Wyrok - Karolina Wójciak - ebook + audiobook + książka

Wyrok ebook i audiobook

Karolina Wójciak

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

CO ŁĄCZY SAMOTNĄ MATKĘ, PRZYSZŁĄ PANNĘ MŁODĄ I SKAZANEGO ZA MORDERSTWO?

Historia młodego mężczyzny odsiadującego WYROK 15 lat więzienia oraz dwóch silnych kobiet, które poznają smak miłości i odrzucenia. Wszyscy troje mierzą się z konsekwencjami podejmowanych decyzji.

Anita, po trudnym rozstaniu, szukając nowego startu, przeprowadza się do małego miasta, w którym poznaje mężczyznę swoich marzeń. Sielanka nie trwa jednak długo…

Pola, wychowana w dobrobycie, córka kandydatki na premiera, dowiaduje się od babci, że wiele lat temu w mieszkaniu naprzeciwko doszło do zagadkowego morderstwa. Zaintrygowana postanawia odszukać zabójcę. W ten sposób trafia do więzienia, gdzie poznaje Borysa, który od 10 lat każdy dzień spędza tak samo – zamknięty w ciasnej celi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 16 min

Lektor: Laura BreszkaAgata Bieńkowska
Oceny
4,4 (739 ocen)
468
159
76
20
16
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WandaRzepka

Nie polecam

Absurd goni absurd. Kompletna kpina z funkcjonariuszy Służby Więziennej, brak wiedzy na temat obowiązujących przepisów i procedur. Czytałam tylko z ciekawości jaką bzdurę można jeszcze wymyślić i się nie zawiodłam. Pomysł z dozorem elektronicznym założonym przez policję pobił wszystko. Osadzając część fabuły w zakładzie karnym należałoby zaczerpnąć na ten temat rzetelnej wiedzy. No i jedna kobieta, kandydatka na wysoki urząd państwowy trzęsąca wszystkimi jak boss mafii....... ręce opadają. A szkoda, bo wcześniej czytane książki tej autorki były świetne.
73
Dominika_Bragoszewska

Z braku laku…

niestety rozczarowanie...autorka chwali się że to JUŻ piąta książka...cóż. na książkę składają się dwa równoległe opowiadania rodem z harlekina w których brak akcji Główne miejsce zajmują opisy: opisy wydarzeń, opisy emocji w dodatku bardzo słabe. I te dwa opowiadania rodem z harlekina połączone zostają pod koniec książki jednym zdaniem, jednym bohaterem trzecioplanowym. Ale też w formie relacji a nie akcji. Nuda. Sięgnęłam po te autorkę przeczytawszy wcześniej chociażby apkę lub nie mów nikomu- były zdecydowanie lepsze. Ale to późniejsze pozycje, co pozwala mieć nadzieję że autorka się rozwija. W każdym razie tej pozycji nie polecam
52
hankafranka

Nie polecam

Skusiłam się na tą książkę, bo zobaczyłam wysokie oceny. Okropne 'dzieło'. Irytujące postacie, historie tak nierealne, tak absurdalne. Nic się kupy nie trzyma. Kiedy myślę, że już nic gorszego nie można wymyślić to cyk, autorka wrzuca do książki kolejny idiotyzm. Trzęsącą Polską przyszła pani premier (a więc aktualnie posłanka, polityk?), której macki sięgają na szczyt w KAŻDEJ instytucji i jej córka, która wchodzi do więzienia kiedy chce i robi tak co chce. Żenujące
41
Ewelina2604

Nie polecam

Gorszych głupot nie czytałam już dawno. Wypadałoby przrd napisaniem zapoznać się z tematem umów małżeńskich, oceny wieku plodu na podstawie usg w I trymestrze ciąży, czy przebiegiem porodu przy spadku tętna plodu. Reszty nie chce mi się nawet punktować.
30
MagdaLewczuk

Nie polecam

Nie da się tego słuchać, koszmarna lektorka
21

Popularność




Korekta: Katarzyna Wróbel

Projekt okładki: Karolina Wójciak

Skład i korekta techniczna: Anna Teodorczyk

Copyright © Karolina Wójciak

Vancouver, październik 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

ISBN 978-83-948013-5-9

Pola

– Pani Apolonia Baczyńska. – Sekretarka profesora Wachowicza wyczytała moje imię z listy studentów oczekujących na możliwość porozmawiania z nim.

Posłałam jej uśmiech i chwyciłam ciężką torbę z laptopem w środku. Nie umiałam wyjaśnić, z jakiego powodu ją przyniosłam. Był to chyba jedynie owczy pęd w naśladowaniu studentów, którzy nawet teraz, siedząc obok mnie, pisali coś zawzięcie. Nie marnowali czasu i pilnie przygotowywali się do obrony. Ja nie miałam nic, co mogłabym pokazać, a mimo to pojawiłam się w wyznaczonym terminie. Przyjechałam tu tylko dlatego, że po raz kolejny musiałam odbyć spotkanie zgodnie z harmonogramem i wytłumaczyć się, dlaczego nadal nie mam pomysłu na pracę magisterską. Owszem, nie miałam nic, ale nie dlatego, że byłam leniwa czy olewałam studia. Nic mnie po prostu nie zainteresowało do tego stopnia, by chcieć poświęcić temu pół roku swojego życia. Chciałam zrobić coś znaczącego. Wybrać taki temat, który by mnie pochłonął, sprawił, żebym pisała z przyjemnością, prosto z serca. Chciałam, by moja praca okazała się użyteczna, żebym coś mogła nią zmienić.

Wiedziałam, że po raz kolejny usłyszę od Wachowicza kazanie. Znałam już na pamięć te jego teksty o konieczności mobilizacji, choćby ruszenia z projektem. Wystarczy zacząć, a potem już pójdzie – mówił za każdym razem. Problem polegał na tym, że ja nie miałam od czego zacząć. Czekałam na natchnienie, na ten moment, kiedy mnie oświeci i powiem: „tak, to jest to”. Mimo to wzięłam głęboki oddech i ruszyłam korytarzem.

Kiedy weszłam do jego gabinetu, zsunął okulary z nosa. Tkwiły teraz na samym czubku. Sprawiał wrażenie jeszcze starszego, niż był w rzeczywistości. Jego siwe włosy i broda były wręcz białe, jak te kostiumy Świętego Mikołaja z marketu za grosze. Dałabym sobie głowę uciąć, że Wachowicz nigdy nie opuszczał tego gabinetu. Tutaj jadł, spał i żył jak roślina doniczkowa, zasadzona na małej powierzchni.

– Niech pani spocznie. – Pokazał krzesło, na którym zawsze siadałam.

Pewnie większość studentów od razu mówiła, z czym ma problem albo na czym utknęła, albo pytali go o to, czy zapoznał się z ostatnim rozdziałem. Ja po prostu siedziałam i patrzyłam na niego. W milczeniu czekałam na jego standardową, pouczająco-motywującą przemowę. On tymczasem sięgnął po teczkę. Najpierw odwrócił ją w moją stronę, żeby pokazać widniejące na niej moje nazwisko, a potem otworzył ją. Była pusta.

– Tu nie ma nic – stwierdził fakt. – Starałem się panią na wszelkie sposoby zachęcić do wybrania tematu, ale nie uczyniła pani tego do teraz. Długo wahałem się, co zrobić, i stwierdziłem, że nie zaliczę pani tego semestru.

– Nie? – Przesunęłam się do krawędzi krzesła. – Ale dlaczego?

– Bo widzi pani, żeby móc panią przepuścić, musiałbym mieć chociaż pani konspekt… Nawet nie, wystarczyłby temat z nakreślonym kierunkiem pracy, choćby pobieżnie, wtedy bym panią przepuścił, a tak – nie mogę.

– Ale ja…

– Proszę popatrzeć. – Sięgnął po teczkę innego studenta.

Już na pierwszy rzut oka widziałam, że była dużo grubsza niż moja – składająca się dwóch tekturowych okładek. Wyciągał z niej dokumenty w zwolnionym tempie, bym mogła dokładnie przypatrzeć się, jak wygląda prawidłowo prowadzona magisterka. Najpierw pokazał mi kartkę z wypunktowanymi rozdziałami pracy, a potem jej pozostałą część. Wachlował mi przed twarzą stronami w pełni zadrukowanymi tekstem. Ktoś był szczęśliwcem, bo znalazł powołanie i mógł się poszczycić pokaźną liczbą gotowych już stron.

– Jak pani może zauważyć – kontynuował – inni studenci ciężko pracują, a pani… pani nie ma nic.

Zdjął okulary z nosa i odłożył je ostrożnie na biurko. Zamknął teczkę studentki, ponownie zaś otworzył moją i włożył w nią kartkę papieru, na której napisał: „niezaliczone”.

– Proszę mi dać szansę – odezwałam się.

– Ale na co? – Doktor Wachowicz spojrzał na mnie przyjacielsko. Był nawet chyba lekko rozbawiony, że prosiłam o więcej czasu.

Nie mogłam pozwolić, żeby mi nie zaliczył tego semestru. Gdybym tylko wybrała jakikolwiek temat, a nie starała się jak zawsze podejść do tego ambitnie, miałabym problem z głowy. Czemu zawsze musiałam dawać z siebie wszystko? Traktować zadania tak, jakby od nich zależało życie? Przecież to nie koniec świata napisać magisterkę o czymś, co wcale nie porusza, prawda? Może na korytarzu za drzwiami też są tacy, którzy wybrali coś na siłę. Może niepotrzebnie sama narzuciłam sobie taką presję.

– Ja znajdę temat. Naprawdę – zapewniłam go od razu.

– Mówi to pani bez przekonania. Poza tym ja tutaj pracuję od dwudziestu lat i znam studentów. Bardzo dobrze. Wiem, że ma pani dobre intencje, że chce pani tematu, który miałby duże znaczenie… dlatego uważam, że wstrzymanie dobrze pani zrobi. Da czas do namysłu.

– Nie – sprzeciwiłam się odważnie. – Proszę dać mi tydzień.

– Ale po co się tak spieszyć? Teraz musiałaby pani pracować podwójnie, chcąc nadrobić to, co straciła pani przez brak zdecydowania. To naprawdę nie jest dobry pomysł. Proszę mi wierzyć na słowo – przekonywał.

– Znajdę temat! – Tym razem starałam się wypowiedzieć te słowa tak, jakby od nich zależało moje życie. – Na następne spotkanie przyjdę z tematem. Nawet jeśli to będzie coś, co nie pochłonie mnie w całości. Obiecuję, że będę miała temat.

Wachowicz przyglądał mi się przez chwilę uważnie, a potem pokiwał głową. Uśmiechnął się, co było dobrym znakiem.

– Gdyby nie pani mama, nie zgodziłbym się na coś takiego – zakomunikował, a ja poczułam gorycz, która wypełniała mnie zawsze, gdy ktoś robił coś dla mnie ze względu na moją mamę.

Nie chciałam specjalnego traktowania ani nawet wspominania, że moja matka była znanym politykiem. Nigdy się tym nie szczyciłam, nie wyciągałam tego w rozmowie, dopóki rozmówca sam nie zapytał. Wtedy przyznawałam, kim byli moi rodzice. Teraz, gdy pojawiła się możliwość, by mama objęła stanowisko premiera, jeszcze bardziej niż zwykle imponowało ludziom nasze nazwisko. Czuli respekt także wobec mnie, mimo że ja niczego nie osiągnęłam. Wystarczyło, że nosiłam to samo nazwisko. Tymczasem byłam studentką dziennikarstwa, która nie umiała wybrać tematu pracy magisterskiej. Zwykłą dziewczyną, która poznała zwykłego chłopaka i za niecałe pół roku miała grzecznie wyjść za mąż.

– Dziękuję – odpowiedziałam, uśmiechając się sztucznie.

– Jeśli nie przyjdzie pani z tematem, z przykrością będę zmuszony nie dopuścić pani do ostatniego semestru – ostrzegał. – Mam nadzieję, że jest pani tego świadoma.

– Rozumiem, temat będzie. Gwarantuję.

Wyszłam z jego gabinetu z przekonaniem, że jeśli będzie trzeba, napiszę pracę o czymś zupełnie nieistotnym. Mama już kilka razy proponowała, żebym poruszyła temat polityki lub opinii publicznej. Zapewniała, że taka forma dziennikarstwa jest jedyną, która usprawiedliwia moje studia. Widziała we mnie drugą Monikę Olejnik, która w roztrzepanych włosach przepytuje władzę kraju w nocnych programach publicystycznych. Nie takie miałam o sobie wyobrażenie. Polityka w ogóle mnie nie interesowała. Te skandale, machloje, kombinatorstwa i przepychanki przyprawiały mnie o skręt kiszek. Poza tym z tego, co dane mi było zapamiętać z czasów, gdy kariera mamy nabierała tempa, miałam obraz ogromnego stresu, wysiłku i nerwów sięgających zenitu. Wielokrotnie widziałam mamę w rozsypce. Na początku było tak, że wyładowywała na nas swoją frustrację, ale potem nauczyła się oddzielać życie prywatne od zawodowego. Od tamtej pory zawsze odnajdywała w sobie spokój, jeśli chodziło o nas, jej rodzinę. Jednak od kiedy pamiętam, chodziła na spotkania ze specjalistką, by nauczyć się radzenia sobie z presją. To pewnie jej wylewała żale, żeby nie przynosić problemów do domu. Zresztą jak tylko stała się przewodniczącą partii, zrobiła się nerwowa, schudła, jej dzień wypełnił się od bladego świtu aż po wieczór, a ona wiecznie narzekała, że ludzie nie dają jej spokoju. Powtarzała też jak mantrę, że jej życie uspokoi się po wyborach. Prosiła, żebyśmy wytrzymali. Jak taki świat mógł mnie pociągać?

W pośpiechu przebiegłam przez parking uczelni i wskoczyłam do samochodu. Włączając się do ruchu, starałam się patrzeć na otoczenie w poszukiwaniu czegoś na temat swojej pracy. Przyglądałam się ludziom, budynkom, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Obiecałam sobie, że po wizycie u babci pojadę do kiosku. Kupię wszystkie gazety i sprawdzę, czy pojawiły się jakieś doniesienia, które by mnie zaciekawiły. To na początek, a potem… potem… w zasadzie nie miałam pomysłu co dalej. To musiało mi wystarczyć.

Zaparkowałam pod kamienicą babci i pobiegłam na górę. Dzisiaj spędzała ostatni dzień w swoim starym mieszkaniu. Rodzice podjęli decyzję o przeniesieniu jej do placówki dla osób starszych. Był to bardzo wykwintny i szanowany zakład. Babcia pozostawała w pełni świadoma i gdyby nie ostatni epizod z wysokim ciśnieniem, pewnie nadal by tu mieszkała. Miała opiekunkę, która przychodziła do niej codziennie na osiem godzin. Dbała o porządki, posiłki, higienę i dotrzymywała jej towarzystwa. Jednak każdego dnia o siedemnastej zostawiała ją samą i znikała do swojej rodziny. W zeszłym tygodniu babcia miała nagły skok ciśnienia. Udało jej się wcisnąć guzik SOS w telefonie, zanim upadła na podłogę. Sanitariusze przybyli po dosłownie kilku minutach. Poza nabiciem sobie porządnego guza nic jej się nie stało. To jednak wystarczyło, by mama tym razem nie odpuściła z pomysłem przeniesienia jej do ośrodka. Sama była zbyt zajęta, by poświęcić jej więcej czasu, a nie chciała, żeby samotne wieczory babci zakończyły się wypadkiem. Wszyscy doskonale wiedzieli, że to była tylko kwestia czasu, że ten epizod z ciśnieniem to początek kłopotów. Nawet lekarz tłumaczył, że jej krótka wizyta na oddziale nie miała na celu wyleczenia jej, lecz ustabilizowanie ciśnienia. Problem pozostał i nie można było go lekceważyć.

Przetrzymali ją więc w szpitalu przez tydzień, co w jej przypadku w ogóle nie było konieczne, ale dało mamie czas na załatwienie miejsca w ośrodku. Wypisali ją na polecenie mamy, gdy wszystko zostało przygotowane. Pozwolono jej wrócić do domu tylko po to, by mogła się spakować, a zaraz po tym miała zostać przetransportowana do nowego miejsca pobytu. Od momentu upadku nie została sama nawet na minutę.

Wbiegłam na górę po schodach. W jej starej kamienicy korytarz wyłożony był najprawdziwszymi dechami – skrzypiącymi i ciemnymi od brudu. Jakiś czas temu zarząd budynku chciał je zastąpić dużo wygodniejszymi w użyciu kaflami, ale mieszkańcy się nie zgodzili. Odnowiono wnętrze, zostawiając podłogi w spokoju. Stukot butów na drewnie kojarzył mi się z dzieciństwem. Babcia mieszkała tu zawsze. Od kiedy sięgam pamięcią, każdą niedzielę spędzaliśmy w tym mieszkaniu. Najpierw szliśmy całą rodziną do kościoła, potem babcia przygotowywała obiad, a na koniec jechaliśmy na spacer do parku. Kiedy rodzice rozmawiali, my bawiliśmy się w pomieszczeniach. Ganialiśmy się lub po prostu słuchaliśmy, o czym dyskutują dorośli. Od momentu, w którym mama zajęła się polityką, weekendy wyglądały zupełnie inaczej.

Wpadłam do środka bez pukania. Dwie kobiety krzątały się, pakując najpotrzebniejsze rzeczy babci, podczas gdy ona siedziała w bujanym fotelu i obserwowała wszystko ze smutnym wyrazem twarzy.

– Babuniu – podbiegłam do niej – nie smuć się tak.

– Oj, dziecko… – westchnęła. – Ja myślałam, że tutaj oczy zamknę…

– Będziesz jeszcze długo żyła – przerwałam jej.

Nie lubiłam, kiedy mówiła o śmierci. Zdawałam sobie sprawę, że to nastąpi, że prędzej czy później odejdzie, jednak nie chciałam o tym teraz rozmawiać. Miałam świadomość, że kiedyś, w odległej przyszłości, życie postawi mnie w obliczu tego zdarzenia, ale na razie, dopóki mogłam o tym decydować, wolałam nie poruszać z nią tematu umierania.

– A co to za życie? Zamkną mnie w pokoju i włączą telewizor.

– To samo robisz tutaj – przekonywałam.

– Czekam tylko, aż zobaczę cię w sukni ślubnej, a potem już sobie pójdę. Na co mi takie życie?

– Nie. – Pogłaskałam jej pomarszczoną dłoń. – Nie możesz iść, nie możesz mnie zostawić.

Przez to, że moja mama non stop pracowała, spędzałam z babcią całe dnie, gdy byłam mała. Mój brat się buntował i domagał się swobody, ja zaś cieszyłam się za każdym razem, gdy mama nas do niej podrzucała. Nieraz zostawaliśmy na kilka dni, a babcia bez narzekania przejmowała nad nami opiekę. Nawet negatywne nastawienie Antka nie rodziło w niej niechęci. Zawsze była dla nas taka wyrozumiała, ciepła i kochająca, zastępując nam w pełni mamę. Nigdy nie powiedziała, że nie ma czasu, nigdy nas nie odesłała. Nawet jak się źle czuła albo gdy dopadła ją choroba, z uśmiechem spędzała z nami czas. Przez to wszystko zżyłam się z babcią i nie mogłam patrzeć, jak teraz przepełniał ją smutek. Gdybym mogła, wzięłabym ją do siebie, ale mieszkałam w kawalerce, razem z chłopakiem, a babcia potrzebowała opieki medycznej. Nas zbyt często nie było w domu.

Śledziłyśmy wzrokiem kobietę pakującą przedmioty należące do babci. Dotknęła obrazu Jezusa, w którego ramie tkwiło kilka zdjęć rodzinnych. Z ruchu, jaki wykonała, obie zrozumiałyśmy, że kobieta chciała zapakować te fotografie w foliową torebkę, którą trzymała w dłoniach.

– Poczekaj… – Babcia powoli i nieudolnie podniosła się z fotela. – Daj mi te zdjęcia.

– Włożę do torebki – zapewniła kobieta z uśmiechem. – Proszę się nie martwić. Wszystko będzie w pani pokoju.

– Daj mi te zdjęcia – powtórzyła ciut ostrzej babcia.

Zdezorientowana kobieta wyciągnęła do niej dłoń. Poczekała, aż babcia wzięła od niej tych kilka cennych dla niej portretów, i przepraszając, wyszła do sypialni. Dostrzegłam w niej zmieszanie, choć to nie była jej wina. Wykonywała tylko swoją pracę. A reakcja mojej ukochanej babuni nie była spowodowana złością na nią, lecz faktem, że musiała to miejsce opuścić wbrew swojej woli. Nie zabrałam jednak głosu. Zbyt trudno byłoby to wytłumaczyć. Pozwoliłam kobiecie odejść w milczeniu.

Będąc świadkiem tej sytuacji, pomyślałam, że mama podjęła złą decyzję. Pakowanie nie powinno odbywać się w obecności babci. Od razu zauważyłam, jak dużą sprawiało jej to przykrość. Na dodatek te dwie obce kobiety, które kręciły się po mieszkaniu, przysparzały babci stresu. To my powinniśmy ją spakować. Kiwałam głową z niezadowoleniem, ale wiedziałam, że nic nie powinnam mówić. Pogorszyłabym tylko jej samopoczucie.

– Babciu… – Choć wiedziałam, czego nie powinnam robić, odezwałam się mimo wszystko, ale ona pomachała mi ręką, zatrzymując mój komentarz.

– Powiedz mi, jak przygotowania do ślubu – zmieniła temat, jakby wiedziała, że chciałam ją pocieszyć.

Usiadła z powrotem w fotelu. Przejrzała fotografie jedną po drugiej, położyła je na kolanie i przykryła pomarszczoną dłonią. Podniosła na mnie wzrok.

– Dobrze – zapewniłam. – Wszystko idzie zgodnie z planem.

– A szkoła?

– Też dobrze.

– A Mateusz?

– Też – uśmiechnęłam się.

– Nadal pracuje w szkole?

– Nadal.

Dobrze wiedziała, że nic się nie zmieniło. Desperacko jednak szukała tematu, by zająć myśli, a ja jej w tym nie pomagałam. Moje krótkie odpowiedzi zamiast podtrzymać rozmowę, gasiły ją. Wyrzuciłam sobie, że powinnam się bardziej wysilić, nawet jeśli rozmawiałyśmy po raz enty o tym samym. Zebrałam się w sobie i zaczęłam mówić:

– Opowiadał ostatnio o uczniu, z którym miał problemy. Teraz dzieci są inne niż kiedyś. Trzeba się im bardziej przyglądać, pilnować ich potrzeb. Starać się im pomóc.

– Czyli dokładnie tak samo jak kiedyś – podsumowała.

– Być może… Choć wydaje mi się, że z nami nauczyciele się tak nie patyczkowali. Pamiętam, jak kolega dostał kablem od magnetofonu po nogach za złe zachowanie. Nauczycielka wychłostała go jak Murzyna na farmie na oczach wszystkich dzieci. Teraz takie coś by nie przeszło. Teraz dzieci się nie bije, nie można ich też osłabiać psychicznie. Trzeba uważać na to, co się mówi, jak się do nich mówi. To tak, jakby nauczyciel był też rodzicem.

– Na pewno nie zlała go za nic. – Babcia pokiwała głową. – Kiedyś jak uczeń dawał do wiwatu, nauczyciel miał możliwość go poskromić. Zwłaszcza jak się pracuje z dryblasami… – urwała. – Dziwne teraz to życie… dziwnie się dzieje… – Wyciągnęła do mnie dłoń, a ja ją od razu objęłam swoimi. – A wy rozmawiacie o dzieciach?

– Nie, coś ty! – zaśmiałam się, ale po chwili przypomniałam sobie, że kiedyś faktycznie poruszyliśmy ten temat. – To znaczy tak, rozmawialiśmy już, ale nie planujemy ich w najbliższej przyszłości.

– Chciałabym zobaczyć twoje dziecko, jak Bóg da…

– No to wiesz – uśmiechnęłam się promiennie – jeśli to będzie cię trzymało przy życiu, to ja nie planuję dzieci przez kolejne dziesięć lat!

– Gadanie – zaśmiała się. – Raz-dwa ci Mateusz wytłumaczy.

Wybuchnęłam śmiechem na jej komentarz. Mimo swojego wieku pozostawała tak nowoczesną i otwartą osobą, że nawet temat seksu był dla niej czymś zwyczajnym.

– A mama nadal go nie lubi? – Babcia spoważniała.

– Nadal. – Pokręciłam głową, czując jak uśmiech schodzi mi z ust. – Nie wiem, jak ją przekonać. Wydawało mi się, że ślub uświadomi jej, że myślimy o sobie poważnie, że to jest miłość, ale…

– Ale nadal ma go tylko za nauczyciela? – zgadła od razu, jak Mateusza postrzega mama. Znała swoją córkę bardzo dobrze.

– Tak, niska pensja, brak perspektyw na lepsze wynagrodzenie – wymieniałam tak, jakby to było coś złego. – Nieważne, że jest dobrym człowiekiem, że mnie kocha, że chce się mną opiekować i spędzić ze mną resztę życia. Tak, jakby dyplom ekonomicznej uczelni i ważna posada były wyznacznikami szczęścia i za tym powinnam gonić, a nie za miłością.

– Patrzy na to staromodnie. Wydaje jej się, że tylko biznesmen w garniturze może zagwarantować rodzinie dobre życie.

Zaśmiałam się po raz kolejny.

– Czasami myślę, że przyszłyśmy na świat w złej kolejności, że to ty powinnaś być moją mamą, a Antek moim dzieckiem, bo ja nie miałabym nic przeciwko temu, żeby moje dziecko trzymało się z daleka ode mnie i miało swoje życie. Pozwoliłabym mu na tyle swobody, na ile tylko byłoby to możliwe…

– Teraz tak mówisz – przerwała mi – bo nie masz własnych dzieci. Kiedyś wspomnisz moje słowa, przyjdzie taki dzień, że się przekonasz, jak bardzo się myliłaś. Jako matka nie byłam wcale taka wspaniałomyślna, jak ci się wydaje. To z wami mogę sobie pozwolić na taki kontakt, bo wiem, że oboje z Antkiem jesteście ostatnimi dziećmi, których dojrzewanie mam okazję obserwować. Jako wasza babcia chciałam sprawić, żeby wasze dorastanie było radosne, pełne szczęścia. Nie ja byłam od stawiania nakazów, nie ja od pilnowania, czy wróciłaś do domu na czas…

Przytuliłam ją, czując ucisk w klatce. Szepnęłam, że ją kocham, i pocałowałam ją w siwą głowę. Poklepała mnie po ręce.

– Przepraszam – odezwała się kobieta za nami – już wszystko spakowałyśmy. Jeśli pani sobie życzy, proszę przejść przez mieszkanie i wskazać, co jeszcze chciałaby pani ze sobą zabrać. Jeśli to wszystko, to myślę, że możemy się już zbierać do wyjścia.

Jedno spojrzenie na babcię mi wystarczyło. Od razu posmutniała, a ja po raz kolejny pomyślałam, że to zły pomysł, że nie powinna opuszczać tego miejsca. Już miałam zadzwonić do mamy i negocjować z nią możliwość zostawienia babci w domu, ale stanęłam jak wryta, widząc babcię idącą przez mieszkanie i ciągnącą dłonią po meblach. Tak, jakby żegnała się z każdym z nich po kolei. Jakby wiedziała, że już tu nie wróci. Momentalnie straciłam ostrość widzenia, bo łzy napłynęły mi do oczu. Byłam wdzięczna, że stała do mnie tyłem i nie widziała mojej reakcji. Szybko wytarłam policzki, a babcia, powoli przesuwając stopy, podeszła do okna. Wyjrzała przez nie. Patrzyła tak, jakby przechodziła przez ulicę – raz w prawo, raz w lewo. Kobieta z tyłu czekała na nią. Była zniecierpliwiona. Podeszłam do niej i szeptem poprosiłam, żeby powierzyły mi przewiezienie babci do ośrodka. Choć na początku pomysł ten nie przypadł jej do gustu, zerknęła w kierunku babci, która nie ruszyła się na krok od okna, i rozumiejąc, że to może długo potrwać, przytaknęła. Zdawałam sobie sprawę, że zrobiła to jedynie dlatego, że nie chciała tkwić w progu przez kolejne minuty. Czekanie, aż babcia pożegna się z mieszkaniem, było dla niej zwykłą stratą czasu. Odprawiłam ją z zapewnieniem, że wyruszymy w ciągu najbliższej godziny. Miałam nadzieję, że tyle czasu nam wystarczy.

Przez następne kilkanaście minut w milczeniu przyglądałam się swojej babci. Mogłam uczyć się od niej teraz, czym jest przywiązanie, ból starości, pozwolenie czemuś trwać po tym, jak jej już tu nie będzie. Ta świadomość, że świat się nie zmienia nawet odrobinę po naszym odejściu, docierała do mnie teraz mocno jak nigdy wcześniej. Wszystko, co kochamy, zostaje, trwa po naszym odejściu. Miejsca, do których się przyzwyczailiśmy, które były świadkami naszej radości, naszych sukcesów i porażek, będą czekać na kogoś innego, kto spędzi tu szczęśliwie kolejne lata.

Wiedziałam, że był to dla niej bardzo ważny moment i nie powinnam zakłócać teraz jej spokoju, jej bólu. Gdybym starała się szczebiotać, zagadywać, zniszczyłabym jej pożegnanie. Kiedy była gotowa, podała mi klucze, które chwilę wcześniej podniosła z komody, i poprosiła o wyjście. Zamknęłyśmy drzwi. Podałam jej ramię, by się na mnie wsparła, a ona minęła mnie i dotknęła ręką drzwi naprzeciwko. Stała tam przez długą chwilę. Oparła głowę o drewniane drzwi.

– Wszystko w porządku? – zapytałam, podchodząc do niej.

Oderwała się od drzwi i skinęła głową.

– Mam zadzwonić do sąsiadów? Chcesz im powiedzieć „do widzenia”? Utrzymujesz z nimi kontakt?

– Nie… tu nikt nie mieszka.

– Naprawdę? – zapytałam, spoglądając ponownie na drzwi.

– Od wypadku, przez ostatnie dziesięć lat, nie widziałam tu nikogo.

– Wow… – powiedziałam tylko w szoku.

Byłam wtedy podlotkiem i nie interesowałam się zbytnio tą sprawą. Pamiętałam jednak, że trąbiły o tym wszystkie media. Parę tych nastolatków porównywano do Romea i Julii, choć historia wcale nie była romantyczna. Chłopak zabił swoją dziewczynę.

– Wiesz – babcia spojrzała na mnie przenikliwie – ja do dzisiaj nie mam pewności, co tu się naprawdę stało.

– Babuniu, to było dziesięć lat temu… jakie to ma teraz znaczenie?

– Już wtedy byłam stara i niedołężna, ale wydaje mi się, że ten chłopak wcale jej nie zabił. Pamiętam, że zanim została zamordowana, bardzo się kłócili. Awantura była wielka, ale potem ucichła. Myślałam, że się dogadali. Później zadzwonił domofon, słyszałam bieganie po schodach, a potem… krzyk tego chłopaczka.

– Nie rozumiem. – Zmarszczyłam brwi.

– On nigdy nie dzwonił domofonem, wchodził po cichu, miał klucze – wyjaśniła, choć dla mnie nadal nie miało to żadnego znaczenia.

– Chcesz powiedzieć, że ktoś inny był na dole, podczas gdy ktoś przebywał w mieszkaniu?

– Tak to wyglądało.

– Zaraz… – urwałam, starając się zrozumieć. – Jeśli był ktoś jeszcze… uważasz, że to nie ten chłopaczek ją zabił? – dociekałam.

– Tak mi się wydaje.

– Ale on się przecież przyznał – przypomniałam jej.

– Nie, nigdy. – Pokręciła przecząco głową. – Oglądałam wszystkie rozprawy, jakie były transmitowane w telewizji. Błagał o litość, o pomoc. Mówił, że tego nie zrobił, że to ktoś inny ją zabił… – Spuściła głowę, jakby nie miała siły już jej dłużej trzymać. – Teraz nie mogę sobie darować, że wtedy nic nie powiedziałam.

– Oj, babuniu… – po raz kolejny podałam jej ramię – chodźmy już.

Przebywanie w tym miejscu zamiast jej pomagać, odbierało jej energię. Sprawiało jej tak namacalny ból, że chciałam ją jak najszybciej zabrać. Wydawało mi się, że opuszczenie kamienicy poprawi jej humor. Postanowiłam więc uśmiechnąć się do niej i zakończyć temat. Ponownie machnęłam łokciem. Babcia tym razem wsunęła swoją dłoń i powoli ruszyłyśmy w stronę schodów.

– Twoja mama – kontynuowała, pokonując powoli schody – jak się tylko dowiedziała, że w kamienicy polała się krew, przysłała po mnie swoich ludzi. Zabrali mnie od razu, tak jakby ten chłopak miał zamiar wymordować pozostałych mieszkańców. Wróciłam do domu dopiero wtedy, gdy go skazali.

– Faktycznie! – przypomniałam sobie. – Musiałam być tak bardzo zajęta swoim życiem, że nie powiązałam faktów. Zapomniałam, że mieszkałaś u nas przez jakiś czas ze względu na to morderstwo.

– Tak – potwierdziła.

Babcia szła jak dziecko, które nie potrafi schodzić naprzemiennie nogami. Dostawiała jedną stopę do drugiej. Lewą ręką trzymała się poręczy, a z prawej strony asekurowałam ją, by nie straciła równowagi. Widząc, jak ogromną trudność sprawia jej pokonywanie schodów, utwierdzałam się w przekonaniu, że nie mogła tu zostać. W moich oczach pozostawała tą energiczną kobietą, która się nami zajmowała. Prawda była jednak zupełnie inna. Jej niedołężność stała się dla niej zagrożeniem.

– Ale to nie trwało aż tak długo. – Starałam się ją zagadnąć. – Nie przypominam sobie…

– Oj, bo jego od razu skazali. Raz-dwa i siedział.

– Widocznie mieli dowody, skoro tak szybko poszło.

– Znaleźli go całego we krwi, a na nożu były jego odciski. Nikt nic nie widział, nie znaleźli żadnych świadków, ale dowody mieli solidne. Nie do podważenia.

– No, jeśli na narzędziu zbrodni były odciski, to dobrze się stało, że go skazali.

– Sąsiedzi słyszeli kłótnię, więc każdy zeznawał przeciwko niemu.

– A teraz myślisz, że powinnaś mu pomóc? – rzuciłam jej przelotne spojrzenie. – Myślę, że jesteś tak dobrą osobą, że w każdym dostrzegasz coś, za co warto go cenić. Nawet gdy człowiek jest okrutnym mordercą, który z zimną krwią odbiera komuś życie.

Babcia w końcu zeszła na dół. Zatrzymała się, by złapać oddech. Trzymała się dłonią za klatkę piersiową. Dla niej tych kilka schodków stanowiło naprawdę wielką przeszkodę. Mimo że poruszałyśmy się z prędkością żółwia, przejście tego krótkiego dystansu bardzo ją zmęczyło. Nie miałam już wątpliwości, że decyzja mamy była słuszna. Babcia nie miała siły, by zająć się sobą samodzielnie. Nie chciała też nikogo do pomocy przez całą dobę, choć pewnie teraz wolałaby takie rozwiązanie niż ośrodek. Tyle że teraz mama już jej tego nie proponowała. Chciała dla niej opieki medycznej siedem dni w tygodniu, a takie warunki mogła zapewnić jedynie odpowiednia placówka.

Pomogłam jej wsiąść do samochodu i ruszyłam powoli przekonana, że moja jazda powinna być spokojna. Bałam się, że babcia mogłaby pomyśleć o moim pośpiechu jako chęci pozbycia się jej jak najszybciej. Głowiłam się, co jeszcze mogłabym zrobić, by umilić jej ten przejazd.

– Będzie ci dobrze w tym ośrodku – zapewniłam, włączając kierunkowskaz, by dołączyć do ruchu.

Kątem oka widziałam, że skinęła głową.

– Może ja powinnam z kimś porozmawiać? Wiesz… póki żyję – odezwała się cicho.

– Ale o czym ty mówisz? – Rzuciłam jej pospieszne spojrzenie, starając się wyczytać coś z wyrazu jej twarzy.

– O tym morderstwie. Kiedyś milczałam, a może to była ważna informacja.

– Babciu… policja na pewno sprawdziła wszystkie możliwe scenariusze. Wątpię, by skazali niewinnego człowieka.

– A mało razy się to zdarzało? Mało razy pierwsze strony gazet donosiły o niesprawiedliwych wyrokach? O ludziach wypuszczanych na wolność, bo po nastu latach okazało się, że ktoś znalazł nowe dowody w sprawie. Ile razy słyszałaś o policjantach, którzy spartaczyli sprawę? – zapytała poważnie.

– Tak, to prawda. Zdarzały się takie przypadki, ale… minęło tyle lat.

– I co z tego? – sprzeciwiła się od razu. – Mam takie wrażenie, że powinnam zabrać głos, że powinnam coś zrobić… zanim umrę.

– O rany – zniecierpliwiłam się. – Jak będziesz w kółko mówić o śmierci, to faktycznie przyjdzie po ciebie kostucha. Nie myśl o tym.

– Nie myślę – odpowiedziała pewnie. – Tylko jestem realistką. Widzę się codziennie w lustrze, czuję każdą kość w swoim ciele, a to mi mówi jednoznacznie, że moje dni są policzone. Możesz mówić, co chcesz, ale ja swoje wiem. Nie da się oszukać tego głosu w środku, który doskonale wie, co mnie czeka. Ten sam głos podpowiada, że powinnam coś zrobić w sprawie tego morderstwa.

Byłam więcej niż pewna, że – jak każdy starszy człowiek – chciała czuć się komuś potrzebna. My byliśmy już dorośli, mama kontaktowała się z nią, by zapytać jedynie o parametry zdrowotne, a nie o jej myśli czy uczucia. Wobec tego zrozumiałe było, że babcia chciała się poczuć ważna. Jeśli nie dla nas, to może dla chłopaka, który mieszkał kiedyś naprzeciwko, w tej samej klatce. Szukała celu w życiu, jakiegoś zajęcia, czegoś, co wypełniłoby jej myśli. Nie chciałam jej tego odbierać, ale też nie mogłam pozwolić, by robiła sobie wyrzuty sumienia dotyczące tej starej sprawy.

– Żaden policjant nie będzie chciał z tobą rozmawiać – tłumaczyłam spokojnie. – Jeśli ten chłopak został skazany, to odsiaduje wyrok. Twoje przypuszczenia są tylko przypuszczeniami. Nic nie widziałaś, prawda?

– Nic – potwierdziła.

– Żadnej postaci… nie wiem, kogoś wybiegającego z drzwi, z klatki?

– Nie, nikogo. Zanim doszłam do judasza, by wyjrzeć na korytarz, ten chłopak krzyczał już wniebogłosy.

– No więc twoje zeznania nic by nie wniosły. Kiedyś może tak, ale nie teraz. Nie po tylu latach.

Wtoczyłam się powoli na podjazd ośrodka. Budynek wyglądał bardzo porządnie. Prawie jak hotel. Jedyną różnicą były naklejki z informacjami, gdzie co się znajduje. Wszędzie widniał niebieski symbol oznaczający osobę niepełnosprawną, a na potwierdzenie tego, że nie jest to jedynie obowiązkowe oznakowanie, wyszedł do nas sanitariusz, pchający przed sobą wózek inwalidzki. Podjechał nim pod drzwi pasażera. Zapewne personel został poinformowany o nowej pacjentce i czekano na nasz przyjazd. Wyskoczyłam i podbiegłam do drzwi od strony pasażera.

– Rozumiem, że to mama pani Izabeli Baczyńskiej – odgadł pielęgniarz, widząc mnie ostrożnie wyprowadzającą babcię z auta.

– Tak, dokładnie.

– A ten wózek to konieczność? – wypaliła babcia od razu, gdy stanęła na chodniku.

Wymieniliśmy z pielęgniarzem spojrzenia.

– Otrzymałem wiadomość, że ma pani problemy z chodzeniem… – cedził przez zęby z wysiłkiem. – A pani pokój jest na drugim piętrze, więc…

– Dobrze. – Babcia usiadła posłusznie. – Co mi to za różnicę zrobi? I tak mnie zaraz pochowają…

– Babciu…

Już miałam się sprzeciwić, ale pielęgniarz dał mi sygnał, żebym zamilkła. Pchał wózek i opowiadał o ośrodku. Gdyby nie to, że babcia siedziała na wózku, wyglądałybyśmy jak turystki na wycieczce, które zwiedzają jakąś starą posiadłość, odnowioną i funkcjonującą jako muzeum. Wiedziałam, że mama nie zdecydowałaby się na byle co, więc byłam przygotowana, że placówka okaże się dobrym miejscem. Całość wyglądała nowocześnie, świeżo, pomieszczenia zaś były jasne. Babcia na pewno miała podobne odczucia, bo z zainteresowaniem rozglądała się wokół. Nic jednak nie mówiła. Nie oczekiwałam, że pokocha to miejsce od razu. Chciałam tylko, by czuła się tutaj dobrze. Swobodnie.

Windą wjechaliśmy na drugie piętro. Drzwi do jej pokoju były bardzo szerokie. Gdy o to zapytałam, pielęgniarz wytłumaczył, że to na potrzeby wjechania łóżkiem na salę. Niby oczywiste, a nie przyszło mi do głowy. Pokój babci był pomalowany na kolor brzoskwiniowy, ale nie taki żywy jak owoc. Raczej zgaszony, bardziej pastelowy. Postawiono na białe wykończenia. Długie śnieżnobiałe firanki wisiały od sufitu aż po podłogę, co sprawiało, że wpadające do pokoju słońce rozświetlało pomieszczenie. Pościel na łóżku w niczym nie przypominała tej szpitalnej. Biel tkaniny sugerowała, że nikt jej jeszcze nie używał. Na drzwiach od wewnętrznej strony wisiał miękki szlafrok frotté. Na razie to pomieszczenie wyglądało pusto, ale pielęgniarz zapewnił, że dotarły do nich rzeczy babci i że czekali na jej przyjazd, by urządzić pokój tak, jak sobie tego życzyła. Miała telewizor i małą lodówkę, sprytnie schowaną w niewielkim regale pod oknem. Przy łóżku umieszczono panel z tlenem i innymi nic mi niemówiącymi dziurami do podłączania aparatury medycznej. Jej łóżko było w pełni automatyczne, a na poręczy czekał w gotowości czerwony guzik do wzywania pomocy. Pielęgniarz wytłumaczył mi, że żaden z ośrodków w stolicy nie ma takiej fachowej opieki medycznej jak ich. Kiwałam głową z uznaniem, a babcia nie zwracała w ogóle na to uwagi.

– Czy ja będę musiała chodzić w piżamie? Przez cały dzień? – zapytała.

– Nie, to pani wybór. My tego nie wymagamy.

Do pokoju wpadła mama. Stukała obcasami w linoleum, wnosząc za sobą do środka woń drogich perfum. Pospiesznie pocałowała mnie i babcię w policzek. Postawiła torebkę na szafce, a następnie zlustrowała pokój. Sprawdziła łazienkę, lodówkę, a nawet łóżko. Wcisnęła też guzik pomocy i patrząc na zegarek, mierzyła czas reakcji personelu. Gdy pielęgniarka weszła do środka i zobaczyła mamę, zbladła. Szybko się jednak pozbierała.

– W czym mogę pomóc? – zapytała, jakby babcia była zwykłym pacjentem.

– Upewniałam się, że mama będzie miała tutaj dobrze.

– Oczywiście. Dołożymy wszelkich starań, by pani mama cieszyła się pobytem tutaj jak wakacjami.

Babcia prychnęła, co jednoznacznie podsumowało jej nastawienie. Pewnie gdyby nie była taka świadoma, szybciej by się poddała. Drażniło ją to pozytywne nastawienie wszystkich dookoła. Zaraz po tym, jak pielęgniarka opuściła pokój, musiała pobiec do reszty personelu z informacją, że przyszła pani premier powierzyła swoją mamę właśnie im. Zbiegło się od razu całe stado w białych kitlach i niebieskich fartuchach. Każdy witał babcię, no i oczywiście mamę. Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Byłam dla nich przezroczysta. Skupili się na mamie i zapewnianiu jej o jakości usług.

Zgodnie z prośbą personelu wyszłyśmy na zewnątrz, umożliwiając lekarzowi rozmowę z babcią i zbadanie jej. Pielęgniarz, korzystając z okazji, podzielił się z nami swoimi spostrzeżeniami, które według niego potwierdzał każdy nowy pacjent.

– Ludzie się zawsze buntują, bo to coś innego, coś nowego, a zarazem uświadamia im, że już nie ma odwrotu. Jeszcze nie mieliśmy pacjenta, który by wrócił do domu, gdy już raz tutaj zamieszkał. Oni o tym wiedzą. Pani mama też. Będzie mówiła o śmierci, o odchodzeniu, ale minie jej to, kiedy uwierzy, że to jeszcze nie jej czas. Niektórzy nasi pacjenci cieszą się długim pobytem w zdrowiu i szczęściu. Zrobimy wszystko, by pani mama poczuła się tutaj jak u siebie.

– Proszę o nią dbać – rzuciła mama tak, jakby to był rozkaz, a nie prośba. – Jestem gotowa ponieść każdy koszt, ale chcę, żeby miała wszystko, co tylko możecie państwo zaoferować.

– Tak, oczywiście.

Na pewno słyszał to wielokrotnie, ale zachowywał powagę i zwracał się do mojej mamy tak, jakby babcia była jedyną ich pacjentką. Jedyną w całym budynku.

W tym momencie zadzwonił mój telefon. Przeprosiłam mamę i pielęgniarza, a następnie odeszłam w głąb korytarza i szybko odebrałam.

– Witam, Zawadzka z tej strony – przedstawiła się planerka ślubów.

Zerknęłam na zegarek na nadgarstku i uświadomiłam sobie, że nie dojechałam na umówione spotkanie.

– Czy pani jest w drodze? – dopytywała.

– Nie, przykro mi, bardzo, ale to bardzo przepraszam…

– Wie pani, że już trzeci raz umawiam się z państwem i…

– To Mateusz też nie dojechał? – przerwałam jej niegrzecznie.

– Nie, nikogo nie ma. Tkwię tutaj sama jak palec.

Była wściekła. Rozumiałam jej złość.

– Proszę sobie wyobrazić, że oprócz państwa mam jeszcze innych klientów. W tę sobotę odbędzie się bardzo ważny ślub i mogłabym być teraz gdzieś indziej, robić coś pożytecznego, a siedzę z katalogami i czekam…

– Najmocniej przepraszam – przerwałam jej po raz kolejny, chcąc zakończyć te wyrzuty wobec mnie.

– Bo widzi pani – nie ustępowała – ja mam taką pracę, że mogę sobie wybrać klientów, mogę zdecydować, z kim pracuję. Cenię sobie punktualność, szacunek do serwisu i osób, z którymi współpracuję. Dałam pani dwie szanse, dwie! Myślę, że do trzech razy sztuka i z przykrością…

– Proszę nie rezygnować. – Wiedziałam, w jakim kierunku zmierza, więc zdecydowałam, że przekonam ją, by jednak zmieniła zdanie. – Przystanę na wszystkie propozycje, jakie pani dla nas przygotowała. Proszę zdecydować za nas. Wierzę, że pani doświadczenie wystarczy do podjęcia decyzji w sprawie kwiatów, wystroju i innych drobiazgów. Ufam pani bezgranicznie.

Zapadła cisza. Wiedziałam, że sama nie zdołałabym zaplanować ślubu. Na pomoc mamy nie miałam co liczyć. Była zbyt zajęta swoją pracą, żeby interesować się kolorem obrusów. Potrzebowałam tej kobiety jak tlenu. Jej rezygnacja oznaczałaby konieczność przesunięcia daty ślubu, a to z kolei nie wchodziło w grę. Mogłabym jeszcze uciekać się do prawdziwego powodu, dla którego nie dotarłam na spotkanie. Opowiedzieć jej o babci, ale wolałam połechtać jej ego, niż wzbudzać litość.

– Zwykle zaczynam pracę na rok przed ślubem. – Zawadzka nie mogła się uspokoić i nadal przemawiało przez nią zdenerwowanie. – A z państwem mam pół roku. Taka praca w stresie to nie na moje zdrowie. Współpraca jest dla mnie najważniejsza, bo jeśli początek jest zły, potem jest coraz trudniej.

– Rozumiem, ale tak jak mówiłam, wierzę, że pani wiedza i doświadczenie są dużo więcej warte niż nasze widzimisię. Będę zadowolona, cokolwiek pani wybierze. Proszę też doliczyć to spotkanie do rachunku. Tak, jakby się wydarzyło.

– Dobrze – potwierdziła. – Dziś wyślę pani mailem już ostateczne tematy kolorystyczne i kwiatowe. Bez możliwości zmian. Jeśli coś nie będzie się…

– Może mi pani zrobić niespodziankę w dniu ślubu… takie mam do pani zaufanie! – wyrzuciłam z siebie radośnie, co wywołało u niej pierwszy nerwowy śmiech.

Było to dużo lepsze niż uprzednia irytacja. Udobruchałam ją i gdy tylko się z nią rozłączyłam, zadzwoniłam do Mateusza.

– Co się stało? – zapytałam od razu.

– Czemu pytasz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

Słyszałam, że jest w autobusie.

– Mieliśmy dziś spotkanie z Zawadzką.

– O Boże… przepraszam. Zapomniałem. Jeśli chcesz, to dojadę. Wracam właśnie do domu.

– Nie ma potrzeby…

– Pola… ja dojadę – zapewniał.

– Nie, serio. Ja też nie przyjechałam.

– Coś się stało?

Teraz on był zaniepokojony, więc szybko streściłam mu przebieg wizyty u Wachowicza i przeprowadzkę babci. Potem wyjaśniłam, jak postąpiłam z planerką. Jemu też było wszystko jedno, czy obrusy będą białe, czy nawet czarne. Zależało nam jedynie na tym, by się pobrać. To mama naciskała na zaproszenie wszystkich znajomych i całej rodziny. Twierdziła, że nie wybaczono by jej, gdyby wydała córkę za mąż, nie zadbawszy o to, żeby każdy spokrewniony i zainteresowany był tego świadkiem.

– Myślę nad kolejnym szkoleniem – zmienił temat.

– Nadal chodzi o tego chłopca?

– Tak, brakuje mi wiedzy… potrzebuję z kimś pogadać.

– I pomyśleć, że uczysz pierwszą klasę podstawówki – zażartowałam.

– To nie jest śmieszne – upomniał mnie. – Właśnie początki są fundamentalne. Jak teraz dam ciała, to mogę mu zniszczyć całą jego przyszłą drogę przez szkołę.

– Przepraszam. Masz absolutną rację i za to właśnie cię cenię.

– Kiedy będziesz w domu? – zapytał.

– Nie wiem, babcia nie znosi tej przeprowadzki zbyt dobrze. Zostanę tak długo, jak to będzie konieczne. Nie czekaj na mnie z obiadem. Zamów coś albo idź na miasto.

– Dobra.

– To do zobaczenia za jakiś czas.

– Kocham cię.

Z uśmiechem odpowiedziałam to samo. Miałam ochotę przytulić telefon. Nikt mnie tak nie rozumiał jak on. Był moim przyjacielem i kochankiem. Poślubienie go uczyni mnie najszczęśliwszą kobietą na ziemi. I pomyśleć, że połączył nas przypadek…

Mama brała udział w jakiejś uroczystości związanej ze szkolnictwem, po której zorganizowano bankiet. Z jednej strony zbierano pieniądze na szkoły, a z drugiej wydawano je na żarcie dla szych. Znalazłam się tam zupełnie wbrew swojej woli. Zostałam zmuszona do towarzyszenia mamie tamtego wieczoru. Według osoby odpowiedzialnej za wizerunek brak taty u jej boku mógł rzucać dziwne podejrzenia. On wtedy zachorował na tyle poważnie, że nie mógł wychodzić. Nikt też nie chciał informować o stanie taty opinii publicznej. Wobec tego wymyślono, że mama pojawi się ze mną, twierdząc, że bardzo mnie to interesuje, że wręcz błagałam ją, by mnie ze sobą zabrała. Tak naprawdę wolałam być wszędzie indziej niż na tym durnym bankiecie. Wynudziłam się jak mops. Marzyłam o jak najszybszym ulotnieniu się, ale niestety tak jak zawsze tata, tak teraz ja kwitłam u jej boku, uśmiechając się sztucznie, dopóki tego ode mnie wymagano. Ściskałam dłonie ludzi, których nie znałam i o których wcale nie dbałam. Co jakiś czas trafiała się spocona, niemiła w dotyku ręka obcego człowieka, z którego uścisku chciałam się wyzwolić szybciej, niż powinnam. Wśród gości był Mateusz. Też przypadkowo. Zastępował dyrektora szkoły, w której uczył. Jego przełożony tego samego dnia złamał nogę, a on jako jedyny nie miał planów ani rodziny, która zatrzymywałaby go w domu. Jego szkoła ani nie dostawała pieniędzy, ani nie wspomagała akcji. Wobec tego nie zależało im, kto pójdzie, a że nie wypadało odmówić, wydelegowali Mateusza. Był tak samo jak ja oszołomiony i przytłoczony uroczystością. To wspólne złe samopoczucie spowodowało, że zaczęłam z nim rozmawiać. Potem, gdy mamę zajęły sprawy rangi państwowej, odnalazłam jego stolik i zaproponowałam pogawędkę dla zabicia czasu. Nie miał zbyt wielu znajomych w środowisku, więc przyjął mnie z uśmiechem. Spędziliśmy razem wieczór, a następnie noc. Rozmawialiśmy o wszystkim, co nas poruszało. Wrażliwość Mateusza sprawiała, że kilka razy miałam ochotę go przytulić. Już od pierwszej chwili wiedziałam, że chcę z nim spędzić więcej czasu aniżeli tylko ten jeden wieczór. Nie mogłam uwierzyć, że ta nudna i tak źle zapowiadjąca się uroczystość przyniesie mi mężczyznę mojego życia.

Nie był facetem o wyglądzie Casanovy, ale nie był też brzydki. Mama twierdziła, że brakuje mu charakteru. Może to ze względu na jego mysie włosy i bladą skórę. Mnie to jednak nie zraziło. Miał piękne wnętrze. Wyjątkowe jak na faceta, bo rozumiał otoczenie i świat. Zapewne przyczyniły się do tego studia humanistyczne i praca z dziećmi. Uwrażliwiły go na te drobnostki, na które reszta samców pozostawała ślepa. Mogłam z powodzeniem powiedzieć, że był jedynym mężczyzną, który mnie tak rozumiał i tak wspierał. Do tej pory trafiali mi się tacy, do których pasowało określenie „pijawka”. Żądali ode mnie poświęcenia, oddania i seksu, jakby tylko to kobieta mogła im zaoferować. Gdy kończył się etap zabawy i przyjemności, zaczynały się problemy, a zaraz potem nagle znikali. Z Mateuszem było zupełnie przeciwnie. Od samego początku wiedziałam, że podchodzi do związku poważnie. Czasami wydawało mi się, że to właśnie był powód niechęci ze strony mamy. Według niej nie powinnam się jeszcze wiązać. Powinnam oddać się pracy, postawić na karierę, rozwinąć skrzydła, jak to mawiała, a nie wychodzić za mąż za przeciętnej urody nauczyciela klas początkowych.

Wróciłam do sali babci. Mama rozmawiała z nią o czymś, ale przerwały, widząc mnie wchodzącą do środka. Zdążyłam usiąść na krzesełku obok, gdy do pokoju wparował Antek.

– Siema – przywitał nas ogólnie, ale mama od razu upomniała go na temat manier.

Podszedł do każdej z nas i niechętnie pocałował nas w policzki. Jak się do mnie nachylił, poczułam zapach marihuany.

– Paliłeś – szepnęłam, kiedy usiadł koło mnie.

– Zejdź ze mnie – syknął.

– Nawet do babci przyjeżdżasz na haju?

– Daj żyć. – Wybałuszył oczy. – Przyjechałem, czyż nie?

Pokręciłam głową z dezaprobatą. Czasami wydawało mi się, że Antek mentalnie utknął w czasach, gdy był krnąbrnym nastolatkiem. Zupełnie do niego nie docierało, że nadszedł czas, by stawił czoła życiu. Jako starszy brat powinien mi dawać przykład, a tymczasem stało się zupełnie odwrotnie. To ja byłam tą odpowiedzialną, a on tym, którego można by określić mianem latawca. Leciał tam, gdzie zawiał wiatr, bez celu, bez sensu.

– Czy mogłabym przywieźć tutaj jakieś swoje meble? – Babcia nie zarejestrowała naszej rozmowy i dopytywała o reguły panujące w ośrodku.

– Tak, jak najbardziej – zapewniała mama. – A co byś chciała?

– Fotel, ten bujany.

– Dobrze, coś jeszcze?

Babcia zmrużyła oczy, jakby starała się wyobrazić sobie mieszkanie.

– Może tę komodę, na której zawsze trzymałaś klucze? – zaproponowałam.

– Tak – potwierdziła. – Ale razem z zawartością, jeśli jej te kobiety dotąd nie zapakowały tych rzeczy.

– Poproszę, żeby przywieźli to najszybciej, jak się da – zadecydowała mama.

Babcia siedziała na łóżku. Nadal broniła się przed wizją bycia pacjentem, bo ani nie przebrała się w piżamę, ani się nie położyła. Sprawiała wrażenie, jakby to był jej dzień wypisu. Jakby siedziała na łóżku tylko po to, by po otrzymaniu kartki uciec stąd tak szybko, jak to możliwe.

– Czyli kiedy? – dopominała się o podanie terminu babcia.

– To może ja ją przywiozę? – wtrąciłam się. – Pojedziemy z Antkiem choćby teraz.

Poczułam na sobie jego spojrzenie. Wiedziałam, że wcale mu się to nie spodoba, ale byłam też pewna, że nie odmówi. Chciał mieć tę wizytę jak najszybciej za sobą, a dowożenie gratów babci oznaczało, że utknie tu na znacznie dłużej. W przeciwieństwie do niego babci radość dało się podziwiać gołym okiem. Klepnęłam go w ramię i zapewniłam, że przywieziemy meble tak szybko, jak tylko pozwoli na to ruch uliczny.

Gdy znaleźliśmy się w samochodzie, starałam się wyjaśnić Antkowi, że samopoczucie babci jest teraz ważne, ale wydawało mi się, że mnie w ogóle nie słuchał. Przytakiwał, siedząc w fotelu pasażera i patrząc gdzieś w dal.

Antek, jak to mówił, stracił sens tego, co robił – czyli studiowania filozofii. W celu odnalezienia właściwej drogi w życiu wziął rok urlopu na uczelni. Pracował nad sobą, nad rozwojem, co w rzeczywistości okazało się siedzeniem w pokoju, słuchaniem muzyki i paleniem zioła. Mamę trafiał szlag, ale Antek był uparty i zapewniał ją, że potrzebuje chwili na zebranie myśli. Problem polegał na tym, że ta chwila trwała już półtora roku, a on wcale nie zmienił podejścia. Nie wyglądało, że znalazł odpowiedzi na gnębiące go pytania. Co więcej, sprawiał wrażenie, że podoba mu się taka egzystencja.

– Nie możesz palić i przyjeżdżać do babci – pouczałam go, manewrując między pasami. – Tak nie wypada.

– Ona nie widzi różnicy – rzucił.

– Ale dla zasady… jak to wygląda?

– No dawaj – ironizował – zacznij o tym, jak to wstyd przynoszę całej rodzinie.

– Nie przynosisz – zaprzeczyłam, choć wiele razy słyszałam, jak mama używała tego słowa w odniesieniu do niego.

– To w jakim celu mi teraz kadzisz? Skoro nie przynoszę wstydu, zaakceptuj to, jaki jestem, i nie staraj się mnie zmienić. Na siłę. – Dwa ostatnie słowa wyartykułował tak, by podkreślić ich znaczenie.

– Mnie też mama stara się zmienić, ale czy to oznacza, że przynoszę jej wstyd?

– Tak, bo pierwszy facet, który zapytał cię, co lubisz, wsadził ci pierścionek na palec i biegasz jak oparzona, żeby jak najszybciej zmienić nazwisko.

– Nie wiem, czy zmienię nazwisko – zaoponowałam.

– Nie zmienia to faktu, że też przynosisz wstyd.

– Ja tak nie uważam.

– Bo wydaje ci się, że robisz coś chwalebnego. Hajtasz się w imię miłości. Gdybym ja palił i rozpaczał po zerwaniu, które złamało mi serce, nikt by mi nie zawracał dupy, a że robię to dla przyjemności, każdemu to przeszkadza.

– Ale mnie to nie przeszkadza – zapewniłam. – Możesz palić, ile chcesz. Byle nie w dniu, kiedy przyjeżdżasz do babci. Mama też na pewno widziała, że byłeś zamulony. Po co ją stresować? Rób to, jak nie widzi.

– Sęk w tym, że nie miałem zamiaru tu przyjeżdżać…

Wzięłam głęboki oddech. Antka trzeba było zmuszać do brania udziału w takich wydarzeniach rodzinnych. Nie interesowało go, że babcia będzie chciała go mieć obok. Wydawało mu się, że to naturalna kolej rzeczy, a my niepotrzebnie robimy z tego wielkie halo. Przyjeżdżał tylko dlatego, że mama go szantażowała i groziła odcięciem funduszy.

– Gdybyś widział, jak babcia żegnała się z mieszkaniem, zmieniłbyś zdanie.

– Ona żegnała się ze swoim życiem, a ty to błędnie rozumiesz jako coś przyziemnego.

– Nieważne, czy z życiem, mieszkaniem, czy doniczką. Była bardzo poruszona…

– A wiesz, co mnie poruszyło? – Odwrócił się w fotelu w moją stronę. – Widziałem reportaż o dziecku w Afryce, które było bardzo chore. Gdy lekarz podejmował się operacji, w ciemno uznał, że po otwarciu małego zrozumie, co było przyczyną jego powolnego umierania. Kiedy już go otworzyli, zobaczył, że dziecko miało pasożyty w całym ciele. Każdy organ był opleciony robalami jak siecią rybacką.

– I po co mi to mówisz? – skrzywiłam się.

– Bo to właśnie jest coś poruszającego. To dziecko zmarło. Nie zobaczyło nic w życiu, nie zaznało szczęścia, a na dodatek cierpiało przez swój krótki czas pobytu na ziemskim padole. To jest straszne. Babcia miała dobre życie. Rodzinę. Pomoc lekarską. Teraz do szczęścia brakuje jej bujanego fotela i komody. Zgadnij, co wystarczyłoby temu dziecku?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Patrzyłam przed siebie otumaniona. Z jednej strony Antek miał rację, ale z drugiej babcia była mi tak bliska. Choć żałowałam tego dziecka, to jednak nie znałam go, nie widziałam jego bólu.

– Widzisz – kontynuował po chwili Antek – wszyscy umrzemy. Prędzej czy później, ale najważniejsze jest to, co zrobimy z naszym życiem. Czy zmarnujesz je na przywiązywanie się do mebli, czy też co innego będzie miało dla ciebie wartość.

– Babcia jest już stara – przypomniałam mu na wszelki wypadek. – Niewiele jej zostało, a ty przez takie gadanie będziesz mieć potem wyrzuty sumienia. Co ci szkodzi zrobić coś dla niej, nawet jeśli się z tym nie zgadzasz?

– Przecież robię – wypomniał mi.

Dojechaliśmy do mieszkania babci. Wynieśliśmy najpierw komodę, a potem krzesło. Z ledwością zapakowaliśmy meble do mojego volvo S90. Musieliśmy zostawić uchyloną klapę bagażnika, tak by obydwa przedmioty można było wziąć za jednym razem. Antek został na dole, przy samochodzie, a ja pobiegłam na górę zamknąć mieszkanie. Weszłam do środka i rozejrzałam się dookoła. Zabrałam jeszcze wyszywane przykrycie na łóżko. Może to jej się spodoba. Dziwne było to miejsce bez niej. Nagle straciło cały urok, a do mnie dotarło, że to ludzie tworzą klimat, nie mieszkanie. Wychodząc na korytarz, zerknęłam na drzwi sąsiadów. W tej kamienicy na każdym piętrze znajdowały się tylko dwa mieszkania. Kiedyś mieszkali tu bogaci Żydzi, których było stać na kilka pokoi w centrum. Teraz mieszkańcami były przeważnie osoby starsze. Zastanawiało mnie, skąd wzięła się tu młoda para te dziesięć lat temu. Starałam się przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek ich widziałam, ale nie potrafiłam przywołać ani jednego wspomnienia. Tak jak babcia dotknęłam dłonią drzwi ich mieszkania, a potem zbiegłam na dół.

W drodze powrotnej niewiele rozmawialiśmy. Za to gdy wnosiliśmy komodę do ośrodka, Antek zaskoczył mnie pytaniem:

– Jesteś za eutanazją?

– Co?

– Pytam, czy popierasz eutanazję – wyjaśnił, wyglądając zza mebla.

Szedł pierwszy, prowadząc nas do windy, której otwarte drzwi zapraszały nas do środka. Przez moment pomyślałam, że zamkną się, zanim dojdziemy, ale na nasze szczęście nic takiego się nie stało. Postawiliśmy komodę w środku, wcisnęłam guzik i czekaliśmy, aż dźwig zabierze nas na górę.

– Też znalazłeś dobry moment na gadanie o tym! – warknęłam. – Tylko błagam, nie mów o tym przy babci – uniknęłam odpowiedzi.

– No ale jesteś za czy przeciw?

Drzwi windy rozchyliły się, a my ledwo wypchnęliśmy mebel na korytarz. Chwytając ostrożnie za spód, jednocześnie unieśliśmy komodę.

– Nie wiem… nie mam zdania – wyjąkałam. – A ty?

Znałam odpowiedź na to pytanie, wiedziałam, co powie. Antek nigdy nie krył się ze swoimi przemyśleniami. Wyrażał wprost swoje myśli, a sam fakt, że w domu spokojnej starości poruszał temat eutanazji, mówił o nim dużo. Nie bał się otwarcie prezentować swoich poglądów, czego nieraz mu zazdrościłam, zwłaszcza gdy byliśmy nastolatkami, a ja mogłam obserwować, jak się buntował. Jak śmiało sprzeciwiał się rodzicom. To dzięki niemu przekonałam się, że warto walczyć o swoje, nawet jeśli rodzice czegoś nie pochwalają. Tyle że w moim przypadku nie nastąpił taki moment, w którym stanęłabym przeciwko nim. Zawsze postępowałam właściwie. Starałam się ich zadowolić. Teraz też oczami wyobraźni widziałam, jak mama strofuje Antka za rozmawianie o eutanazji, więc czułam, że powinnam coś zrobić podczas jej nieobecności. Nie wiedziałam jednak co. Moje pytanie zawisło między nami tylko dlatego, że mijaliśmy po drodze pielęgniarki. Gdy tylko zniknęły za zakrętem, Antek odezwał się:

– Jestem za. Zobacz – mając zajęte ręce, machnął głową na pokoje po lewej stronie – ile tu osób mieszka. Ile pieniędzy idzie w błoto. Codziennie. Przecież te środki można by przeznaczyć na coś, co rokuje dużo lepiej niż umierające dziadki.

– A jakby to dotyczyło ciebie? Co, gdybyś ty miał wypadek i stałbyś się warzywem?

– Już dziś mogę napisać oświadczenie, żeby mnie odłączono – zapewnił. – Nie widzę sensu wydawania kilku tysięcy złotych albo i więcej tylko po to, żebym sobie oddychał, i to niesamodzielnie.

– Są przypadki, w których ludzie budzą się ze śpiączki…

– I? – prychnął. – I wtedy wymagają jeszcze większych środków na rehabilitację. Są niezdolni do samodzielnego życia i jeszcze uprzykrzają je innym. Pomyśl o tych wszystkich matkach, żonach, mężach, rodzicach, którzy podcierają dupę niepełnosprawnym do końca swojego lub ich życia. Faktycznie warto…

– Nie wiesz, co mówisz… nie wiesz, co to miłość – upomniałam go.

– Miłość? To tym się ludzie kierują, traktując ciało drugiej osoby jak jej więzienie? W imię miłości trzymasz kogoś siłą przy sobie, mimo że jego organizm przestał funkcjonować? – Pokiwał przecząco głową, a zaraz potem dodał: – Myślisz, że Mateusz by z tobą został, gdybyś, dajmy na to, wylądowała z rurkami i aparaturą podtrzymującą życie? Albo nie… jakbyś żyła i była świadoma, ale upośledzona do końca życia… Jestem więcej niż pewien, że dałby nogę, gdybyś choćby wylądowała na wózku.

– Tego nie wiesz.

– A ty wiesz? Masz tę pewność?

– Nie mam, ale to takie gdybanie.

– Życie to gdybanie – zaśmiał się.

– Nie wygram z tobą – przyznałam.

– Ale ja nie walczę – oświadczył z uśmiechem. – Rozmawiamy przecież.

– A ty – zwróciłam się do niego – pomógłbyś mi, gdybym wylądowała na wózku?

– I to jest kwintesencja tego, o czym mówiłem. Od razu pytasz o pomoc drugą osobę. Wiesz doskonale, że samej byłoby ci trudno. Czemu nie mówisz, że dałabyś sobie radę sama i nie potrzebowałabyś pomocy? Tylko wręcz przeciwnie, chcesz zapewnienia. Oczekujesz, że powiem, jak to cię nie opuszczę i będę podawać ci wodę, gdy tylko na mnie skiniesz palcem.

– Ty chyba nie kochasz nikogo poza samym sobą – stwierdziłam gorzko.

– A ty postrzegasz miłość jako poświęcanie się. Miłość to jest coś dobrego dla obu stron, nie tylko dla jednej. Nie można dla tej pseudomiłości rezygnować z własnego życia, planów, marzeń i rozwoju.

– Dobra – weszłam mu w słowo. – Koniec tej dyskusji.

– Dobrze wiesz, że nie masz racji, i uciekasz, bo brakuje ci argumentów.

– Antek – wyjrzałam na niego zza mebla – proszę cię, zaraz wejdziemy do środka. Możesz się uśmiechnąć i okazać wsparcie?

Dotarliśmy do pokoju. Babcia, uradowana jak dziecko na widok prezentu, podniosła się i razem z nami chciała przesuwać komodę, szukając dla niej najlepszego miejsca. Kiedy takie znalazła, co chwilę zerkała na mebel i uśmiechała się. Faktycznie ten stary grat ją uszczęśliwiał. Antek nie komentował jej zachowania, za co byłam mu wdzięczna. Sam zadeklarował przyniesienie fotela, a zaraz po tym, jak wtargał go na górę, uciekł, zostawiając nas same. Siedziałyśmy z babcią do wieczora. Było już od dawna ciemno, gdy pielęgniarz poprosił nas o opuszczenie ośrodka. Pożegnałyśmy się z nią i wyszłyśmy. Rozmawiałyśmy o tym, jak zapewnić babci częste odwiedziny bliskich. Zrozumiałam, że mama oczekiwała ode mnie, bym wzięła to na siebie. Nie miałam nic przeciwko. Lubiłam spędzać z babcią czas, nie miałam nic lepszego do roboty, a na dodatek Mateusz pracował do wieczora w szkole, więc dopóki nic się nie zmieni, mogłam poświęcać jej dużo uwagi. Mogłabym pisać, siedząc u niej w pokoju. Każde miejsce jest do tego dobre, a ona przynajmniej miałaby towarzystwo. Nie czułaby się samotnie.

Wyszłyśmy przed szpital, a następnie w milczeniu skierowałyśmy się na parking. Wiedziałam, że mama jest zmęczona, bo zwykle, kiedy tylko pojawiałam się w jej polu widzenia, dawała mi polecenia albo rady. Gdy już miałyśmy się rozstać, mama się zatrzymała.

– Pogadaj z Antkiem – poprosiła.

– O czym? – zapytałam, choć wiedziałam, że chodzi jej o jego nastawienie do życia i trawkę.

– Ogólnie, o jego studiach i życiu. Siedzi cały czas w pokoju. Czasami czuję się tak, jakbym miała w domu zwierzę. Psa albo nie… kota. Bo psy są przyjacielskie i cieszą się na widok domowników. Antek na nas prycha i ucieka do swojej samotni. Karmię go, dbam o jego potrzeby i tyle.

– Ale co ja mam zrobić?

– Może poświęć mu trochę czasu. Może jest samotny?

– Dobrze – przytaknęłam, czując rozgoryczenie.

Jeszcze tego brakowało, żebym niańczyła starszego brata. Antek sam nie wiedział, czego chciał w życiu. Kilka razy zmieniał kierunek studiów, a ostatni – filozofię – porzucił zupełnie, co jednoznacznie sugerowało, że na studia już nie wróci. Poza tym nie utrzymał żadnego ze swoich związków, a teraz na dodatek non stop był na haju.

– Mamo? – zawołałam, gdy już odeszła.

– Tak? – odkrzyknęła, stojąc kilka samochodów dalej.

– Czy uważasz, że przynoszę ci wstyd, wychodząc za mąż?

– O rany, Polcia. Daj spokój.

– Ale powiedz! – naciskałam.

Mama podeszła kilka kroków.

– Czy musimy krzyczeć o sprawach prywatnych w miejscu publicznym? – skarciła mnie surowym spojrzeniem jak zawsze, gdy chodziło o jej karierę polityczną. – Zaraz się szmatławce rozpiszą, że Baczyńska wstydzi się swojej córki albo że się jej wyrzeka. Czy nie możesz zachować się poważniej? Ktoś może teraz na nas patrzeć.

– Przepraszam – wyraziłam skruchę – ale możesz powiedzieć?

– Porozmawiamy o tym później.

– Powiedz. Tak lub nie.

Wyraz jej twarzy był niezmienny. Wiedziałam, że była poirytowana i najchętniej by mnie zbyła. W sekundę jednak się rozpogodziła.

– Zmieniłaś zdanie co do ślubu? Masz wątpliwości?

– Nie – uśmiechnęłam się. – Złudne nadzieje. Pytam, czy się tego wstydzisz.

– A co ja mam powiedzieć? – zaczęła znów z tym samym nastawieniem, co poprzednio, widocznie rozczarowana moją odpowiedzią. – Antek jest, jaki jest, a teraz tobie zachciało się staropolskiego zamążpójścia kosztem kariery. Jak ja mam przekonać wyborców i polityków, że jestem w stanie zarządzać tym krajem, skoro moje własne dzieci są…

Urwała i rozejrzała się dookoła, jakby chciała się upewnić, że nikt nas nie obserwuje. Złapała mnie za rękę i przyciągnęła do siebie. Uderzył mnie zapach jej perfum. Odkąd pamiętam, zawsze była taka elegancka. Stroje dopracowane w najmniejszych detalach. Najlepszej klasy buty i dodatki. Wszystko po to, by wchodząc do pomieszczenia, wprawiać ludzi w zachwyt. Musiałam przyznać, że robiła to z powodzeniem. Nawet teraz, na koniec dnia, wyglądała obłędnie.

– Dajmy spokój z tą dyskusją – podsumowała ciszej.

– Chciałaś powiedzieć: nieudacznikami? Czyli jednak się na wstydzisz? – zapytałam prawie szeptem.

– Jedź bezpiecznie.

Odwróciła się na pięcie i zostawiła mnie na parkingu. Słyszałam, jak stuka obcasami po chodniku, a potem cichy silnik zaszumiał, sygnalizując gotowość do pracy. Wsiadłam w swój samochód. Doszłam do wniosku, że napiszę pracę o wysokich oczekiwaniach względem młodzieży w domach, w których rodzice odnieśli duży sukces. Mogłabym przeprowadzić badanie społeczne i rozpisać statystycznie, ile rodzin jest podobnych do naszej, gdzie dzieci są nieudacznikami, a w ilu dzieci dumnie podążają śladami rodziców. Ta sama szkoła, kariera i prestiż zarówno u młodego, jak i u starszego pokolenia. Jak tylko o tym pomyślałam, uświadomiłam sobie, że mama nigdy by mi nie pozwoliła na poruszenie takiego tematu. Za wszelką cenę kreowała obraz naszej rodziny jako idealnej. Szanujące się małżeństwo, fantastyczne, ułożone dzieci.

Anita

Pamiętam dzień, w którym mąż wrócił z pracy. Był bardzo zły, ale nie wiedziałam dlaczego. Od jakiegoś czasu nosiło go z byle powodu. Schodziłam mu z drogi, sądząc, że to przejściowe. Bałam się pytać o pracę, o cokolwiek, więc jeśli sam nie dzielił się ze mną swoimi przeżyciami, nie miałam pojęcia, co go trapiło. Musiało to być coś ważnego, bo rzucał się na mnie jak na przeciwnika. Okładał mnie pięściami. Zasłaniałam się, czując smak krwi w ustach. Przestawał, gdy opadł z sił. Jeśli byłam w stanie, szłam do łazienki doprowadzić się do porządku, a jeśli nie, leżałam tam, gdzie mnie zostawił, aż ból zelżał na tyle, bym mogła się podnieść. Nie rozumiałam jego zachowania. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać i przestaliśmy tworzyć rodzinę. Kiedy patrzyłam na naszą córkę, która drżała ze strachu, wiedziałam, że powinnam coś zrobić. Brakowało mi jednak odwagi. Dopiero gdy któregoś dnia złapał ją zamiast mnie, dotarło do mnie, jak wielki błąd popełniłam swoim zwlekaniem.

Zaraz po tym, jak rozwiodłam się z mężem, miałam poczucie, że moje życie dobiegło końca, że już nic mnie nie czeka. Żadna przyjemność. Rozwód, wyprowadzka męża i życie w samotności odebrały mi całą energię. Niby sprawa w sądzie przebiegła szybko i to on został obarczony winą. Miał też płacić alimenty na nas obie. Mimo to było mi źle. Znajomi tłumaczyli mi, że to typowe samopoczucie po uwolnieniu się z toksycznego związku. Mówili, że mam kaca, a uczucie ulgi i zrozumienie, że te kroki były konieczne, przyjdą dopiero za jakiś czas. Czułam się beznadziejnie, a znajomi, którzy starali się mnie rozweselić, pogarszali tylko mój stan. Bez przerwy słyszałam rady, czego nie powinnam robić albo co wręcz jest koniecznością. Wszyscy z otoczenia za to jednogłośnie zalecali wyjazd i odpoczynek. Rehabilitację dla ciała i duszy. Miałam dzięki temu nauczyć się być znów szczęśliwą. Trudno było mi w to uwierzyć, ale z dnia na dzień popadałam w coraz większą melancholię. Blizny na ciele zagoiły się szybko, jednak to, co gryzło mnie od środka, blokowało jakikolwiek ruch. Chciałam to zmienić, ale się bałam. Nie miałam pieniędzy, a małe dziecko u boku stanowiło nie lada przeszkodę. Kiedy ja w dyskusjach skupiałam się na tym, co mnie tutaj trzyma, koleżanki obalały moje teorie, mówiąc, że nic z tego, co wymieniłam, nie powinno być dla mnie kotwicą. Co więcej, przypominały mi o ostatnim roku z mężem, to zaś z kolei nie pozwalało mi się uwolnić. Zamknąć przeszłości. Mieszkanie w tym samym miejscu, chodzenie po tych samych ścieżkach i widywanie własnego oprawcy na ulicach nie buduje dobrej atmosfery do rekonwalescencji. Zapewnienia znajomych w końcu mnie przekonały. Zabrałam Sarę ze sobą i pojechałyśmy nad jezioro. Moja córka miała wówczas sześć lat. Nie wiedziałam, ile rozumie z całej sytuacji, ale nie wtajemniczałam jej w nasze przejścia. Zdawała się nie dostrzegać, że jej ojciec stosował przemoc zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Wprawdzie wyżywał się głównie na mnie, a ją zwykle odsyłał do pokoju, ale z pewnością zauważyła, że panicznie się go bałam, a ten jeden jedyny raz, kiedy złapał ją, wydarzył się tak szybko, że pewnie nawet nie zarejestrowała tego, co chciał zrobić. W porę mu ją odebrałam, nadstawiając swój policzek.

Zastanawiałam się, czy udało mi się zabrać ją z tego piekła na czas, czy też wpłynie to na jej dalsze życie. Na wakacjach śmiała się, kąpała i spędzała czas jak każde dziecko w jej wieku. Ja za to cierpiałam. Powinnam była czuć ulgę i satysfakcję, a miałam wrażenie, że byłam jeszcze słabsza niż wtedy, gdy mieszkałam z moim prywatnym katem. Nie umiałam się odnaleźć w prostych, codziennych czynnościach. Wychodząc z mieszkania, miałam wrażenie, że o czymś zapomniałam. Wciąż oglądałam się za siebie, choć nikt za mną nie szedł. Nikt mnie nie szukał. Nikogo nie obchodziłam. Do koleżanek dzwoniłam, ale nie miałyśmy o czym rozmawiać, bo za każdym razem, kiedy opowiadałam o swoich rozterkach, słyszałam od nich jedno i to samo słowo: „zapomnij”. Z czasem przestałam się z nimi kontaktować, bo dobijało mnie, że oczekiwały ode mnie świergotania ze szczęścia. Nikt nie rozumiał, że nie miałam ku temu powodu. Wcale nie było mi dobrze. Co więcej, odnosiłam wrażenie, jakbym nigdy nie istniała. Jakbym nie miała znaczenia dla nikogo, dla świata. Potrzebna byłam może jedynie Sarze. Kiedy na nią patrzyłam, wyrzucałam sobie, jak mocno skupiłam się na sobie.

Coraz częściej martwiłam się o moją przyszłość z Sarą. Choć mój mąż był dla mnie okropny, to jednak zarabiał. Przynosił pensję do domu, a ja wydawałam ją tak, jak mi pasowało. Dzięki niemu miałam względny spokój finansowy i nie musiałam liczyć każdej złotówki. Miał teraz płacić alimenty, ale jak dotąd nie dostałam ani jednego przelewu. Być może nadal spłacał koszty sprawy rozwodowej. Myślałam o tym, co robił. Wyobrażałam sobie nawet, jak płacze nad swoim losem. Kiedy nie wybuchał agresją, byliśmy naprawdę dobraną parą. Zamiast myśleć o tym, co dalej, zastanawiałam się, czy nie powinnam do niego wrócić. Może fakt, że odeszłam, nauczył go rozumu i dostrzegł, co stracił. Może zrozumiał i teraz by mnie docenił. Nieraz słyszałam, jak ludzie mówili o tym, że małżeństwa schodziły się na nowo po wielkich kryzysach i żyły później długo i szczęśliwie. Kusiło mnie, by sprawdzić tę opcję. Mimo że te myśli kłębiły się w mojej głowie każdego dnia, nie miałam odwagi na żaden ruch. Gdyby nas odnalazł i przyjechał, nieważne, czy z prośbą, czy z rozkazem, bym do niego wróciła, zrobiłabym to bez zastanowienia. Nie radziłam sobie z samotnością. Miałam wrażenie, że już nic na mnie nie czeka…

Wtedy poznałam Krzysztofa. Pracował w restauracji, w której codziennie jadłyśmy śniadanie. Od razu skupił moją uwagę. Wyróżniał się wśród innych. Zupełnie nie pasował do otoczenia. Tak, jakby świecił. Kiedy przechodził przez salę, nic innego nie istniało. Widziałam, że nie tylko ja wodziłam za nim wzrokiem. Skupiał na sobie uwagę wszystkich kobiet. Pewnie za sprawą urody. Nosił brodę, przystrzyżoną w bardzo elegancki sposób. Do tego układał włosy na żel, zaczesując je modnie na bok. Kiedy się uśmiechał, w kącikach jego oczu pojawiały się cudowne zmarszczki. Widać było, jak pogodnym jest człowiekiem. Kimś takim, z kim chce się nawiązać kontakt, do kogo każdy chce się przykleić i być jego znajomym. Do tej pory nie spotkałam nikogo takiego w swoim życiu. Nikogo, kto zrobiłby na mnie aż takie wrażenie. Za każdym razem gdy przechodził obok, posyłałam mu uśmiech. Składając zamówienie, przeciągałam je w czasie, dopytując o to, co poleca i co jemu smakuje. Flirtował ze mną w najlepsze. Choć dopuszczałam do głowy myśl, że postępuje tak wobec wszystkich, odsuwałam ten zdroworozsądkowy głos rozumu, który mnie strofował. Wolałam wierzyć, że mu się podobam i kokietuje mnie właśnie ze względu na to zauroczenie, a nie po to, by dostać napiwek. Któregoś razu przysiadł się do nas. Zwykle w niedzielę ludzie wyjeżdżali, bo kończył im się urlop, więc licząc na mniejszy ruch, przyszłyśmy na kolację. Moje środki topniały w zastraszającym tempie przez te liczne posiłki u Krzysztofa, ale nie mogłam mu się oprzeć. Czekałam na moment, kiedy coś się między nami wydarzy. Kiedy więc zajął miejsce przy naszym stoliku, moje całe ciało spięło się z ekscytacji.

– Jak masz na imię? – zagadał, posyłając mi cudowny uśmiech.

– Anita, a to Sara, moja córka – przedstawiłam swoje dziecko, które właśnie pałaszowało szarlotkę na ciepło.

– Smakuje ci? – zwrócił się do niej, a ona skinęła głową. – To w takim razie ja stawiam.

– Och, jak miło z twojej strony. – Przygryzłam wargę zaskoczona jego podejściem do dzieci. – Nie chcę ściągać na ciebie kłopotów.

– Ależ to żaden kłopot. Widząc, jaką ma radochę z tego ciastka, to odczuwam wyłącznie przyjemność. Myśl, że wywołałem uśmiech na ustach dziecka, poprawi mi dzień.

– Dziękuję – uśmiechnęłam się. – Saro, podziękuj panu…

– Krzysztof. – Wyciągnął do mnie dłoń.

Uścisnęłam go, czując, jak przepływa między nami prąd. Po raz kolejny poczułam ucisk w brzuchu. Nie dawało się opisać słowami, jak działał na mnie ten mężczyzna. Z bliska był jeszcze przystojniejszy niż z daleka. Chciałam dotknąć jego policzka, wpleść palce w jego włosy, dotknąć ust, na które patrzyłam teraz jak zaczarowana. Jednak pociągała mnie nie tylko jego fizyczność. Umiał słuchać, zwracał uwagę na Sarę. No i miał takie fantastyczne maniery. Jego uprzejmość sprawiała, że czułam się jak prawdziwa dama. Do tej pory obcowałam z mężczyznami, którzy zachowywali się jak barbarzyńcy. Rozmawiając z kobietą, starali się jej zaimponować w ten najprostszy, prymitywny sposób. Okazując swoją siłę i męskość. Krzysztof demonstrował i siłę, i męskość, ale poprzez swoją delikatność, uprzejmość i szarmancki styl bycia.

– Nie powinnaś mówić, że to twoja córka – żartował. – Wyglądacie jak siostry.

– Miałam szesnaście lat, jak ją urodziłam – wyjaśniłam. – Szalona, młodzieńcza miłość.

– Twój mąż musi być szczęściarzem.

– Właśnie się rozwiedliśmy – wyznałam i spuściłam głowę.

– O nie! – zbulwersował się. – Taka piękna dziewczyna nie powinna się smucić. Nie powinna popadać w depresję. Powinnaś cieszyć się z życia, z córki i tego pięknego miejsca, a nie dołować się.

– Łatwo ci mówić – spuentowałam.

– Pewnie tak, bo się nie znamy, ale jeśli pozwolisz, chciałbym sprawić, żebyś się śmiała. Non stop.

Uśmiechnęłam się, bo nikt tak do mnie wcześniej nie mówił. Nie robił tego były mąż, pierwszy i jak dotąd jedyny mężczyzna w moim życiu. Nawet na początku naszej znajomości, kiedy byliśmy w sobie zakochani, nie prawił mi komplementów, nawet nie mówił, że mnie kocha. Chciałam słyszeć takie słowa. Byłam, jak każda kobieta, spragniona czułości i miłości.

– Niewiele trzeba, by wywołać uśmiech na mojej twarzy – przyznałam otwarcie. – Gorzej po prostu już być nie może.

– Posłuchaj – nachylił się do mnie i dotknął mojej dłoni – tylko ty, i nikt inny, jesteś w stanie odmienić swój los. Sprawić, że będzie dobrze. Nie polegaj na innych, nie czekaj, aż ktoś coś zrobi. Walcz o siebie.

Westchnęłam ze świadomością, że ma rację.

– Ja też zaczynam od nowa – przyznał. – Nie jest mi łatwo. Pracuję tutaj, ale wiesz, co myślę? Budzę się rano wdzięczny za to, co mam. Jestem zdrowy, żyję, mam marzenia i ręce do pracy. To okres przejściowy, a ja wizualizuję sobie obraz, do którego chcę dążyć. To pomaga.

– Tylko tyle? – Spojrzałam na niego niepewna.

– Czego pragniesz?

– Ciepła – wyznałam od razu. – Wsparcia, miłości, spokojnego domu.

– Myśl o tym codziennie, a zobaczysz, że któregoś dnia zauważysz, jak twoje życie zacznie się zmieniać. Może pojawi się coś lub ktoś – przy ostatnim słowie uśmiechnął się szeroko – a może po prostu obudzisz się i powiesz… jestem szczęśliwa.

Chciałam go przytulić, ale wiedziałam, że to niezbyt właściwe. Zresztą zaraz ktoś z kuchni zawołał go do pomocy. Zanim odszedł, zaprosił nas na jutro, na szarlotkę. Sara się ucieszyła.

– Mamo – zwróciła się do mnie, gdy tylko Krzysztof odszedł – a my wrócimy do taty?

– Nie. – Pokręciłam głową.

– A dlaczego?

Jak to dlaczego? Przecież był katem.