Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Profesor Perward, właściciel nietypowego zoo, prezentującego skamieniałe pozostałości zwierząt sprzed wieków, zastanawia się nad możliwością otrzymania autentycznego materiału komórkowego dinozaura.
Czy jest to możliwe? Jaki będzie finał jego pracy?
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Gminy Wałcz w Lubnie
Biblioteka Publiczna w Śremie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Cała szóstka spoglądała teraz na niego z dachu kabiny. Widział po ich minach, że posądzali go albo o żart, albo o pomieszanie zmysłów.
Nagle Charlotte zapytała tonem niemal łagodnym:
Nie skończył, bowiem zobaczył, jak ich twarze zmieniają wyraz, a oczy wprost rosną ze strachu. Zorientował się, że wcale nie patrzą na niego lecz poza niego...
Dopiero, czując zamykającą się nad nim zimną wodę, zaczął powoli rozumieć co się stało. Co się dzieje. Nawet nie bolało. a przynajmniej, nie od razu...”
W serii Horror ukazały się dotąd następujące pozycje:
Harry Adam
Knight,
GEN
Guy N.Smith, TUNEL
* Guy N.Smith, DZWON ŚMIERCI I
** Guy N.Smith, DZWON ŚMIERCI II
H.A.
Knight, FUNGUS
Guy N.Smith, WYSPA
Guy N.Smith, cykl KRABY
NOC KRABÓW
ZEW KRABÓW
KLESZCZE ŚMIERCI
POWRÓT KRABÓW
ODWET
* Guy N.Smith, TRZĘSAWISKO I
** Guy N.Smith, TRZĘSAWISKO II
H.A.
Knight,
CARNOSAUR
Guy N.Smith, PRAGNIENIE I
Guy N.Smith, PRAGNIENIE II
oraz Guy N.Smith, cykl SABAT
W przygotowaniu:
Guy N.Smith, MANIA
Guy N.Smith, SZATAŃSKI PIERWIOSNEK
HARRY ADAM KNIGHT
CARNOSAUR
PrzełożyłaKatarzyna Czaykowska—Stój
PHANTOM PRESS INTERNATIONALGDAŃSK 1991
Tytuł oryginału: Carnosaur
Redaktor: Piotr Borys
Opracowanie graficzne: Piotr Dylis
Copyright ©1984 by Harry Adam Knight All rights reserved
©Copyright for the Polish edition by Phantom Press International Gdańsk 1991
Wydanie I
ISBN 83-852-76-51-3
Zakłady Graficzne Spółka z o.o. 64-920 Piła, ul. Okrzei 5
Zam. 457/91
Des, obudź się! Des Cartwirght próbował zignorować żonę, szarpiącą go za ramię. Bardzo chciał powrócić do swojego cudownego snu. To, że został on tak brutalnie przerwany, wydawało mu się nie do zniesienia.
Z uczuciem dziwnego smutku odwrócił się na plecy, nasłuchując, czy Julie miała rację. Rzeczywiście — kurczęta szalały. Co mogło je tak wystraszyć — pomyślał. Lis? Może jeden z okolicznych psów? Ale jak jakiekolwiek zwierzę mogło się dostać do środka? Parę dni temu sam sprawdzał ogrodzenie.
Westchnął i zapalił lampkę nocną. Budzik wskazywał dopiero 2.17. Rozdrażniony wstał i założył szlafrok. Julie zacisnąwszy powieki przed światłem, wsunęła się pod kołdrę. Ogarnęła go fala odrazy. — Gruba, leniwa krowa — pomyślał spojrzawszy na nią i natychmiast poczuł się winny. Przecież nie miała wpływu na to, że podczas swej paroletniej choroby mocno przytyła. — Wciąż ją kocham — powiedział sobie stanowczo. Wiedział, że to nieprawda. Nie czuł do niej nic, co by można nazwać miłością. i to od wielu lat, zanim jeszcze zachorowała.
Idąc do kuchni, usiłował odegnać od siebie te niechciane myśli. Kurczaki gdakały szaleńczo. Robiły więcej hałasu, niż kiedykolwiek przedtem. Z jednej z szop doszedł go głośny trzask przewracanej klatki. To nie mogły być lisy. To musiał być któryś z okolicznych psów. I to duży. Może nawet więcej niż jeden.
Podszedł do szafki przy tylnych drzwiach i wyjął dwuna— stostrzałową śrutówkę. Załadował ją nabojami znalezionymi w szufladzie w kuchni i wyszedł na zewnątrz. Była ciepła sierpniowa noc i powietrze pachniało latem. Gdy zmierzał podwórzem ku budynkom, w których znajdowały się kurczęta, przyszły mu na myśl wspomnienia letnich nocy z przeszłości. Niespodziewanie przypomniał mu się fragment snu. Był to obraz dziewczęcej twarzy. Wydawała mu się znajoma, ale nie mógł sobie przypomnieć, kim była. Czy był to ktoś ze szkolnych czasów? Dziewczyna, której kiedyś pragnął? Czy też to tylko wytwór wyobraźni? Wrażenie znajomości mogło być tylko złudzeniem. Sny bywają dziwne...
Hałas dochodził ze środkowej szopy. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Długi wąski budynek mieścił ponad tysiąc ptaków i był teraz wypełniony ich jazgotem. Cartwright zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na przejście wzdłuż środkowego rzędu klatek. Światła — jak zwykle — były włączone, widział więc całe wnętrze budynku. Nie było jednak żadnego śladu napastnika. Trzymając broń w pogotowiu, rozejrzał się. Zauważył cały rząd przewróconych klatek. Były połamane, dookoła zaś bielało mnóstwo piór. Zbliżył się, zaciekawiony co też mogło spowodować takie zniszczenie. Nie bał się. Był pewny, że śrutówka stanowi wystarczającą ochronę przed każdym psem, bez względu na jego wielkość. A sądząc po wyglądzie klatek, musiał być duży.
Usiłował sobie przypomnieć, kto w pobliżu miał dużego wilczura lub dobermana, ale na próżno.
Nagle uderzył go dziwny zapach. Zatrzymał się jak wryty nie wiedząc dlaczego, odczuł atawistyczny strach. Zapach nie przypominał woni jakiegokolwiek zwierzęcia, z którym się dotychczas spotkał. Przeszedł go dreszcz. Wiedział, że musi się stamtąd wydostać...
Odwrócił się i szybkim krokiem skierował ku drzwiom. Na plecach czuł nieprzyjemne mrowienie, nogi zesztywniały mu ze strachu, ale zwalczył w sobie chęć panicznej ucieczki. — Spokojnie — powiedział sobie — gdy się stąd wydostaniesz, będziesz bezpieczny...
To wyszło spoza rzędu klatek, odcinając mu drogę.
Cartwright zamarł. Nie wierzył własnym oczom.
To miało sześć stóp wysokości i barwę zakrzepłej krwi. Cartwrightowi, absurdalnie kojarzyło się z oskubanym strusiem, chociaż oczywiście nim nie było. Miało głowę gada. w na wpół otwartym pysku widniały rzędy zakrzywionych, ostrych zębów. Oczy, obserwujące go zimno spoza dwóch kostnych wypustek, były także gadzie. Przebiegłe, niemal inteligentne, przeraziły go bardziej niż cokolwiek innego. Bardziej niż drapieżne szpony...
Zauważył je natychmiast. Te na przednich kończynach wyglądały groźnie i było ich po trzy na każdej łapie. Ale pazury na nogach stworzenia sprawiały wrażenie, jakby zostały stworzone przez chory umysł obłąkanego demiurga. Środkowy pazur na każdej z trójpalczastych nóg był zakrzywiony ku górze, niczym siedmiocalowe ostrze kosy.
Człowiek i stworzenie stali w odległości kilku stóp, obserwując się nawzajem. Cartwright czuł, że jego serce bije coraz mocniej, a dłonie ściskając strzelbę stają się śliskie od potu. Gdy patrzył rozszerzonymi strachem oczami na znieruchomiałego potwora, przemknęło mu przez myśl, że to jego ostatnie chwile. Wiedział, że umrze.
Krótka chwila, przez którą na siebie spoglądali była dla Cartwrighta wiecznością. Ogon stworzenia, dotychczas wolno zamiatający podłogę, nagle zesztywniał i uniósł się, potwór stał teraz na tylnych łapach w prawie pionowej pozycji.
W momencie gdy mózg Cartwirghta zarejestrował tę zmianę stworzenie zaatakowało. Wydając ogłuszający skrzek, przebyło dzielącą ich przestrzeń zaledwie dwoma krokami mocnych stóp. Szpony przednich łap pochwyciły go za ramiona i uniosły w powietrze.
Równocześnie podobny do kosy, pazur rozdarł Cartwrighta od szyi do pachwin, nim ten zorientował się, co się z nim dzieje.
Po chwili leżał na plecach, spoglądając na lampyu sufitu. Było mu przeraźliwie zimno. w uszach dźwięczał mu odgłos wystrzału, ale nie miał pojęcia, czy trafił stworzenie. Może huk je przepłoszył. Nie wiedział, jak bardzo zranił go potwór lecz nie miał odwagi spojrzeć.
Nagle ukazała się głowa stwora, pochylającego się nad nim. z bliska smród jego oddechu był niesamowity. Zęby zacisnęły się na szyi Cartwrighta, który przestał odczuwać cokolwiek.
Najpierw straszny ryk zwierzęcia, potem huk wystrzału. Julie usiadła na łóżku, przekonana, że coś jest nie w porządku. Co za zwierzę mogło wydać taki głos? Nagle poczuła się bardzo niespokojna o męża.
Wstała z łóżka i pospieszyła ku tylnym drzwiom. Zasapała się porządnie przebiegając przez dom. Odkąd przybrała na wadze, najmniejszy wysiłek pozbawiał ją oddechu.
Przebiegła przez podwórze ku środkowej szopie.
— „Des!” — krzyknęła — „Co się stało? Nic ci nie jest?” Sapiąc, chwiejnie przestąpiła próg i zamarła. Jej mózg odmówił przyjęcia tego, co ujrzały oczy.
Parę jardów dalej, w środkowym przejściu leżało ciało jej męża. Głęboka rana, biegnąca przez całą długość tułowia, odsłaniała wnętrzności...
A nad ciałem, z rozkraczonymi nogami, stało coś, co mogło istnieć tylko w koszmarnych snach. Podczas gdy stała spoglądając na potwora, ten zanurzył pysk w rozprutym brzuchu jej męża wgryzając się w jelita.
Zamknęła oczy i przeraźliwie krzyknęła.
Zaskoczone stworzenie spojrzało sponad ciała i ujrzało ją stojącą w pół drogi ku drzwiom. a czując się zagrożone, zaatakowało.
Julie Cartwright poczuła silne uderzenie. Ciężki cios odrzucił ją w tył i upadła. Otworzywszy oczy, ujrzała potwora przy wyjściu. Raz jeszcze usłyszała okropny skrzek, brzmiący milion razy głośniej od skrzeku papugi.
A potem usłyszała oddalający się w głąb podwórza głuchy odgłos stąpania potężnych nóg.
Nie była w stanie się podnieść. W piersiach czuła potworny ból. Jakby stalowa dłoń ściskała jej serce coraz mocniej i mocniej...
Pat Housemann szybko doszła do przekonania, że seks został przereklamowany. Wprawdzie był to jej drugi dopiero stosunek, ale okazał się równie niezadowalający, jak za pierwszym razem. i doprawdy, nie była w stanie wyobrazić sobie, aby dalsza praktyka mogła wpłynąć na zmianę jej doznań. Jednego była pewna — było tam cholernie niewygodnie. Robili to w samochodzie ojca Jeremy'ego i mimo, iż był to Bentley, nie mieli dla siebie zbyt wiele miejsca. Lewą nogę trzymała na oparciu siedzenia kierowcy, prawa zaś sterczała przez otwarte tylne okno. Tę nogę miała już zdrętwiałą i dusiła się z gorąca pod spoconym cielskiem Jeremy'ego.
— Czy on nigdy nie skończy? — zastanawiała się. Miała wrażenie, że godzinami już obserwuje jego ogromny goły tyłek unoszący się i opadający rytmicznie... Było inaczej niżz Royem, chłopakiem z sąsiedztwa. Ten był tak szybki, że zanim się zaczęło, już było po wszystkim. — Czy to jest to? — zapytała wtedy, czym go strasznie zdenerwowała. Teraz zaczynało to być nieco bolesne...
Żałowała, że Jeremy nie zgodził się kochać na trawie, tak jak tego chciała. Noc była ciepła i byłoby im wygodniej. No i przynajmniej mogliby zdjąć ubrania. a tak, sukienkę miała zadartą pod samą brodę, on zaś był w koszuli i marynarce. Domyślała się, że bał się, aby ktoś ich nie ujrzał. Było to głupotą, bowiem samochód zaparkowali w lesie, daleko od drogi. Przypuszczała, że nerwowość Jeremy'ego wynikała z lęku przed prokuratorem. Niemalże zjechał na pobocze, gdy mu powiedziała, że ma dopiero 15 lat. Wiedziała, że wygląda na więcej.
Ale za to jutro będzie miała co opowiadać Josie i Sarah —w aptece, gdzie wszystkie trzy pracują. Tamte pewnie już od dawna były w domach. Wyszły z potańcówki o północy, chcąc zdążyć na ostatni autobus. Nie zabrała się z nimi, gdyż Jeremy obiecał odwieźć ją swoim samochodem. a raczej samochodem ojca. Wiedziała, o co mu chodzi, było to oczywiste. Ona zaś z radością poddała się jego oczekiwaniom. Nie dlatego, żeby uważała go za atrakcyjnego. Miał okrągłą, czerwoną twarz, niemal zawsze błyszczącą od potu i pełną pryszczy. Ciało miał muskularne, klocowate, krótko mówiąc, niezbyt jej się podobał. Wołała chłopców szczupłych i ciemnowłosych. Jeremy miał włosy zaniedbane i rzednące mimo swoich 21 lat.
Uczciwie mówiąc, jedynym powodem, dla którego zgodziła się z nim kochać, był Bentley. Nigdy przedtem nie zdarzyło jej się siedzieć w tak luksusowym samochodzie. Poza tym istotny był jeszcze fakt, że ojciec Jeremy'ego był członkiem parlamentu i że był bogaty. Schlebiało jej, że miała do czynienia z kimś z wyższych sfer.
Fascynacja jednak szybko minęła. Obserwując jego tyłek podskakujący już chyba z tysięczny raz, obliczając, że niemalże tyle samo miał na twarzy pryszczy, zastanawiała się, jak doprowadzić sprawę do szybkiego zakończenia. Może powinna pojęczeć nieco głośniej...
I właśnie wtedy zauważyła, że coś przemknęło za oknem. Ujrzała to tylko przelotnie,. niby cień i pomyślała, że to wytwór wyobraźni. Może gałąź poruszona wiatrem.
Jeremy z twarzą wtuloną w jej obojczyk, kontynuował rytmiczne ruchy ciała.
Coś dotknęło jej nogi wystającej przez okno. Coś ciepłego i suchego. Coś żywego.
Krzyknęła szarpnąwszy się, chowając nogę do samochodu. — Co... — Co się stało? — Co zrobiłem? — zapytał Jeremy zaskoczony.
Usiłując naciągnąć spodnie jedną ręką, pochylił się do okna, wbijając jej przy tym boleśnie kolano w brzuch.
Usłyszała, jak zachłysnął się z wrażenia — Jezu Chryste — i ku swojemu osłupieniu ujrzała łapę zakończoną długimi szponami wsuwającą się przez okno. Szpony wbiły się w gardło Jeremy'ego i łapa wolno się wycofała — zabierając go ze sobą. Chłopak szarpał się szaleńczo, ale nie mógł się uwolnić.
Krzycząc, Pat usiłowała usiąść, ale jedna z wierzgających nóg Jeremy'ego wyrżnęła ją w brodę.
Dziewczyna opadła na siedzenie.
Spróbowała się unieść i tym razem jej się to udało. Lękliwie zerknęła przez okno. Jeremy, wciąż wyrywając się,
ciągnięty był po ziemi przez ogromnego jaszczura stąpającego na tylnych nogach niczym człowiek.
Potwór, zaciskając szczęki na ciele chłopaka, energicznie szarpał jego ciałem. Nagle rozległ się wyraźny chrzęst kości i Jeremy przestał wierzgać nogami...
Pat obserwowała, jak znika on w krzakach. Nagle odzyskała zdolność ruchu. Mamrocząc pod nosem na wpół zapomniane modlitwy, pozamykała wszystkie okna i wgra— moliła się za kierownicę. Nigdy jeszcze nie prowadziła samochodu, ale mniej więcej wiedziała jak to się robi.
Całą wieczność trwało uruchamianie silnika. Zerkając nerwowo w stronę krzaków, w których zniknął Jeremy, docisnęła stopą pedał, jak jej się wydawało — gazu. Samochód szarpnął do przodu, szybko nabierając niespodziewanie dużej prędkości. Pat wpadła w panikę.
Siedziała wciąż za kierownicą majestatycznego Bentleya, bez jakiejkolwiek reakcji, gdy całym impetem uderzył on w okazały dąb. Ciało dziewczyny wypadło przez przednią szybę i znieruchomiało na strzaskanej masce samochodu.
David Pascal zajechał do Warchester, małego miasteczka w Cambridgeshire i zaparkował samochód przed budynkiem lokalnej gazety. Wszedł do środka i rozejrzał się po dużym, przestronnym biurze. Prócz pani Fleming — sekretarki redaktora naczelnego, nie było nikogo więcej. Przywitawszy się, podszedł, zgodnie ze swym codziennym rytuałem, do ekspresu do kawy.
Następnie, z filiżanką w ręku, zbliżył się do teleksu i przejrzał wiadomości, jakie nadeszły w nocy. Te ciekawsze zabrał ze sobą, by je dokładniej przyczytać przy kawie. Była prawie 8.00, gdy skończył. Następnym punktem jego rytuału było zabranie od pani Fleming londyńskich gazet i ich lektura.
Kulminacyjny punkt dnia, pomyślał Pascal. Czuł się zmęczony, znudzony i przygnębiony. Tego ranka obudził się z uczuciem dziwnego podniecenia, jakby w oczekiwaniu jakiegoś emocjonującego wydarzenia. Przeczucie to opuściło go, gdy wyjechał na peryferie miasta, przytłoczony nagle znajomą monotonią. Nigdy nic emocjonującego nie działo się w Werchester. w ogóle nic się tam nigdy nie działo.
No, może nie tak zupełnie nic. Historie godne odnotowania zdarzały się jednak czasami. Były to skandale erotyczne, małomiasteczkowe afery korupcyjne — ale nigdy nie pozwolono by Pascalowi napisać o tym w „Warchester Times”. Szef i redaktor naczelny — ultrakonserwatysta Digby Brownlowe, traktował gazetę jako cukierkowaty dodatek dla społeczności biznesmenów. Była ona raczej lokalnym dziennikiem Izby Handlowej. Nic nie miało prawa zmącić oficjalnie prezentowanego obrazu miasta w gazecie. Miasta, będącego kwitnącą utopią, zamieszkałą przez wielbiących prawo bezpłciowców.
— Pascal rozpaczliwie pragnął wynieść się z Warchester. Jego ambicją było zaczepić się w jednej z gazet przy Fleet Street, ale jak dotąd, jego starania nie przynosiły efektów. Teraz, mając 26 lat, czuł, że życię toczy się gdzieś poza nim, a on utknął w miernej lokalnej gazecie na zawsze.
Obawiał się, że skończy jak Johnny MacGibbon prowadzący rubrykę sportową „Warchester Timesa”. Pascal lubił MacGibbona, miał on bowiem cięty dowcip i był doskonałym kompanem, tak w pracy, jak i przy kieliszku. Wiedział jednak, że ten 53-letni dziennikarz uważał się za życiowego pechowca. Fasadowa krzepa kryła zgnębionego człowieka, będącego na najlepszej drodze do alkoholizmu. Myśl, że MacGibbon — to on za 27 lat, przerażała Pascala. Wiedział jednak, że jeżeli nie wydostanie się z Warchester, niechybnie spotka go taki los.
Przebrnął już przez połowę gazet, gdy do biura weszła Jenny Stamper. Była wysoka i szczupła, o oryginalnej urodzie, miała 23 lata. Nie była ładna w tradycyjnym znaczeniu; nos był trochę za szeroki, a jeden z przednich zębów rósł nieco krzywo. Ale kombinacji dużych i zielonych oczu, pełnych zmysłowych ust, nieskazitelnie gładkiej skóry i burzy czarnych, sięgających ramion loków nie można było się oprzeć.
Stosunek Pascala do niej był niejasny: to stwierdzał, że jest w niej zakochany, to znów zupełnie odrzucał to uczucie. Pojawiała się w „Timesie” niecały rok temu, rzekomo jako jego asystentka w kolumnie lokalnej, mimo że dla niego samego było niewiele roboty. Dla wszystkich jednak było jasne, że powodem dla którego dostała tę pracę, była przyjaźń jej ojca z Brownlowem. Kiedy mimo ukończenia Cambridge z doskonałymi wynikami, nie dostała pracy w telewizji Brownlowe zaoferował jej posadę. Miało to być rozwiązanie tymczasowe, ale jedenaście miesięcy wciąż jeszcze była w „Timesie”. Porzuciła marzenia o telewizji; praca w gazecie dała jej przedsmak dziennikarstwa. Teraz miała tę samą ambicję, co Pascal: by dostać pracę w jednym z cieszących się wysoką renomą pism przy Fleet Street.
Ku swojej irytacji, Pascal zdawał sobie sprawę, że jej szanse na zrealizowanie marzeń były o wiele większe niż jego. Prócz przewagi uniwersyteckiego wykształcenia miała większy talent. Pisała lepiej niż on, co przyznawał z bólem w sercu. Prawdopodobnie była także lepszą dziennikarką — miała. intuicyjną umiejętność otwierania ludzkich serc. w gazecie takiej jak „Times”, gdzie niepotrzebne było prawdziwe dziennikarstwo, trudno było to jednak ocenić.
Niemniej był przeświadczony, że Jenny wkrótce odbije na Fleet Street, zaś on będzie gnił w „Timesie”. Toteż przedwcześnie, częściowo z zazdrości zakończył ich romans, częściowo zaś dlatego, że zdawał sobie sprawę iż jej utrata byłaby cięższa do zniesienia, gdyby pozostali kochankami. Był pewien, że utraciłby ją, bo gdyby nadszedł wreszcie angaż z Fleet Street, Jenny nie wahałaby się bez względu na to, jak bardzo byliby ze sobą związani. Był o tym przekonany. Sam postąpiłby tak samo.
Sześć tygodni temu spokojnie oznajmił jej, że uważa ich związek za pomyłkę. Zdenerwowało ją to niepomiernie i zażądała wyjaśnień. Odmówił jednak i od tego czasu traktował ją z wystudiowanym chłodem. Przez pierwszy tydzień próbowała przebić tę niewidzialną ścianę, jaką się od niej oddzielił. Poddała się jednak w końcu i rewanżowała mu się podobnym traktowaniem. Od tego czasu ich wzajemne stosunki oscylowały między wysiloną uprzejmością, a dziecinną wrogością.
Bardzo szybko zaczął żałować zakończenia tego romansu. Dwa miesiące intymności były naprawdę wspaniałe,musiał to przyznać, i bardzo mu ich brakowało. Szczególnie w takie poranki, jak ten, gdy Jenny wyglądała wyjątkowo ślicznie. Miała na sobie drelichowe spodnie, męską biało-niebieską koszulę w paski, marynarkę i promieniowała powabem. Samo patrzenie na nią pobudzało krążenie krwi i Pascal znowu zwątpił, czy odrzucenie jej było rozsądnym manewrem. Patrząc z perspektywy czasu, coraz częściej chwytał się na tym, że żałuje swego posunięcia.
Niespodziewanie wypłynęło z jego pamięci wspomnienie ostatniego razu, kiedy się kochali. Robili to na dywanie biura Brownlowe'a — jak zresztą wiele razy przedtem. Było to chyba jedyne miejsce w mieście, gdzie mogli być sami. Jenny mieszkała z rodzicami, on — ze swoją matką.
— Nie wyglądasz dobrze — zauważyła, zdejmując marynarkę i wieszając ją na oparciu krzesła. — Mrukliwy jak zwykle.
Co się stało?
Starał się nie patrzeć na jej pełne, kształtne piersi rysujące się wyraźnie pod cienkim płótnem koszuli.
Wstał.
Komisariat mieścił się trzy budynki dalej przy głównej ulicy i zwyczajem Pascala, częścią jego porannego rytuału, było wpadać tam, by dowiedzieć się, co słychać w okolicy. Zazwyczaj nie działo się nic.
Gdy wszedł do pokoju służbowego, zobaczył trzech dobrze sobie znanych pilicjantów. Jeden z nich — posterunkowy Keith Driscoll — był jego chyba najstarszym kumplem, chodził z nim do szkoły. z dwoma pozostałymi regularnie pił podczas weekendów.
Pascal zmusił się do śmiechu. Znowu stare dowcipy. Cokolwiek robili, czy powiedzieli — było z góry wiadome, oklepane. Jak nakręcone roboty, trzymające się ustalonego scenariusza. Następne pytanie było także jego częścią...
Driscoll przechylił się wraz z krzesłem do tyłu i posłał mu szelmowskie spojrzenie.
Pascal poczuł drobne szpileczki podniecenia. Driscoll drażnił się z nim. Coś się szykowało.
Driscoll zerknął na kolegów. Szczerzyli zęby w uśmiechu. Keith odwrócił się i powiedział:
Driscoll udawał, że się namyśla. Pascal wiedział, że za chwilę zostanie poinformowany o tym co się dzieje; musiał najpierw przetrwać tę głupią grę.
Wreszcie Driscoll rzekł: Mieliśmy dzisiaj rano telefon od Stanleya Pitta. Jego syn nie wrócił na noc do domu.
Pascal zmarszczył brwi. — Co to ma za związek z Pittem?
Driscoll potrząsnął głową. — Nie. Jak się dowie, chyba skręci biednemu Jeremy'emu kark.
Taaak — zgodził się Pascal, wciąż się uśmiechając. — Pitt był wielce uczulony na punkcie swego wizerunku żelaznego strażnika moralności publicznej walczącego ze swobodą obyczajów. Hej, nie myślisz chyba, że Jeremy urwał się z dziewczyną, co? — zapytał z nadzieją.
Pascal podszedł do stale podgrzewanego dzbanka i nalał sobie do kubka kawy. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. a więc Jeremy Pitt wlazł w gówno! Jakiż świetny tytuł byłby z tego. Nikt bardziej niż on nie zasłużył na coś takiego.
Czuł się zdecydowanie lepiej niż jeszcze parę minut temu. Może to poranne przeczucie sensacji nie było fałszywym alarmem.
Może to będzie dobry dzień.
Nagle na biurku Driscolla zadzwonił.telefon, powodującu Pascala nerwowe drgnięcie. Driscoll podniósł słuchawkę, a sekundę później usiadł sztywno w krześle, przybierając poważną minę. Pascal usłyszał, jak wymamrotał: Jezu Chryste. Zaraz tam będziemy. Proszę zostać na miejscu... Aha, i niczego nie dotykać.
Cała trójka spoglądała nań wyczekująco gdy odkładał słuchawkę. Pascal zauważył, iż był lekko oszołomiony.
W dyżurce zaległa cisza, po czym jeden z policjantów wydał przeciągły gwizd zdumienia.
Morderstwo. Pascal nie pamiętał żadnego morderstwa w Warchester. A przynajmniej nie w czasie, odkąd pracował w gazecie.
Driscoll pośpiesznie zakładał kurtkę i czapkę.
— Nigel, jedziesz ze mną. Terry, ty zostaniesz na śmieciach, acha, i złap sierżanta jeżeli jest w samochodzie i powiedz mu co się dzieje. Próbuj, aż ci się uda.
Pascal udał się za Driscollem na parking z tyłu komisariatu. — Mogę się zabrać z wami? — zapytał.
Driscoll posłał mu roztargnione spojrzenie, i po chwili odpowiedział: Dobrze, czemu nie?
Ferma Cavendish mieściła się cztery mile za miastem. Było to dość ustronne miejsce, do najbliższego sąsiada było pół mili. Z trzech stron otoczona była pastwiskiem, zaś z tyłu przylegał do niej gęsty las.
Na spotkanie policyjnego samochodu wjeżdżającego przez bramę wybiegł człowiek. Mniej więcej dwudziestoletni, miał dość długie włosy, ubrany był w szary, brudny kombinezon. Jego chuda twarz była bardzo blada, zaś oczy spoglądały tępo pod wpływem szoku.
Nie żyją! — krzyczał w otwarte okno samochodu. Oboje, wszędzie mnóstwo krwi!
Dobra, spokojnie powiedział Driscoll wysiadając. Proszę nam pokazać, gdzie oni są.
Driscoll, posterunkowy McCaffrey i Pascal poszli za wstrząśniętym człowiekiem za róg domu. Pascal poczuł mieszankę strachu i podniecenia. Obawiał się, że swoją reakcją na widok ciał narobi sobie wstydu. Driscoll zatrułby mu życie, gdyby, nie daj Boże, zemdlał. Widział już trupy — jak tego starego trampa, zamarzniętego zeszłej zimy w polu, ale przypuszczał, że tym razem widok będzie szczególnie makabryczny.
Najpierw ujrzeli kobietę. Leżała na wznak w drzwiach jednego z kurników. Była to tęga kobieta, w wieku około 50 lat. Ubrana była w różową koszulę nocną, zadartą tak, iż odsłaniała niemal całe nogi. Były bardzo grube i bardzo białe. Na lewej stopie miała różowy pantofel z wypłowiałym pomponem. Drugi pantofel leżał w głębi kurnika. Oczy kobiety były szeroko otwarte, a twarz zastygła w grymasie bólu i zdziwienia.
— Nie wygląda najgorzej — pomyślał Pascal przyglądając się jej. Na szczęście nie było otwartych ran ani też śladów krwi. Popatrzył w głąb budynku i ujrzał mężczyznę...
Driscoll obszedł już ciało kobiety i zmierzał w stronę drugiego ciała. McCaffrey poszedł za nim, a po długiej chwili dołączył do nich Pascal. Wcale nie miał ochoty tego robić — wystarczająco dużo ujrzał z tej odległości, ale nie miał wyboru. Była to kwestia honoru.
Jego przejściu między rzędami klatek towarzyszył ogłuszający hałas kurczaków. Poczuł zawroty głowy i nudności. Uczucie nudności nasiliło się, gdy zbliżył się do ciała. Zwłoki były odziane w pidżamę i szlafrok, leżały na plecach w ogromnej kałuży zaschniętej krwi. Stado much uleciało w górę, gdy Pascal i McCaffrey się zbliżyli. Pascal zaś widział pozostałe owady rozłażące się po zaschniętej krwi i wybebeszonych zwojach jelit.
Zatrzymał się kilka kroków od trupa, odór był przytłaczający. Pascal szybko zamknął oczy, by opanować falę zawrotów głowy. w końcu zmusił się do ponownego spojrzenia na upiorny widok.
Długa rana biegła aż do szyi, która była niemal oddzielona od reszty ciała. Pascal zauważył ślady zębów na ciele. Przypomniało mu to widziane niegdyś fotografie ofiary rekina.
Zwierzę! — usiłował przekrzyczeć zgiełk kurczaków. — To zabiło zwierzę!
Driscoll i McCaffrey odwrócił się, spojrzeli na niego. Twarze obu były śmiertelnie blade. Driscoll kiwnął głową.
Pascal wrócił spojrzeniem na ciała. Cóż to musiało być za zwierzę, pomyślał z rosnącym przerażeniem.
Sierżant Harry Monroe czuł się nieprzyjemnie. Dzień zaczął się zwyczajnie, ale stało się coś niezwykłego. Telefon o Cart— wrightach zdeprymował go. Zamordowani? To przecież niemożliwe. Czemuż, na Boga Ojca, ktokolwiek miałby mordować właściciela kurzej fermy i jego żonę? Bardziej prawdopodobne było, że to wynik rodzinnych nieporozumień. Może Cartwright zamordował żonę, a potem popełnił samobójstwo. Potworne, owszem, ale łatwiejsze do zniesienia, niż myśl, że w Warchester grasuje morderca.
Monroe niecierpliwie oczekiwał na kolejne szczegóły tego, co się zdarzyło. Wiedział, że powinien przerwać poszukiwanie młodego Pitta i udać się do Cartwrightów osobiście natychmiast po otrzymaniu wiadomości, ale obiecał ojcu Jeremy'ego znaleźć chłopca; a w ciągu ostatnich lat nauczył się, że jeżeli chciało się żyć spokojnie — należało nie zadzierać ze Stanleyem Pittem. Miał jedynie nadzieję, że wkrótce znajdą tego młodego idiotę.
Hej sierżancie, chyba widzę jakiś błysk spoza drzew — mówiąc to Hazelmere wskazał na prawo. Monroe przyhamował. Westchnął. To pewnie tylko rozbita butelka ale lepiej sprawdźmy.
Zjechał z drogi i zatrzymał się, obaj wysiedli. Zanosiło się na kolejny upalny dzień. Była dopiero 9.15 rano a temperatura przekroczyła już 20°C.
Piękny dzień, sierżancie, prawda? — rzekł Hazelmere, gdy weszli do lasu. Monroe chrząknął.
Parę minut później znaleźli Bentleya i Pat Hausemann. Monroe nie musiał jej dotykać by wiedzieć, że jest martwa.
Jego niepokój wzrósł. Już widział tytuł na pierwszej stronie: „Syn członka parlamentu i 15-latka zabici w wypadku samochodowym.”
Zajrzał do samochodu, w oczekiwaniu, że ujrzy ciało Pitta, ale nie było go. Zauważył, że pozycja ciała dziewczyny na masce wskazywała na to, że to ona siedziała za kierownicą, gdy samochód zderzył się z drzewem. Monroe zmarszczył brwi. Kolejna komplikacja,. Tak, jakby cała reszta nie była już dostatecznie zagmatwana.
Jak myślisz, co się stało zapytał Hazelmere w napięciu. Niczym zahipnotyzowany spoglądał na martwą dziewczynę. Monroe przypomniał sobie, że od dawna nie był na służbie. — w głowie się nie mieści — powiedział, snując niepokojące domysły co do tego, co się wydarzyło, i mając szczerą nadzieję, że się myli. Otworzył tylne drzwi i sprawdził siedzenia i podłogę. Ujrzał buty dziewczyny, rajstopy i figi. To przygnębiło go jeszcze bardziej. Wyglądało na to, że młody Pitt usiłował zmusić dziewczynę do posunięcia się dalej niż chciała; może próbował ją zgwałcić. Może ją nawet zgwałcił. Musieli się szamotać, udało jej się wypchnąć go z samochodu i odjechała. Wprost na drzewo.
Zamknął drzwi i w zamyśleniu wpatrzył się w las poza samochodem. — Gdzie może być chłopak? — zapytał Hazelmere podchodząc.
— Dobre pytanie — mruknął Monroe. Ruszył śladami samochodu. Jeszcze jedna możliwość zaświtała mu w głowie. Może dziewczyna czymś uderzyła Jeremy'ego — kamieniem, kluczem, a teraz znajdą go leżącego w lesie nieprzytomnego albo martwego. Mógł też spanikować widząc wypadek i się ukryć. Cokolwiek się stało, dumał Monroe, oznaczało to mnóstwo kłopotów.
Obaj policjanci w milczeniu szli przez las dochodząc do miejsca, gdzie musiał parkować Bentley. Stamtąd ślady prowadziły do pobliskiej drogi. Ale ani śladu Pitta.
Hej, sierżancie odezwał się Hazelmere — jak pan myśli, czemu dziewczyna jechała w głąb lasu, zamiast ruszyć ku drodze?
Monroe nie zwracał na niego uwagi. Zauważył bowiem muchy krążące nad czymś leżącym na ziemi. Podszedł bliżej. Natknął się na dużą plamę zaschniętej krwi. Potem na jeszcze jedną — mniejszą. Wyglądało to, jakby ktoś krwawiąc wlókł się po trawie.
Z ponurą miną doszedł po krwawych śladach do kępy krzaków. Sądząc po ilości krwi, jego teoria miała sens; młody Pitt został raniony przez dziewczynę. i to ciężko.
Przetrząsając krzaki w poszukiwaniu dalszych śladów krwi Monroe'a dogonił Hazelmere. No i co sierżancie? Co pan znalazł?
Jeszcze nic odburknął ponuro Monroe.
Hazelmere przyłączył się do poszukiwań. Wkrótce Monroe zatrzymał się niezdecydowany. Stali na kwietnym kobiercu dzwoneczków, zaś ślad znikł. Nie wiedzieli w którą stronę się udać. Nagle Hazelmere schylił się i podniósł z ziemi wysoki but.
Sierżancie!
Monroe wziął w rękę znalezisko. But był niemal nowy i dobrze wypastowany. Był także niespodziewanie ciężki. Monroe zerknął do środka i nagle zrozumiał dlaczego... W środku tkwiła część stopy.
Jezu — zachłysnął się Hazelmere.
Monroe usłyszał z tyłu jakiś dźwięk. Ktoś się zbliżał przez las.
Pascal chciał się wydostać. Nieustający jazgot kurcząt, upał, muchy i smród wzmagały w nim uczucie nudności. Ale twardo stał w miejscu, usiłując przybrać nonszalancką postawę. Zastanawiał się, czy Driscoll i Mc Caffrey czują się równie źle.
Driscoll powtarzał pytanie, jakie zadawali sobie od znalezienia ciała: „Jakie zwierzę mogło tak rozedrzeć człowieka?”
Może duży kot? Lew lub tygrys zasugerował Pascal, starając się nie patrzeć na trupa.
Driscoll potrząsnął głową. Kurczaki to prawdopodobnie jedyne, co trafił — sądząc po widoku.
Kilka martwych kurczaków leżało w klatkach po prawej stronie korytarza. Pascal domyślił się, że broń wypaliła, gdy zwierzę rzuciło się na Cartwrighta. Nagle zdał sobie sprawę z pewnej niejasności. Wokół ciała była ogromna kałuża krwi, a mimo to nie było żadnych śladów wiodących do ciała. — Jak to możliwe? — zastanawiał się. W żaden sposób nie udałoby się zwierzęciu nie wdepnąć w krew. Podzielił się odkryciem z Driscollem, który zmarszczył brwi. — Tak, masz rację — powiedział. — Zupełnie nie ma śladów. Driscoll wyszedł na zewnątrz, Pascal z ulgą udał się za nim. Zapach świeżego powietrza był cudowny. Driscoll podszedł do Goocha, kręcącego się nerwowo po obejściu.
Gooch potrząsnął głową — Nie. Nikogo nie widziałem. Driscoll zdjął czapkę i potarł tył głowy.
Driscoll rozważył to, skinął głową. Możliwe. Dochodzi do miejsca, widzi zaatakowanego męża i szok ją zabija. Ale jeżeli to był dziki zwierzak, dlaczego nie zjadł i jej. Był przecież głodny.
Driscoll westchnął. — Na razie, żeby się nie narażać, przyjmiemy, że tak było. a to oznacza najwyższe pogotowie i odizolowanie całego terenu. Będziemy musieli ostrzec społeczeństwo i zorganizować zakrojone na szeroką skalę polowanie na to zwierzę. Trzeba ściągnąć posiłki z całego kraju, strzelców wyborowych, helikoptery.
Z kurnika wyszedł McCaffrey i przyłączył się do nich. — Obejrzałem te zrujnowane klatki. Cokolwiek to było, jest cholernie silne.
Pascal udał się za Driscollem do samochodu patrolowego zaparkowanego na podwórzu. Driscoll wsiadł do wozu i skontaktował się z komisariatem.
Podczas gdy policjant rozmawiał, Pascal usłyszał znajomy odgłos MG należący do Jenny, zbliżający się do bramy frontowej. Obserwował z kamienną twarzą jak zajechała na podwórze i zaparkowała obok samochodu policyjnego.
Zawahała się przez moment, nim odpowiedziała. — Dobrze, pójdę — wysiadła z czerwonego sportowego samochodu i zerknąwszy na niego podejrzliwie, skierowała się zdecydowanym krokiem ku tyłom budynku. Natychmiast poczuł się winny. Rozważał, czy nie zawołać jej z powrotem, lub chociaż ostrzec przed tym co zobaczy, ale nie uczynił nic.
Zapomniał o Jenny, gdy Driscoll trzasnął drzwiami samochodu tak mocno, że cały pojazd nagle się rozkołysał. Obszedł samochód dookoła, klnąc pod nosem. Pascal popatrzył nań pytająco.
Od czasu do czasu społeczeństwo wyrażało swój niepokój z powodu obecności tylu dzikich zwierząt w majątku sir Penwarda, ale zoo było dokładnie zabezpieczone — aż do teraz.
Pascal poczuł się zaszokowany. Ledwie godzinę temu zniknięcie Pitta i dziewczyny było tematem dowcipów, a teraz stało się nagle tragedią. Mimo, iż żal mu było tych dwoje, Pascal nie mógł zwalczyć w sobie podniecenia po usłyszeniu wiadomości. Nie mógł też odegnać myśli, że oto tkwiu źródeł historii, która stanie być może w centrum zainteresowania całego kraju...
Driscoll zmarszczył brwi. — Nie wiem czy...
Telefon odnalazł w salonie. Najpierw połączył się z redakcją, by dowiedzieć się o numer Associated Press w Londynie. Rozmawiał z panią Fleming, która szukając numeru AP, poinformowała, go że pan Brownlowe chciał z nim rozmawiać „jak najszybciej” o festynie kościelnym w sobotę.
Pieprzyć kościelny festyn — wymamrotał Pascal, odłożywszy słuchawkę. Szybko połączył się z redakcją AP, przedstawił się i zaczął opisywać poranne wydarzenia. Kobieta z drugiej strony kabla przerwała mu. — Proszę zaczekać, już tę historię mamy.
Co? — Ale jak? Lokalna policja dowiedziała się o tym dopiero parę minut temu.
Rzecznik sir Penwarda opublikował oświadczenie dla prasy pół godziny temu. Wszystkie serwisy kablowe je znają: „Trzyletnia samica tygrysa syberyjskiego, zwana „Pokey” uciekła z prywatnego zoo sir Penwarda we wczesnych godzinach rannych, forsując dwa płoty, które dotychczas uważano za nie do przebycia. Ucieczkę zwierzęcia odkryto o 7.00 i sir Penward ze swoim personelem natychmiast wyruszył w pościg. Zwierzę zostało wytropione na lesistym terenie niedaleko miasta Warchester i sir Penward jest przekonany, że wkrótce zostanie ono złapane bez dalszych ofiar śmiertelnych.”
Dalszych ofiar śmiertelnych — powtórzył Pascal oszołomiony. To znaczy, że wiecie już o ofiarach?
Tak — żywo odparła kobieta. Oświadczenie prasowe zawierało ich nazwiska. Pan i pani Cartwright, Jeremy Pitt i Patricia Hausemann. Sir Penward bierze pełną odpowiedzialność za wszystkie cztery nieszczęśliwe wypadki i obiecał pełną rekompensatę dla rodzin.
Pascal odłożył słuchawkę zupełnie skonfudowany. Jakim cudem sir Penward tak szybko dowiedział się o wypadkach? Pracownica AP powiedziała, że oświadczenie zostało wydane 30 minut temu. To oznaczało, że Penward wiedział o Cartwrightach przed policją. Jak?
Pascal przypomniał sobie brak śladów zwierzęcia w kurniku. Ktoś tam już był. Penward z ludźmi wytarli ślady i odeszli nie zgłaszając policji śmierci Cartwrightów. Ale dlaczego?
Co starali się ukrywać?
Jenny czekała przy samochodzie, gdy Pascal wyszedł z domu. Wyglądała na rozdrażnioną, gdy zaś podszedł bliżej zauważył, że wyraźnie zbladła.
— Ty draniu — powiedziała do niego — mogłeś mnie chociaż uprzedzić.
— Przepraszam — rzekł myśląc o czym innym.
Obserwowała go chłodno, z figlarnym błyskiem w zielonych oczach.
Namyślił się szybko. — Mam informacje, które cię zafascynują. Naprawdę.
Po długiej pauzie kiwnęła głową. — No dobrze. Robię błąd, ale wskakuj. i lepiej, żeby to było naprawdę fascynujące.
Jest! — szybko wskoczył do samochodu.
Podczas gdy mknęli polną drogą, Jenny odezwała się. — No i co to za fascynująca informacja?
Pascal zawahał się, zanim odpowiedział. Nie miał ochoty dzielić się z nią wiadomościami i żałował swej nieroztropności. Ale teraz nie mając wyboru, opowiedział jej czego się dowiedział z Associated Press. Jej pierwszą reakcją było nazwanie go znowu draniem.
Posłała mu chłodne spojrzenie. — Nie. I to jest różnica między nami. Lub przynajmniej jedna z różnic.
Pascal zmarszczył brwi. — Ale dlaczego? Wiadomość o tym wcześniej czy później ujrzałaby światło dzienne. Trudno by było utrzymać ją w tajemnicy, zwłaszcza po tym, jak zginęli ludzie. Poza tym, Penward osobiście wydał oświadczenie dla prasy ... jeszcze przed powiadomieniem policji. Nie rozumiem tego. Myślę, że on coś ukrywa.
Pascal przemyślał to. — No tak, to prawda. Penward wciąż uważa się za właściciela Warchester, jego mieszkańców i policji, ale nawet on musiał sobie zdawać sprawę, z reperkusji jakie pociągnie za sobą zatajenie przed policją faktu odkrycia ucieczki tygrysa. a zachowuje się tak, jakby miał do ukrycia coś więcej.
Nie mieli żadnych trudności z odnalezieniem ekipy poszukiwawczej. w połowie drogi przechodzącej przez las Ashton natknęli się na samochody zaparkowane na poboczu. Dwa z nich były wozami policyjnymi, zaś reszta — to Land Rovery i ciężarówki z herbem Penwarda, wyobrażającym stojącego smoka i gryfa zwróconych ku sobie.
Wysiadłszy z samochodu usłyszeli odgłos nisko lecącego helikoptera. w pierwszym momencie Pascal myślał, że to helikopter policyjny, dopiero po chwili rozpoznał, jedną z maszyn Penwarda. Był to duży Sikorsky S-76, który Pascal niejednokrotnie widywał nad Warchester.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to, jakby faktycznie operacją kierował Penward a nie policja. Jego ludzie, ubrani w identyczne białe kombinezony i białe czapki, przewyższali liczebnie policjantów, których tam zauważyli. Pascala zawsze intrygowali ludzie, którzy pracowali w zoo Penwarda. Żaden z nich nie pochodził stąd, wszyscy byli w wieku od 25 do 30 lat, mocno zbudowani i nosili identyczne fryzury. Sprawiali wrażenie jakby zostali uformowani z tej samej gliny, jakby wszyscy byli ex-żołnierzami. Trzymali się razem i nie utrzymywali kontaktów towarzyskich z mieszkańcami Warchester. Niektórzy z nich mieli w zwyczaju bywać w pubie „Phoenix Arms”, położonym tuż obok posiadłości Penwarda, ale nawet tam trzymali się razem i nie rozmawiali z nikim obcym. Paru z nich było żonatych, a jak pozostali radzili sobie w sprawach damskiego towarzystwa, Pascal nie miał pojęcia. Pewnie gdzieś jeździli...
Następną ich wspólną cechą, był widoczny podziw dla sir Penwarda. Nie były to normalne stosunki między pracodawcą, a jego ludźmi.
Pascal podejrzewał, że są kryptofaszystami, przyciągniętymi przez autokratyczny styl Penwarda i jego teorie tak reakcyjne, że w porównaniu z nimi poglądy Nietzschego zdawały się być mrzonkami niewydarzonego liberała.
Pascal dojrzał sir Penwarda. Zresztą trudno było go nie zauważyć. Miał ponad 6 stóp wzrostu, szerokie bary i był potężnie zbudowany. Włosy miał kruczoczarne, jedynie na skroniach posiwiałe. Wyglądał na twardego i bezlitosnego. Gdyby go ubrać w kolczugę — byłby normańskim najeźdźcą prosto z bitwy pod Hasting.
Mężczyzna, z którym rozmawiał, prezentował sobą jego dokładne przeciwieństwo. Był mały, okrąglutki, jasnowłosy i miał czerwoną twarz. a w tym momencie miał bardzo czerwoną twarz i był bardzo zdenerwowany. Był to inspektor Bodycombe, starszy oficer policji z Warchester. Pascal, a za nim Jenny, podeszli bliżej, by usłyszeć o czym mowa.
— Ależ, do diabła, sir Penward, pańskie postępowanie jest niewybaczalne! — Bodycombe aż zapluł się ze zdenerwowania. — To jest sprawa policji! Musi pan zaczekać, aż nadjadą jednostki z Cambridge.
Pascal skorzystał z okazji, wystąpił krok do przodu i głośno się odezwał.
Penward odwrócił się i spojrzał na mego. Pascal ujrzał błysk złości w szarych oczach i poczuł jak odwaga szybko go opuszcza. Zupełnie jakby był znów uczniakiem stojącym przed swym dyrektorem.
Szare oczy zatrzymały się na nim, niczym dwa obiektywy kamer. Penward odwrócił się do Bodycombe'a. — Powiedz temu idiocie, żeby sobie poszedł — powiedział do inspektora.
Ku zdziwieniu Pascala Bodycombe wykonał ku niemu odprawiający gest. — Tak, odejdź, Pascal.
Pascal wziął głęboki wdech. Nie, dopóki sir Penward nie odpowie na moje pytanie.
Irytacja Bodycombe'a wzrosła. — Pascal, nie powtórzę tego więcej, zjeżdżaj. To sprawa policji. Odejdź, albo każę cię aresztować!
Z twarzą płonącą z zażenowania, Pascal wskazał palcem na Penwarda i rzekł: — To on powinien być aresztowany za utrudnianie — odwrócił się i odszedł nie czekając na ich reakcję.
Jenny stanęła za nim: — Dobre zagranie panie Woodward. Z całą subtelnością młota kowalskiego. a teraz zirytowałeś ich obu. Powinieneś mnie pozwolić to rozegrać.
Zignorował jej słowa. — Boże, czemu nie pracuję w prawdziwej gazecie — powiedział gniewnie. Przygwoździłbym tych dwóch.
Dziewięcioletnia Fiona Smythe-Graves jechała na swoim kucyku Robbie po lesie niedaleko domu. Trasa jak zazwyczaj, ale tego ranka kucyk zachowywał się dziwnie. Parokrotnie nagle się zatrzymał, ruszył zaś ścieżką dopiero po usilnych namowach swojej pani.
Chciała mu dać jeszcze jednego klapsa, gdy nagle tuż przed nimi coś wyszło z krzaków. Fiona zdążyła ujrzeć to coś w przelocie, bo przerażony kucyk szarpnął się do tyłu. Zaskoczona dziewczynka nagle została wyrzucona z siodła.
Ciężko uderzyła o ziemię i leżała bez tchu, podczas gdy kucyk, odwróciwszy się, pogalopował z powrotem ścieżką. Ujrzała jak coś szybko przebiegło na dwóch nogach obok niej. Wyglądało, jak ogromna jaszczurka, większa od człowieka.
Usiłując chwycić powietrze w płuca, usłyszała rozdzierający serce pisk bólu Robbiego. Usiadła i patrzyła rozszerzonymi z przerażenia oczami. Dziwne stworzenie dogoniło kucyka i powaliło go na ziemię.
Dziewczynka nie wahała się. Poderwała się na nogi, podniosła długą gałąź leżącą obok ścieżki i pośpieszyła z pomocą swemu ukochanemu konikowi.
Stworzenie warknęło zaskoczone i odwróciło się, porzucając kucyka. Dziewczynka spojrzała w oczy stwora, zobaczyła rzędy straszliwych zębów i poczuła jak opuszczają odwaga. Cofnęła się o krok, trzymając wciąż gałąź. Stwór wydawszy złowieszczy dźwięk gdzieś z głębi gardła złapał dziewczynkę.
W tym czasie okaleczony kucyk skorzystał z szansy. Podniósł się na nogi i rzucił do ucieczki. To pobudziło stwora do działania. Zdecydowawszy, że Fiona nie stanowi dla niego zagrożenia, uderzył przednią łapą. Dziewczynka zginęła natychmiast z roztrzaskaną czaszką.
Teraz stwór odwrócił się i ruszył za swą zbiegłą ofiarą.
Teresa Smythe-Graves, matka Fiony właśnie kończyła sprzątanie stajni kucyka, gdy usłyszała w pobliżu jego przeraźliwy kwik. Zaciekawiona wyjrzała ze stajni. Nie zobaczyła ani kucyka ani jeźdźca. Zawołała 8-letniego syna bawiącego się w ogrodzie: — Simon, czy ty też słyszałeś Robbie'go, czy ja mam omamy?
Nie podnosząc głowy, znad zabawek, Simon odparł — też go słyszałem, mamusiu.
Zmarszczywszy brwi, Teresa przebiegła wzrokiem rząd drzew przylegających do padoku położonego na pochyłości terenu za dużym ogrodem. Ujrzała nagle kucyka wyłaniającego się galopem z lasu. Serce podskoczyło jej niespokojnie, gdy zauważyła brak Fiony. — Ten cholerny zwierzak musiał ją zrzucić — pomyślała, oczyma duszy widząc Fionę ranną, leżącą gdzieś obok ścieżki.
Nagle zobaczyła coś, co wynurzało się z lasu za kucykiem. w pierwszym momencie pomyślała, że to człowiek ubrany w jakiś dziwaczny kostium, ale zauważyła z tyłu długi sterczący sztywny ogon. Równocześnie usłyszała przenikliwy i przerażający ryk i zrozumiała, że widzi coś, co nie powinno istnieć.
Ale jednak stwór tam był, biegł za kucykiem z wyciągniętymi przed siebie szponiastrymi łapami. a kucyk ociekający krwią z niewiarygodnie wielkiej dziury w grzbiecie, biegł prosto do stajni. Prawie dotarł do końca padoku.
Nie wydawał się słyszeć. Wciąż tkwił pomiędzy swymi samochodami, niczym zahipnotyzowany widokiem nadbiegającego kucyka i goniącego go stwora. Kucyk biegł teraz przez rzędy sałaty na skraju ogrodu.
Teresa zagarnęła syna w ramiona i pobiegła ku otwartej stajni. To była jedyna szansa. Dom znajdował się zbyt daleko.
Kucyk przegalopował obok, niemalże przewracając ją. Teraz nic jej nie dzieliło od pędzącego stwora. Szybkie zerknięcie przez ramię upewniło ją, że zbliża się szybko. Zobaczyła wyraźnie jego głowę i wydało jej się, że to rodzaj niezwykłego gada. Wargi odsłaniały rzędy długich, zakrzywionych zębów.
Kucyk wbiegł do stajni tuż przed nimi. Kiedy Teresa tam dotarła po paru sekundach — Robbie kulił się pod przeciwległą ścianą, ciężko dysząc. Wokoło było już pełno krwi tryskającej ze straszliwej rany.
Teresa rzuciła Simona na siano i zatrzasnęła wrota stajni. w samą porę. Cały budynek zatrząsł się, gdy stwór uderzył siłą rozpędu w ciężkie drewniane drzwi.
Simon rozpłakał się.
Przez krótką chwilę nic się nie działo i Teresa odważyła się mieć nadzieję, że to coś odeszło. Ale wtedy właśnie drzwi zadrżały. Długi pazur przebił je na wylot. Teresa krzyknęła.
Zaraz potem w stajni rozegrał się koszmar jak z najgorszego snu. Powtarzający się łomot do drzwi przyprawił kucyka o szaleńczą panikę. Krew tryskająca z rany opryskała Teresę i jej syna, choć próbowała go osłonić przed oszalałym koniem. Przez cały czas wielki, podobny do kosy pazur systematycznie powiększał dziurę w drzwiach.
Kiedy drewno pękło, jedyną myślą Teresy był jej syn. Zasłoniła go sobą i zwróciła się twarzą ku stworzeniu przeciskającemu właśnie swe cielsko przez pozostałości drzwi. Teresa wydała okrzyk będący mieszanką przerażenia i wściekłości.
Stwór ryknął i trójpalczasta tylna łapa wykonała błyskawiczny ruch do przodu. Ostry niczym brzytwa środkowy pazur rozdarł ciało Teresy od szyi aż po klatkę piersiową. Nie żyła już, gdy jej ciało opadło na przesiąknięte krwią siano.
Simon obserwował śmierć matki, ale bez zrozumienia tego, co widzi. Poszarpany kształtu jego stóp nie miał nic wspólnego z jego matką. Tak, jakby oglądał coś w telewizji. Było to interesujące, ale go nie dotyczyło.
Z takim samym dystansem obserwował jak stwór chwyta kuca i wgryza się w jego szyję. Robbie kwiczał i wyrywał się, w końcu krew popłynęła mu z pyska. Wolno opadł na bok i leżał bezwładnie.
Niewidzące spojrzenie Simona nie zmieniło się nawet wtedy, gdy w drzwiach stajni ukazali się ludzie. Mieli strzelby z wyjątkowo grubymi lufami. Wymierzyli je w stwora; ale oczekiwany przez Simona huk wystrzałów nie nastąpił. Dał się słyszeć za to stłumiony dźwięk, jakby świst i dwa żółte, pierzaste pęczki ukazały się na grzbiecie potwora.
Stwór wyprostował się rycząc tak głośno, że Simon poczuł w uszach ostre kłucie. Jaszczur odwrócił się ku dwóm mężczyznom, ale zanim zdołał postąpić choć jeden krok, nogi mu się ugięły i z ciężkim łomotem upadł na ziemię. Nie był martwy — Simon widział, jak klatka piersiowa wznosi się mu podczas oddechu, lecz nie poruszał się.
Jeden z mężczyzn obszedł stwora dookoła i podszedł do kąta w którym siedział Simon. Schylił się i podniósł go. — Nie martw się synu — powiedział spoza maski z drutów i grubego plastiku. — To nie dzieje się naprawdę. To wszystko sen.
— Wiem — odparł Simon.