Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marek to szanowany i znany wszystkim w okolicy lekarz, ale także samotny ojciec. Córka jest jego oczkiem w głowie aż do momentu… w którym dzięki aplikacji do randkowania poznaje intrygującą nieznajomą. Czy to zauroczenie? Miłość? A może największy w życiu błąd?
Oliwia jest bezwzględna w swojej pracy, która polega na uwodzeniu mężczyzn na zlecenie. Zdobyte podstępem materiały do szantażowania traktuje jako przedmiot w walce o pieniądze i uznanie w kręgu ludzi związanych z podziemnymi zleceniami. Jest pewna siebie, ponieważ do tej pory udawało jej się zakończyć pomyślnie każdą akcję. Jednak jedno potknięcie sprawia, że jej świat rozpada się na kawałki. Nagle okazuje się, że ta przebojowa dziewczyna zostaje sama. Bez nikogo, bez pomocy i aby przetrwać, musi uciekać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 495
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dostępne w sprzedaży:
Tożsamość nieznana, NN
Matylda
Dom pełen kłamstw
Nigdy nie wygrasz
Wyrok
To będzie nasza tajemnica
Seria Powrót, Tom I Bruno
Seria Powrót, Tom II Ernest
Seria Powrót, Tom III Gaja
Koszmar
CEL
KAROLINA WÓJCIAK
Korekta i redakcja: Katarzyna Wróbel
Projekt okładki: Karolina Wójciak
Zdjęcie z okładki: canva.com
Łamanie i skład: Mateusz Cichosz | Poskładane Studio DTP
Przygotowanie wersji elektronicznej: Karolina Wójciak
Copyright © by Karolina Wójciak, 2021
www.karolinawojciak.com
North Vancouver, październik 2021
All rights reserved.
ISBN MOBI: 978-83-958587-0-3
ISBN EPUB: 978-83-958587-1-0
ISBN: 978-83-958588-5-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Powieść ta jest wyłącznie fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Paulinie Abramowicz – Pindor
W pokoju widzeń siedziała już kobieta. Nerwowo obracała w palcach zdjęty dosłownie na chwilę pierścionek z wielkim kamieniem, który kiedyś ją tak zachwycił, teraz jednak nie robił na niej najmniejszego wrażenia. Nie liczyła się już dla niej liczba karatów ani cena z metki. Nie patrzyła nawet w dół, na dłoń. Obracała ten przedmiot mechanicznie. Zjadał ją stres – a może wyrzuty sumienia? Nie miała jednak czasu myśleć dłużej nad tym, dlaczego tu jest ani tym bardziej czy jej obecność w zakładzie karnym nie stanowi dla niej ryzyka utraty dobrego imienia.
Do pomieszczenia wszedł mężczyzna. Już z daleka można było zauważyć, jak bardzo źle wpływał na niego pobyt w zakładzie, ale ona uciekła wzrokiem gdzieś w dal. Nie patrzyła na niego, mimo że wyczuła moment, w którym stanął w drzwiach, ponieważ dokładnie w tej samej chwili zamarła. Nie szukała z nim kontaktu wzrokowego. Powoli nasunęła pierścionek na palec, w miejsce, w którym jasna skóra upominała się o zakrycie. Tego roku jej opalenizna przypominała skórę dziewczyn z reklam kremów nawilżających czy innych środków do pielęgnacji. Pociągnęła dłonią po ramieniu, zastanawiając się, kiedy opalenizna zniknie i kiedy ona zapomni o tym spotkaniu. Prędzej wydarzy się to pierwsze niż to drugie. To spotkanie będzie ją prześladować już do końca życia.
Mężczyzna podszedł do stolika, a potem opadł na krzesło tak, jakby zemdlał. Kobieta w końcu podniosła wzrok. Udawała nieporuszoną jego widokiem, ale te czerwone białka oczu w połączeniu z sińcami na twarzy zdradzały, jaka rzeczywistość spotkała go za kratkami. Nic nie musiał mówić.
– Wyciągnij mnie stąd… – zawył błagalnym tonem.
– W urodziny dostaniesz kawę – zaczęła, przechodząc do konkretów, a jemu mimowolnie pociekła łza.
– Gdzie byłaś?! Słyszysz, co do ciebie mówię?
– To ty słuchaj – warknęła kobieta, starając się brzmieć groźnie, choć kosztowało ją to tak dużo, że wszystko w jej wnętrzu się trzęsło. Choć wolałaby od niego uciec, nachyliła się, ściszając głos. Ostatnie, czego jej było trzeba, to jakiś ciekawski klawisz czy współwięzień, który z chęcią podsłuchałby ich rozmowę. – W urodziny, czyli dokładnie dwudziestego czwartego listopada, dostaniesz kawę. Zaparzysz sobie wszystko. Co do ostatniego…
– Co? – przerwał jej ponownie, co ją niewątpliwie znów zirytowało.
– Daj mi dokończyć, bo pójdę stąd, a ty tu zgnijesz! – syczała, choć wiedziała, że takie zachowanie może zwrócić czyjąś uwagę. Powinna się wyprostować i udawać zimną, taką, której nie zależy. Zrobiła to, by stwarzać nadal pozory. Uspokoiła też głos. – Wypijesz kawę.
– Nie mam takiego kubka, żeby zaparzyć sobie całą paczkę kawy naraz – zauważył całkiem logicznie.
– Czy tobie na łeb padło? – Kobieta pokręciła głową, nie mogąc nadziwić się, jak ten facet w tak krótkim czasie pękł. Taki był silny. Męski, odważny. I co? Wystarczyła chwila za kratkami i wyszedł z niego rozczulający się nad sobą mięczak. – Będzie odpowiednia ilość, ale masz wypić wszystko. Po około dziesięciu minutach – znów ściszyła głos, a on się nachylił, by nie przegapić ani słowa z jej wypowiedzi, zupełnie zapominając o tym, co się między nimi kiedyś wydarzyło – wejdzie do ciebie klawisz. Niby to tak, wiesz… sprawdzić, co się dzieje w twojej celi. Tak, wiesz… rutynowo.
– Okej – potwierdził, rozumiejąc plan.
– A potem wyjazd na szpital.
– Dostanę jakieś środki?
– Tak, odbiją cię w trasie.
– W sensie z konwoju? – Zmarszczył brwi.
Kobieta rozejrzała się po sali, sprawdzając, kto mógł usłyszeć to pytanie. Nikt nie zwracał na nich uwagi, więc odetchnęła z ulgą. Bała się ogromnie, ponieważ pomoc aresztantowi w ucieczce wiązała się z ryzykiem wylądowania za kratkami razem z nim.
– Uda się? – zapytał, oczekując potwierdzenia, które dawałoby mu nadzieję. Tak, by się w nim wygodnie rozgościła i pomogła przetrwać kolejną bezsenną noc, mając coś. Tylko nadzieję albo aż nadzieję na lepsze jutro. Na wyjście.
– Musi. Tylko nic nie spierdol.
– Nie spierdolę, ale błagam, wyciągnijcie mnie stąd. Dam każde pieniądze.
– Wiesz, że twoje pieniądze nic tu nie znaczą?
24 listopada
Przez oddział szedł kapelan. Zagadał do jednego z klawiszy z zapytaniem o nowych osadzonych: czy któryś z nich chciałby pójść na mszę, ewentualnie się wyspowiadać. Podeszli razem pod kilka cel, ale w każdej spotykali się z takimi samymi chamskimi reakcjami, bo nikt księdza nie potrzebował.
– Jakby była kara śmierci – zaczął ksiądz – to byłbym ich ulubieńcem. A dopóki mają perspektywę długiego życia, żaden z nich nie potrzebuje Boga.
– Tym roszczeniowcom to ptasiego mleczka nie brakuje, a co dopiero Boga – odezwał się klawisz, a potem zapukał w kolejne drzwi z długiego niczym tasiemiec korytarza.
– Słucham, panie oddziałowy – odezwał się człowiek zza krat.
– Z księdzem chcesz pogadać?
– Nie, dziękuję.
– Ale Bóg to jedyna droga do wolności – dopowiedział ksiądz.
Mężczyzna po drugiej stronie zamarł. Od rana czekał na kawę. Na przesyłkę, która miała być mu podana w jakiś sposób do celi. Czekał na chabetę puszczoną po ścianie więzienia z okna innego więźnia do jego okna, czekał też na kontakt ze strażnikiem mającym wejść do niego po tym, jak wypije kawę. Znał już odgłosy butów każdego z nich, ale do tej pory nikt się nim nie zainteresował, nikt nie przeszedł obok, nie zwolnił nawet, nie zapytał, a przecież dziś były jego urodziny. Sprawdzał sto razy datę w kalendarzu.
– Dobrze – zgodził się po chwili. – W sumie mam dzisiaj urodziny.
– Urodziny, dziecko? – podchwycił temat ksiądz. – A ile lat kończysz?
– Jakie to ma znaczenie, skoro nie mam z kim uczcić tego dnia?
– Nie przejmuj się… – Ksiądz starał się go pocieszyć, ale w jego głosie nie było słychać pożałowania czy współczucia. Wymawiał te słowa jak wyuczone na pamięć formułki recytowane z ambony. – W sumie to się dobrze składa. Kupiłem sobie kawę w kantynie, może chcesz? To będzie prezent urodzinowy dla ciebie.
– Skąd ta kawa? – zainteresował się klawisz.
– Z kantynki. Jakaś taka… nic specjalnego. Majątku nie wydałem – tłumaczył się klecha.
– Chcesz kawę? – zwrócił się do więźnia strażnik.
– Tak, poproszę. – Jego słowa brzmiały tak, jakby został zapytany o to, czy chce wyjść, a nie czy chce napić się czarnej lury.
– Ksiądz pokaże tę kawę. – Strażnik wyciągnął rękę do księdza, który z kieszeni sutanny wyjął małą paczkę kawy.
Strażnik, mimo szczelnie zapieczętowanego opakowania, otworzył je i zajrzał do środka. Zobaczył zmieloną kawę, powąchał ją, ścisnął palcami opakowanie, aby zobaczyć, czy zmielona na pył kawa uniesie się w górę naturalnie. Uznawszy, że nic nie budzi jego zastrzeżeń, skinął na księdza i podał przez karmnik osadzonemu kawę.
– A czym sobie zalejesz? Dadzą ci użyć grzałki? – zapytał, choć wcale go nie interesowało, co zrobi mężczyzna. Raczej chciał mu pokazać, jak beznadziejny zgotował sobie los, że nawet gorącej kawy się nie napije.
– Jak nie dadzą, to wypiję na zimno.
– Odejdź od drzwi, to księdza wpuszczę.
– Już nie trzeba – usłyszał ze środka.
– Patrz, jaki! – zawołał klawisz. – O kawę mu chodziło, a nie o pogadanie.
– To nic. – Ksiądz machnął dłonią. – Niech pozna miłosierdzie Boże.
Mężczyźni odeszli od celi.
– Wie ksiądz, za co on siedzi?
– Tak, słyszałem. Niech mu ziemia lekką będzie.
Kiedy kapelan zmierzał korytarzem ku drzwiom, w celi numer szesnaście więzień otworzył paczkę. Jego koledzy akurat wyszli na spacer, więc był sam. Wiedział, że musi działać szybko. Pora, jaką wybrał kapelan, była idealna, ponieważ nikt nie będzie potrafił wskazać księdza jako przemytnika.
Po otwarciu kawy przestraszył się, bo opakowanie faktycznie okazało się większe niż kubek, jaki tutaj posiadał. Zaczął przesypywać kawę do kubka i wtedy zorientował się, że spód opakowania zawiera żółty piasek w grubo utkanym materiałowym woreczku. Ktoś to przewidział, by przygotować odpowiednią dawkę, ale zadbał o to, żeby opakowanie wyglądało na oryginalne. Sam dał się nabrać. Skorzystał z grzałki kolegi obok, który znęcał się nad nim tak, jakby był poddany fali w wojsku. Kiedy się dowie, że skorzystał z jego sprzętu, będzie już za późno, by mu coś zrobił. Wolał nie myśleć, co by było, gdyby się nie udało.
Nie zaczekał, aż zagotuje się woda. Bał się o czas, jaki mógł mu pozostać bez współosadzonych w celi. Kiedy pił kawę, połykał fusy. Drapały go w dziąsła, podniebienie i gardło, ale to nie miało teraz znaczenia. Nawet gdyby miał potem zjeść ten piach z woreczka, zrobiłby to bez zawahania. Chciał żyć. Chciał wyjść na wolność, więc czym było sparzone podniebienie czy fusy, które wymywał teraz za pomocą języka i śliny z zakamarków ust? Czekał na moment, w którym go sieknie. Nie czuł jednak nic. Nic. kompletnie nic. Liczył na jakieś objawy, ale one nie nadchodziły. Zaczął panikować. Co, jeśli powinien był zagotować wodę albo jeśli substancja, którą miał wypić, wyparowała, albo ten piach ją pochłonął. Zerknął na woreczek. Niewiele myśląc, wpakował sobie do ust dwie pełne łyżeczki piachu. Gryzł to jak suchy stek, choć nie miało to najmniejszego sensu. Spodziewał się ataku, czegoś, co zagwarantuje mu wyjazd do szpitala, a tymczasem siedział z piachem w ustach, słuchał hałasów zakładu karnego i modlił się o to, by coś go sieknęło, zanim wrócą osadzeni. Wtedy się zaczęło. Najpierw zrobiło mu się gorąco. Początkowo myślał, że to ze stresu. Jednak szybko zrozumiał, co jest powodem, ponieważ to było innego rodzaju ciepło. Palące wręcz uczucie skupiło się w jednym miejscu, w brzuchu. Powoli rosło, aż odnosił wrażenie ognia w kiszkach. Wędrowało w górę przełykiem, jak wspinający się po drzewie wąż. Zatykało go. Wypalało mu przełyk. Łzy ciekły mu ciurkiem. Za każdym razem gdy chciał wziąć oddech, czuł się tak, jakby wciągał w płuca dym. Wstrzymywał więc powietrze. Starał się ograniczyć oddychanie, ale doprowadzało go to w końcu do łapania haustów tak dużych, że potem dusiło go jeszcze mocniej. Kaszel jednak nie pomagał. Potrzebował pomocy – i to już. Chciał wstać, ale zakręciło mu się w głowie. To chyba od tego nierównego oddychania. Wydawało mu się wtedy, że jeszcze może krzyknąć. Otworzył usta, ale nie wydał nawet jęknięcia. Znów zakasłał, tym razem tak głośno, tak dziwnie, a po chwili poczuł w ustach nietypowy smak. Trudny do określenia płyn wypełniał jego usta, powodując dławienie. Splunął na podłogę. Czerwona piana, która przykleiła się do szarego betonu, potwierdziła jego przypuszczenia.
Został otruty.
Nikt nie przychodził. Nikt go nie ratował. Choć upadał po drodze kilka razy, doszedł do drzwi. Walnął w nie pięścią tylko raz.
Styczeń
Wysiadłam z taksówki. Błoto na chodnikach irytowało mnie tak samo jak smród tego miasta i jak świadomość, że mam na sobie, pod futrem, jedynie czerwoną satynową suknię, bez bielizny. Gdy tylko zdejmę okrycie, będzie mi zimno, ale to nikogo nie interesowało. Przyszłam tu do pracy, a nie po to, żeby czuć się komfortowo.
Zapłaciłam za taksówkę i ruszyłam po schodach do hotelu, uważając, by się nie poślizgnąć na tych umazanych pośniegową breją stopniach. Przy drzwiach jak zwykle stał pan Tadek, który od lat pełnił w tym miejscu funkcję odźwiernego. Uśmiechał się do mnie od momentu, gdy tylko mnie zobaczył, co zresztą robił zawsze. Znał mnie doskonale.
– Jak nastrój, Liwia?
– Liwia chce do domu – powiedziałam, jak mała dziewczynka. – Liwia nie czuje się na siłach, żeby dzisiaj pracować, i wolałaby być w ciepłym łóżku z książką i winem niż tutaj.
Zaczekał, aż podejdę bliżej.
– Przy barze, zaraz obok nalewaków do piwa, biała marynarka.
– Dzięki.
– Nikt takiej nie ma. Nie pomylisz się.
– Dzięki. Jest pan kochany.
– Jakby co, to wal jak w dym. Będę tu cały wieczór.
– Wiem, dziękuję.
Otworzył mi drzwi, bym mogła wejść do środka. Zaraz po dojściu do recepcji powitał mnie uśmiechem manager. Podszedł i bez słowa zdjął moje futro. Od drzwi, za każdym razem gdy Tadek je otworzył, wiało chłodem, więc kiedy zimowe powietrze zakręciło się w recepcji, zadrżałam. To z kolei ściągnęło spojrzenie managera na mój biust. Przywitał się z moimi sterczącymi sutkami takim samym uśmiechem jak ze mną chwilę temu i powiedział do nich, że przy barze czeka na mnie szampan. A może faktycznie to na sutki czekał?
Zmusiłam się do uprzejmości, mimo że traktował mnie jak towar. Nie mogłam się bulwersować ani tym bardziej oczekiwać innego podejścia, bo dokładnie w takim celu tutaj przyszłam – żeby ludzie patrzyli na mnie, zazdroszcząc każdemu, kto położy na mnie dłonie. Dbając o to, jakie wywrę wrażenie, weszłam do baru. Każdy mój krok był przećwiczony. Wiedziałam, jakie tempo nadać, by falowały mi biodra i biust. By sutki ocierały się o materiał i hipnotyzowały każdego, kto na nie teraz patrzył, a patrzył każdy. Wystarczyło mi jedno spojrzenie, żeby namierzyć białą marynarkę przy barze. Nie mogłam jednak od razu podejść do niego. Strategicznie usiadłam po drugiej stronie długiego, wylakierowanego na wysoki połysk baru. Czekałam, aż mężczyzna się obejrzy, by ocenić, z kim przyjdzie mi rozmawiać. Czy to będzie stary cap, sapiący przy każdym zdaniu, mający białe, pełne piany kąciki ust, czy też ktoś młodszy, przyjemniejszy dla oka? On jednak pił swojego drinka i nawet nie raczył spojrzeć w kierunku, w którym wszyscy patrzyli – czyli na mnie.
Barman poczekał, aż usiądę, i postawił na papierowej serwetce lampkę szampana. Bąbelki usiłowały wydostać się na powierzchnię, tańcząc przy tym radośnie. Upiłam łyk, pozwalając sobie na skosztowanie tego luksusu w szkle. Z przyjemnością wypiłabym więcej, ale nie po to tu przyszłam.
Nie chcąc gapić się ostentacyjnie na mój cel, wodziłam wzrokiem po sali, jakbym oceniała każdego, a nie tylko tę jedną osobę. Przesuwając wzrokiem po twarzach, zatrzymałam się na nim tak, jakbym go zobaczyła po raz pierwszy, i tak intensywnie, żeby on poczuł na sobie moje spojrzenie. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, bo po pierwsze nie był to nikt znany, nikt, kogo potrafiłabym oznaczyć nazwiskiem lub skandalem i zaszufladkować w jakiś sposób. Po drugie był bardzo przystojny. Marynarka leżała na nim koszmarnie, ale wiedziałam już, że pod nią kryje się warte grzechu ciało. Uśmiechnęłam się. Nie dlatego, że zaplanowałam uśmiech, ale dlatego, że facet wzbudził moje zainteresowanie. Wypięłam pierś. Taki młody nie będzie stanowił żadnego problemu. Pozwoliłam więc sobie na kolejny łyk szampana, a potem następny. Piłam, patrząc na tego zniewalającego mężczyznę, aż uniósł wzrok, potwierdzając, że doskonale wiedział, z jakiego kierunku na niego patrzono. Uśmiechał się do mnie jedną stroną twarzy, ale nienachalnie, raczej zadziornie, lecz niezobowiązująco. Zastanawiałam się, kiedy podejdzie. Zwykle faceci, niepewni swoich szans ze mną, odwracali wzrok i ponownie zerkali, a kiedy za drugim razem widzieli aprobujący uśmiech, lecieli ze swoim drinkiem do mnie, sądząc, że ich zaakceptowałam. On nie.
Odstawiając pusty kieliszek, kombinowałam, co dalej. Jak go do siebie ściągnąć? Zrozumiałam, że nie mogę dłużej zwlekać, ponieważ cała ta sytuacja stanie się wymuszona i zmarnuję okazję na przystąpienie do akcji. Musiałam zacząć działać. Wstałam. Obeszłam bar, kołysząc biodrami, bo czułam jego spojrzenie na sobie, więc musiałam zadbać o odpowiednie wrażenie, i zajęłam miejsce tuż obok.
– Jesteś nieśmiały – stwierdziłam.
– Słucham? – zapytał, jakby zaskoczony moją obecnością obok.
– Uśmiechnęłam się do ciebie dwa razy, a nadal siedzisz tu.
– A powinienem?
– O, tam. – Wskazałam palcem moje poprzednie miejsce.
Wycięty dekolt przy takim ruchu odsłonił fragment piersi. Wiedziałam, że nie spojrzy za palcem, zresztą ja też tego nie zrobiłam. Podczas gdy ja nie odrywałam wzroku od jego szarych oczu, jego zafascynowała inna część mojego ciała. Chwytał haczyk, to dobrze.
– Ale tam nikogo nie ma – stwierdził kolejny gadający do moich cycków samiec.
– Co cię tu sprowadza?
– A ciebie?
– Mnie? – zaśmiałam się, unosząc podbródek i odpychając ruchem głowy blond fale na plecy. – Jestem tu, bo w zimę, w czasie, kiedy wszystko jest takie oziębłe, szare i byle jakie, potrzebuję w życiu trochę koloru.
– Stąd ta sukienka. – Znów spojrzał w dół, w wiadomym kierunku.
– Chyba nie sądziłam, że jest aż tak zimno. Gdybym chociaż zerknęła na pogodę, to zdecydowałabym się na bieliznę. – Przy tych słowach pociągnęłam nogą po jego łydce.
Miał na sobie jeansy i czarny podkoszulek, które zupełnie nie pasowały do tej marynarki, podobnie jak kilkudniowy zarost. Wyglądał dokładnie jak ktoś, kto przyszedł do baru topić smutki, a nie prowadzić spotkania biznesowe, na które został ściągnięty tylko na dwa dni i tylko do tego hotelu. W szklance miał albo whisky albo koniak, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko zadanie, a on nawet nie drgnął, kiedy go dotknęłam. Zachowywał się tak, jakbym na niego nie działała, co nigdy mi się nie zdarzało.
– A co robisz na co dzień? – zapytał, czym mnie zaskoczył, bo jakie miało znaczenie, czym się zajmowałam, kiedy oferowałam mu coś, do czego nie potrzebował tej wiedzy.
– Pracuję.
– Jako?
– Spełnienie marzeń każdego mężczyzny.
Zaśmiał się, ale nie jak ktoś rozbawiony, a jak ktoś poirytowany, co wywołało kolejny zgrzyt. Mówiłam dokładnie to, co miałam mówić, dałam mu sygnał, że może mnie przelecieć, jeśli tylko skinie głową, i nic. Nic.
– Choć wierzę, że masz odpowiednie umiejętności, nie stać mnie na ciebie – wypalił, a ja poczułam gorąco wypływające na moje policzki.
– Nie jestem kurwą – syknęłam.
– Nie?
– Nie.
– To co robisz? Ta sukienka? Te szpilki na taki mróz, cycki chcące wyskoczyć poza dekolt jak spragnione trawy krowy na pastwisko?
– Słucham?
– Musisz zmienić obiekt – poradził. – U mnie nie zarobisz.
To nie była największa obelga, jaką słyszałam. Złościłam się nie na jego słowa, a na to, że ta praca miała być prosta do wykonania. Nawet nie pytałam o szczegóły, ponieważ w biurze zapewniano mnie, jak to takich jak on połykałam wieki temu i wystarczy kawałek cycka, dwa słowa zachęty i będę go miała na skinienie palca. Z doświadczeniem, jakie mam dzisiaj, z umiejętnościami, jakie zdobywałam przez lata, gość powinien mi jeść z ręki, a jego to karmienie wcale nie interesowało. Co więcej, dawał mi kosza. To świadomość, że mogę położyć zadanie, sprawiała mi dyskomfort. Nie słowa, jakich użył.
Wypuściłam powietrze i odwróciłam się od niego. Już nie siedziałam prosto. Pozwoliłam plecom się zaokrąglić, co zmieniło mnie z kocicy w zwykłą dziewczynę. Podparłam też głowę jak typowo zawiedziona kobieta, pragnąca szybkiej kolejki, by zapomnieć o życiu.
– Nie dasz mi rabatu? – kontynuował, drażniąc się ze mną.
– Zamknij się! – warknęłam na niego. – Wziąłeś mnie za kurwę, więc nic już nie uratuje tego wieczoru.
– A co go popsuło? Nie mów, że moja odmowa.
– Nie, zerwałam z chłopakiem. Odstawiłam się na bóstwo, postanowiłam, że przyjdę tutaj, wyrwę jakiegoś gościa, zaliczę seks bez zobowiązań z kimś, kogo nie znam i nie mam zamiaru nawet poznać, a potem wrócę do domu z poczuciem, że coś ugrałam.
– Zdradził cię?
– Tak – kłamałam, udając zrezygnowaną i pogrążoną w smutku.
– Ciebie? Kogoś takiego jak ty?
– Nie wyglądam tak na co dzień. – Spojrzałam na niego. – To makijaż, włosy. To półtorej godziny szykowania się.
– Ale wiesz, innym to by i półtora dnia było mało. Ty masz urodę i bez tego. – Wskazał palcem na loki.
– A mimo to nie chciałeś iść – wyrzuciłam mu.
– To takie miejsce, w którym dziewczyna na noc może kosztować kilka tysięcy złotych. Wyglądająca jak ty to rachunek nawet z czterema zerami nie powinien zdziwić.
– Skąd znasz stawki? – Odwróciłam się znów w jego stronę. – I to tak dobrze?
– Jeśli ta whisky – podniósł szklankę – kosztuje tu tyle co w każdym monopolowym cała butelka, nie spodziewam się taniości krzesło obok.
Przyglądałam mu się uważnie, zastanawiając się, jakim jest człowiekiem. Czy ma żonę, rodzinę? Czy jest szczęśliwy, spełniony w pracy? Czy potrafi docenić ludzi?
– Gdybyś nie myślał, że jestem drogą kurwą, to poszedłbyś? – zapytałam, kokietując.
Znów się zaśmiał, ale tym razem szczerze. Naturalnie.
– Nic nie osiągniesz w ten sposób. Zaliczenie przypadkowego gościa nic ci nie da. Wiesz o tym?
– Wiem, ale to nie zmienia…
– Zmienia – wszedł mi w słowo. – Nie pasujesz do tego miejsca.
Tym razem ja parsknęłam śmiechem. Bywałam tu nieraz. Zostało mi tu przydzielone niejedno zadanie, przy którym pracowałam jak zawodowa kurwa. Znałam tu managera, barmana, kelnerki, odźwiernego, a także pracujących przy bagażach lokajach i każdy znał mnie. Wiedział, czemu tu przychodzę.
– A gdzie pasuję?
– U boku faceta, który cię doceni – powiedział poważnie, a ja uchyliłam usta z szoku. – Widać, że jesteś nieszczęśliwa. Weszłaś tu jak bogini, ale w środku wcale nie jesteś…
– A ty co? Freud? Skąd u ciebie taka analiza?
– Bo widzisz – zaczął, a potem zamieszał whisky w szklance i dopił ją naraz – po alkoholu gadam głupoty. Miłego wieczoru.
Wstał, a ja poczułam w końcu smak odrzucenia. Zjadła mnie pewność siebie. Wydawało mi się, że potrafię przewidzieć zachowanie samców do tego stopnia, że wiem, czego im potrzeba, i że wystarczy, bym niczym paw, tańcząc z wachlarzem piór, pokazywała im to, co najbardziej skupiało ich wagę, a będę ich miała na skinienie palca. Tymczasem przemknął mi obok ktoś, kogo nie wprawiły w zachwyt moje wdzięki.
– Zostawisz mnie samą? – starałam się zmienić w słodką laleczkę potrzebującą silnego faceta.
– Jestem pewien, że po tym, jak wyjdę, to miejsce nie zdąży ostygnąć. – Wskazał na swój stołek barowy.
– Co powiedziałam nie tak? – wypaliłam urażona.
– Dobrej nocy – rzucił, mijając mnie.
– Nie, serio. – Zatrzymałam go, chwytając go za ramię.
– Nie jest ci zimno?
– Jest.
– To gdzie masz kurtkę?
– W szatni.
Zmierzył mnie z góry na dół, a potem zdjął swoją marynarkę.
– Masz. – Podał mi ją. – Jaki numer?
Nie odwiesili mojego futra na numer, bo szatniarz też mnie znał. Nie potrzebował numerków, by zidentyfikować mnie przy odbiorze nakrycia. Jeślibym przyznała się do tego, że każdy mnie tutaj zna, minąłby mnie od razu, bo potwierdziłabym, że bywam tu non stop. On zaś zinterpretowałby to jako typowe dla ekskluzywnych dziwek pracujących w ekskluzywnych hotelach. Otworzyłam torebkę. Zaczęłam w niej szukać numerku, którego wiedziałam, że nie znajdę. Udawałam spanikowaną. Szybko oddałam mu marynarkę i ruszyłam do recepcji. Tam manager wyskoczył do mnie zainteresowany moim wyrazem twarzy.
– Wszystko w porządku?
– Zgubiłam numerek – zaczęłam. – Numerek, który od pana dostałam, by oddać futro – tłumaczyłam szczegółowo.
Manager dziwnie skinął do mnie głową, chcąc mi dać do zrozumienia, że powiedziałam coś źle. Nachyliłam się do niego.
– Daj moje futro – wydałam szeptem polecenie, a on od razu wyszedł.
Odwróciłam się. Wiedziałam, że mój obiekt będzie tam stał.
– I jak z tym numerkiem? – Szorstkość jego tonu jasno wskazywała, że nie kupił tego przedstawienia.
Kolejna wpadka, której on był świadomy.
– Tutaj są rezerwacje na stolik – tłumaczył – a skoro rezerwacje, to na nazwisko i podajesz przy wyjściu nazwisko. Nie ma numerków. Nigdy nie było.
Wiedziałam, że spaliłam akcję. To koniec. Pierwszy raz od sześciu lat wrócę z niczym. Zamiast zdać się od początku na intuicję, poszłam wyszkolonymi schematami i zmarnowałam szansę. Tacy jak on, młodzi, pełni werwy, szukający w biznesie czegoś więcej niż tylko tego, jak zaliczyć przypadkowe dupy i zdobyć duży hajs oszukiwaniem, nie są takim łatwym celem jak ci starzy, do których przywykłam.
– Pani Oliwio – manager podał mi futro – pani ojciec prosił, żeby pani do niego poszła. Jest na górze. Wie pani gdzie.
Skinęłam głową.
– To hotel twojego ojca? – usłyszałam z tyłu głos, którego właściciel tym razem przemawiał z zainteresowaniem.
– I co z tego?
– Nic. To wszystko wyjaśnia. Ot, tyle. Jesteś jak Paris Hilton.
Zmarszczyłam brwi.
– Nie jestem jak ktoś. Jestem jak ja. Nie znasz tego angielskiego przysłowia: be yourself, everyone else is already taken.
– Puszczasz się na złość tatusiowi – stwierdził zadowolony z siebie, jakby mnie rozszyfrował.
– To już nie twój problem. – Sięgnęłam po futro, ale manager, jak prawdziwy dżentelmen, przytrzymał je dla mnie, dając mi możliwość włożenia go, patrząc jednocześnie prosto na mój cel.
– Poczekaj. – Facet podszedł bliżej. – Proszę nas zostawić samych. – Skierował się do managera, a gdy tamten zniknął, odciągnął mnie na stronę. – Nie trzeba było tak od razu? Przyznać, że twój stary ma hotel, a ty po prostu… – urwał na chwilę.
– Czyli pieprzyć za pieniądze nie chcesz, ale pieprzyć pieniądze już tak. W momencie kiedy dowiedziałeś się, jaki mam kurs na giełdzie, zmieniłeś zdanie?
– Brałem cię za kogoś innego.
– Tak, wiem, ekskluzywną…
– Teraz to wszystko jest jasne – wszedł mi w słowo. – Czemu każdy cię zna, czemu podchodząc do baru, dostajesz szampana, zanim usiądziesz na stołku i otworzysz usta, by coś zamówić, a barman, mając okazję flirtować z zajebistą laską, woli wycierać szklanki. Wybacz, ale ja też dużo ryzykuję, a czujność to moja jedyna broń.
Uśmiechnęłam się, bo jeśli się tłumaczył, to byliśmy w domu. Chciał, żebym go zrozumiała.
– Chcesz iść na górę? – zaoferował dokładnie tak, jak powinien na samym początku.
Przez chwilę udawałam, że rozważam możliwości. Zastanawiałam się, czy chcę z nim przećwiczyć kilka pozycji kamasutry, czy też wolę wrócić i powiedzieć, że położyłam zadanie, ponieważ pewność siebie przyćmiła mi zdolność realnego postrzegania rzeczywistości. Byłam jednak zbyt ambitna, by się poddać, mając możliwość wypełnienia zadania. Choć nigdy nie poległam i gdybym to faktycznie zrobiła, nikt by nie kwestionował moich możliwości, wolałam wrócić jako zwyciężczyni, nie z podkulonym ogonem.
– Okej – zgodziłam się po chwili.
Przeszliśmy w kierunku wind. Gość miał mieć pokój na szesnastym piętrze, a tymczasem wjechał na piętnaste. Nie spodobało mi się to, ale stwierdziłam, że pewnie podano mi złą informację, której teraz nie miałam jak zweryfikować. Nie, kiedy on śledził każdy mój ruch. Zarówno w trakcie jazdy na górę, jak i idąc przez korytarz, zachowywaliśmy się dość ostrożnie. On zerkał na mnie, ja na niego. Padały co najwyżej pojedyncze słowa.
W końcu doszliśmy do drzwi pokoju. Nie wynajął zjawiskowego apartamentu, jak mogłabym się tego spodziewać, lecz zwykły pokój. Z jednej strony ten średniej klasy pokój nie pasował do szych takich jak on, ale teraz ludzie uskuteczniali różne dziwne rzeczy z powodu wizerunku – jak premier jeżdżący dla lepszych notowań metrem tak i ten tutaj mógł zgrywać przeciętnego Kowalskiego, bo ktoś z prasy czy postronnych mógłby go rozpoznać. Pocieszeniem było jednak umiejscowienie tego pokoju, bo potwierdzało kąt. Gość zasłonił okna, zanim wyszedł, więc pierwsze, co zrobiłam, odsłoniłam je, twierdząc, że w ten sposób będzie przyjemniej. Nie protestował, choć mogłam poznać, że z jakiegoś powodu wolał, żebym niczego nie dotykała w jego pokoju.
Usiadłam w futrze w fotelu. Nie bywałam w tym hotelu w tych słabszej jakości pokojach, więc rozejrzałam się, co w zasadzie pasowało do wizerunku córki właściciela tego obiektu, która tych gorszych rewirów nie miała okazji poznać.
– Chcesz się czegoś napić? – Otworzył hotelową lodówkę z miniaturkami.
– Tylko to masz?
– Nie spodziewałem się, że będę miał gościa.
– Jak masz na imię?
– Oliwer.
Zaśmiałam się.
– No co?
– Ja Oliwia, ty Oliwer – nie za dużo tej oliwy?
– Jak jest oliwa, jest poślizg!
– I wykolejenie – dodałam.
– A to już zależy od ciebie.
– Seks bez zobowiązań? – zapytałam wprost. – To cię interesuje?
– Nie, przyjechałem tu w biznesach.
– To jak masz na imię?
– Sławek.
– Sławny Sławek czy nie aż tak sławny?
Tym razem śmiejąc się w głos, rzucił marynarkę na podłogę. Bez niej prezentował się o niebo lepiej. Jakoś tak bardziej na luzie. Bardziej jak on, choć nie powinnam tak sądzić, biorąc pod uwagę, że widziałam go po raz pierwszy. Obserwowałam go jednak zafascynowana jego urodą, a dokładnie ciemnymi włosami, modnie przystrzyżonymi na bokach, z wygolonym lekko z boku przedziałkiem.
– To jak masz na imię? – spróbowałam po raz trzeci.
– Aleksander Przybył. – W jego głosie słyszałam taką pewność, że od razu uwierzyłam w prawdziwość danych.
– Żona czy dziewczyna?
– Ani to, ani to.
– A co?
– Praca.
– I praca zmusza cię do takiej ostrożności, że nie możesz sobie bzyknąć na boku jako ty, tylko chowasz się za fałszywymi imionami?
– Serio, mam na imię Aleksander. Zwykle mówią do mnie Łik.
– Jak słaby z angielskiego?
– Nie, od Johna Wicka.
Nie wytrzymałam. Parsknęłam śmiechem.
– Nie chcę ci zaburzać postrzegania siebie, ale daleko ci do Wicka – wyśmiałam go, choć faktycznie teraz, gdy na niego patrzyłam, mógł się porównywać z tym aktorem z czasów młodości, kiedy grał w Speedzie.
Wyciągnął z minilodówki po miniflaszeczce dla każdego z nas. Moją otworzył, podał, a potem usiadł ze swoją naprzeciwko.
– To co robisz poza tym, że dekorujesz swoją osobą hotel ojca? – zapytał.
– Jaki sens ma ta rozmowa – uciekłam od odpowiedzi – jeśli żadne z nas nie powie prawdy? Czy nie lepiej iść do łóżka, zaliczyć fajny numerek, przejmujący na wskroś orgazm i każde z nas wróci do swojego życia, jakby nigdy nic?
– Okej – zgodził się i sięgnął do guzików koszuli.
– Zaraz wracam. – Wstałam, by iść do łazienki.
Wiedziałam, jak postępować dalej z takimi jak on. Gdybym wzięła ze sobą torebkę, wyrzuciłby mnie za drzwi. Przygotowałam się więc wcześniej, a jemu chciałam tym udawanym poddaniem się pokazać, jak bardzo kontroluje sprawę, bo od początku wiedziałam, że mi na to nie pozwoli. Niech sądzi, że zablokował mi wyjście, uniemożliwiając działanie.
– Nie ma łazienki. – Zaszedł mi drogę zgodnie z tym, czego się spodziewałam. – Wybacz, ale nie spuszczę z ciebie wzroku. Za dużo ryzykuję.
– Okej – zgodziłam się, zrzucając z siebie futro, a potem zsuwając ramiączka sukienki.
Stanęłam przed nim nago, pozwalając, by jego wzrok skanował moje ciało.
– Buty? – zapytał.
– Zostawić.
Uśmiechnął się. Podszedł bliżej. Darował sobie pytanie, podchody czy jakąkolwiek grę wstępną. Jedną dłonią chwycił mnie za kark, drugą wcisnął między nogi. Stanęłam w rozkroku, by pozwolić mu się dotykać. Wcisnął palec we mnie głęboko.
– Czysta jesteś – stwierdził.
– A czego się spodziewałeś?
– Pluskwy – zażartował i rzucił mnie na łóżko.
Rozbierał się, stojąc nade mną, a ja ułożyłam obie dłonie nad głową. Opadł na mnie po chwili zupełnie nagi. Z zawieszek na bransoletce wybrałam tę, którą się otwiera. Paznokciem wyciągnęłam maść pachnącą jak perfumy. Zaczęłam ją rozprowadzać na palcach, czekając na odpowiedni moment. Chwyciłam czystą dłonią jego penisa.
– Mogę?
Był w wyśmienitym nastroju, więc to moje pytanie rozbawiło go doszczętnie. Śmiał się non stop, pomagając mi wstać, a potem kucnąć w szpilkach. Sam stanął w rozkroku, wysuwając biodra do przodu. Wzięłam do ust jego penisa, co mu się bardzo podobało. Jęczał i odginał się w tył. Wykorzystując ten moment, wsunęłam mu nasmarowany maścią palec w odbyt. Zatrzymał się, a ja udałam, że to też pieszczota. Przyjął to bez sprzeciwu.
Spodziewałam się nie więcej niż kilku minut tego seksu, wyczekując chwili, aż padnie. Zerkałam co chwilę w górę, obserwując bacznie jego reakcje. Nadal jęczał, ale już mniej z mojego powodu, lecz bardziej będąc pod wpływem narkotyku. Odpływał. Delikatnie popchnęłam go na łóżko, pozwalając, żeby padł na nie jak kłoda. Penis nadal mu sterczał, ale to była jedynie kwestia czasu. Wstałam z kolan, przyglądając mu się uważnie, ponieważ potrzebowałam się upewnić, że wyoutowałam go na tyle, by móc sprawdzić jego mieszkanie. Trąciłam go, ale wydawał z siebie tylko bełkot. Nadal pozostając nago, zaczęłam przeszukiwać pokój: szuflady stolika nocnego, biurka, szafę, przestrzeń pod łóżkiem, potem sejf. Ten był zamknięty. Użyłam hotelowego standardowego kodu do resetowania haseł, a kiedy się otworzył, zobaczyłam paszport. Pobiegłam do torebki po telefon. Wyciągnęłam go i specjalną aplikacją do zdjęć, która od razu wrzucała fotki online, zrobiłam kilka ujęć jego paszportu. Faktycznie nazywał się Aleksander Przybył. Pod paszportem leżała gotówka, ale niezbyt dużo. Może dwadzieścia tysięcy, może mniej. I to by było na tyle. Przeszukałam też jego portfel, który wyciągnęłam mu z kieszeni spodni. Nie znalazłam nic, co mogłoby być podejrzane. Zrobiłam jednak zdjęcia każdemu przedmiotowi, który do niego należał lub się z nim jakoś wiązał. W łazience znalazłam ukryty w ręcznikach pistolet. Glock. Dokładnie taki jak policyjne. Obróciłam go tak, żeby zrobić mu zdjęcie z każdej strony.
Potem sprawdziłam jego kosmetyki, a na koniec zajrzałam nawet do spłuczki. Tam, przygotowana na jakieś znalezisko, bo często w takich miejscach chowają przedmioty takie cwaniaki jak on, znalazłam zatopiony w plastikowym szczelnym woreczku telefon komórkowy. Nie miałam szans na włączenie go, bo mój kochanek za nie dłużej niż pięć minut zacznie odzyskiwać przytomność. Chwyciłam telefon, podeszłam do okna w łazience i wyrzuciłam go, wymierzając tak, by wpadł na markizę okienną. Stamtąd zabierze go ktoś od nas, kto mnie teraz obserwował i widział gest wywalenia czegoś z pokoju. Zamknęłam szybko spłuczkę, a potem wróciłam do łóżka. Głaskałam go, czekając na moment, gdy jego ciało się obudzi. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, ocknie się, nawet nie wiedząc, że na chwilę odpłynął. Całowałam go, kiedy odzyskiwał przytomność. Potem przez dobrą godzinę kochaliśmy się tak, jakby gość wziął coś innego niż odrobinka heroiny.
Po północy zjechałam windą. Opatuliłam się futrem, a manager skinął do mnie, potwierdzając, że wszystko w porządku. Jedyne, co było nie w porządku, to seks z tym człowiekiem. Miał fantazję, która gwarantowała mi odlot z wrażenia. Nie udawałam ani sekundy z ostatniej godziny, więc gdyby to nie był cel, czyli klient, zrobiłabym wszystko, by to powtórzyć. Pierwszy raz czułam się tak dziwnie. Coś gryzło mnie w środku i bałam się przyznać, że chyba żałowałam, że to tylko jednorazowe spotkanie.
– Coś długo dzisiaj – stwierdził pan Tadek, otwierając mi drzwi.
– O mały włos by mnie spławił – przyznałam.
– Ciebie? Niemożliwe.
– A jednak.
Gdy wyszłam na zimne powietrze, zadrżałam ponownie. Jeśli nie rozchoruję się po tym paradowaniu w satynie zimą, będzie to cud. Zbiegłam po schodach do czekającego na dole audi a7. Usiadłam na tylnej kanapie.
– Zjebałaś – usłyszałam na wejściu jej zimny głos, który tak dobrze znałam, bo nie szczędziła go w momentach rozczarowania.
– Ale naprawiłam – upierałam się przy swoim.
– Położyłaś akcję.
Matka patrzyła na mnie tak surowo jak na żadnego z pracowników. Tworzyłyśmy ten biznes razem, a ona mimo wszystko traktowała mnie tak, jakby to ona tu decydowała. To ja odwalałam najcięższą robotę, obmyślałam, jak dotrzeć do klientów, jak ich urobić, żeby zdobyć materiał, ona natomiast siedziała tylko na tylnej kanapie tego audi, krytykując niczym zawodowy krytyk. Twierdziła, że sama też wychodziłaby w teren, ale była już za stara i nie robiła wrażenia jak my, młode. Mogłabym się spierać, bo prezentowała się naprawdę dobrze. Owszem, miała w tym roku obchodzić pięćdziesiąte drugie urodziny, ale nikt jej tyle nie dawał. Farbowała włosy na rudo z blond pasemkami, które zawsze wyglądały tak samo idealnie. Miała figurę, jakby nigdy wcześniej nie rodziła dzieci. Jedyną jej wadą było lewe oko, które nie do końca jej się otwierało. Zaczesywała włosy na bok, by zakryć tę niedoskonałość, ale ja miałam wiele okazji, by widzieć jej twarz w pełnej okazałości i przyglądać się tej sztywnej powiece.
– Jestem zmęczona. Masz coś ciepłego do picia?
– To nie ten facet! – krzyknęła, a siedzący za kółkiem Remik skulił się. – Jedź, nie stój tak – skrytykowała go od razu.
– Jak to nie ten?! – zwróciłam się do niej gwałtownie.
– To jego ochroniarz. Puściłaś się z ochroniarzem.
– Co? – Poczułam, jakby serce miało mi za chwilę wyskoczyć z piersi.
– Dobrze słyszałaś.
– Jak to? Przecież Tadek dał mi namiar. Dokładnie wskazał…
– Ktoś dał im cynk i ten ochroniarz zajął miejsce…
– To dlatego instrukcje, które dostałam, nie działały – stwierdziłam, zaciskając zęby. – Czemu nikt mi nie powiedział?
– A co miał powiedzieć? Wejść i zacząć ci machać? Albo podejść i powiedzieć wprost, że masz zamiar przelecieć nie tego faceta? Przecież siedziałaś z jego ochroniarzem! Na litość boską, czy ja mam ci tłumaczyć, jak skończyłoby się to zadanie, gdyby on się zorientował?
– Kiedy się dowiedziałaś?
– Jak poszłaś z nim na górę.
– A telefon?
– Odebrali, kopiują, ale tam nic nie ma, bo to nie ten gość.
– Kurwa mać! – zaklęłam.
– Dam to którejś z dziewczyn… – stwierdziła, spoglądając przez okno.
– Nie. Ja to naprawię.
– Jak? Pójdziesz teraz z szefem? Po tym, jak cię miał ochroniarz? I myślisz, że ochroniarz nie sypnie się szefowi, że cię zaliczył? Proszę cię. – Odwróciła się ode mnie zła.
Pokręciłam głową, nie mogąc uwierzyć, że zaszło takie nieporozumienie.
– Jak to się stało? – dociekałam. – Skąd ten ochroniarz, skoro Tadek mi…
– Bo ten ochroniarz wiedział zawczasu, że ktoś przyjdzie, ale nie wiedział, że ty. Wziął od szefa marynarkę, włożył ją i czekał. Pewnie stwierdził, że to fałszywy alarm, a że napatoczyła mu się dziewczyna, opuścił posterunek, zabrał cię do pokoju i zaliczył.
– I nikt… – wycedziłam przez usta.
– Domyśliłby się – skwitowała. – A tak jest przekonany, jaki to z niego lowelas, zaliczający przypadkowe laski w barze. Mamy szansę na jeszcze jedną próbę, bo nie domyśli się, jak inna podejdzie do jego szefa.
– Ja to zrobię.
– Nie. Ty jesteś spalona.
– Zrobię to.
– Czy ja mówię niewyraźnie!? – ryknęła na mnie tak, jakby tylko chwila dzieliła ją od wymierzenia mi policzka, co już jej się zdarzało wobec innych pracownic. Mnie nigdy nie uderzyła. Znając ją jednak dobrze, umiałam poznać moment, w którym złość odbierała jej zdolność zapanowania nad sobą.
Zacisnęłam zęby, szukając rozwiązań, a nie wywołując kolejne iskry między nami. Dałam jej chwilę, by ochłonęła, sama zastanawiając się, w jaki sposób odkręcić tę sytuację. Nie mogłam uwierzyć, że nawet przez sekundę nie przyszło mi do głowy, że rozmawiam z niewłaściwym człowiekiem. Przecież nic się nie zgadzało w zachowaniu tego gościa, nie wpisywał się w standardy ludzi, z którymi zawsze pracowałam, a mimo to się nie poznałam. Chyba zauroczył mnie jego wygląd. W końcu miałam połączyć przyjemne z pożytecznym, co – jak się okazało po czasie – jednak nie jest możliwe. Zbyt piękne, by było prawdziwe.
– Zróbmy tak – zwróciłam się do niej łagodnie – niech ktoś tego ochroniarza zatrzyma lub zagada, lub po prostu zorganizuje mu coś do roboty, a ja w tym czasie…
– Nie będę się powtarzała. Gość jest wart miliony, a ja nie mam zamiaru ryzykować tej kasy tylko dlatego, że masz problem z tym, że dałaś dupy.
– Dlaczego nie dostałam zdjęcia?
– Bo to miała być prosta robota.
– Kto go ostrzegł? Ktoś z hotelu?
– A skąd ja mam to wiedzieć?
– Wsadzili nas?
– Nie… zresztą… nie wiem. Może…
– Dam radę.
– Posłuchaj – spojrzała na mnie – możesz mnie zapewniać, możesz stanąć na głowie i możesz deklarować mi tutaj, cokolwiek ci przyjdzie do głowy, ale ja nie pozwolę, żebyś podjęła jakiekolwiek działania.
– To także mój biznes – wtrąciłam odważnie.
– Taaak? Twój? – W jej oczach dostrzegłam złość. – Pracowałam, zanim ty…
Świadoma tego, jak wiele ryzykowała, poruszając taki temat w obecności Remika, urwała w połowie zdania, orientując się w porę, jak niewiele może mówić otwarcie. W tym biznesie trzeba uważać na każdego, wystarczy bowiem jedno słowo wykorzystane przeciwko niej, a ten cudownie prosperujący biznes przestanie istnieć.
– Zawsze radzą, żeby nie brać rodziny do biznesu, i ty jesteś na to dowodem – wytknęła mi. – Zamiast mieć na uwadze interes i jego dobre obroty, traktujesz to personalnie, jakby ten seks z ochroniarzem ci uwłaczał, bo nie przeleciałaś celu, tylko jakiegoś pionka, a to przecież nie ma znaczenia.
– Ma.
– Nie ma. Gdybyś wiedziała, co nam przychodziło robić… – urwała, kręcąc głową. – Taki numer z czystym, zadbanym, przystojnym facetem to nic. Uwierz mi na słowo. Ty masz ekskluzywne warunki pracy, bo ja ten biznes wyciągnęłam na taki poziom, rozumiesz?
– Rozumiem.
– Nie, nie rozumiesz, bo nie potrafisz uszanować mojej decyzji.
Gorączkowała się zawsze, kiedy w grę wchodził biznes. Ja traktowałam te zadania tak jak egzaminy do zaliczenia. Jej ambicje wydawały się zupełnie różne od moich, bo dla niej liczyły się pieniądze. Nic więcej. Nieustannie o tym mówiła. Nie chciała mi dać ponownie szansy spotkania się z celem tylko dlatego, że istniało ryzyko, że ochroniarz mnie pozna i zaprzepaszczę szansę. Nie ufała mi na tyle, by dać mi zielone światło, by pozwolić mi spróbować. Wolała posłać gorszą niż ja, ale nieznaną świadkowi, żeby tylko wyciągnąć hajs.
– Kiedy przestaniemy? – zmieniłam temat.
– Jak to? – Zmarszczyła czoło.
– Kiedy powiesz sobie, że to już wystarczy, że to, co zarobiłyśmy, to majątek, którego nie da się wydać. Jeden klient płaci tyle, ile kiedyś warte było pół roku pracy całego zespołu. Masz trzy dziewczyny, każda żyje w luksusie, ty też i to nadal mało?
– A czy piekarz w piekarni mówi, że wystarczy i zamyka interes?
– Chleb to nie to samo co nasze usługi i dobrze o tym wiesz.
– Masz, bo widzę, że musisz mieć zajęcie. – Podała mi swój telefon.
Przyłożyłam kciuk i go odblokowałam. Zobaczyłam zdjęcie swojego kochanka sprzed dosłownie chwili.
– Nie rozumiem. – Spojrzałam na matkę.
– Pokaż. – Chwyciła telefon. – Nie to miałam ci pokazać.
– Czekaj, daj mi.
Przejęłam od niej telefon z naszą aplikacją do śledzenia celu, gdzie ochroniarz także miał już konto. Aleksander Reeves Przybył – tak oficjalnie w naszych dokumentach nazywał się facet, którego pomyliłam z początkującym, ale obiecującym politykiem. Moja pewność siebie zaprowadziła mnie w ślepy zaułek, bo zamiast się przygotować, poszłam na żywca. Matka miała rację, byłam spalona. Ten kontakt zawaliłam i będę musiała go przekazać innej. Nie omieszkałam jednak sprawdzić tego ochroniarza. Facet miał naprawdę niesamowitą prezencję i – co ciekawsze – dobre wykształcenie. Nic dziwnego, że nie leciał na pustaka, jakiego przed nim zagrałam. Co więcej, ochraniał wcześniej znane osoby ze świata celebrytów, a matka miała jego zdjęcia z praktycznie każdym klientem. Musiał mi gdzieś mignąć na portalach plotkarskich, ale nie zapamiętałam go. Patrząc jednak na tych kilka fotografii, mogłam zauważyć, jak profesjonalnie traktował pracę. Nic zatem dziwnego, że mnie zauważył, gdy tylko podeszłam do baru, co ja rzecz jasna przegapiłam. Zamiast zamówić drinka, wzięłam szampana, tak jak zawsze robiłam, a ten moment, w którym na niego nie patrzyłam, wystarczył, by on mnie ocenił. Zresztą słusznie.
– A ten polityk?
– Zaraz. – Matka zaczęła przesuwać palcem zdjęcia w naszej aplikacji. – To on. – Zatrzymała się na starszym człowieku.
– I on dopiero zaczyna? Tak późno?
– Nie, był bokserem i teraz stwierdził, że pójdzie do polityki. Klient nam zapłacił, by mu lekko pokrzyżować plany i pokazać jego prawdziwy charakter.
– Kurwa mać! – zaklęłam pod nosem, widząc tego gościa, bo ten na bank poleciałby na wszystko, co dla niego dzisiaj przygotowałam. – Komu go dasz?
– Nie wiem jeszcze.
– Po co mu ochrona?
– Ma kontakty z różnymi grupami.
– W tym z przestępczymi – dodałam z uśmiechem, a matka skinęła.
– W tym biznesie nie ma skrupułów. Dziś robisz z nimi biznes, jutro serwują twój łeb komuś na tacy.
– I ten facet – wróciłam do fotki ochroniarza – jest w stanie go ochronić?
– Jest najlepszy i każdy go zna. Dziwię się, że go nie poznałaś.
Siedziałem na niewygodnym krześle, czekając na występ swojej córki. Rodzice rozmawiali podczas przerw, ciesząc się z konwersacji bardziej niż z prezentowanych utworów. Szkolny zespół, stworzony z dzieciaków niegrających ze sobą na co dzień, to była katorga dla uszu. Wolałem, gdy śpiewały solo, bo ta niezsynchronizowana muzyka, grana na rozstrojonych instrumentach, torturowała każdego słuchającego. Mogli chociaż zrobić nam prezent i odłączyć mikrofony i wzmacniacze od instrumentów, ale nie – szło na cały regulator. Kiedy Nelka wyszła ze swoją grupą, pomachałem jej.
– Pierwszy raz? – zagadnęła mnie kobieta obok.
– Słucham? – Starałem się nie odwracać wzroku od córki.
– Pana pierwszy występ.
– Tak, to znaczy nie. Córki… a po czym… jak pani…
– Bo ja mam córkę w czwartej klasie, już nie macham. Pierwszakom rodzice zawsze machają. Jeszcze to cieszy i tych siedzących, i tych występujących.
– A potem?
– Potem to już męczarnia dla obu stron. Nie tylko dla rodziców.
Zaśmiałem się, a siedząca z przodu kobieta syknęła na nas, bo faktycznie proszono już o ciszę.
Resztę tego koncertu przecierpiałem, wtapiając się w krzesło i zerkając na zegarek w nadziei, że czas będzie płynął szybciej. Kiedy się w końcu doczekałem, jak pozostali biłem brawo na stojąco tylko po to, by rozprostować kości, ale też z radości, że w końcu mogę opuścić salę gimnastyczną i ukoić uszy ciszą.
Zabrałem Nelkę ze szkoły, bo dzisiaj kończyła wcześniej niż zwykle, i zawiozłem ją do siostry, gdzie mała czekała, aż skończę pracę i odbiorę ją około piątej. Odprowadziłem ją pod drzwi, by bezpiecznie weszła do środka.
– Masz chwilę? – zapytała Beata, stając w progu drzwi swojego domu w tym samym momencie, w którym podeszliśmy.
Zerknąłem na zegarek.
– Nie bardzo. Mam za chwilę pacjenta.
– Tylko słowo.
– To mów – poprosiłem, a ona wskazała głową na Nelkę.
– Zrobisz sobie coś do picia? – zapytała Beata. – Na stole, pod ręcznikiem kuchennym, jest też pokrojone ciasto. Weź sobie kawałek i zjedz przy stole, a ja tu chwilkę porozmawiam z twoim tatą.
Nelka przytuliła mnie i pobiegła w głąb domu, gdzie od razu wybiegł do niej pies siostry i zaczął na nią wyskakiwać. Oni prawie razem się wychowali, ale przy Nelce ten pies na nowo stawał się szczeniakiem. Nie lubił za to dzieci siostry. Tak, jakby wyczerpał limit na znoszenie ludzkich dzieci na Nelce, a potem nawet nie starał się polubić własnych domowników.
– Wszystko w porządku? – Zmartwiłem się tą jej potrzebą pogadania bez obecności córki.
– Nie możesz tak.
– Tak, czyli jak?
– Powiedziałam Wiolce, żeby poszła i…
– To ty ją wysłałaś? – Zszedłem schodek w dół, tracąc ochotę na rozmowę. – Myślałem, że coś się stało, że to coś o dziecku…
– Nie, to o Wiolce, która też jest singielką z dzieckiem. Dziewczynką. W podobnym wieku jak Nelka.
– I?
– I byłoby wam razem dobrze.
– A skąd to wiesz?
– Adela odeszła trzy lata temu. Nie wróci. Przecież wiesz. Po co czekasz?
– Nie czekam – zapewniłem.
Moja żona, podobnie jak ja, skończyła studia medyczne. Każde z nas wybrało inną specjalność. Ja ortodoncję, ona chirurgię szczękową. Przez pierwsze cztery lata małżeństwa pracowaliśmy razem. Otworzyliśmy klinikę, tak dobrze prosperującą, że pisano o nas w gazetach. Ta sława spodobała się Adeli, więc szukała coraz nowszych wrażeń. Aż wpadła na pomysł wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Na początku żartowała, że Brytyjczycy mają gorsze zęby niż my i że nawet po stu latach zaawansowanej chirurgii i ortodoncji nie będzie poprawy, a potem opowiadała też o mieście i życiu tam, które niby było inne. Lepsze. W pierwszym roku obiecywała żonglowanie czasem, by spędzać go mniej więcej równo w UK i z nami, ale zawsze coś wypadało: a to sympozjum, a to szkolenie, a to ciekawy przypadek. Zawsze coś. W drugim roku doszła do wniosku, że potrzebne jest jej jakieś nowe szkolenie tam, na miejscu, żeby awansować. Musiała więc poświęcić weekendy. Przestała obiecywać, że przyleci. Nagle było zbyt daleko, zbyt męcząco. Najpierw dzwoniła raz na miesiąc, potem w święta. W trzecim roku w napiętym harmonogramie prac nie pasowała jej już nawet rozmowa telefoniczna. I kiedy próbowałem ustalić godzinę, żeby porozmawiała z córką, nie potrafiła. Nie przyjechała ani na święta, ani na urodziny córki. Wysłała kartkę, która doszła po czasie, co sugerowało, że przypomniała sobie o dziecku już po faktycznych urodzinach. Zaczął się czwarty rok jej emigracji, a ja zaraz potem otrzymałem dokumenty rozwodowe pocztą. Byłem wściekły. Ona unikała moich telefonów, wiedząc, co chciałem jej powiedzieć: nakłonić ją do przemyślenia decyzji. Czas mijał nieubłaganie, a jej obojętność na moje starania przekonała mnie, że nie warto walczyć. Ona z nas po prostu zrezygnowała i nie było siły, która ściągnęłaby ją z powrotem. Podpisałem papiery i odesłałem. Zatrudniła prawnika, by ją reprezentował, bo nawet na sprawę nie chciało jej się przyjechać.
– Ma kogoś? – zapytałem faceta, który stał obok mnie, by zakończyć nasze małżeństwo przed zupełnie obojętnym sędzią.
– Nie wiem, my się nie znamy.
– To pan jest z Polski?
– Tak, pana była żona – użył już tego określenia, choć dopiero czekaliśmy na sprawę – zatrudniła mnie zdalnie. Gdyby nie była znana, nawet bym nie wiedział, jak wygląda, a tak… – uśmiechnął się delikatnie. – Nie wiem, czy państwo omawialiście kwestie związane z córką, ale pani Adela zaoferowała zrzeczenie się praw w zamian za spłatę połowy wartości kliniki. – Wypowiadał te słowa, badając moją reakcję. – Nie wiem, czy pan się zgodzi na taką propozycję, bo jak pan sam może zauważyć, w grę wchodzi dziecko, którego wartość… – zająknął się na chwilę, nie wiedząc, jak ubrać w słowa fakt, że żona sprzedawała właśnie córkę za połowę wartości kliniki. – Tę wycenę wartości kliniki wykonał na zlecenie pani Adeli niezależny rzeczoznawca…
Wyłączyłem się wtedy, by go dłużej nie słuchać. Moja żona oddała mi dziecko za pieniądze. To jednoznacznie przekonało mnie do przyjęcia w końcu do wiadomości, jaką podjęła decyzję. Osiedliła się tam i zrezygnowała z nas tutaj.
– Marek? – wyrwał mnie z zamyślenia głos siostry.
– Tak?
– Pytałam cię, jaki widzisz sens tego czekania, skoro Adela nie wróci. Uważasz, że jakby przyjechała i zobaczyła was, toby zmieniła zdanie?
Tak właśnie myślałem przez długi czas. Uważałem, że to rozłąka pomogła jej podjąć taką decyzję, ale gdyby wróciła, zobaczyła Nelkę i mnie, zmieniłaby zdanie, a wtedy zrobiłbym wszystko, by nie pozwolić jej odejść. To zdalne kontaktowanie się, to życie online przez długi czas oddaliło nas od siebie. Brak bliskości zniszczył naszą rodzinę i gdyby udało się odnowić kontakt, Adeli przypomniałoby się, jak szczęśliwa tu była. Na pewno pozwoliłaby sobie na to szczęście, zdając sobie w końcu sprawę, że dziecko może dać jej więcej niż praca.
– I co ja mam powiedzieć Nelce?
– Ułożyć sobie życie z inną, dopóki Nelka jest mała i nie będzie traktowała tej kobiety jako konkurencji.
– I tak pewnie by to w ten sposób odbierała.
– Ale ty byś był szczęśliwy.
– Myślisz, że po tym, jak mnie jedna kobieta zawiodła, zraniła i zostawiła, mam ochotę na drugą?
– Mówisz o kobietach jak o daniach w knajpie – upierała się przy swoim. – To, że jedna jest zepsuta, nie oznacza, że druga będzie taka sama.
– Bo kobieta do niczego mi nie jest potrzebna.
– I jak ja mam cię przekonać?
– Nie musisz. – Podszedłem bliżej i dotknąłem jej ramienia. – Doceniam, co dla mnie robisz, ale nie układaj mi życia. Ono jest idealne teraz. Nie czuję, żeby mi czegoś brakowało, a jeśli powiesz, że kobiety, to się nie zgodzę. Brakuje mi Adeli, a nie jakiejś kobiety.
– Boże drogi, ty serio myślisz, że ona wróci.
– Może jej się znudzi ten deszczowy kraj?
Beata patrzyła na mnie, przygryzając wargę. Ewidentnie coś kombinowała.
– Jakby wróciła, przyjąłbyś ją?
– Tak.
– A gdyby miała dziecko z innym?
– Nie ma.
– Skąd to możesz wiedzieć?
– Bo… – urwałem, a potem wziąłem głęboki oddech, przygotowany na to, by wymówić te słowa po raz pierwszy na głos – bo kiedyś, w jednej z rozmów, jak jeszcze była w ciąży, kazała mi obiecać, że dziecko jej w niczym nie zatrzyma. Nie chciała być kobietą, która z dniem urodzenia dziecka odstawia marzenia wysoko na półkę, żeby to dziecko ich nie ściągnęło i nie potłukło, aby potem, po czasie, zapomnieć o nich zupełnie.
– Czyli dziecko zawsze stało jej na drodze?
Skinąłem na potwierdzenie.
– Jaka kobieta wolałaby wolność i niezależność niż dziecko i rodzinę? – zapytała Beata, ale ja nie czułem potrzeby mówienia o tym, jakimi wartościami w życiu kierowała się Adela.
– Czy my musimy o tym rozmawiać na schodach? – zapytałem, schodząc w dół.
– Nie, ale chociaż idź na obiad z Wiolką. Jej były też jest związany z medycyną.
– Tak? – Zmarszczyłem brwi, bo znałem ludzi z branży.
– Apteki zaopatrza – wyjaśniła.
– To tak, jakbyś powiedziała, że Owsiak może odbierać porody, bo wstawił do szpitala inkubatory.
– Wy to jednak macie się za elitę, co? – rzuciła zaczepnie, uśmiechając się w końcu.
– Trochę tak – przyznałem jej rację. – A teraz muszę iść, bo mam pacjenta.
W klinice byłem spóźniony. Kobieta, matka chłopca, któremu zakładałem dzisiaj górny łuk, zgrzytała zębami ze złości. Agnieszka, asystentka, przeprosiła za mnie, kłamiąc, że jedna operacja nam się przesunęła. Dla uzyskania odpowiedniego efektu szczegółowo dodała, że to była operacja na nieletnim pacjencie, który miał ogromne problemy i niezwykle poważną wadę, nie to, co jej dzieciak, szczęściarz, któremu wystarczy aparat. Kobiecie zrobiło się głupio, a potem się rozchmurzyła. Pytała o syna, o aparat, o leczenie, a ja odpowiadałem tak, jakbym tylko ich miał w klinice jako pacjentów.
Kiedy skończyłem pracę, podziękowałem Agnieszce.
– Wiesz – spojrzała na mnie serdecznie – ja nie wiem, jak można być na ciebie tak złym. Przecież ty masz taki urok osobisty.
– Może działa tylko na singielki, nie na matki – zażartowałem, a ona zaśmiała się, znając moją sytuację rodzinną, bo każdy w mieście wiedział o Adeli i o tym, jak z nas zrezygnowała.
Nie kryłem się z tym, ponieważ nie widziałem ku temu powodu. Nie uważałem, by mi w jakikolwiek sposób uwłaczało jej odejście, więc trzymanie w tajemnicy jej wyjazdu nie miało sensu. Ludzie nie są głupi i tak zauważyliby jej permanentną nieobecność, dlatego korzystając z okazji, przedstawiłem otwarcie, co się wydarzyło i jaka naprawdę okazała się Adela. Ku mojemu zaskoczeniu duże grono osób mi współczuło i kibicowało, a wiele podawało mnie za przykład fantastycznego ojca, który samodzielnie wychowywał córkę. Nie robiłem tego rzecz jasna dla pochwał, ale miłe było, kiedy zauważali moje wysiłki w dążeniu do zapewnienia Nelce normalnego domu.
Zanim odebrałem Nelkę, pojechałem na zakupy. Szybko przebiegłem przez market, aby złapać w locie najpotrzebniejsze produkty, a potem zajechałem pod dom siostry. Początkowo sądziłem, że odbiorę córkę i pojedziemy do domu, ale Beata zaprosiła mnie do środka. Jej mąż, Paweł, siedział przy stole z ich młodszą córką na kolanach i starał się jednocześnie jeść obiad oraz zabawiać pociechę. Starsza bawiła się gdzieś z Nelką. Dziewczyny dzieliło aż dwa lata, więc często bawiły się jak najlepsze przyjaciółki, a jeszcze częściej kłóciły się, nie mogąc się porozumieć. Dziś był dzień idealnej przyjaźni, bo ciszę przerywały co jakiś czas chichoty.
– Słyszałeś o tym, jak Pawlikowski igłę pacjentce w zębie zostawił? – zagadał, gdy do niego podszedłem.
– Nie, nie doszło do mnie nic na jego temat.
– Pacjentka na kanałowe przyszła, Pawlikowski chyba był na kacu. Leczył, leczył, a potem się okazało, że igłę zostawił.
– I co?
– Wyrwał jej potem.
– Że ludzie nadal do niego chodzą – stwierdziłem. – Przecież on nawet nie widzi, który ząb leczy.
Paweł poszedł na stomatologię. U mnie pracował jeden dzień w tygodniu, jeździł też do prywatnej kliniki do Warszawy na dwa dni, a pozostałe dwa uczył na uczelni. Jemu z naszej trójki chciało się edukować. Podzielił więc swoją karierę na pół. Zarówno leczył, jak i uczył przyszłych stomatologów. Wydawało się, że był bardzo zadowolony z takiego rozwiązania, choć niewątpliwie ciągłe wyjazdy i rodzina męczyły go bardzo. Tak jak teraz każdą chwilę wykorzystywał na kontakt z dziećmi, jadł więc z ich roczniakiem na kolanach, a dziecko za wszelką cenę chciało włożyć swoje małe rączki do talerza Pawła.
– A skąd ty o tym wiesz? – zapytałem.
– Bo Wiolka u nas była dosłownie dwa dni temu.
– Aaaa, to już wszystko jasne – zrozumiałem w lot.
Beata właśnie weszła do kuchni, bez słowa sięgnęła po talerz do szafy, nałożyła bez pytania mnie, czy jestem głodny, i postawiła mi jedzenie przed nosem. Przygotowała dzisiaj gulasz.
– To najpierw Wiolkę zaprosiłaś, ugadałaś, obmyśliłaś plan, żeby do mnie przyszła…
– Plan to obmyśliłyśmy dawno temu, jak rezerwowała wizytę dla córki, a ostatnio przyszła po to, żebym ją przygotowała.
– Przygotowała? – wychwyciłem. – Jak do egzaminu?
– To nie udało jej się? – zapytał Paweł w tym samym czasie.
– Nie, choć muszę powiedzieć, że Wiolka odstawiła się w tym tygodniu najlepiej z wszystkich kobiet, które przychodzą po aparaty i po mnie – dodałem dla pewności, bo to nie pierwsza kobieta, która się do mnie uśmiechała, kiedy ja grzebałem w zębach jej dziecka.
– A widzisz – wyrzuciła mi siostra – każda baba w tym mieście wie, że Adela nie wróci. Polują więc na ciebie…
– Zaraz, zaraz – wszedłem jej w słowo. – To Wiolka nie jest pierwszą, którą do mnie wysłałaś?
– Jedz – poleciła, podsuwając mi talerz.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, a potem zabrałem Nelkę i pojechałem do domu. Podczas gdy siedziałem z siostrą i szwagrem, rozpuściły nam się lekko lody zamknięte w aucie pozostawionym na ulicy, w zimnie, pod domem. Mimo szarugi za oknem, mimo późnej pory usiadłem z córką przed telewizorem. Oglądaliśmy Lilo i Stich, po raz kolejny leżąc pod kocem i pałaszując lody waniliowe o najlepszej konsystencji: ani za twarde, ani za miękkie. Takie w sam raz.
Gdyby dołączyła do nas żona, ten obrazek byłby idealny.
Po miesiącu trucia o to, żebym się umówił z Wiolką, postanowiłem spróbować. To miała być moja pierwsza randka od czasu odejścia Adeli, czyli od momentu, w którym kobiety przestały mieć dla mnie znaczenie. Ta mała istotka, Nelka, zawładnęła moim życiem i zagarnęła całą uwagę. Wyszedłem więc z wprawy w kontaktach z płcią przeciwną. Chyba nawet się stresowałem, ale po dojechaniu na miejsce wiedziałem, że ją zżerała trema bardziej niż mnie.
– Ja przepraszam, jeśli powiem coś nie tak – zaczęła, zanim weszliśmy do restauracji. – Nigdy nie byłam na randce z takim wykształconym, oczytanym i inteligentnym człowiekiem.
I to by było na tyle. Dzieliło nas nie tylko to, co ona wytknęła już w pierwszym zdaniu, ale również poczucie humoru. Miała obsesję, by nie jeść nic kalorycznego. Składając zamówienie, pytała, co i jak jest przygotowane. Co smażone, co pieczone, czy frytura, czy konfitura, czy inna bzdura. W myślach wyrzucałem sobie, że się na to zgodziłem. Nie zaiskrzyło między nami ani w gabinecie, ani na tej randce. Wiedzieliśmy to oboje.
Zapłaciłem za obiad i odprowadziłem ją do samochodu. Na koniec rzuciła, że czas myć zęby i iść spać, jakbym był dzieckiem. Albo ona nie potrafiła powiedzieć niczego sensownego na pożegnanie, albo jeszcze gorzej – sądziła, że skoro jestem ortodontą, jedyne, o czym można ze mną pogadać, to właśnie zęby.
Jechałem do domu, zastanawiając się, po co marnuję swój czas. Jak można dać sobie wmówić, że randka to dobry pomysł, jeśli nie szuka się ani partnerki, ani miłości, ani nawet rozrywki. Ta kobieta i sposób, w jaki ze mną rozmawiała, nie przypominały rozrywki, tylko jakieś psychiczne łamanie człowieka. Sprawdzanie, po jakim tekście czy zachowaniu wstanie, wywróci stół i powie, że to po prostu pieprzy.
Odbierając Nelkę od siostry, chciałem nagadać Beacie tak, żeby odpuściła z tym swataniem mnie i szukaniem sposobu, by mnie uszczęśliwić kobietą. Nie rozumiała, że pasował mi taki układ. Miałem wszystko, na czym mi zależało i co dawało mi poczucie spełnienia. Nie mogłem jej jednak tego tak otwarcie powiedzieć, bo gdyby nie Beata, nie poradziłbym sobie sam z tacierzyństwem. Stanowiła dla mnie podporę, ale też była kobietą, której mogło brakować Nelce. Wyobrażałem sobie, jak z Beatą gada o chłopakach, gdy już będzie starsza, jak przerobią razem sprawy okresu i jak siostra pomoże jej się umalować po raz pierwszy. Zdawałem sobie sprawę, że przy żadnej z tych czynności nie widziałem już Adeli. Moja siostra zajęła jej miejsce, dając córce poczucie kochania przez kobietę. Miałem wrażenie, że kobiety przytulają inaczej. Inaczej całują w głowę i inaczej pytają: jak minął dzień?
Kiedy jednak zobaczyłem Beatę siedzącą z dziewczynkami przy puzzlach, zrezygnowałem z kierowania wobec niej wyrzutów. Skłamałem, że randka poszła dobrze, ale nie planujemy kolejnych wyjść. Parsknęła wtedy śmiechem.
– Wiolka dzwoniła z samochodu – przyznała, śmiejąc się w głos. – Powiedziała, że czuła się jak na randce z nauczycielem, przed którym musi dobrze wypaść. Nazwała cię sztywniakiem.
– Mnie? Chyba żartujesz!
Nelka podeszła do mnie i bez słowa pociągnęła mnie w kierunku puzzli.
– Ciocia to je wkłada, nie patrząc, co pasuje – poskarżyła się do mnie.
– Ciocia – odezwała się Beata – to wstała o piątej, ogarnęła już przygotowanie tylu posiłków, że nie potrafi ich zliczyć, więc kiedy ma myśleć i patrzeć na kształty, to jedyny, jaki jej się jawi w głowie, to kształt łóżka. Piękny prostokąt, bez skaz na krawędziach.
– To idź spać, ja tu z nimi dokończę.
– Paweł pewnie uśpił i dziecko, i siebie, a te dwie panny jeszcze nie widziały wanny.
– Zajmę się tym, a ty…
– Nie. – Beata wstała od stolika, poszła do pokoju po laptopa i poprosiła mnie, bym usiadł na kanapie. Rozłożyła go przede mną i położyła mi na kolanach.
– A to co? – Patrzyłem na nazwę serwisu z literą „W” ułożoną ze strzał.
– To Walentino – wyjaśniła. – Szukanie partnerów online.
– A nie mogło być przez V? – Spojrzałem na nią, krzywiąc się na nazwę.
– Może mogło, a może nie mogło. Jakie to ma znaczenie? Masz.
– Ale co mam?
– Założyłam ci profil.
Odłożyłem laptopa na bok poirytowany jak nigdy. Tak się kończy milczenie w sprawach ważnych. Gdybym się sprzeciwił w przypadku Wiolki, nie znalazłbym się w tej sytuacji ponownie – i to na taką skalę. Brakowało z mojej strony klarownej informacji, w której przedstawiam siostrze swoje stanowisko.
– Nie bój się. Nazwałam cię inaczej, nie napisałam nic o Adeli. Tylko kilka szczegółów na twój temat.
– Takich jak?
– Rozwodnik, ojciec, lekarz, pasjonat ping ponga i jazzu.
– W ping ponga nie grałem od studiów. To będzie już z… – zamyśliłem się.
– Bez ping ponga nie masz nic – przyznała. – Ten ping pong cię ratuje, a to taki sport, którego nie da się łatwo skontrolować, więc możesz mieć nawet level Azjaty.
– To nie mogłaś napisać: „piłka nożna”? Coś mniej… nie wiem… sztywnego?
– Może jednak jesteś sztywniakiem – wyrzuciła. – Czas spojrzeć prawdzie w oczy, bo poza ping pongiem na studiach żadnego sportu nie uprawiałeś i nie daj Bóg, żeby cię jeszcze kobieta zapytała o coś związanego z murawą i żeby straciła zaufanie. Rakietkę w dłoni trzymałeś, stół widziałeś.
Ponownie położyła mi komputer na kolanach.
– Po prostu poklikaj. Wybrałam ci kilka kobiet, które masz otwarte jako zakładki. Zerknij.
– I co? Mam je ocenić na podstawie kilku słów opisu?
– Nie denerwuj mnie. Serio.
– Beata – zatrzymałem ją, kiedy chciała odejść do dziewczynek – mnie to nie jest potrzebne. – Wskazałem na laptopa, żeby nie myślała o swoim działaniu. – Ta randka to potwierdziła. Czuję, że zmarnowałem czas zarówno swój, jak i jej. Każde z nas mogło go spędzić z dzieckiem, a męczyło się z kimś, kogo nawet nie polubiło. Jaki to ma sens?
– To jedna kobieta z wielu. Może jak sam sobie wybierzesz, będzie inaczej? Ja Adeli też nie lubiłam, a ty ją wybrałeś, co potwierdza, że co innego cenimy w ludziach. Tylko zerknij. Przecież nie masz zarezerwowanej daty w urzędzie.