Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
NAMIĘTNOŚĆ. KONTROWERSJA. ZBRODNIA.
To będzie nasza tajemnica to historie Ady i Tymka, które pokazują, jak żądza staje się silniejsza niż zdrowy rozsądek, jak potrzeba akceptacji może przerodzić się w obsesję i jak zbrodnia może bezpowrotnie zniszczyć życie.
Pamiętaj, pewne tajemnice zawsze wyjdą na jaw.
"To będzie nasza tajemnica – chyba każdy z nas choć raz wypowiedział do kogoś te słowa. I właśnie o tym jest ta książka. Gęsto tu od emocji, każdy przed każdym ma tajemnicę, a finał, jak zwykle u Karoliny, nie rozczarowuje. Odważysz się sprawdzić na sobie? Ja polecam!"
Joanna Hilińska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 502
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TO
BĘDZIE
NASZA
TAJEMNICA
TO
BĘDZIE
NASZA
TAJEMNICA
Karolina
Wójciak
Korekta: Katarzyna Wróbel
Projekt okładki: Karolina Wójciak
Łamanie i skład: Anna Teodorczyk-Twardowska
Copyright © Karolina Wójciak
Vancouver, 31.03.2020
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
ISBN: 978-83-948013-6-6
www.karolinawojciak.com
Kobietom i matkom, które niejednokrotnie przerasta trud
życia codziennego i którym zdarza się kwestionować swoje wybory.
Jesteście fantastyczne i wyjątkowe. Nie oceniajcie więc
siebie krytycznie – zrobi to za Was koleżanka!
Stanął przed drzwiami, wahając się, czy powinien wejść. Kochał ją jednak na tyle mocno, by zaryzykować, żeby najpierw w jego głowie pojawił się jej obraz – dopiero potem myślałby o własnym bezpieczeństwie. Przyłożył więc ucho do drzwi. Nic. Cisza. Drżącą dłonią nacisnął klamkę. Chciał, żeby drzwi stały zamknięte. Wyobrażał sobie, jak go zatrzymują, a on musi odejść. Stało się jednak inaczej, niż tego pragnął. Ustąpiły mu pod naciskiem, zapraszając go do środka. Bezdźwięcznie uchylił drewniane drzwi. Słyszał tylko łomot własnego serca i świst własnego oddechu. Myślał nad tym, by kogoś zawołać, krzyknąć zwykłe „dzień dobry” albo „halo”, jednak głos ugrzązł mu w gardle. Podświadomie wiedział, że od tej chwili jego świat się zmieni i nie będzie już od tego odwrotu.
Z każdym krokiem jego serce przyspieszało. Mógł przysiąc, że słyszał, ba… nawet czuł skurcz tego niewielkiego mięśnia w klatce piersiowej, który teraz próbował ją rozsadzić od środka. Bał się. Jak nigdy walczył o każdy krok. Zmuszał swoje ciało, by przesuwać je naprzód. Z trudem doszedł do korytarza. Drzwi jednej z sypialni stały uchylone, a niewielkie światło wypełzało na stare deski, przecinając korytarz wąskim paskiem na dwie części pozostające w mroku. Kiedy liznęło jego stopy, zatrzymał się ponownie. Wyciągnął drżącą dłoń. Opuszkami palców dotknął zimnych drzwi i popchnął je, zaglądając jednocześnie do środka. Nagle świat się zatrzymał. Zatrzymało się też jego serce. Zobaczył krew. Na łóżku, na podłodze, nawet na ścianach. To czerwień najpierw skupiła jego uwagę, a może z wyboru wolał nie patrzeć na ciało? Może uciekał od trupa wzrokiem, by ten widok nie pozostał mu przed oczami do końca życia.
Powtarzał sobie w myślach, że to nie osoba, nie człowiek. Tylko ciało. Coś, co pozostało po człowieku. A mimo to bał się. Przecież nic już nie mogło się stać… Nie znalazł w sobie jednak siły, by podejść. Chyba nawet nie potrzebował patrzeć. Teraz, mając potwierdzenie, musiał znaleźć wyjście z tej podbramkowej sytuacji, musiał myśleć o swojej przyszłości. O tym, jakie byłyby konsekwencje, gdyby policja tu weszła, gdyby go zastali nad tak zmasakrowanym ciałem. Przypomniał sobie, że palcami dotknął drzwi sypialni, a także klamki drzwi wejściowych. Pomyślał o śladach butów na podłodze, o tym, co będzie musiał spalić, gdy już stąd wyjdzie.
Nie, to morderstwo nie spadnie na mnie – pomyślał, a potem, w tym pustym domu, w domu, w którym nikogo nie powinno już być, usłyszał hałas. Cichy, ale wystarczająco głośny, by zjeżyły mu się włosy na całym ciele. Przerażenie odebrało mu zdolność myślenia. Chciał uciekać. Rzucić się biegiem przez dom, wypaść na ulicę. Cokolwiek, byleby skupić na sobie uwagę. Odwrócił się jednak. Powoli. Zobaczył postać i zrozumiał, że ucieczka nic nie da. Było już za późno.
Gdy mój budzik zadzwonił o piątej trzydzieści, miałam ochotę kogoś zabić. Mordować z premedytacją i patrzeć, jak ta osoba cierpi. Odczułabym wtedy jakąś dziwną satysfakcję z tego, że nie tylko mnie jest źle i nie tylko ja czuję ten wszechogarniający ból. Wyrzucałam sobie, że przecież miałam już nie kłaść się późno, nie zarywać nocy, by potem nie wstawać z łóżka jak z krzyża zdjęta. Złość mi jednak nic nie daje, nie pomaga z radzeniem sobie w życiu, nie zmienia nic. Ale nie umiem jej nie czuć, bo tak właśnie wygląda moje życie, które potoczyło się nie do końca tak, jak to sobie zakładałam. Nie, żebym narzekała… Po prostu wstając zła, wyrzucam to z siebie, żeby jakoś przetrwać dzień. Czemu nie jestem zadowolona z życia? Nie jest to łatwe do zdefiniowania, jednak czworo dzieci, mąż, dom i praca – chyba wystarczy to jako wyjaśnienie. Wyszykowanie ich wszystkich i siebie samej zajmuje mi prawie zawsze półtorej godziny. Nikt nie zrobi tego za mnie, nikt nie powie „połóż się, odeśpij, ja to zrobię”. Nikt nie uśmiechnie się do mnie, mówiąc, że praca, którą wykonuję, jest ponad siły, a ja zasługuję na odpoczynek w ciszy, spokoju i bez myślenia o tym, czego któreś z moich dzieci może potrzebować. Nikt tego nie zauważa. Funkcjonuję niezawodnie od wielu lat jak odkurzacz Zelmer czy lodówka Amica, tyle że ja nie mam marki ani części mechanicznych, które można wymienić, jak coś się popsuje. Jestem kobietą w średnim wieku – wypaloną i zmęczoną latami pracy, która potrzebuje chwili wytchnienia. To właśnie ten brak odpoczynku wywołuje we mnie złość i frustrację. Nie mam jednak wyboru i muszę pracować, bo to jeden z elementów prowadzenia domu i dbania o rodzinę, więc koło się zamyka. Poza przeklinaniem w ciszy jak szewc, poza wściekłością, która mnie zalewa, nie czuję nic innego. Budzę się martwa w środku, pozbawiona radości. Myślę tylko o tym, by dotrwać do końca dnia po to, żeby następnego ranka koło się zamknęło.
Jak co rano włożyłam więc kapcie, które dobrych kilka lat temu przygniotłam na piętach, i poszłam do kuchni. Zanim jednak cokolwiek zrobiłam, cofnęłam się do łazienki po szlafrok. Zerknęłam na termostat w korytarzu. Puknęłam go kilka razy, zauważając wyjątkowo niską temperaturę. Czasami mój mąż wstawał w nocy, by w tajemnicy przede mną ściągnąć kilka stopni w dół. Wszystko po to, żeby rachunek był niższy. Przeklinałam go za to, bo nikt nie lubi wstawać w zimnym, nie – lodowatym domu, gdzie podłoga przejmuje chłodem, a stawianie na niej gołej stopy stanowi ryzyko przymarznięcia do kafelków.
Cały dom jest cichy. Wszyscy jeszcze śpią, tylko ja jestem na nogach, tylko ja pamiętam o tym, kto i o której wstaje. Kogo obudzić jako pierwszego, komu dać więcej czasu na sen. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz dzieci wstały przede mną. Kiedy wbiegły do sypialni, skacząc po łóżku i ciesząc się na mój widok. Kiedy budziły mnie, nie mogąc doczekać się wspólnie spędzonego dnia. Część mnie tęskni za tym, bo to był jakiś dowód na ich miłość do mnie, a część mnie cieszy się, że mam spokój. Ta niezależność dzieci jest zdradliwa, bo z jednej strony daje poczucie wolności, a z drugiej przygnębia, uświadamiając, że nie jesteśmy im już potrzebni.
Zawinięta szczelnie szlafrokiem wstawiłam wodę na kawę – bez tego czarnego, najtańszego sikacza nie dam rady funkcjonować. Wsypałam do szklanki dwie łyżeczki zmielonej mieszanki najtańszych ziaren, a potem popatrzyłam na nią i dosypałam jeszcze jedną. Tak, żeby mnie dobrze trzepnęła ta czarna maź. Potem, szurając nogami, ruszyłam z powrotem na górę, do pokoi dzieci. Do pierwszego weszłam, wcześniej pukając. Zamieszkiwali go mój najstarszy i średni syn. Różnica wieku niby nie aż tak duża, bo sześć lat, ale ze względu na to, że dom ma ograniczoną liczbę pokoi, musieli dzielić tych niewielkich kilkanaście metrów. Rzecz jasna jest to powodem ciągłych awantur, bo Kajtek – najstarszy, najchętniej zmieniłby się w lowelasa, który sprowadzałby dziewczyny do domu w wiadomych celach. Średni syn, moje trzecie dziecko z kolei, przechodzi obecnie etap buntu, który polega na tym, że sprzeciwia się wszystkiemu dla zasady, bo może. Albo po to, by tylko zrobić mi na złość i wyprowadzić mnie z równowagi. Trudno mi teraz do niego dotrzeć, więc obchodzę się z nim jak z jajkiem. Wolę go nie drażnić, bo gdy tylko wybuchnie, muszę stawić czoła wyzwaniu i dźwignąć ciężar rodzicielstwa, który polega na sprzeciwianiu mu się po to, żeby miał kręgosłup moralny, lub tłumaczeniu mu, co zrobił źle, by nic tego kręgosłupa nie zgięło. To nie tak, że on nie wie, co ma zrobić, czego od niego oczekuję. Nie robi tego chyba tylko dlatego, by wejść ze mną w konflikt… By zagotować mnie z samego rana. Gdy panuje cisza, wmawiam sobie, że jest świetnie, a on rozumie wszystko bez zbędnego tłumaczenia. Pewnie oszukuję sama siebie, ale na litość boską, ile można? Po tylu latach codziennie rano pytam: umyłeś zęby, uczesałeś się, zmieniłeś skarpety? No ile można?
– Kajetan – trąciłam najpierw starszego – wstawaj.
Odwrócił się do mnie, a ja od razu dostrzegłam jego erekcję. Zacisnęłam usta, udając, że wcale tego nie widzę. On z kolei obudził się na tyle, by poczuć, jak jego młode ciało perfidnie go zdradziło. Nakrył się kołdrą, warcząc na mnie, żebym odeszła.
– Maciej – zawołałam młodszego, podchodząc do niego.
Tego dziecka nawet nie dotykam i uprzedzam głosem, zanim podejdę bliżej, bo wiem, że z nim jest jak z dzikim mustangiem. Zrobię coś pochopnie i dostanę kopa. Dziś wyjątkowo nie mam siły, by walczyć z nim o cokolwiek.
– Nie idę dziś do szkoły – zamruczał w poduszkę.
– Idziesz – powiedziałam stanowczo, nawet nie pytając o powód, dla którego nie chce iść, i ściągnęłam z niego kołdrę.
– Jak możesz?! – krzyknął, wstając na równe nogi. – To nieludzkie. Jest tak zimno! Kurwa! Jak tu zimno! – Objął się ramionami.
W jego spojrzeniu nadal dostrzegałam tego słodkiego chłopczyka, który zasłaniał sobie dłońmi oczy i pytał, czy go widzę. Kiedyś wydawało mu się, że to, co widzi on, widzę też ja, więc jeśli on nic nie widzi, ja tak samo mam zasłonięte oczy. Śmiałam się wtedy z tego, jak dziecinnie rozumiał świat. Teraz tylko w jego spojrzeniu dostrzegałam dziecko. Wszystko inne odeszło w zapomnienie.
– Uważaj na słowa! – rzuciłam, marszcząc czoło, by wiedział, że nie wyrażam zgody na takie odzywki. Zaczerpnął powietrza, by się ze mną kłócić, więc szybko dodałam: – Nie będziesz klął w moim domu!
– Stary tym razem przesadził – warknął z tyłu Kajetan, który siedział na łóżku z kołdrą na kolanach. Czekał, aż natura da mu spokój i pozwoli pójść, już bez wzwodu, do łazienki.
– To nie stary, tylko twój ojciec – poprawiłam go od razu. – Wyrażaj się o nim z szacunkiem.
– Ale to nieludzkie! – upomniał się Kajtek.
– Idę do dziewczyn – oznajmiłam im obojętnie, choć mnie samą przejmowało zimno i też uważałam, że to nieludzkie tak wychłodzić dom. – Szykujcie się do szkoły. Obaj! – dodałam, tym razem patrząc na Maćka, by wiedział, że nie żartuję. – Jeśli będzie trzeba, wyciągnę cię z domu siłą!
Kajtek kończy właśnie ostatnią klasę technikum. Ma dziewiętnaście lat i wygląda jak marzenie każdej dziewczyny. Już jako czternastolatek zaczął ćwiczyć, zresztą jego zawsze interesowały sporty walki. To taki typ dzieciaka, który gdyby mógł, nocowałby na dworze, biegałby za piłką, ścigał się na rowerze z każdym, kto tylko miałby dwuślad, skakał po drzewach zwinnie jak zwierzę. Energii mu starczało na całą masę aktywności. Oczywiście do momentu, aż nie pojawiły się dziewczyny. Teraz inaczej spędzał czas: układał włosy na żel, dobierał ubrania, pracował nad muskulaturą, a nawet uważał na to, co mówi. Patrząc na niego, czułam żal, że moje małe dziecko już nie było małe. Zmieniał się w mężczyznę i zaraz pewnie wyjdzie z domu, a życie z nim pod jednym dachem stanie się jedynie wspomnieniem. Nie uważałam, by był już gotowy na niezależne życie, ale nie przekonam się o tym, dopóki nie pozwolę mu spróbować. Chciał iść na studia gdzieś daleko, by już z nami dłużej nie mieszkać. Oznaczało to wyższe opłaty, ale jeśli tak chciał, nie mogłam stawać mu na drodze. Trochę martwiło mnie, dlaczego tak bardzo mu zależało, by zniknąć z naszego pola widzenia, ale za każdym razem gdy poruszałam ten temat, twierdził, że chce się nauczyć życia w każdym jego aspekcie i dopóki będzie mieszkał ze mną jak w hotelu, nie dowie się, jak to jest naprawdę być zdanym tylko na siebie. Podobało mi się to tłumaczenie, stać nas było na opłaty, więc się zgodziłam. Jedyne, co zrobiłam, to postawiłam mu warunek: miał choć trochę pieniędzy zarobić sam – przynajmniej na te pierwsze miesiące, zanim zaczną się wykłady i będzie musiał się poświęcić nauce. Miał więc przed sobą końcówkę roku i wakacje, które – jak rozumiałam – spędzi na sumiennej pracy, czy to trenując innych w dowolnej dziedzinie sportu, czy też ucząc ich matematyki, co robił od dawna. Dzieciaki go lubiły, a dziewczynki molestowały rodziców o korepetycje u Kajtka, bo wystarczyło im, by przebywały z nim w jednym pokoju. Nauka się nie liczyła. Tylko on.
Maciek z kolei zupełnie nie przypominał Kajtka. Dojrzewał wolniej niż brat, więc nadal jego ciało, mimo trzynastu lat, wyglądało jak u małego chłopca. Chudziutki, drobny, z powoli zasypującymi mu twarz pryszczami. Nadal wyglądał niewinnie, ale charakter miał bardzo trudny. Co ja z tym dzieckiem miałam? Wszedł w etap, w którym dbanie o siebie wcale nie stanowiło konieczności – rzecz jasna według niego. Mógł się nie myć kilka dni, szedł w tych samych ubraniach do szkoły, mimo że miały na sobie plamy i wyglądały, jakby psu z budy je wyciągnął, a nie z szafy. Co wieczór zakradałam się do ich pokoju, by zabrać Maćka ubrania z podłogi i wsadzić je do pralki. Jeśli włożyłabym je do brudownika, wyciągnąłby je z kosza i włożył na siebie. Gdy były mokre, odpuszczał. Nie, określenie go brudasem byłoby wielce niewłaściwe. To taki okres, w którym młodzież boi się wody. Kajtek też przez to przechodził, ale jemu to jakoś szybko minęło. Pewnie dlatego, że dużo trenował i jakby się nie mył, śmierdziałby niemiłosiernie. A może ja miałam wcześniej więcej cierpliwości, a teraz właśnie z powodu jej braku tak łatwo wyprowadzić mnie z równowagi?
Do dziewczynek weszłam bez pukania. Klaudia już nie spała, siedziała przy biurku, nakładając sobie makijaż. Odwróciła się na chwilę do mnie, co wprawiło jej długie, proste blond włosy w ruch. Kiedy na nią patrzyłam, przypominały mi się lata mojej młodości. Tak bardzo była do mnie podobna, zarówno w ruchach, jak i w wyglądzie. Naturalne blond włosy, piękne niebieskie oczy, pełne usta i mały nosek.
Szybko wróciła do poprzedniej pozycji, patrząc w swoje odbicie i podziwiając samą siebie.
– Co tak wcześnie wstałaś? – zapytałam.
– Dziś nie jem śniadania – powiedziała moja siedemnastoletnia córka, patrząc na swoje odbicie.
– Jak to? – Stanęłam obok niej i zerknęłam na twarz, na cienie tak ciemne, jakby szła na wieczorne wyjście, a nie do szkoły. – Ten makijaż jest zbyt mocny.
– Zetrze mi się do czasu szkoły – rzuciła pewnie, nawet na mnie nie patrząc, a biorąc pod uwagę ceny i marki produktów, których użyła, nawet karcherem bym tego z niej nie zmyła.
– Nie podoba mi się to, jak…
– Mamo, zrobiłabyś mi do szkoły sałatkę owocową? – Nie dała mi nawet dokończyć.
– Nie przerywaj mi, jak mówię – skarciłam ją od razu. – Czemu nie chcesz śniadania?
– Bo jest trening rano…
– Jaki trening?
– Chłopaki grają w piłkę – przyznała, przesuwając pędzelkiem po powiece.
– Kajtka grupa? – Przyglądałam się jej uważnie, bo nigdy nie zwracała uwagi na starszego brata, a ostatnio coraz częściej widywałam ich razem. Rzecz jasna cieszyło mnie to, bo dzięki temu mogli się nawzajem pilnować, ale widziałam w tym ukryty powód.
– I tak, i nie. – Przewróciła oczami poirytowana, co z kolei zdenerwowało mnie.
– Nie możesz odpowiedzieć na pytanie, wyjaśniając zagadnienie, tylko rzucasz takie bez wyrazu „i tak, i nie”.
– Niektórzy ode mnie z liceum chodzą na te same zajęcia. Czego nie rozumiesz?
To pytanie przypominało głaskanie kota pod włos. Niby odpowiedziała na nie, ale zrobiła to tak, żeby mnie wkurzyć. Słyszałam irytację w jej głosie, więc wiedziałam, jak niewiele dzieliło nas od potyczki słownej. Jeślibym ją przycisnęła, zamknęłaby się na amen. Wzięłam więc głęboki oddech. Mogłam włączyć tryb matki albo przyjaciółki. Jeśli zacznę ją teraz krytykować po rodzicielsku, niczego się nie dowiem. Nauczyłam się już, że wszystkie moje dzieci zacinają się, gdy tylko słyszą „kazanie”. Wtedy więc przyjmuję rolę koleżanki, która chce tylko posłuchać, bez oceniania czy pouczania. Na krytykę będzie jeszcze czas – jak wyciągnę z niej wszystko to, na czym mi zależy.
– Zrozumiałabym, gdybyś mi od razu powiedziała, o co chodzi. – Usiadłam na łóżku za jej plecami, ale ona nie kwapiła się do zabrania głosu. Nadal w ciszy i skupieniu nakładała kolejne warstwy makijażu. – I będziesz patrzeć, jak Kajtek gra? Stać na Bóg wie jakim zimnie, chyba nawet poniżej zera jest… tylko po to, żeby kibicować bratu? – dodałam, wiedząc, jak niedorzecznie to brzmi.
– Dobrze ci idzie – zaśmiała się. – Udajesz, że nie wiesz, o co chodzi.
– Kto to jest? – zapytałam wprost. – Albo kto tam będzie, dla kogo warto wystawić tyłek na mróz, bo to na pewno nie jest Kajetan?
Klaudia zerknęła na śpiącą jeszcze Laurę, a potem, upewniwszy się, że ta rozmowa pozostanie między nami, ściszając głos, wyznała:
– To Kosma.
– Kosma? – powtórzyłam za nią, krzywiąc się na dźwięk jego imienia. – Przecież on taki niezdarny jest i… niski. – Zmarszczyłam czoło, zupełnie nie rozumiejąc gustu córki.
Do niej pasował ktoś dużo lepszej klasy. Nie miałam nic przeciwko Kosmie, ale nie wyobrażałam sobie ich razem. To tak, jakby konia lekkiej wagi zaprzęgnąć do pługa z nadzieją na dobry finał. Tego się po prostu nie robi. Jedno nie idzie w parze z drugim. Zawiodła mnie swoim wyborem, ale uznałam, że nie będę się wtrącać. Jeśli jej się podoba ktoś taki jak on, nie powinnam ingerować w jej pierwsze miłości. Znając życie, sama się przekona, że to nie chłopak dla niej, i sięgnie po kogoś lepszego.
– Kiedy ty go widziałaś po raz ostatni?
– Kiedy? – powtórzyłam za nią. – Chyba jak… – Urwałam, starając się wydobyć z pamięci obraz kolegi z klasy Kajtka.
Kiedyś często do nas przychodził, ale potem jego rodzice się rozwiedli. Matka nie radziła sobie z życiem samotnej kobiety i przeprowadziła się z powrotem do domu rodzinnego. Kosma dojeżdżał więc do szkoły autobusem, a nasz dom był mu zupełnie nie po drodze, więc drogi chłopaków szybko się rozeszły. Kiedyś sporo rozmawiałam z jego matką, umawiałyśmy się na wyjścia, ale wraz z końcem jej małżeństwa zakończyła się też nasza przyjaźń. Chciałabym powiedzieć, że to nie dlatego, że się rozwiodła, ale prawda była inna. Nie mogłam słuchać jej wiecznego narzekania. Miałam zbyt dużo własnych problemów, żeby analizować jej nieudane małżeństwo. Nie potrafiła oderwać się od tej porażki i tkwiła w tym po uszy, ciągnąc w dół wszystkich wokół. Potem, kiedy dzwoniła, wymigiwałam się pracą i domem. Aż któregoś dnia po prostu przestała. Gdyby zrozumiała, że nikt nie chce przebywać z kimś negatywnym, kimś, kto wiecznie jęczy, kto wiecznie szuka pocieszenia i słów typu: „nie, nie jesteś brzydka”, „nie, świetna z ciebie matka i żona”, „nie, nie bądź wobec siebie taka krytyczna”, „nie, to nie twoja wina”, nasza przyjaźń być może przetrwałaby do dziś, a tak uciekłam od niej, bo najzwyczajniej w świecie brakowało mi w jej towarzystwie powietrza. Od tego są psychiatrzy, którym się płaci za słuchanie i gadanie tych samych zdań w kółko, by potem własnym przyjaciołom oszczędzić tego pesymizmu.
– Nawet nie możesz sobie przypomnieć kiedy – wyrzuciła mi od razu, sądząc, że tak intensywnie nad tym myślałam. – On teraz jest taki… – Spojrzała w górę, rozczulając się nad nim jak nad wyidealizowanym aktorem.
Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc w niej takie zauroczenie. Gdzieś w środku zazdrościłam jej tej młodości, tego wchodzenia w dorosłe życie. Przeżywania tych wszystkich pierwszych razy. Tej magii związanej z odkrywaniem świata. Odkrywania związków, miłości i cieszenia się tym bez zahamowań. Zazdrościłam też braku kłopotów, zmartwień i chyba przede wszystkim braku odpowiedzialności. Była w stu procentach wolna. Mogła robić, co chciała i – co najważniejsze – wszystko stanowiło dla niej przygodę. Zdałam sobie też sprawę, jak wiele w niej było entuzjazmu. Tej radości i pozytywnego myślenia, których brakowało matce Kosmy. Jeśli to zauważałam, czy oznaczało to, że ja też stałam się zgorzkniała i negatywna? Czy narzekanie stało się częścią mnie i przestałam już na to zwracać uwagę? Czy męczyłam swoją osobą innych tak, jak kiedyś robiła to matka Kosmy? Potrząsnęłam jednak głową, wyrzucając z niej analityczne myśli. Trzeba wrócić do rzeczywistości – powtarzałam sobie w myślach. Do domu, dzieci i obowiązków.
– Zrobię ci jedną kanapkę więcej, to zjesz, jak będziesz oglądała mecz. – Wstałam, podchodząc do łóżka Laury.
– No coś ty! Jak ja mogę jeść, jak oni grają? Wezmą mnie za grubasa.
– Ważysz tyle, że gdybyś stanęła pod wiatr, toby cię podmuch popchnął trzy ulice dalej.
– Bardzo śmieszne – skomentowała nieporuszona i zaczęła przekręcać głowę na boki, by obejrzeć wykonanie makijażu. – Muszę uważać na dietę i to, co jem w towarzystwie. Nie mogę wyciągnąć buły i opychać się nią jak chłopka w polu.
– Chłopka? – powtórzyłam za nią.
– Nawet nie wiesz, jaki to obciach. Nikt nie chce strzelić sobie towarzyskiego gola. Nie kiedy tyle się dzieje.
– A co się dzieje? – wróciłam do niej zaciekawiona.
Moje dzieci gdzieś na etapie dziesiątego roku życia przestały dzielić się wrażeniami ze szkoły. Ciągnęłam je za język, ale tylko Klaudia chętnie wyrzucała z siebie szkolne dramaty. Potem, kiedy podrosła, ona najbardziej się przede mną kryła. Moment, w którym zauważyła chłopców, kiedy zaczęli mieć dla niej znaczenie, zmienił bardzo dużo w naszej relacji. Wydawało mi się kiedyś, że nastoletnie lata to okres, w którym matka z córką są najbliżej. Nie u nas. U nas Klaudia wolała dzielić się sekretami z koleżankami, a mnie obdarowywała drobnostkami bez znaczenia, rzucała mi je jak psu ochłap.
– Nic, o Jezu… po prostu w szkole… czy ty musisz się tak o wszystko dopytywać? Czy ja chodzę za tobą i ciągle pytam, co robisz, gdzie idziesz?
– Nie, ale ja jestem już dorosła i nie trzeba mnie kontrolować. Ja wiem, co w życiu jest ważne, a co nie. Co mi przystoi, a co nie. Ciebie kontroluję, ale robię to tylko i wyłącznie dla twojego dobra.
– Tak, wiem – prychnęła.
– Ja się po prostu o was boję. – Położyłam jej dłoń na ramieniu, by ten gest potwierdzał moje słowa. – Boję się, że przez te twoje tajemnice, przez to, że nie dzielisz się ze mną tym, co dzieje w twoim życiu, możesz popełnić jakiś głupi błąd.
– Ty to zawsze widzisz nas w czarnych scenariuszach – mówiła do lustra, ale patrzyła na mnie. – Kajt wpada w złe towarzystwo, młody zarasta brudem i wiedzie życie jaskiniowca, ja się puszczam i wracam z brzuchem. Tylko nie wiem, co z Laurą. Co ona zrobi? – Odwróciła się, by na mnie spojrzeć. Jej rozbawiona mina jasno wskazywała, że puszczała moje przestrogi mimo uszu z ironią, zamiast brać je sobie do serca.
– Wiesz, z czego to wynika? Z tego, że się o was martwię, a ty nie rozumiesz, jak jedno pochopne działanie, jeden wybór, jedno szaleństwo…
– Tak, tak… już to słyszałam. – Wstała od biurka i podeszła do szafy. – Nie pozwalasz mi zapomnieć o kluczowych punktach twoich kazań. Jakbyś mogła, tobyś mi je wyryła na czole, żebym je czytała, patrząc w lusterko.
– Na tym polega mój problem – zauważyłam, mówiąc na głos. – Ja wam na za dużo pozwalam. W innych rodzinach za takie zwracanie się do matki dostałabyś w gębę. Bez wyjaśnienia, a ja… nigdy tego nie robiłam. Nie uznawałam takich rozwiązań. Zawsze tłumaczyłam, powtarzałam, co wam wolno, a czego nie. Starałam się was traktować jak dorosłych. Chyba niepotrzebnie tak się wykrwawiałam, a powinnam częściej wyciągać pasek, żeby za pomocą świszczącej w powietrzu skóry pokazać wam, co to znaczy wychowanie. Powiedz, jak to jest, że tyle wam dałam, tyle dla was robię, a to nadal za mało, by mnie szanować? Nadal za mało, żeby chociaż mnie posłuchać, by przytaknąć i w milczeniu przemyśleć moje rady.
Klaudia, albo faktycznie zbyt zajęta dobieraniem ubrań, albo z wyboru, ogłuchła i udawała, że nie ma mnie w pokoju. Liczyłam jednak na to, że ten brak odzewu oznaczał skruchę i zrozumienie. Usiadłam na łóżku obok Laury.
– Laurka – zawołałam ją – masz jeszcze kwadrans, okej?
Skinęła głową, a potem od razu zasnęła. Odwróciłam się ponownie, by zerknąć na moją drugą córkę. Wkładała właśnie rajstopy z błogim wyrazem twarzy. Jednak pomyliłam się. Zlekceważyła moje słowa.
– Słyszałaś, co ci powiedziałam?
– Tak, że mam cię szanować. – Jednak ton jej głosu mówił coś zupełnie innego.
– Wiesz, że każda inna matka kazałaby wam zasuwać z buta do szkoły.
– Oj, już nie rób z siebie bohaterki. Wozisz nas, bo masz Laurę i Maćka. Jakbym była tylko ja i Kajtek, byłoby inaczej. Masz młodsze dzieci i dlatego robisz rundki, więc nie dorabiaj teorii, jak to się poświęcasz dla mnie i Kajtka, tylko po to, żeby grać mi na uczuciach i wzbudzić we mnie poczucie winy. Jeśli nie chcesz mnie wozić, spoko, zrozumiem. Załatwię to sobie inaczej. Pokombinuję.
– Czy mnie się wydaje, czy ani razu nie użyłaś słowa „mamo”?
– Tak, mamo, nie użyłam. Wiesz, mamo, będę od teraz używać. Dobrze, że mi przypomniałaś… mamo.
Westchnęłam ciężko. To tylko hormony – powtarzałam sobie w myślach. Kiedyś zrozumie i doceni mój trud, choć pewnie nie powinnam na to liczyć.
Wróciłam do kuchni, zrobiłam sobie kawę tak mocną, że z każdym kolejnym łykiem czułam, jak cierpnie mi język. Dzisiaj chyba przesadziłam. Chciałam dolać sobie mleka, ale karton stojący w lodówce był pusty. Ktoś wypił mleko i odstawił na półkę puste opakowanie. Cisnęłam nim w pojemnik na papier, klnąc przy tym, ile wlezie. I pomyśleć, że dwadzieścia lat temu przysięgałam, jaką to zostanę fantastyczną żoną i matką. Pod przykrywką magicznego słowa „małżeństwo” dostałam wyrok służącej na długie lata. Coś, o czym mi nikt nie powiedział w dniu ślubu. Każdy mi gratulował, życzył uśmiechu. Zapomnieli dodać, że razem z obrączką w pakiecie idzie też orka – i to jeszcze w pojedynkę. Irytowało mnie, w jak niewielkim stopniu pomagał mi mąż. Jak płynnie przeszedł w rolę zapewniającego utrzymanie, a umył ręce od wychowywania dzieci i konieczności odpowiadania na ich pytania czy odzywki. Nigdy nie miałam w nim wsparcia w kwestii opieki nad dziećmi – ani za czasów niemowlęcych, ani dziecięcych, ani tym bardziej nastoletnich. Byłam z tym sama. Czasami wydawało mi się nawet, że mu nie zależało. W ogóle. Ani na mnie, ani na dzieciach, ale nie miał odwagi ani siły, by cokolwiek z tym zrobić. Tak, jakby wszedł w to bagno za głęboko, wiedział, że gdyby chciał się ruszyć, wciągnie go doszczętnie, więc stanął w miejscu i tak sobie tkwił.
– Dzień dobry – usłyszałam go zza pleców. Podszedł jak zwykle i pocałował mnie w policzek. Robił tak od dwudziestu lat. Coś, co z jednej strony oznaczało jego oddanie, a z drugiej było takie beznamiętne. – Co dziś na śniadanie?
– Przepiórcze jaja, omlety, gofry i bita śmietana – powiedziałam poważnie.
– Serio? – Przyglądał mi się z głupim uśmiechem na twarzy. – Kiedy ty to zrobiłaś?
– We śnie! – rzuciłam, odwracając się do blatu.
Wyciągnęłam bochenek chleba i zaczęłam smarować kromki masłem. Mój mąż najpierw postał chwilę otumaniony, ale szybko zrozumiał, że moja odpowiedź była jedynie kąśliwym komentarzem do jego durnego pytania. Odszedł, otworzył lodówkę i stał przed nią tak, jakby chciał się przy niej schłodzić. Potem, gdy w końcu chłopaki raczyli zejść na dół, to samo zrobił Kajtek, a na końcu Maciek. Gołym okiem widać było, że wszyscy trzej to ten sam typ faceta. Myślenie mieli takie samo. Czasami nawet współczułam dziewczynom, które wezmą sobie za męża jednego z moich synów. Jedyną nadzieją mogło być to, że z czasem się zmienią lub pokochają kogoś tak mocno, by zauważać potrzeby tej drugiej osoby i stawiać na pierwszym miejscu ją, a nie siebie samego.
– Co jemy? – zapytał najstarszy.
– To, co zawsze – odpowiedziałam bez emocji. – Jakim cudem pytasz się o menu, skoro wiesz, że z rana nie mam czasu na nic? Uwijam się jak w ukropie, żeby zdążyć z wszystkim na czas.
– To ja pas – rzucił Kajtek i skierował się do wyjścia. – Zabierzesz mnie? – zwrócił się do męża, który po tym, jak nic nie znalazł w lodówce, napił się wody i właśnie szykował się do wyjścia.
– Poczekaj na mnie – usłyszałam także głos Klaudii schodzącej z góry. Zerknęłam na wejście do kuchni, by sprawdzić, co na siebie włożyła. Mignęła mi jedynie, pędząc do korytarza po buty, ale to wystarczyło, żeby ocenić jej strój jako nieadekwatny na wyjście do szkoły.
Skinęłam głową do męża, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że potrzebuję jego wsparcia. On wzruszył ramionami albo udając, że nie rozumie, czego od niego oczekuję, albo wybierając ucieczkę, by koniecznością interwencji siłowej nie psuć sobie humoru przed perspektywą spędzenia całego dnia w biurze. Z prędkością wiatru dał nogę z kuchni, dołączając do dzieci w korytarzu.
– Klaudia! – krzyknęłam za nimi.
– Co jest?! – dobiegło mnie z korytarza.
– Będzie ci zimno.
– Mi, nie tobie – odpysknęła.
– Mnie, mówi się „mnie” – poprawiłam ją, stając w futrynie między kuchnią a korytarzem. – Taka panna z ciebie, a poprawnie się nie umiesz wysłowić. Chłopaki na to nie lecą jak na gołe nogi? Intelekt już zbędny?
– Musisz tak ironizować? – syknął mąż, który teraz znajdował się najbliżej mnie.
– To weź się za wychowywanie i porozmawiaj z nią. Nie widzisz, jak się ubrała? Przecież ona idzie do szkoły, a nie na wybieg.
– Krótka spódnica nikomu krzywdy nie zrobiła – uciekł od odpowiedzialności, jak zawsze.
Przez moment patrzyłam na niego i zazdrościłam mu tego luzu. Tego wzruszenia ramionami, na które pozwalał sobie w takich sytuacjach jak teraz. Mogłam się odezwać, wciągnąć go w rozmowę, zmusić Klaudię do przebrania się, ale umęczona do granic możliwości wycofałam się. Pokręciłam jedynie głową z dezaprobatą i wróciłam do kanapek. Odłożyłam kilka kromek z powrotem do torby, wiedząc, że reszta pójdzie na głodniaka.
– Nie wkładaj ich z powrotem do czystego – usłyszałam za plecami Jacka.
– Wróciłeś pogadać? – syknęłam, a potem dodałam: – Przecież nikt nie dotknął tych kromek.
– Ty dotykałaś – zwrócił mi uwagę. – To wystarczy.
Zagotowało się we mnie. Kiedy go potrzebowałam – tego krytycznego komentarza do stroju córki – był pobłażliwy. Kiedy zaś dotyczyło to mnie, nie żałował sobie. Pomyślałam, że ten nóż do masła mógł być wystarczająco ostry, by go dźgnąć. Dotknęłam palcem ostrza, oceniając jego możliwości. Pewnie zatrzymałby się na ubraniach, nawet ich nie przecinając. Ciekawe, czy sam ten ruch i zamiar wystraszyłyby go to na tyle, by spojrzał na mnie inaczej? Czy by się mnie bał? Prosił o litość czy też rzuciłby we mnie jakimś ostrym komentarzem, wiedząc, że zrani mnie nim wystarczająco, żebym złożyła broń?
Gdyby ktokolwiek wiedział, jakie myśli rodziły się w mojej głowie, skierowałby mnie na terapię. To pewne. Tyle że ja nie potrzebowałam pomocy psychiatrycznej. Byłam po prostu zmęczona. Wypalona, niedoceniona i… chyba nawet niekochana.
– Wyrzucić? – zapytałam spokojnie.
– Nie, zrób z nimi kanapki i odłóż do lodówki. Zjem, jak wrócę z pracy, na kolację.
– Tak zrobię – potwierdziłam, wyciągając z powrotem kromki z folii. W ciszy myślałam o tym, jak ten chleb będzie smakował po całym dniu w lodówce. Wątpiłam, by faktycznie chciał to potem zjeść. Pewnie skończy się tak, że zaoferuje te kanapki mnie.
– Mamo… – Tym razem Laura stanęła za mną. Obejmowała się ramionami, przestępując z nogi na nogę na zimnych kaflach. – Gdzie są te moje niebieskie spodnie?
– Na strychu, na suszarce.
– Mamo – Maciek usiadł przy stoliku – dzisiaj idę po szkole do kolegi.
– Którego?
– Nie znasz.
– Wiesz, jakie są zasady. – Odwróciłam się do niego. – Musisz zostawić nazwisko, adres i numer telefonu.
– Napisałem to już na kartce i położyłem na twoim stoliku nocnym – powiedział niewzruszony, a mnie pojawił się szeroki uśmiech na ustach. Jednak do nich docierało. Jednak zapamiętywali, co im tłukłam do głów. Było to jakimś pocieszeniem. – Kiedy będzie śniadanie?
– Za dwie minuty. – Wróciłam do blatu z kromkami.
Nałożyłam ser, wędlinę i plastry pomidora. Podstawiłam mu talerz pod nos.
– Smacznego!
– Będę w domu na dziewiątą – zakomunikował.
– Mieliśmy dziś jechać do fryzjera. – Dotknęłam dłonią jego długich do ucha włosów, które denerwowały mnie od dobrych dwóch miesięcy, kiedy wpadały mu na czoło, a potem do oczu. Odrzucał je na bok, ale przez ten gest cały czas trzymał głowę pochyloną w jedną stronę. Takie ciągłe skrzywienie nie mogło być dobre dla rozwoju młodego człowieka. Poza tym przez większość czasu te długie włosy były sklejone. Nie mył ich wystarczająco często, więc wyglądały jak u włoskiego, wyżelowanego lowelasa. Przecież krótkie są łatwiejsze w utrzymaniu i pielęgnacji. Nikt by nawet nie wiedział, że ich nie umył.
– Możesz nie? – Odsunął się od mojej dłoni. – Chcę zjeść w spokoju.
– Co to za zwrot „możesz nie”? To jakiś skrót? – Nie zareagował. – Myłeś zęby?
– Zaczyna się. – Wypuścił powietrze.
– A nie możesz po prostu powiedzieć „tak” lub „nie”?
– Ada… – Podszedł do mnie mąż, chwycił mnie za rękę i odciągnął do pustego już korytarza. Zarówno Klaudia, jak i Kajtek musieli czekać na niego w samochodzie.
– Co jest? – zapytałam zaskoczona jego potrzebą uciekania w ustronne miejsce.
Odwrócił się do lustra, by poprawić krawat. Od nastu lat pracował w administracji prywatnego szpitala. Pełnił funkcję managera dużej placówki, która szczyciła się tytułem najlepszej w mieście. Lubił się chwalić, że to właśnie dzięki niemu osiągnęli tak dużo. Nikt temu nie przeczył, ale on sam chyba uwierzył w to, jakim niezastąpionym ważniakiem stał się z chwilą, kiedy odebrał plastikową nagrodę Biznesmena Roku.
Jego włosy, lekko już siwe na skroniach, nadal pozostawały mokre. Wziął prysznic, kiedy ja zajmowałam się rodzicielstwem i piciem taniej kawy. Czemu taniej, skoro on był taką szychą? Bo twierdził, że obydwoje mamy ekspresy w pracy i dla jednej kawy na dzień nie opłaca się kupować ani dobrego ekspresu, ani tym bardziej dobrej kawy, bo przy tak rzadkim piciu jej wartość wywietrzałaby błyskawicznie. Pewnie gdyby to on ją pił rano, patrzyłby na to inaczej. Na mnie można było oszczędzać, a ja jak głupia zgadzałam się na to, wierząc, że te środki zaoszczędzone na fanaberiach pójdą na rodzinę. Ciągle na coś trzeba było łożyć. Prawda jednak była taka, że to ja się najbardziej poświęcałam, on natomiast niczego sobie nie odmawiał. Jak każdego ranka, mój mąż miał czas, by w spokoju wziąć prysznic, ubrać się elegancko i wyjść bez pośpiechu, jak człowiek sukcesu, podczas gdy ja robiłam wszystko w biegu.
Przeglądał się w lustrze, poprawiając garnitur, a potem schylił się, żeby włożyć buty. Wziął głęboki oddech i zaczął bardzo stanowczo:
– Czy my możemy choć jednego ranka zacząć dzień jak w filmach? Na spokojnie, bez komentarzy, bez uszczypliwości, bez kazań i z uśmiechem na ustach?
– To zacznij tak dzień. Zrób wszystko, co robię, a ja będę się uśmiechać.
– Ada – skarcił mnie imieniem, tak jakby to trzyliterowe słowo było niczym trzy chłośnięcia batem – ja wiem, ile pracy wkładasz w rodzinę, ale czasem warto odpuścić. Nie przejmować się tak. Mamy dobre dzieci, grzeczne.
– A wiesz, czemu tak jest? – zapytałam, ale nie pozwoliłam mu odpowiedzieć. – Bo ja ich pilnuję. Kładę im do głowy, co mają robić, a czego nie. Też bym tak chciała jak ty, włożyć garniak, odstawić się, polać wodą kolońską i iść z uśmiechem do pracy.
– Też tak możesz – wypalił nieświadomy, jak wygląda moje życie.
– A śniadania? Pranie? Zakupy? Sprzątanie? Wożenie dzieci? Praca na pełny etat?
– Chciałbym po prostu, żebyś wyluzowała – zmienił temat, pocałował mnie znów w policzek i skierował się do drzwi. Stanął na chwilę, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale któreś z dzieciaków zatrąbiło, żeby go pospieszyć. – Będę po osiemnastej.
Żebym wiedziała, na którą michę naszykować – pomyślałam z przekąsem. Wyjrzałam przez okno, by obserwować go, jak wsiadł do auta i położył teczkę na tylnym siedzeniu. Potem przypomniało mu się, że wpakował się do środka w marynarce, więc ponownie wysiadł i zawiesił ją na specjalnym wieszaku na zagłówku. Na koniec wskoczył energicznie do środka i wycofał z podjazdu. Chciałabym powiedzieć, że patrząc na niego, przepełniała mnie miłość i pozytywne uczucia, ale powracała mi jedynie myśl, że cała ta sytuacja opisywała wyśmienicie mojego męża. Pracuje od nastu lat, robi to samo każdego dnia, a mimo to zapomina o czymś tak oczywistym jak zdjęcie marynarki, zanim usiądzie za kierownicą. Jak można robić to samo tyle lat, a być takim zapominalskim i nieobecnym? Przecież takie zachowania po tylu latach ma się już we krwi? Tego rodzaju czynności wykonuje się automatycznie. Chyba tylko on był takim lekkoduchem, który miał non stop pustkę w głowie. Nie przewidywał, nie analizował, nie myślał. Zresztą wiedział, że nawet jeśli wygniecie marynarkę po jednorazowym użyciu, rzuci ją potem w kąt po przyjściu do domu, a ja będę prać i prasować.
Tak wyglądało też nasze życie. To samo przewijało się dzień za dniem, a on był zaskoczony bieżącymi wydarzeniami. Ciągle nieprzygotowany. Ciągle nieobecny i – jak w przypadku marynarki – reflektujący się po czasie, że coś trzeba było zrobić lub powiedzieć. Czasami odnosiłam wrażenie, że miałam pięcioro dzieci, a nie czworo, bo tyle samo czasu i wysiłku kosztował mnie Jacek, za którego nie powinnam już przecież być odpowiedzialna, co każde z pozostałej gromadki.
Wróciłam szybko do kuchni. Dokończyłam przygotowywanie drugiego śniadania dla dzieci do szkoły. Zrobiłam też kanapki dla Kajtka i Klaudii, obiecując sobie, że podrzucę je do sekretariatu w liceum, a potem napiszę im obojgu esemesa, żeby poszli do sekretarki po jedzenie. Dla Kajtka wyskoczenie na przerwie nie będzie stanowiło żadnego problemu, a mnie oszczędzi przynajmniej dziesięć minut kręcenia się między uliczkami tych położonych tak blisko siebie budynków. Mogłabym odpuścić, skoro wyszli z domu, mówiąc, że nie chcą jedzenia, ale intuicja podpowiadała mi, że jak zgłodnieją, zmienią zdanie i z chęcią pochłoną te kanapki. Zosia, sekretarka w liceum, dobrze mnie znała, więc zrobi to dla mnie bez wahania. Ludzie bardzo lubili i szanowali naszą rodzinę, co często kończyło się dla nas specjalnym traktowaniem. Nie, nie miałam oporów, by sięgać po pomoc, bo w sześcioosobowej rodzinie zasuwałam non stop. Korzystałam więc z przywilejów i specjalnego traktowania, ponieważ nieustannie miałam pod górę. Czasami zdawało mi się nawet, że obcy byli dla mnie bardziej życzliwi i częściej mi pomagali niż domownicy.
Odwiozłam Maćka i Laurę do podstawówki, a potem dostarczyłam kanapki do szkoły Klaudii, na koniec pokonałam niewielki odcinek trasy dzielący mnie od urzędu. Od wielu lat wykonywałam tę samą pracę. Zaczynaliśmy tak samo – bez pośpiechu każdego dnia. Kawa, papieros, pogadanki, obsługa klienta, znów kawa, znów papieros i tak w kółko, aż do czwartej, kiedy już w pośpiechu opuszczałyśmy pokój, a potem urząd. Choć ja nie paliłam, wychodziłam z nimi pogadać lub po prostu w czasie, gdy oni palili, robiłam coś bezproduktywnego dla siebie – żeby odpocząć. Męczyło nas chyba samo siedzenie za biurkami. Nikt się nie wysilał, nie po tylu latach i nie wśród starej gwardii. Każdy dzień tygodnia wyglądał tak samo. Dzisiaj jak zwykle usiadłyśmy przy biurkach, ale żadna z nas nawet nie włączyła komputera.
– Tak sobie pomyślałam – odezwała się Wiolka, najmłodsza kobieta w dziale – że zabiorę męża w podróż. Zrobię mu niespodziankę, spakuję nas i pojadę do niego do pracy. Odbiorę go i ruszymy w trasę, żeby spędzić gdzieś romantyczny weekend.
– Fajny pomysł – pochwaliłam, zazdroszcząc jej młodości, braku dzieci i braku obowiązków. – To pewnie niesamowicie ekscytujące tak zaszyć się i cieszyć się sobą przez tych kilka dni.
– A wy wyjeżdżacie gdzieś na długi weekend? – zwróciła się do mnie Mirka, która przyszła do pracy wieki temu, zaledwie tydzień po tym, jak mnie zatrudniono. Od lat siedziałyśmy biurko w biurko w tym samym mdłym pokoju. Przez te wszystkie lata zżyłyśmy się ze sobą. Czasami miałam wrażenie, że Mirka wiedziała o mnie więcej niż moja matka, ale przez to, że ja zostałam przyjęta jako pierwsza, często patrzyła na mnie jak na szefową, co faktycznie przekładało się na obowiązki. Wykonywała wszystko, co jej kazałam, i zawsze, ale to zawsze pytała mnie o zdanie, gdy musiała coś zrobić sama. Nie umiałam stwierdzić, czy aż taka czuła się ode mnie zależna, czy też mimo tylu lat pracy w urzędzie nadal nie odnajdywała się w obowiązkach. Prędzej to pierwsze. Nie chciało jej się myśleć ani wysilać, więc czekała na moje wytyczne. Nie przeszkadzało mi to. Miałam w niej więc i przyjaciela, i pracownika.
– Nie wiem – przyznałam szczerze. – Nie wydaje mi się, żeby mój mąż mógł wziąć więcej wolnego.
– Jacek to dał sobie chomąto założyć na szyję, a teraz nim orzą – podsumowała.
– Chce zostać dyrektorem oddziału – wyjaśniłam ambicje męża, czując w jej słowach lekką ironię.
Pokiwała głową z uznaniem, co uświadomiło mi, że źle zrozumiałam jej intencje. Zamiast ironii przepełniały ją zazdrość i podziw. Nieraz słyszałam od kobiet w naszym mieście, że trafił mi się najlepszy facet w okolicy. Ambitny, dobrze zarabiający, rodzinny. Dziękowałam wtedy i uśmiechałam się, bo co miałam mówić? Narzekać na kogoś, kogo uznawały za boga? Patrzyłyby wtedy na mnie jak na niewdzięczną babę. Taką, której nic nie zadowoli, która jęczy bez powodu i której nikt przez to nie lubi. Z biegiem czasu wytłumaczyłam sama sobie, że wiele małżeństw żyje tak jak my. Z pozoru idealnie, a w środku zgliszcza uczuć.
– Co ja bym dała za tak wysoko postawionego męża, kogoś tak ambitnego? – piała nad nim, potwierdzając, co przed chwilą zrodziło się w mojej głowie. – Mojemu Jarkowi to nic się nie chce. Na wszystko kładzie lagę – zaśmiała się, a potem podjechała do mnie krzesłem obrotowym na kółkach. – A będąc przy tym temacie, wiesz, o co on mnie ostatnio zapytał?
Jej ściszony głos sprawił, że przysunęłam się bliżej zaciekawiona, bo Mirka miała to do siebie, że chętnie dzieliła się każdym, nawet najbardziej pikantnym szczegółem ze swojego życia.
– Spotkanie swingersów.
– A co to? – Zmarszczyłam brwi nieświadoma znaczenia tego słowa.
– Kilka par umawia się w jednym miejscu, a potem wymieniają się między sobą partnerami i każdy uprawia seks z kimś innym, ale nie ze swoim małżonkiem.
– Co ty mówisz? – nie dowierzałam, przyglądając się jej uważnie, bo mimo wszystko miałam nadzieję, że to był jednak żart. – I tak przy wszystkich? W jednym pokoju?
– Niektórzy wychodzą do kibla czy gdzieś indziej, ale zazwyczaj zostają w jednym pomieszczeniu. Posuwają się wszyscy ze wszystkim i rzecz jasna za zgodą wszystkich.
Uchyliłam usta z szoku, a usta Mirki rozciągnęły się w uśmiechu. Wiedziała, że udało jej się mnie zszokować.
– Skąd o tym wiesz? – wypaliłam szybko.
– Bo mi pokazał. – Zakryła dłonią oczy, jednocześnie kiwając głową. – Też nie byłam świadoma, więc pokazał mi nagranie. Wiesz, jak się przy tym uśmiechał? Jak mu się oczy świeciły? Oblizywał się, jakby miał zaraz swoim językiem świdrować waginy. Myślałam, że pęknę ze śmiechu. A jaki był zły, kiedy mu odmówiłam. On myślał, ba… był pewien, że jak mi pokaże, to ja się zapalę do pomysłu i zacznę dopytywać o wolne terminy na kolejne spotkanie.
– Całkiem zdurniał. W życiu bym nie powiedziała, że Jarek ma takie pomysły.
– Kiedyś mi się wydawało, że chłop na starość się uspokaja, a tu zupełnie odwrotnie. Przygód mu się zachciało. Zrozumiałabym, gdyby miał wygląd twojego męża, wtedy to mógłby iść na seks…
– Co? – zaśmiałam się. – Jacek ma piwny brzuch i…
– Ale jest przystojny i elegancki – dodała, wchodząc mi w słowo. – Jest na czym oko zawiesić. A mój to taki… byle jaki jest.
– Garnitur jest elegancki – poprawiłam ją. – Nie on.
– Wy oboje tak pięknie razem wyglądacie. Gdybym może miała twój wygląd, te blond włosy, tę idealną cerę bez zmarszczek i to ciało jak u modelki, może patrzyłabym na to inaczej.
– A co mają blond włosy i uroda do seksu pozamałżeńskiego?
Mirka wzruszyła ramionami, a zaraz potem uśmiechnęła się szeroko.
– Zgodziłabyś się?
– Na seks z nieznajomymi? – Uniosłam brwi zaskoczona, że w ogóle mnie o to pyta.
– Tak. – Kiwała głową podekscytowana.
Przyglądałam się jej uważnie, nie mogąc zrozumieć, czy żartuje, czy też naprawdę czeka na odpowiedź. Być może, tak jak w przypadku pracy, oczekiwała mojej akceptacji. Czyżby czekała na to, że powiem jej, jak to sama chciałabym spróbować czegoś nowego i ekscytującego? Prawda była taka, że nigdy o tym nie myślałam. Nie oczekiwałam już zbyt wiele. Moje małżeństwo trwało dwadzieścia lat. Czas, w którym bywały momenty dobre, ale i takie, które przyprawiały mnie o chęć zamordowania męża. Seks pozostawał jednak taki sam – niezależnie od tego, jaką mieliśmy w związku energię. Mirka nie wiedziała, że Jacek w ogóle nie miał wyobraźni. Był leniwy w seksie i najlepiej według niego było wtedy, kiedy to ja robiłam wszystko, a on tylko leżał, zadowolony z siebie. Komuś takiemu nie chciałoby się nawet wysilić, żeby bzyknąć nieznajomą, bo musiałby jej coś pokazać, starać się ją zadowolić, zadbać o jej potrzeby. Tylko ja zgadzałam się na taką bierność i obojętność. Wieki temu wytłumaczyłam sobie, że praca go tak stresuje i wykańcza, że już nie ma weny na seks i wysilanie się w domu. Wszystko przez wypalenie. Przez to, że całe dni spędzał w pracy na zarządzaniu ludźmi, na dbaniu o ich potrzeby, na budowaniu imperium. To właśnie mnie przekonało, że wypalenie zawodowe spowodowało u niego potrzebę oddania pola komuś choć w jednej dziedzinie – w domu, w seksie. Być może gdybym ja była bardziej temperamentna, bardziej wymagająca, nasze pożycie wyglądałoby inaczej. Teraz jedyne słowo, jakim można je było określić, to to, którego nikt nie lubił: monotonia.
– Pani Ado – usłyszałam z boku głos kierownika, który wybawił mnie od dalszej rozmowy z Mirką.
– Wrócimy do tematu – szepnęła, gdy wstałam, by zrównać się wzrokiem z szefem.
– Tak? – zapytałam z uśmiechem na ustach.
– Możemy do mnie na chwilę? – Powaga na jego twarzy sugerowała, że coś przeskrobałam.
Biorąc pod uwagę, jak niewiele robiłam, nie mogłam mu aż tak podpaść, by wzywał mnie do siebie na dywanik, bo w zasadzie nie miał mnie za co ukarać. To musiało być coś innego. Może premia? Uśmiechnęłam się na tę myśl. Fajnie jest dostawać kasę ekstra… Tylko na co bym ją wydała? Nowe buty? Może jakiś masaż? Niczego mi w zasadzie nie brakowało. Przynajmniej nie materialnego.
Nie marnując jednak czasu, ruszyłam za nim. Zamknęłam za sobą drzwi i usiadłam na krześle. Starym, tak samo wiekowym jak burmistrz. Mieszkańcy uwielbiali go do tego stopnia, że przy każdych wyborach miał wręcz zagwarantowaną posadę. Dzięki temu w urzędzie panował spokój. Nie niepokoiły nas zmiany, zwolnienia czy szalone pomysły na unowocześnianie. Działaliśmy tak samo od nastu lat. Każda z nas na tej samej posadzie, każda z nas niezadowolona z pracy, ale wystarczająco szczęśliwa, by nie rzucać etatu. No bo w której pracy można było wyłączyć komputer kwadrans przed zakończeniem dnia i wyjść jakby nigdy nic? Żadna z nas nie zostawała po godzinach ani nie brała pracy do domu. Dostawałyśmy pensje niezależnie od tego, ile zrobiłyśmy. Trafiały się trzynastki, bony świąteczne, a nawet nagrody. Tylko to nas trzymało, bo chęci już dawno wygasły.
Burmistrz wziął głęboki oddech. To starość musiała go tak przygniatać, bo z roku na rok miał coraz mniej siły i werwy. Natomiast z tym samym zaangażowaniem robił przekręty. A to na projektach unijnych, a to na remontach. Ludzie mówili, zresztą my wiedzieliśmy od chłopaków z terenu, że gdy budowali szkołę, jemu odnowili dom – z tych samych materiałów. Faktury szły na urząd, materiały zarówno na plac przed szkołą, jak i na podwórko burmistrza, ale nikt nic nie mówił, a potem, przy kolejnych wyborach, składał obietnice odnowienia tego czy tamtego w zależności od tego, co potrzebował zrobić u siebie na podwórku. Pracownicy urzędu śmiali się, że jakby było możliwe, wybudowałby sobie autostradę do domu za forsę podatników. Sądzę, że mieszkańcy byli tego świadomi, ale zgadzali się na taki układ, wiedząc, że on jednak coś dla miasta robił. Dużo się zmieniało dzięki niemu, więc mimo wszystko wyborcy darzyli go zaufaniem.
– Mam dla pani złą wiadomość – zaczął, poprawiając się w fotelu. Odchylił się, eksponując swój brzuch, co wyglądało tak, jakby się chciał ode mnie odsunąć albo pokazać, jak bardzo się spasł.
– Proszę mówić – powiedziałam, uśmiechając się do niego, mimo że ta zła wiadomość oznaczała jedno: brak premii. Pewnie ochrzan za coś. Może nawet za gadanie o seksie w miejscu pracy, gdzie potencjalny petent mógł nas usłyszeć. Albo nawet za gadanie ogólnie, bo przecież nie powinnyśmy plotkować, tylko brać się za pracę.
– Wie pani, że teraz to wszystko robimy komputerowo, a pracę wykonywaną ręcznie minimalizuje się do zera. Taki to już czas nadszedł, że ludzie popełniają więcej błędów niż maszyny.
Przytaknęłam, zastanawiając się, o jakim błędzie bredził ten starzec. Czyżby ktoś na mnie złożył skargę? Tylko czemu ten niezadowolony petent nie przyszedł najpierw do nas, do mnie z pretensją? Kto to mógł być? Kogo w ostatnich dniach mogłam wkurzyć? Nie, nie doszło z nikim do nieprzyjemnej sytuacji. W zasadzie nawet przez zaskakująco długi czas panował spokój. Nie trafił się żaden awanturnik.
– W związku z tym musimy zredukować dwa etaty – zawyrokował, a mnie przeszedł dreszcz. Zrozumiałam w lot, że on mnie zwalniał. – Pani praca jest w pełni zastąpiona komputerem, dodatkowo z działu jest pani najwolniejsza. Pani Mirka zaraz za panią.
– Więc postanowił nas pan wywalić, tak? – zapytałam rzeczowo, ułatwiając mu sprawę.
– Nie wywalić – sprzeciwił się, nachylając się odrobinę w moim kierunku. – To jest po prostu redukcja etatów.
– To jest to samo, tylko ładniej nazwane.
– Niech pani nie będzie na mnie zła. Ja po prostu wypełniam odgórne polecenia.
– Czyje? – zapytałam odważnie, co zbiło go z tropu.
Uniknął odpowiedzi i podsunął mi wypowiedzenie umowy o pracę pod nos. Zerknęłam na nagłówek. Za porozumieniem stron – czego innego mogłabym się spodziewać?
– A odprawa?
– Musiałbym zwolnić co najmniej dziesięciu pracowników, a na razie muszę tylko dwie osoby.
– Czyli nie należy mi się? – podsumowałam jego wypowiedź.
– Chciałaby pani, żebym zwolnił aż dziesięć osób po to, by dostała pani odprawę od zwolnień grupowych?
– Mnie inni nie interesują, proszę pana. Tylko moja sytuacja. To, że mam czterdzieści dwa lata i będę bezrobotna.
– Jest pani przecież taka młoda, z dobrym wykształceniem, doświadczeniem. Szybko pani coś znajdzie. Jestem tego pewien.
– A ja nie – rzuciłam z przekorą.
– Przecież nawet nie musi pani pracować. Pani mąż to tak wysoko postawiony człowiek.
– Pan żartuje, prawda? – Zmarszczyłam czoło poirytowana, że wyciągnął akurat taki argument. Co miała do tego praca mojego męża?
– Przepraszam – zreflektował się po tym, jak posunął się za daleko. – To nie moja sprawa. Po prostu zżyłem się z panią i żal mi patrzeć, że akurat panią, z takim stażem, muszę odprawić.
– Są z mniejszym stażem – podpowiedziałam mu. – Jak Wiolka.
– Ale lepiej pracują.
Gdybym wiedziała, że grozi nam zwolnienie, sama bym się lepiej przykładała. Wzięłam za pewnik moją ciepłą posadę, która, jak się okazało, ostygła tak szybko jak gówno w przerębli. Mogłabym kłamać o tym, jak bardzo się przykładam, albo błagać go o szansę, ale nie zrobiłam tego. Nie lubiłam tej pracy. Nie na tyle, by o nią walczyć. Wstałam dumnie.
– Jak pani chce, może pani odejść już dzisiaj, a okres wypowiedzenia spędzi pani w domu albo na szukaniu nowej pracy. – W jego głosie wyczuwałam ekscytację, tak jakby chciał mi podświadomie zakodować, że właśnie zrobił mi prezent, pozwalając mi porzucić miejsce pracy już dziś.
– Dziękuję – powiedziałam bez żalu w głosie.
Wracając do biurka, przy którym spędzałam osiem godzin codziennie od dobrych czternastu lat, czułam z jednej strony żal, że ten czas dobiegł końca, a z drugiej zadowolenie, że ktoś podjął za mnie tę decyzję. Gdzieś tam głęboko w środku cieszyłam się na myśl o pustym i cichym domu po tym, jak wszyscy z niego wyjdą. Marzyłam o kawie wypitej powoli i bez pośpiechu w promieniach słońca, na leżaku na tarasie. Zasługiwałam na to. Na przerwę, na zwolnienie obrotów. Może szef miał rację, mówiąc, że wcale nie potrzebowałam pracować i mogłam cieszyć się spokojem na koszt męża, który, jak zauważył mój pracodawca, zarabiał wystarczająco dużo. Zastanawiałam się, co w pierwszej chwili sprawiło, że zdecydowałam się na etat. Od razu przypomniałam sobie początki naszej rodziny. Czas, gdy myśląc o dzieciach, postanowiliśmy wziąć kredyt na dom. Kupiliśmy po kimś stan surowy i wyszykowaliśmy go, topiąc w nim masę pieniędzy. Przeliczyliśmy się z oszacowaniem kosztów, co w rezultacie doprowadziło nas do tego, że poza kredytem hipotecznym musieliśmy jeszcze dobrać kredyt konsumencki, by starczyło nam na meble. W pewnym momencie, gdy siedzieliśmy w banku i podpisywaliśmy umowę z wysokim oprocentowaniem, Jacek zapytał, czy nie powinniśmy się poddać, sprzedać dom i wziąć coś mniejszego. Zawahałam się tylko na chwilę. Zależało mi na tym, by zagwarantować dzieciom odpowiednie miejsce do dorastania, a ta dzielnica właśnie taka była – prestiżowa. Nasze życie dopiero się zaczynało, więc kiedy jak nie wtedy mieliśmy mierzyć wysoko. Byliśmy młodzi, pełni nadziei. Wystarczały ręce do pracy i nasza miłość. Mieliśmy wtedy tylko dwoje dzieci, a Jacek jeszcze nie objął managerskiego stanowiska, które zagwarantowałoby nam dobrą pensję. Mimo to złożyliśmy podpisy trzęsącymi się dłońmi. Wtedy byliśmy sobie równi i chyba właśnie przez to szczęśliwi. Musiałam iść do pracy, bo Jacek na mnie polegał, by wyrobić się z opłatami, utrzymaniem domu i spłatą kredytów. Zaległości topniały, więc pojawiały się nowe cele. Marzyliśmy o tym, by choć raz na rok wyjechać za granicę na wakacje – było na co odkładać. Potem z każdym dzieckiem koszty się powiększały, a ja wiedziałam, że nawet państwowe grosze są lepsze niż siedzenie w domu. Jacka awanse zaczęły się tak naprawdę jakieś dziesięć lat temu, może nawet później, więc bez mojej pensji z czwórką dzieci kulelibyśmy finansowo.
– Zwolnił mnie – ogłosiłam, wchodząc do działu.
– Co?! – Mirka zerwała się z krzesła i podeszła do mnie oszołomiona, ale szybko połączyła fakty. – Tylko ciebie czy innych też będzie wywalał?
Nie mogłam się dziwić jej reakcji, bo w przeciwieństwie do mnie potrzebowała tego etatu jak powietrza. Jej sytuacja była dużo gorsza niż moja. Wszystko przez jej męża, który jako budowlaniec miał pracę sezonową i niepewny dochód.
– Jeszcze jedna osoba poleci – przekazałam zgodnie z prawdą – ale nie pytaj mnie kto, bo mi nie powiedział. Uargumentował moje zwolnienie tym, że najgorzej pracuję, co rzecz jasna jest prawdą – uśmiechnęłam się, wypowiadając ostatnie słowa.
– Ada – potrząsnęła mną Mirka – do ciebie chyba nie dotarło. Wywalił cię! Dziewczyno!
– Dotarło. – Wyswobodziłam się z jej rąk, chwyciłam torebkę, do której wrzuciłam rodzinne zdjęcie stojące przez te wszystkie lata w kącie biurka, a potem upiłam z kubka na moim biurku łyk kawy, tej dobrej, droższej. – Dziękuję za wspólne lata pracy, za pogawędki i wsparcie. – Posłałam im uśmiech. Każdej po kolei za wyjątkiem Wiolki, która dopiero co zaczęła tutaj pracę. – A teraz wybaczcie, moje drogie, ale idę do domu!
Wprawiłam je w zaskoczenie, gdy odwróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju. Przeszłam przez korytarz w wyśmienitym nastroju, co zupełnie nie pasowało do sytuacji. Do mnie jednak powoli docierało coś zupełnie innego. Powinnam była rzucić tę robotę wieki temu. Po co ja się tak kisiłam? Tak męczyłam przez te wszystkie lata? Wyżywałam się na mężu i na dzieciach, bo zgorzkniała, zmęczona i wypalona nie miałam już siły na dom. Zmarnowałam swoją energię na obcych ludzi, podczas gdy domownicy mieliby ze mnie większy pożytek. I w imię czego? Marnej urzędowej pracy bez szans na awans i podwyżkę? Jaka ja byłam głupia! Czemu na to wcześniej nie wpadłam? Powinnam wrócić i uściskać burmistrza, że podjął za mnie tę decyzję.
Wsiadłam w auto i włączyłam radio. Szukałam odpowiedniej piosenki, by oddała dobrze mój nastrój. Śpiewałam w najlepsze, ciesząc się z wolności. Nawet okno na chwilę uchyliłam, choć zimne powietrze chłostało boleśnie moje policzki ostrymi podmuchami.
Wróciłam do domu. Kiedy stałam tak przed miejscem, które kiedyś bardzo kochałam, zobaczyłam, jak bardzo je zaniedbaliśmy. Już nie rosły nigdzie kwiatki, trawa wypłowiała, a gdzieniegdzie nawet wytarła się do gołej ziemi. Pod parapetami zacieki od wody pomieszanej z zielonymi glonami ciągnęły się aż do podmurówki, a ta z kolei już kilka lat temu powinna być pomalowana, bo łuszczyła się jak spalona od słońca skóra. To nie tak, że dopiero teraz olśniło mnie, że nasz dom wymagał dużego nakładu pracy. Wcześniej też to widziałam, ale nie miałam siły, by cokolwiek zrobić. Nawet zatrudnienie kogoś z zewnątrz nie wchodziło w grę, bo na mnie spadłoby wybieranie farb, pilnowanie człowieka czy sprawdzenie jakości pracy. Obiecałam sobie, że teraz to nadrobię. Teraz w końcu miałam czas. Mogłam zapomnieć o urzędzie raz na zawsze i zacząć żyć pełną piersią. Zadbać o coś, co kiedyś nazywałam szczytem swoich marzeń. Poświęcić rodzinie więcej czasu, porozmawiać z nimi. Tak na spokojnie, tak jak to Jacek określił – jak w filmach. Z każdą kolejną upływającą chwilą czułam się tak, jakby to bezrobocie było wygranym losem na loterii.
Tak jak sobie wymarzyłam, zaczęłam od kawy na tarasie. Słońce przypiekało. Świeciło mi w twarz, ale nie uciekałam, nie zasłaniałam się. Potrzebowałam jego ciepła, tego wręcz fizycznego nagrzania skóry. Schowałam się tylko przed wiatrem, zawinęłam szczelnie w koc i usiadłam na plastikowym i lodowatym leżaku. Choć temperatura nie pozwalała na długie siedzenie, rozkoszowałam się chwilą. Ciszą. Odmawiałam wejścia w mury, bo w taki przecież sposób spędzałam do tej pory każdy dzień, a teraz niczego tak nie potrzebowałam jak zmiany. Jak tchnienia radości. Jak widoku błękitnego nieba, co pod koniec roku nie zdarzało się często.
Siedziałabym tak jeszcze dłużej, ale zadzwonił telefon – domowy. Zerwałam się z miejsca, potem jednak wyhamowałam i powoli doszłam do aparatu. Zastanawiałam się, gdzie ja się tak śpieszę. Ciągle czuję tę presję, że muszę coś na już, na teraz. Ciągle pospieszam samą siebie zła, że samochód za wolno jedzie, że dzieci grzebią się z jedzeniem, że zajmują zbyt długo łazienkę, że Jacek mimo tak wysokiego stanowiska nadal wraca późno, a my przez to mamy tak mało czasu razem, który starałam się w pośpiechu wypełnić… Ta myśl mnie zatrzymała. Pokręciłam głową. Tego to już dawno nie robiliśmy – nie spędzaliśmy ze sobą czasu. Tak czy siak śpieszno mi było do położenia się do łóżka, by coś obejrzeć lub poczytać. Ciągle byłam w biegu. Postanowiłam to zmienić. Nadszedł czas na nową mnie!
Sięgnęłam po słuchawkę przekonana, że to pewnie Mirka nie mogła już dłużej usiedzieć i musiała dowiedzieć się pikantnych szczegółów z naszej rozmowy z burmistrzem. Tyle że ja nie zachowałam dla siebie nic takiego, czego już jej nie przekazałam.
– Halo? – zgłosiłam się.
– Dzień dobry, dzwonię z gabinetu doktora Myszkiewicza… – przedstawiła się kobieta z miłym, ciepłym głosem. – Próbowaliśmy się dodzwonić do doktora Borny…
– Do kogo? – uśmiechnęłam się pod nosem, sądząc, że to pomyłka. Mój mąż nie miał tytułu doktora.
– Do doktora Borny, Jacka Borny – doprecyzowała, a ja już chciałam jej wyjaśniać, że to pomyłka, kiedy ona, intrygując mnie, dodała: – Musiał zmienić numer telefonu.
– Tak, zmienił – potwierdziłam. – Ale kilka lat temu.
– Tak sądziłam. W każdym razie dzwonię, żeby przypomnieć o badaniu. Doktor Borna nie stawił się przez ostatnie lata na żadne badania kontrolne, a teraz, kiedy dostaliśmy jego zlecenie, muszę się z nim pilnie skontaktować, więc…
– Badania czego? – dociekałam. – Dzwoni pani z kliniki Atlas?
Dziwiło mnie, że kobieta pracująca dla mojego męża zadawała sobie trud, by dzwonić do mnie, do domu, kiedy mogła iść na najwyższe piętro do administracji i porozmawiać z nim osobiście.
– Nie, z kliniki leczenia niepłodności – wyjaśniła, a ja usiadłam na krześle.
– To jakaś pomyłka. My nigdy z tym nie mieliśmy problemu – dodałam żartem, mając na myśli naszą czwórkę dzieci, których poczęcie przyszło bezproblemowo.
– Doktor Borna wykonał u nas wazektomię prawie dziesięć lat temu…
Uchyliłam usta z szoku. Nie powiedział mi o tym. Nigdy nawet nie rozmawialiśmy o tej procedurze. Czemu wykonał ją za moimi plecami? Wstydził się? A może tak bardzo nie chciał dzieci, że zdecydował za nas oboje, za mnie… sądząc, że ja wyskoczyłabym któregoś dnia z szalonym pomysłem zrobienia sobie kolejnego potomka. Przecież to niedorzeczne! Ogarnęła mnie irytacja, ale szybko się otrząsnęłam. Dopuszczałam myśl, że moje nastawienie, moje warczenie na niego spowodowało, że odsunął mnie od decydowania w tak poważnym temacie. Z drugiej strony musiał przecież wiedzieć, że gdyby mi powiedział, od razu bym się zgodziła. Nie prosiłabym go o wstrzymywanie się. Rozdział poświęcony ciążom już zamknęłam. Nawet ucieszyłabym się, wiedząc, że teraz on wziął na siebie antykoncepcję. To mi z kolei przypomniało o czymś innym. Po co przez te wszystkie lata brałam tabletki? Mogłam przecież żyć bez żadnego świństwa, a tak trułam się chemią dla seksu raz na tydzień albo i rzadziej tylko dlatego, że on bał się powiedzieć. Rozumiem, że to jego ciało, ale skoro decydowanie o nim wpływało też na moje ciało, był mi to winien. Czy nie na tym polega małżeństwo?
– Przekażę mężowi – odezwałam się w końcu, budząc się z zamyślenia.
Podziękowała mi i rozłączyła się. Wróciłam na taras, ale kawa już nie smakowała mi tak jak wcześniej, nawet słońce zaczęło mnie denerwować, a zimno dokuczać. Leżak uwierał w tyłek, mimo że jeszcze chwilę temu mogłabym tutaj, zawinięta w koce, zasnąć.
Tysiące myśli przebiegało mi przez głowę. Co się z nami stało? Przestaliśmy rozmawiać, ale kiedy? Z jakiego powodu? Może z pośpiechu, może z braku czasu, który oboje dzieliliśmy między pracę na pełny etat a życie rodzinne.