Garnet tom 3. Wybór - Karolina Wójciak - ebook + audiobook
BESTSELLER

Garnet tom 3. Wybór ebook i audiobook

Karolina Wójciak

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

58 osób interesuje się tą książką

Opis

Trzeci tom serii Garnet

Montana, 1898 rok.

Isabelle staje przed wyborem, który może odmienić jej życie. Aby nabyć ziemię pod wymarzony dom, musi wyjść za mąż. Ten drobny szczegół zmusza ją do wystąpienia z prośbą o pomoc do Williama. Jest pewna, że on jako jedyny jest w stanie zrozumieć jej sytuację.

Czy aranżowane małżeństwo to dobry pomysł, czy też najgorsza decyzja, jaką podjęła?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 33 min

Lektor: Paulina Holtz
Oceny
4,8 (773 oceny)
653
89
20
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cozazart

Nie oderwiesz się od lektury

Ubóstwiam tą serie. Polecam każdemu przeczytać, nie odciągniesz się nawet na chwilę. Czekam z niecierpliwością na czwartą część i liczę na inne opowieści w tym stylu.
60
Mogurkis48

Nie oderwiesz się od lektury

w takim momencie koniec????!! niewybaczalne....
50
Pomponikk66

Nie oderwiesz się od lektury

więcej takich dobrych książek ❤️❤️
30
ewaom

Całkiem niezła

Ta część była wg mnie najsłabsza z dotychczasowych mimo dramatycznego zakończenia. Owsem, rozwój uczucia między Isabelle i Williamem był przyjemny, ale książka musi mieć jeszcze jakąś akcję... Rozczarowałam się.
20
MAgnes11

Całkiem niezła

Pierwsze dwa tomy były zdecydowanie lepsze, ten mi się jakoś tak dłużył
10

Popularność




© Copyright by Karolina Wójciak, 2024

Nashville, wrzesień 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Justyna Luszyńska

Pierwsza korekta: Małgorzata Starosta

Druga korekta: Agnieszka Mąka

Skład DTP: D.B. Foryś – dbforys.pl dbforys.pl

Projekt okładki: Karolina Wójciak

Wykonanie okładki: Justyna Knapik – Justyna Es - Grafik

Żaden fragment książki nie może być publikowany ani wykorzystywany w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy.

Wydanie I

ISBN: 978-83-67308-43-4

Julkowi.

Synu, kiedyś wydam książkę w Twoje urodziny.

Niemniej jednak, niezależnie od daty w kalendarzu, zawsze życzę Ci wszystkiego, co najlepsze!

Isabelle

Wyśmiana, wygwizdana i upokorzona – poddałam się. Postanowiłam zostawić pytanie Dermotta bez odpowiedzi. Tak samo w milczeniu znosiłam liczne propozycje „pukania” mnie przez umorusanych górników. Niestety żaden z nich nie zamierzał ustąpić czy darować mi kolejnych przykrych komentarzy. Śmiali mi się prosto w twarz, więc w pośpiechu przepychałam się przez tłum, a Katie podążała moim śladem. Młodszy ode mnie mężczyzna zaszedł mi drogę, oferując siebie jako zainteresowanego pukaniem w zamian za obrączkę. Wyminęłam go, targana skrajnymi emocjami. To wulgarne słowo mnie obrzydziło. Na myśl o jakiejkolwiek bliskości między mną a którymkolwiek z nich ściskało mnie w żołądku. Żaden nie rozumiał, na czym mi naprawdę zależało. Widzieli tylko swoją przyjemność. To, jak się do mnie odnosili, jakiego słownictwa używali, budziło we mnie odrazę i sprzeciw. Nic nie mogłam zrobić. Nawet gdybym stanęła na środku hali i zaczęła krzyczeć, jedynym, co bym osiągnęła, byłoby jeszcze większe upokorzenie. Odwaga, z jaką Dermott drwił ze mnie, wpłynęła na młodych. Pozwoliła im na traktowanie mnie przedmiotowo i nikt, ale to absolutnie nikt nie protestował. No… prawie nikt. Katie szła tuż obok mnie, ściskając moją dłoń. To jedyne – choć nieme – wsparcie, na jakie mogłam teraz liczyć.

Z trudem, ale w końcu udało nam się opuścić halę. W pośpiechu udałyśmy się do naszej chaty. Maszerowałam, trzymając suknię zaciśniętymi ze złości pięściami. Czując, jak wzbierają we mnie emocje, bałam się chwili, w której wraz ze słowami popłyną łzy. Wobec tego dusiłam je w sobie. Nie odpowiedziałam goniącej mnie Katie, czy wszystko w porządku.

Nic nie było w porządku!

– Izzie, to był błąd – powiedziała, zamykając za nami drzwi i odcinając nas od Garnet. Małego miasteczka, które będzie żyło tym zebraniem jeszcze długo. Zapomną nawet o podatkach, bo ja będę tematem numer jeden.

Chodziłam po tej małej chatce w tę i z powrotem. Katie łapała oddech.

– Teraz to i ja wiem – odparłam z przekąsem.

– Nie trzeba było mówić o tym szalonym pomyśle na zebraniu. Publicznie. Może na osobności… W domu albo z asystą pani Ritchey…

– Myślałam… – Poczułam, jak gula formułuje mi się w gardle.  – Myślałam, że w tym wolnym kraju mogę kupić kawałek ziemi pod własny dom…

Zatykało mnie ze wzruszenia i chyba z żalu, że cały ten wysiłek pójdzie na marne przez jakieś głupie prawo. Walczyłam sama ze sobą. Tak, jakby rozpłakanie się teraz potwierdziło moją słabość. Chciałam być silna, stanowcza i… nie potrafiłam. Ta odmowa zraniła mnie dogłębnie.

– Życie kobiet jest zupełnie inne niż mężczyzn. Choć dzielą tę samą przestrzeń, obowiązują je inne zasady i nie mają dostępu do tych samych przywilejów co mężczyźni – oświadczyła smutnym głosem Katie.

– Chyba chciałaś powiedzieć: do żadnych przywilejów – prychnęłam. – Mężczyźni utworzyli takie prawo, które pozwala im kontrolować kobiety.

– Być może.

– Nie: być może, tylko: na pewno. Wiesz, dlaczego mężczyźni nie pozwalają pannie zakupić ziemi? – zapytałam, patrząc jej w oczy. – Bo wiedzą, że dałybyśmy sobie radę bez nich.

– Dałybyśmy? – Katie pokręciła przecząco głową, odpowiadając sobie sama na pytanie.

– Jakby nas tak samo wynagradzali, to tak. Ale robią to celowo, nam kobietom płacą mniej za tę samą pracę. Jestem pewna, że jeśli przyszedłby do szkoły mężczyzna, dostały wynagrodzenie dwukrotnie wyższe niż ja.

– Być może.

– To niesprawiedliwe! – Tupnęłam nogą jak mała dziewczynka.  – Po co ja spędziłam godziny w wodzie, szukając tego przeklętego złota? Po co ta praca? Po co te pieniądze? Po co jazda do miasta, żeby sprzedać złoto? Albo odmrażanie sobie nóg i błądzenie przez las, podczas gdy bandyci chcieli nas obrabować? W jakim celu ja walczę?

Głos mi zadrżał. Zacisnęłam usta. Próbowałam powstrzymać łzy. Traciłam fason, choć obiecałam sobie przyjąć ich odmowę bez emocji. Oberwałam prosto w serce. Nawet gdyby mnie wyśmiali, ale dali prawo kupna ziemi, zniosłabym tę zniewagę z uniesioną brodą. Odebrali mi coś więcej niż godność. Odebrali mi nadzieję.

– Izzie… – Katie podeszła i przytuliła mnie. – Ja też przez chwilę wierzyłam, że damy sobie radę we dwie. Dopiero sytuacja z koniem, o dziwo, doprowadziła mnie do wniosku, że nie mogę się więcej oszukiwać i czas stanąć twarzą w twarz z naszym losem. Nie możesz z nim walczyć. Musisz go zaakceptować.

– Nie! Nie zgadzam się!

Katie głaskała mnie po plecach, podczas gdy ja rozpadałam się na milion kawałków.

– To męski świat – powiedziała. – My, kobiety, jesteśmy tu po to, aby go im udekorować.

Zamknęłam oczy. Łzy ciekły mi po policzkach. Paliły w skórę.

Nie rozumiałam, co zmieniał fakt posiadania męża. Miałam przecież najważniejsze, czyli środki na zakup ziemi i budowę domu! Zaakceptowałabym bez słowa sprzeciwu ten durny wymóg posiadania męża, gdybym marzyła o dachu nad głową, ale przychodziła do nich z pustą kieszenią – wtedy konieczność zawarcia związku, jeszcze na dodatek z kimś z pieniędzmi, zmieniałby postać rzeczy. Ja nie potrzebowałam męża, potrzebowałam równego traktowania.

– To moja wina – stwierdziła nagle Katie. – Mama i papa od początku nam mówili, że najważniejsze jest, aby dobrze wyjść za mąż – westchnęła. – Gdybym ich posłuchała, gdybym nie uwierzyła w słowa kapitana… wszystko byłoby inaczej. A ty, Izzie, byłabyś już mężatką, panią domu…

– Nie, Katie – weszłam jej w słowo. – Nigdy nie byłabym panią domu. Panem domu byłby mój mąż; ja tylko bym się po nim snuła, odbijając od ścian.

– Grałabyś na fortepianie, malowała, szyła. Przyjmowała gości, organizowała bale.

– I nie miała nic swojego. Nic, co ma wartość. Nic, co byłoby moje.

– Papa ma nasze posagi. Mówił kiedyś, że dałby je nam, na nasze potrzeby.

– Jakie potrzeby? Masz na myśli suknie? Kapelusze? Francuską koronkę?

– Nie wiem, do czego zmierzasz. – Zdezorientowana Katie zgubiła sens rozmowy.

– Do tego, że ja bym niczego nie miała. Tytuł należałby do męża, tak samo jak i ziemia oraz dom.

– Ale dom byłby także twój.

– Nie, nigdy mój.

– Może trafiłabyś na męża, który podarowałby ci jakąś posiadłość.

Prychnęłam.

– O której i tak on by decydował – skontrowałam.

– Tego nie wiesz.

– Wiem! – Spojrzałam na nią niemal ze złością, ale po chwili uśmiechnęłam się smutno. – Dobrze wiesz, że w Anglii, gdzie po śmierci męża majątek przechodzi na najbliższego w linii mężczyznę, kobieta, nawet jeśli coś posiada, traci to z chwilą wkroczenia tegoż mężczyzny do jej domu. On może dysponować posiadłościami, jak mu się podoba, a kobieta musi to uszanować. Nawet jeśli rozkaże jej opuścić miejsce, które kocha i nazywa swoim domem. – Ścisnęłam dłonie mojej siostry i spojrzałam jej w oczy. – Tak wygląda rzeczywistość, Katie. To właściciel zarządza nieruchomością tak, jak jemu pasuje, a kobiety nie mają nic do powiedzenia. Jeszcze nie spotkałam się z opowieścią, w której nowo obdarowany majątkiem przyszedł do kobiety, poprosił ją o wytyczne i spełnił jej oczekiwania. Kobiety zawsze, ale to zawsze dowiadywały się o swoim losie po fakcie. A ja nie chcę takiego losu! – uniosłam się.

– Izzie…

– Nie, nie zostawię tak tego. Nie tu. Nie w Ameryce, która ma być definicją słowa „wolność”.

– Izzie, wyśmieją cię – przekonywała mnie siostra. – Nie rób tego. Odpuść.

– Nie mogę.

– Możesz. Posłuchaj. – Pociągnęła mnie w stronę łóżka, żebyśmy na nim obie usiadły. – Chciałaś kupić ziemię pod dom, nie wyszło. Trudno. Nie pierwszy raz męskie prawo krzyżuje plany kobiecie, ale… masz pieniądze, opłać odpowiednich ludzi, bilety, i wróć do Anglii. Nie rezygnuj ze swojego życia, z możliwości, jakie tam masz.

– Chcesz wracać? – Mrugałam przez łzy. – Zmieniłaś zdanie co do Adamsa?

– Nie – Pokręciła głową. – Ty wróć.

– Ja? Sama? Bez ciebie?

– Tak.

– A ty? Zostaniesz tu?

– Tak. Założę rodzinę i będę żyła tak, jakbym…

– Sama? Beze mnie? – Nie docierało do mnie, jak mogła to mówić z taką pewnością. Naprawdę była gotowa tu zostać bez nikogo z rodziny?

Spodziewałam się nawet, że Katie blefuje, a jeśli ją przycisnę, to zburzę mur, jaki zbudowała wokół siebie, i przyzna otwarcie, jak bardzo potrzebuje mnie obok. Ona tymczasem zdawała się pozostawać zupełnie nieporuszona.

– Przecież w Anglii też byśmy się rozstały, głuptasie. – Uśmiechnęła się. – Nie będziemy całe życie mieszkać w jednym pokoju.

– Tak, wiem, ale zostałabyś tu sama? Całkiem sama?

– Nie, nie sama, z dzieckiem. – Pogłaskała brzuch. – Chcę ci dać możliwość powrotu. Możesz mówić, co chcesz. O kapitanie, o nas, o dziecku, możesz też skłamać, że zakochałam się w jakimś górniku i postanowiłam z nim spędzić życie. Cokolwiek, co uznasz za słuszne. Możesz nawet zapytać papę o zdanie i zdać się na niego. Zresztą pomyśl tylko, jak by zareagował, gdybyś stanęła na progu, mając przy sobie tyle złota. – Uśmiechnęła się do mnie ponownie. – Udowodniłabyś mu, że się mylił.

– Ale on miał rację – zaprzeczyłam od razu. – Jego pieniądze oddałam ciotce w mgnieniu oka. Nawet zbyt długo się nie zastanowiłam. Pieniędzy za złoto strzegłam, wiozłam nocą, marznąc. Poświęcałam siebie i swoje zdrowie dla majątku. Inaczej się patrzy na swoje ciężko zarobione, a inaczej na cudze. Jeszcze pół roku temu nie wiedziałam o tym, więc jeśli stanęłabym ze złotem w progu jego domu, musiałabym mu przyznać rację.

– To jedź dokądś indziej. Może do Nowego Jorku. Chciałaś zobaczyć miasto, pozwiedzać, a to ja cię zablokowałam, zmuszając do siedzenia w pokoju. Tak tęsknie patrzyłaś przez okno.

Westchnęłam na wspomnienie tamtego widoku; przecież to było tak niedawno. W moim odczuciu minęły lata od chwili, kiedy wyszłyśmy na ląd w Ameryce. Kiedy jechałyśmy pociągami i dyliżansami do Montany.

– Izzie, tak jak papa uwolnił od odpowiedzialności za nas Johna, tak ja uwalniam ciebie od odpowiedzialności za mnie. Rozumiesz? Wracaj do domu.

Dwa dni zastanawiałam się, co zrobić. Rozważałam nawet powrót do Londynu, ale myśl o pozostawieniu Katie samej nie pozwalała mi ruszyć się z Garnet. Pojawienie się dziecka, owszem, mogło wiele zmienić. Miałaby kogoś bliskiego. Rodzinę. Powracała jednak kwestia utrzymania. Co, jeśli pan Adams zmieni zdanie? Co, jeśli ją odprawi? Co, jeśli poprosi, żeby oddała dziecko, a ona się nie zgodzi? A jeśli postawi jej warunki nie do spełnienia? Wróci sama z niemowlęciem do tej ciasnej chaty, gdzie nie ma ani pieca, ani wody? Przy maluszku pracowanie w sklepie również nie wchodziło w grę. Podobnie jak znalezienie opiekunki. Katie nie było stać na nic. Co więcej, nie miała prawa żądać od kogokolwiek wiążących deklaracji. Zarówno pan Anderson ze swoją hojną ofertą przekazania Katie mieszkania nad cukiernią, jak i udostępnienie pokoju u Adamsa to tylko obietnice. Co, jeśli Adams jej to obiecuje, bo chce ją zdobyć? A jak już otrzyma to, na czym mu zależy, odprawi ją z kwitkiem? Co, jeśli kolejny mężczyzna ją zawiedzie?

Pan Anderson na pewno nie zrobiłby jej przykrości celowo, ale sklep i mieszkanie należały do jego rodziny. Gdyby zmarł, Katie, tak jak kobiety w Londynie, byłaby skazana na łaskę jego dzieci lub żony. Jeśli zdecydowaliby się sprzedać komuś innemu sklep, jej wygodne mieszkanko przypadłoby nowemu właścicielowi.

Mogłabym też wyjechać z pustymi kieszeniami i zostawić Katie pieniądze na utrzymanie siebie i dziecka do czasu, kiedy oboje mogliby wrócić do Londynu… O ile papa przyjąłby ją z niemowlęciem. Co, jeśli postawiłby jej warunek powrotu bez dziecka? Komu miałaby je zostawić? W jaki sposób zagwarantować mu utrzymanie? Opłacić z resztek, jakie jej zostaną? Jakkolwiek na to patrzyłam, myśl o przyszłości Katie napawała mnie strachem. Moja siostra musiałaby na zawsze zostać w Garnet. Znałam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie miałaby odwagi wystąpić przeciwko mieszkańcom miasteczka i zawalczyć o dom dla siebie. Mimo posiadania środków byłaby skazana na cudzą łaskę. Nikt nie dysponował chatą o lepszym standardzie niż ta, w której obecnie mieszkałyśmy, a którą mógłby wynająć. To zmusiłoby ją do opuszczenia Garnet, do rozpoczęcia życia na nowo, w kolejnym obcym mieście, z kolejnymi obcymi ludźmi u boku. Byłaby kompletnie sama.

Choć siostra wielokrotnie mnie zapewniała, że niepotrzebnie się martwię, nie potrafiłam przestać rozważać możliwych zakończeń tej patowej sytuacji. Zadawałam sobie pytania, odpowiadałam na nie i coraz bardziej bałam się wniosków, do jakich dochodziłam. Kobieta bez mężczyzny nic nie znaczyła. Nawet tu, w Ameryce, w kraju, gdzie słowo „wolność” gościło na ustach wszystkich… mężczyzn.

W poniedziałek uczniowie dokuczali mi z powodu mojego domniemanego zamążpójścia. Skoro Dermott, właściciel kopalni, dał przyzwolenie na komentowanie mojej osoby, banda młodych szczeniaków nie obawiała się wypowiadać na głos obraźliwych słów. Ci, którym nie starczyło odwagi, żeby się odezwać, nagradzali odważniejszych śmiechem czy gwizdami. W sali wybuchł rwetes, a ja nie mogłam nad nim zapanować. Straciłam pozycję. Szacunek, który zdobyłam, wykonując obliczenia z ułamkami na złocie, poszedł w niepamięć przez to moje durne wystąpienie. Ani w poniedziałek, ani we wtorek niczego nie wskórałam. Jedynie znosiłam ich złośliwości, z wymuszonym uśmiechem przyklejonym do ust. Prosząc o uwagę, nie mogłam przebić się do pozostałych, jeszcze chcących czegoś się nauczyć dzieci. Kilka dziewcząt mnie słuchało, reszta w ogóle nie zwracała uwagi na zapisany na tablicy temat lekcji. Czułam się zupełnie niepotrzebna. Moje poczucie wartości rozprysło się tak, jakby spadło z samego Garnet na prerię Montany. Byłam załamana. Pierwszy raz, odkąd przyjechałam do Ameryki. Zostałam pokonana i, co gorsza, to ja zadałam samej sobie pierwszy cios. Oni mnie tylko – albo aż – dobili.

Myśl o powrocie do domu męczyła, powracając w chwilach takich jak ta, kiedy czułam się kompletnie pozbawiona nadziei. Co będę robić, jeśli wrócę? Papa, o ile będzie się do mnie odzywał, zabierze mi pieniądze, bo przecież w Anglii kobiety nie dysponują takimi kwotami samodzielnie. Nie pozwoli mi kupić własnej posiadłości, gdzie mogłabym prowadzić dom. Co więcej: nie potrafiłam prowadzić angielskiego domu bez służby. Bez ludzi wykonujących wszystko za mnie. Pieniądze prędzej czy później się skończą, a wtedy będę musiała wrócić do papy albo oddać posiadłość bratu. Drugą opcją było zmuszanie chłopów do pracy dla mnie, ale po rozmowie z Williamem już nie spojrzę na tych ludzi w taki sam sposób. Już nie pozwolę, żeby czuli się wykorzystywani. Koło się zamykało. Prędzej czy później będę zmuszona złożyć broń i się poddać. Przyznać przed sobą i przed światem, że jako kobieta przeżyję swoje życie na łasce mężczyzny.

Pozbawiona chęci do życia wróciłam do chaty. Drzwi były uchylone, a ja z całą pewnością zamknęłam je, wychodząc. To mogło oznaczać tylko jedno. Ktoś postanowił poszukać pieniędzy, których posiadaniem po raz drugi pochwaliłam się publicznie. Nie uczyłam się na własnych błędach. Dlaczego, na litość boską, nie poszłam do Dermotta, żeby omówić to na osobności? Dlaczego wyskoczyłam z tym pomysłem w hali pełnej górników głodnych pieniędzy? Harujących od świtu do zmierzchu, żeby spełnić marzenia o godnym życiu. Skoro nie przychodziło samo, łatwiej było sięgnąć po cudze. Najlepiej po własność kobiety. Ona się nie obroni. Nikt nie wstawi się za nią. Jeśli komuś zgłoszę kradzież, usłyszę zapewne, że mogłam się tego spodziewać, bo… nie mam męża.

Westchnęłam i weszłam do środka. Splądrowali każdy zakamarek tego niewielkiego miejsca. Wyłamali deski w podłodze, jakby spodziewali się tam znaleźć tajną skrytkę. Nawet zawartość skrzyni wywalili na podłogę. Na balowej sukni Katie widniał wyraźny odcisk buta. To zapewne ten przeklęty kurz zmieszany z błotem, jakie wynoszą na buciorach z kopalni złota. Niestety drobny pył wniknął głęboko w tkaninę.

Usiadłam na podłodze smutna, pokonana i zła na siebie. Po raz kolejny dusiłam w sobie płacz. W ostatnich dniach wypłakałam morze łez, a i tak mi to nie pomogło. Usłyszałam pukanie, więc się obejrzałam. Widząc młodego górnika stojącego w progu, syknęłam:

– Nie masz tu czego szukać. Idź stąd!

Milczał. Pewnie się nie spodziewał, że panienka z Londynu potrafi się odezwać tak ostro. Znając ich niewyparzone języki, spodziewałam się, że rzuci mi ofertę ożenku, pośmieje się i pójdzie. Następnie opowie kolegom, jak nerwowo zareagowałam, dostarczając im kolejnego powodu do żartów. Tak czy siak będę tematem numer jeden niezależnie od tego, co mu teraz powiem.

– Czego chcesz?! – Podniosłam się zła, że nie potrafi odpuścić, widząc mnie w takim stanie. – Idź stąd! Mam gdzieś twoje żarty. Twoją chęć pośmiania się kosztem mnie. Nie jesteś tu mile widziany. Ani ty, ani pozostali. Dajcie mi już spokój! – zażądałam tak, jakby mieli wziąć pod uwagę moją prośbę i zaprzestać dokuczania mi.

– Ja przepraszam – zaczął bardzo grzecznie. – Tylko pomyślałem… bo jak wtedy przyszedł pan Dermott do kopalni i jak powiedział, to ja… ja… ja się zgłosiłem.

– O czym ty mówisz? – Podeszłam do niego.

– Ja… to znaczy… pan Pete Dermott… on zapytał… a ja… ja…

– Mów! – warknęłam na niego. Złość dodawała mi pewności siebie. Nie dbałam już o maniery ani o to, jak będę postrzegana. – Języka w gębie zapomniałeś?!

Przez chwilę patrzył na mnie, jakby się zastanawiał, czy uciec, co oczywiście przyjęłabym z ulgą. Miałam dość wszystkich ludzi. Każdego mieszkańca Garnet i chyba nawet całej Montany.

– Mów! – ponagliłam go, kiedy tak stał i patrzył na mnie jak cielę.

Miętosił w rękach swoją utytłaną czapkę.

– Pan Dermott zapytał, kto by chciał… kto odstąpi swoją chatę nauczycielce, więc ja… – podrapał się po głowie – …ja się zgłosiłem. To była moja chata i teraz pomyślałem… bo, widzi panienka… jeśli panienka wyjdzie za mąż… to ja chciałbym tu wrócić. Mogę? Bo ja w stajni śpię…

Wstrzymałam powietrze. Czułam się tak podle jak nigdy. Przypomniałam sobie dzień, w którym właśnie on mi pokazał chatę i to, jak komentowałam brud i smród. John powiedział, że wolałby stajnię niż to miejsce, a ten chłopak wszedł do środka, żeby sprawdzić, czy śmierdzi. Zamiast mu podziękować, zamiast okazać wdzięczność, zachowaliśmy się podle. On nawet nie pisnął słowem, nie oburzył się naszą niewdzięcznością, przyjął marudzenie z godnością. Ba, nawet nie czekał na podziękowanie, a przecież odstąpił nam swój dom. Oddał go. Z własnej woli.

– Mój Boże… to ja przepraszam… wybacz mi. – Niewiele myśląc, podeszłam i objęłam go. Zesztywniał, ale pozwolił mi się przytulić. Ścisnęłam jego zdrętwiałe ciało, a następnie odsunęłam się od niego. – Najmocniej cię przepraszam. Za moją reakcję wtedy i teraz. Tak, to twoja chata, ja jestem tu tylko gościnnie. Oddam ci ją wysprzątaną i gotową do wprowadzenia się. Masz moje słowo.

– Jakby panienka mogła powiedzieć to też panu Dermottowi, bo może on będzie chciał komuś innemu dać, bo ja w sumie zrezygnowałem… a wie panienka… jak się z czegoś rezygnuje…

– Nie, nie zrezygnowałeś. Odstąpiłeś na krótki okres, co bardzo doceniam. Gdyby nie ty, spałabym pod gołym niebem. Będę ci dozgonnie wdzięczna. I naprawdę jest mi niewymownie przykro z powodu tego, co wtedy powiedziałam. Przepraszam, że musiałeś tego słuchać…To ty w dobrej wierze oddałeś mi swój dom, a ja… ja zachowałam się skandalicznie.

– Panienka jest przyzwyczajona do innego życia. To się rozumie. Garnet to nie Londyn.

– Co nie zmienia faktu, że powinnam mieć na uwadze uczucia każdego, nie tylko swoje.

– To ja już pójdę… – Zmieszany wycofał się na taras i odszedł.

Stanęłam w progu. Zdałam sobie sprawę, że zawsze znajdzie się poczciwy człowiek, którego dobre serce zostanie podeptane, a mimo to nie będzie nosił w sobie urazy. Miał wszelkie prawo mnie nienawidzić, złościć się na mnie, dogryzać mi, śmiać się ze mnie, a mimo to wybierał, aby tego nie robić. On jeden, młody i niedoświadczony, przywrócił mi właśnie wiarę w ludzi.

Postanowiłam, że sprzeciwię się ogółowi i osiągnę to, na czym mi zależy. Nie zatrzyma mnie głupie prawo. Nie ulegnę ludziom, którzy mi mówią, co mogę zrobić, a czego nie. Jeśli potrzebują męża, dam im go. Zawrę z kimś układ, potem mu podziękuję i anuluję małżeństwo. To im zamknie usta. Nie zmuszą mnie do oddania ziemi, kiedy już nie będę mężatką. Stanę się posiadaczką gruntu zgodnie z ich głupim prawem!

Pozostawał jeden mankament tego idealnego planu… Gdzie znaleźć kogoś, kto się zgodzi na taki układ? Mężczyznę, który uszanuje warunki, jakie mu przestawię, który nie będzie się ode mnie domagał wypełniania aktu małżeńskiego. Może ten chłopak, który wyszedł? Był skromny, pokorny, ale czy mogłam mu zaufać? Pewnie tak. Tyle że od początku go źle traktowałam. Poczuje się wykorzystany. Zmanipulowany. Jeszcze będą jemu dokuczać za poświęcanie się dla mnie. Być może nawet kierowany chęcią zadowolenia tłumu dałby się przekonać do podporządkowania mnie sobie? Ten brak charakteru to zbyt duża niewiadoma, nie mogłam sobie pozwolić na ryzykowanie w kwestii zamążpójścia z kimś tak podatnym na presję. To musi być ktoś, kto przyjmie propozycję bez emocji, dla kogo nie będzie ona stanowiła obrazy, a kto na niej skorzysta w inny sposób niż cieleśnie...

Od razu w moich myślach pojawił się William. Przygryzłam wargę, rozważając jego kandydaturę. Czy byłby skory przystać na taką umowę?

Jedynym sposobem na dowiedzenie się tego była rozmowa. Czekanie nie rozwiąże problemu.

Zamknęłam za sobą drzwi i zaczęłam wdrapywać się na wzgórze, gdzie znajdowała się jego chata. Po drodze starałam się ułożyć w głowie zdania, za pomocą których przedstawię mu ofertę. Już raz do niego przyszłam z nieoczywistą prośbą, a on ją spełnił. Zdawało mi się, że kluczem do sukcesu są odpowiednie argumenty. Przedstawienie mu sytuacji taką, jaka jest naprawdę. Przecież zawsze prosił mnie o szczerość. Jeśli ją zachowam, wytłumaczę swój plan, być może zgodzi się mi pomóc.

Pełna nadziei dotarłam do chaty pokrytej bluszczem. Nie miałam pewności, czy go zastanę, ale podeszłam do drzwi i zapukałam. Nikt nie zareagował. Musiał dokądś wyjść. Rozejrzałam się dookoła, a moje spojrzenie wylądowało na jego sąsiedzie, który zapewne wrócił właśnie ze zmiany i mył się w misce na zewnątrz. Zawahałam się. Był w połowie nagi. Polewał się szarą wodą, zmywając czarny brud. Nie dostrzegłam nikogo innego. Ryzykując ewentualny kąśliwy komentarz, postanowiłam podejść bliżej.

– Przepraszam, nie wie pan, gdzie jest William?

Ten podniósł wzrok. Z jego twarzy i ciała ściekała woda aż po pasek spodni, gdzie wsiąkała, pozostawiając brudne plamy. Zamiast odpowiedzieć, jedynie wzruszył ramionami. Obróciłam się na pięcie. Zerknęłam w dół, bo z połowy wzgórza rozciągał się znakomity widok na miasto. Szukałam konia, co było najszybszą metodą zlokalizowania właściciela. Nie znalazłam nigdzie Huntera. Mogłabym sprawdzić po kolei miejsca, które odwiedzał William, ale to bez dwóch zdań zostałoby źle odebrane. Jeśli pojawię się w mieście i to jeszcze w typowo męskich lokalach, wystawię się na pożarcie lwom.

Postanowiłam po prostu poczekać. Usiadłam na krześle, które stało przed jego domem. Lato dobiegało końca, więc dni jeszcze były ciepłe i słoneczne, za to noce zimne. Mimo to do moich uszu dobiegł śpiew ptaków. Zamknęłam oczy, rozkoszując się muzyką. Wyobrażałam sobie, że gram jeden z moich utworów. Do tej pory ani razu nie myślałam o pianinie, teraz nagle zawładnęła mną chęć zagrania. Oddania tego przepełniającego mnie poczucia wolności. Świadomości, gdzie jestem i co mogę. Satysfakcji, że oszukam wszystkich tych, którzy śmiali mi się w twarz. Po raz kolejny pomogę sobie sama. Znalazłam sposób.

Zachodzące słońce oświetliło mi twarz ostatnim tchnieniem, zanim schowało się za górami. W sekundę potrafiłam wrócić wspomnieniami do wschodu, jaki miałam przyjemność oglądać z Williamem. Starałam się przełożyć widziane piękno natury na muzykę. Wyobrażałam sobie delikatny wstęp, dźwięki pojedynczych klawiszy zapowiadające moment rozbłysku świateł, a następnie całą orkiestrę w chwili, w której blask mnie oślepia. Smyczki, flety, tuby…

– Dobry wieczór – usłyszałam głos Williama. – Pilnujesz swojego majątku?

Otworzyłam szybko oczy. Nawet nie wiedziałam, kiedy podszedł. Nadal czekał na odpowiedź, więc szybko mu jej udzieliłam:

– Nie, ale mam nadzieję, że dobrze go pan zabezpieczył, bo dzisiaj ktoś splądrował moją chatę.

Wydął usta. Wszedł na ganek i oparł się o ścianę obok mnie. Oboje patrzyliśmy na Garnet – miasteczko zbudowane z drewna, brązowe, bez koloru, a jednak urocze. Na ludzi szykujących się na spoczynek. Większość górników wracała pieszo do chat na noc. Z samego rana obudzi ich wschód słońca, po czym znów znikną na cały dzień wewnątrz góry. Będą babrać się w wodzie, kopać, wysadzać skały i szukać złota.

– Ukradli coś?

– Raczej nie. Nie wiem. Nie mam już nic wartościowego.

Znowu zapadła cisza. Ukradkiem na niego zerknęłam, a ta pewność, która mnie tutaj niosła jak na skrzydłach, czmychnęła. Szukałam jej w zakamarkach mojej duszy, ale schowała się aż za dobrze. Dusiłam w sobie pytanie, które przyszłam mu zadać, traktując je jako korzystną ofertę. Przez wiele lat marzyłam o tej chwili, o romantyzmie, jaki towarzyszy oświadczynom. Wyobrażałam sobie, jak mój ukochany prosi mnie o rękę, ja się zgadzam, on bierze mnie w ramiona i oboje płaczemy ze szczęścia. Tymczasem przyszłam zawrzeć umowę. Zrobić coś, na myśl o czym tak się oburzyłam, kiedy zasugerował przyjęcie kawalera ze względu na korzyści. Wtedy sprzeciwiłam się temu żywiołowo. Minęły zaledwie dwa dni, a ja zmieniłam zdanie. Wszystkie argumenty, jakie zebrałam w trakcie drogi, teraz zdawały się śmieszne.

– Zaczniesz mówić czy będziesz dalej wzdychać, dusząc w sobie to, co chcesz powiedzieć?

Wstałam. Musiałam się z tym zmierzyć. Nie było wyjścia. Przełknęłam z trudem, motywując się do wyjawienia mu planu. Zaczerpnęłam powietrze i niepewnie zaczęłam:

– Chciałabym pana o coś zapytać. I od razu zaznaczę, że zrozumiem każdą odpowiedź.

I znów cisza. Oblizałam usta, dając sobie czas na sformułowanie myśli. Od czego zacząć? Od wymienienia korzyści czy od tego, dlaczego wybrałam właśnie jego? Czy też od tego, co zyskam i jak wpłynę tą decyzją na życie i przyszłość Katie, a także jej dziecka? Chciałam mu pokazać, jak wielu jest beneficjentów tego układu. Wystarczyło tylko powiedzieć o tym na głos.

Po raz kolejny westchnęłam. Zaschło mi w gardle z wrażenia. Każde słowo wypowiedziane w głowie grzęzło w ustach. Nie chciało się przecisnąć przez to wysuszone ze strachu przed odrzuceniem gardło. Poczułam się mała. Malutka jak nigdy. Tak bardzo wystawiona na zranienie, a jednocześnie z tlącą się nadzieją na dom. Na godne życie w Garnet dla Katie i dla mnie. Czułam, jak drżę na całym ciele. Jak emocje powoli mnie konsumują. Musiałam stawić im czoła, zanim się rozpadnę lub wycofam. Skoro stanęłam na progu jego domu, zrobiłam już pierwszy krok. Czas przedstawić powód, dla którego tu jestem.

– Bo widzi pan – podjęłam drugi raz – okazuje się, że Ameryka nie jest wcale tak różna od Anglii, jeśli chodzi o możliwości kobiet. Jest prawo, które zabrania mi, pannie, kupić ziemię i pobudować na niej dom. Według niego nie jestem w stanie tego zrobić sama, bez męża. Ameryka daje wolność mężczyznom, kobietom niestety stawia warunki.

Słuchał uważnie. Patrzył na mnie, nie zdradzając żadnych emocji. Być może już wiedział, w jakim kierunku to pójdzie, a być może zaskoczę go do tego stopnia, że wyśmieje mnie tak jak pozostali. Nawet nie wiedziałam, czy przedwczoraj pokwapił się do hali na obrady. Jeśli słyszał tę rozmowę, znał sytuację wystarczająco dobrze, ale… nie pomagał mi. Nie przerywał, mówiąc, że wie, po co przyszłam. Cierpliwie czekał. Patrzyłam prosto w jego czarne oczy, z których nie potrafiłam niczego wyczytać.

– W każdym razie – odchrząknęłam – bez męża nie jestem w stanie kupić stopy ziemi, ale wpadłam na pewien pomysł. Bo widzi pan… – Przełknęłam, zbliżając się do najważniejszego. – Już wiem, że jest pan honorowym i godnym zaufania człowiekiem. Przy panu mam możliwość bycia kim chcę, wydaje mi się, że pan to rozumie. Tak jak rozmawialiśmy wtedy w nocy u pana w chacie, więc pomyślałam, że… że w sumie… to oboje moglibyśmy skorzystać na pewnym układzie.

Zmarszczył czoło, zapewne przeczuwając, co nadchodzi.

– Gdyby pan się ze mną ożenił, udowodniłby pan, że ta klątwa to bzdura. Znalazłby pan potem kobietę, z którą chce spędzić resztę życia, i byłoby to dla pana korzystne. A ja mogłabym kupić ziemię.

Cisza. Nic nie mówił.

Spociły mi się dłonie z przejęcia. Serce tłukło o klatkę piersiową. Dlaczego on nic nie mówił? Zwykle rozmawiał ze mną otwarcie, nie bał się wygłaszać swoich odważnych słów krytyki, teraz badał mnie wzrokiem, wywołując we mnie narastające poczucie wstydu. Fala gorąca zalała mnie całą. Wyrzucałam sobie, że za szybko z tym wyskoczyłam. Przeciągająca się cisza pokazywała, jak bardzo go zaskoczyłam. Powinnam wybadać teren, ale jak?!

– Czy ja dobrze zrozumiałem, że ty mi się przed chwilą… oświadczyłaś? – zapytał po nieznośnie długiej chwili.

– Tak, ale nie tak do końca. To znaczy… – Przygryzłam wargę, czując, jak oblewa mnie rumieniec. – To nie będzie prawdziwe małżeństwo. Pan może sobie dalej mieszkać sam, wieść swoje życie tak, jakby był pan wolnym człowiekiem. To żadne zobowiązanie dla pana ani tym bardziej żadna odpowiedzialność, a potem anulujemy małżeństwo. Najważniejsze jest, żeby urzędy widziały mnie jako mężatkę, bo takiej mąż może podarować grunt. Wspomniałam już, że to pan musiałby kupić ziemię na siebie i dopiero potem podarować ją mnie?

– Co oznacza „nieprawdziwe małżeństwo”? – Podszedł bliżej, czym mnie onieśmielił.

– Prawdziwe na papierze, udawane w życiu – wyjaśniłam i okrasiłam to wyjaśnienie uśmiechem. Modulowałam głos, więc ostatnie słowo wymówiłam tak, jakbym je zaśpiewała.

– Czyli?

Wypuściłam powietrze. Jak mu to wyjaśnić? Przecież on musi wiedzieć, co mam na myśli. Bojąc się tych słów, bojąc się samej siebie, tego, że stoję przed nim i omawiam ten układ, postanowiłam uderzyć w punkt, który powinien się sprawdzić jako argument przekonywający.

– Czyż nie zależy panu na tym, aby udowodnić ludziom, że to nie klątwa zabiła te kobiety?

Nie zareagował.

– Przecież pan sam mówił, że nie jest przeklęty. Gdybyśmy zawarli małżeństwo na jakiś czas, to ludzie przestaliby się pana obawiać.

– Na jaki czas?

– Aż dostanę papiery i będę mogła zacząć budowę domu.

Uśmiechnął się.

– Moja żona zmarła po ponad roku od zawarcia małżeństwa. Kobieta z saloonu po upływie podobnego okresu. A zatem potrzebny byłby rok.

– Rok? – zapytałam, nie dowierzając, ale po chwili doszłam do wniosku, że zanim Katie urodzi, zanim dziecko się odchowa, zanim będziemy gotowe do wyjazdu, minie wiele miesięcy. – Dobrze. Może być rok.

– Ale nie wyjaśniłaś, co znaczy udawane małżeństwo. Możesz do tego wrócić?

Gorąco zalało moją twarz. Paliło mnie od środka. Nie umiałam z nim o tym rozmawiać. Nie, kiedy tak na mnie patrzył. Nie, kiedy wiedziałam, że jest mężczyzną z doświadczeniami, podczas gdy ja nie miałam bladego pojęcia, o czym mówię. On używał wcześniej mi nieznanych słów do opisania aktu małżeńskiego. Pominiętych nawet na biologii. Nawet w atlasach papy o takich nie czytałam.

– Udawane małżeństwo… – powtórzyłam. – To takie… w którym… my… to znaczy… mąż i żona… oni… nie… – Przełknęłam. – Oni nie dzielą łoża – dodałam już szybko ostatnie zdanie.

Płonęłam żywcem. Czułam, że robi mi się tak gorąco, jakbym weszła w ogień. Jakbym miała zamienić się w pochodnię, a następnie, niczym popiół, opaść przed jego nogami. W najśmielszych snach nie odważyłabym się wyobrazić sobie takiej rozmowy. Tej odwagi potrzebnej do poproszenia o coś tak nietypowego. Liczyłam na jego zrozumienie. Jego pytania jednak budziły we mnie wątpliwości. Teraz też zamiast mówić, zmarszczył brwi, wyraźnie zaskoczony.

– Wiesz, że nieskonsumowanie małżeństwa jest unieważnieniem małżeństwa? – odezwał się w końcu.

– Tak, właśnie to jest ta podstawa prawna na później, jak już będzie pan chciał związać się z inną.

– Z inną?

– Tak, ja będę tylko dowodem, że pan nie ma klątwy, i potem może pan ożenić się z taką, którą pan pokocha. Rozumie pan, co mam na myśli?

Pokręcił przecząco głową. Wypuściłam powietrze przez nos. Jak mu to objaśnić?

– Pomogę panu przekonać te wszystkie kobiety, które do pana wzdychają, ale boją się zainicjować kontakt. Widząc mnie żywą, nabiorą odwagi.

– Tak myślisz?

– Tak, sama Sue o tym mówiła, że zerkają tęsknie, ale się boją. Ja tego nie zauważyłam, ale też się nie przyglądałam. Sue mówiła, więc raczej wie, co mówi – tłumaczyłam nerwowo, paplając w kółko te same słowa.

– I tak otwarcie powiesz, że anulujemy małżeństwo, bo nie było pożycia, tak?

Ten temat przyprawi mnie o zawał serca. Dlaczego tak łatwo mi przyszło wymyślanie tego dialogu, kiedy tutaj szłam, a tak trudno przychodzi wdrożenie go w życie?

– One, to znaczy… w sumie to nawet całe Garnet… oni nie muszą o tym wiedzieć, jaki jest prawdziwy powód. Możemy powiedzieć, że zmieniłam zdanie, że wracam do Londynu i nie chcę być już mężatką. Możemy zachować tę… kwestię – podkreśliłam słowo, jakiego użyłam jako zamiennik do aktu małżeńskiego, a raczej jego braku – tylko dla siebie i urzędu, jak już złożymy podanie o anulowanie. – Po raz kolejny czekałam na jego reakcję, ale ta nie nadchodziła. Świdrował mnie wzrokiem. Zakłopotana rzuciłam niczym białą flagę na polu walki: – Możemy też powiedzieć wprost, że zawieram małżeństwo, aby dowieść pana ojcu, że nie miał racji.

– Ależ on miał rację. Bez męża nie ma gruntu.

– No tak, ale to będzie mój wybór. Na moich warunkach – zauważyłam, a on znów ściągnął brwi.

– Ale to i tak niczego nie zmienia w kwestii prawnej – stwierdził.

– Nie rozumiem.

– Równie dobrze ktoś z mieszkańców może podważyć takie małżeństwo i zakup gruntu, jeśli będą wiedzieć, że tylko w tym celu zostało zawarte – zauważył.

– Jakim prawem mieliby podważać zakup?! – oburzyłam się.

– Takim, że jeśli małżeństwo jest udawane, wszystko z nim związane też jest nieważne. Anulowanie to inaczej unieważnienie. Nie wiesz tego?

Zeszło ze mnie powietrze. Tego nie przewidziałam. Czy Dermott byłby na tyle złośliwy, żeby udowodnić mi udawanie tylko po to, aby odebrać mi grunt? Przecież sam sugerował to rozwiązanie – zawarcie związku z byle kim, aby tylko mieć status i prawo do posiadania ziemi.