przed hotelem Mercure w Zwolle i denerwował psa?
Ponadto Ewa Thompkins nie była gościem hotelowym ani obecnie, ani wcześniej, ani w ogóle nigdy. Gdyby była, nikt by się dalej w sprawę nie wdawał, gość hotelowy na wakacjach ma prawo robić, co mu się podoba, może zostawić samochód i udać się dokądś na grubsze pijaństwo, ewentualnie zapomnieć o świecie w objęciach gacha. Jeżeli jednak gościa nie ma, a samochód stoi...?
I w dodatku pies wyje...
Zakłopotanie personelu rosło i w końcu recepcjonistka bąknęła właściwe słowo:
– Policja...
– Czy to warto...? – przyhamował ją niepewnie portier. – Może jeszcze poczekać?
– A jeśli on znów będzie wył...?
– Poprosimy, żeby omijali to miejsce. Z daleka nie wyje.
Państwo Clark chętnie zgodzili się omijać podejrzany pojazd szerokim łukiem, co przyszło im łatwo, bo w grę wchodziły wszystkiego raptem dwa wyjścia i wejścia, po czym samochód przestał jeszcze jedną dobę. Nikt się przy nim nie pojawił, za to zatrzymał się na chwilę kolejny gość hotelowy, Szwajcar z rejonu Genewy. Pociągnął nosem, powęszył i udał się do recepcji.
Sumitując się bezgranicznie, oznajmił, że on mieszka nad Jeziorem Genewskim, gdzie jest szalenie czyste powietrze, żadnych papierosów ani niczego podobnego nigdy w życiu nie palił, więc ma doskonały węch. I wydaje mu się, że na parkingu czuć jakiś nieprzyjemny odór. W jednym miejscu wprawdzie, nie wszędzie, ale i tak powinno się chyba coś z tym zrobić, bo może gdzieś tam zdechło jakieś stworzenie albo ktoś zostawił w samochodzie produkty spożywcze, o których zapomniał.
Dyżur w recepcji miał akurat młodzieniec, którego wczoraj nie było, wieść o osamotnionym samochodzie jednakże już się wśród obsługi rozeszła, ponadto wczorajsza recepcjonistka też się znalazła i zmartwienie spęczniało. Młodzieniec, student, zatrudniony w okresie wakacyjnym, był wielbicielem kryminałów i z wielkim zapałem poparł myśl o policji. Nie miało sensu dłużej zwlekać.
Holandia to kraj przyzwoity, obowiązkowy i uporządkowany, ale czysty przypadek sprawił, że w radiowozie, który przyjął meldunek o podejrzanym zjawisku, znajdował się akurat inspektor Jue Rijkeveegeen z amsterdamskiego wydziału zabójstw. Oglądanie podejrzanych zjawisk nie należało do jego obowiązków, tym radiowozem zamierzał po prostu pojechać kawałek dalej, jednakże zgodził się zboczyć i w rezultacie, przyjechawszy bardzo szybko, uprzejmie wysłuchał powściągliwej opowieści o kłopocie. Nie przejął się zbytnio i nie wykazywał dzikiej chęci działania aż do chwili, kiedy sam zbliżył się do tajemniczego mercedesa. Też nie palił, tak jak Szwajcar, węch miał, pochylił się nad bagażnikiem, uważnym wzrokiem obrzucił wnętrze i oblekł twarz w wyraz powagi.
– Właściciel Ewa Thompkins – zaczął rzeczowo – z Anglii. Dokładny adres jest?
– Jest – odparła czym prędzej wpatrzona w ekran komputera recepcjonistka.
– Telefon?
– Też jest. Zero zero cztery cztery...
– Proszę mi to zapisać.
Nikt nie zaprotestował, kiedy z hotelowego telefonu zadzwonił do Chelsea, bo wszyscy byli ciekawi, co z tego wyniknie. Angielski język znał bardzo dobrze i bez trudu mógł się porozumieć.
A otóż okazało się, że nie. Telefon z tamtej strony odebrała jakaś osoba, która z angielskim miała szalone trudności i inspektor zapomniał o kamiennym wyrazie twarzy. Doszło do tego, że w jakimś momencie otarł nawet pot z czoła, po czym ożywił się i poprosił recepcjonistkę o notowanie. Z powtarzanych przez niego słów i zadawanych pytań wszyscy wywnioskowali, że owej Ewy w Chelsea nie ma, wyjechała na wakacje, ale wcale nie znajduje się w Holandii, tylko albo we Francji, albo w Polsce. Polska, jako kraj, który dopiero co wszedł do Europy, nie stanowiła pojęcia całkowicie obcego, geograficznie można ją było umiejscowić. Przejęta niezmiernie recepcjonistka z wielkim wysiłkiem pisała okropnie dziwne dyktando.
Inspektor umęczył się tak, że wyrwały mu się z ust tajemnice służbowe.
– Tam jest gosposia – rzekł. – Kuzynka Ewy Thompkins. Nie zna żadnego języka. Ale ta Ewa docelowo pojechała do Polski i ma tam adres...
Pochylił się nad zapiskami recepcjonistki, stuknął głową w głowę płonącego zapałem studenta, który też się pochylił, i obaj razem zaczęli odczytywać.
– Karol... Roberto... Anna... znów Karol... Ola... Olso... Ooooo... Watson... Sherlock Holmes i doktór Watson... Waterloo...
– To co to jest? – zainteresował się chciwie portier.
– Nazwa miasta – wyjaśnił inspektor, gwałtownie usiłujący odzyskać równowagę. – Pierwsze litery. K R A K O O O W...
Spojrzał na recepcjonistkę i nic nie musiał mówić, bo od razu rzuciła się do komputera i weszła na Internet.
– A gdzie S i H? – oburzył się student.
– Nie. Ona miała na myśli W. Doktór Watson. Sherlocka Holmesa dołożyła, żebym zrozumiał. Zrozumiałem.
– To nie jest tak dużo O, tylko jedno – powiedziała recepcjonistka. – Kraków. Czegoś z tyloma O nie ma wcale. Kraków, miasto w Polsce.
Inspektor kiwnął głową, bo tyle już sam odgadł. Znów pochylił się nad kartką.
– Zaraz, mamy więcej.
Dalszy ciąg tekstu przypominał książkę telefoniczną albo wykaz imienin. Stephen, Ewa, Waterloo, widocznie nazwa pola bitwy wydawała się osobie najbezpieczniejsza, znów Ewa, Richard, Yard, Scotland Yard, Niven, David Niven, Nancy, Anna, 3, appartament 34. Wyszło im z tego dziwne słowo SEWERYSYNDNNA. Po konsultacji z Internetem wyrzucili litery niepotrzebnie powtarzane i pozostało SEWERYNA. Owszem, taka ulica w owym Krakowie istniała.
Pot z czoła otarli już wszyscy. Inspektor uświadomił sobie nagle, że całą policyjną robotę, nie wiadomo dlaczego, odwala w hotelu. A, bo chce się najpierw upewnić, czy interwencja policji jest w ogóle potrzebna. Telefon na tego Seweryna w Krakowie...
– Liczyć ona umiała – wyrwało mu się. – Liczby mówiła normalnie, po angielsku.
– Trzeba zadzwonić – podsunął roziskrzony recepcjonista-student.
Inspektor spojrzał na niego, machnął ręką na procedury i uczynił znaczący gest ku recepcjonistce. Wpatrzona w internetowe informacje, wypukała numer i oddała mu słuchawkę.
Ktoś się odezwał z tamtej strony. Kobieta.
– Do you speak English? – spytał inspektor beznadziejnie.
– Yes, I do – usłyszał w odpowiedzi i prawie nie uwierzył swemu szczęściu.
Reszta rozmowy przebiegła bez specjalnych zakłóceń, jeśli nie liczyć treści, która, wyraźnie na to wyglądało, zaskoczyła obie strony. Po bardzo długiej chwili inspektor odłożył słuchawkę i opanował swoje emocje.
– Sprawa na razie jest w toku wyjaśniania – oznajmił beznamiętnie i niemiłosiernie, nie podając żadnych więcej szczegółów. – Ekipa zajmie się samochodem. Mogą państwo wrócić do swoich normalnych obowiązków.
Akurat im było w głowie wracanie do normalnych obowiązków, skoro z wypowiedzi jednej dostępnej strony wynikały jakieś zupełne niezwykłości. Recepcjonista-student, recepcjonistka, portier, sprzątaczka i przysłuchujący się dyskretnie gość, Szwajcar z węchem, zdołali pojąć, że osoba poszukiwanej Ewy Thompkins stanowi fatamorganę. Ów ktoś z drugiej strony w ogóle jej nie zna i w życiu jej na oczy nie widział. Afera zaczynała warczeć w powietrzu.
W pół godziny przyjechała zapowiedziana ekipa i samochód został otwarty.
Wnętrze nie przedstawiało sobą niczego niezwykłego. Owszem, na tylnych fotelach leżały jakieś małe torby, zmiętoszona garderoba w rodzaju sweterka, rękawiczek, szaliczka, jakieś obuwie turystyczne, kosmetyczka prawie pusta, zawartość bagażnika jednakże przedstawiała się bardziej sensacyjnie.
Natychmiast po otwarciu woń runęła na cały parking. I trudno się było temu dziwić, skoro jej źródłem okazały się damskie zwłoki.
Pies miał rację. Rzeczywiście należało go potraktować poważnie...