Garnet tom 4. Rozstanie - Karolina Wójciak - ebook + audiobook
BESTSELLER

Garnet tom 4. Rozstanie ebook i audiobook

Karolina Wójciak

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

106 osób interesuje się tą książką

Opis

Montana, 1898 rok.

Po ataku niedźwiedzia na Isabelle, małżeństwo zostaje wystawione na próbę. Bliscy, chcąc pomóc Williamowi uporać się z tragedią, namawiają go do zakończenia związku. Utrata Isabelle jest jednak dla Williama ciosem zadanym prosto w serce. Niespodziewany list od hrabiego Swantona z propozycją anulowania małżeństwa zmusza go do podjęcia niezwykle trudnej decyzji. Czy woli żyć nadzieją na odzyskanie żony czy przeciwnie odzyskać wolność.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 53 min

Lektor: Janusz ZaduraPaulina Holtz
Oceny
4,7 (454 oceny)
373
53
18
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
janinamat

Z braku laku…

Zakończenie serii, ale słabe to było.
71
ewamonika19

Nie oderwiesz się od lektury

Garnet to seria z innejj bajki , czytajac przenosimy sie w gory do Garnet I czujemy sie jak sasiedzi Izabell I Williama obserwujac ich z boku, zal sie z mnjmi rostawac, mam nadzieje ze autorka dopisze kolejne czesci
60
KatarzynaK1982

Z braku laku…

moim zdaniem nie potrzeba jest ta część, spokojnie można było zakończyć na 3. A tak, gdzieś urok książki odleciał, rozczarowanie 4 częścią pozostał.... nie, to nie było fajne
95
u1703

Dobrze spędzony czas

Trochę jestem zawiedziona. Jakoś mało Izzie było i jej zachowanie w stosunku do siostry było irytujące i naiwne. Zakończenie też mnie nie powaliło.
62
Beatka0606

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!!! Genialna!!! Polecam bardzo. Sama do jeszcze wrócę do tej serii. ❤️❤️❤️
40

Popularność




© Copyright by Karolina Wójciak, 2024

Nashville, październik 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Justyna Luszyńska

Pierwsza korekta: Małgorzata Starosta

Druga korekta: Agnieszka Mąka

Skład DTP: D.B. Foryś – dbforys.pl dbforys.pl

Projekt okładki: Karolina Wójciak

Wykonanie okładki: Justyna Knapik – Justyna Es - Grafik

Żaden fragment książki nie może być publikowany ani wykorzystywany w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy.

Wydanie I

ISBN: 978-83-67308-49-6

Wszystkim zakochanym w romansie na Dzikim Zachodzie, którzy nie przypuszczali, że są w stanie znaleźć w swoim sercu malutkie miejsce dla niego.

Bez Was Garnet byłoby tylko tekstem, a tak jest wachlarzem emocji!

William

Kiedy usłyszałem Isabelle krzyczącą moje imię w tak przerażający sposób, wiedziałem, że coś jest nie tak. Słyszałem to w jej głosie. Wybiegłem z domu i gdy zobaczyłem niedźwiedzia, zamarłem. Świadomy, jak istotny jest tu czas i że jeśli ja nic nie zrobię, niedźwiedź ją zaatakuje, przystąpiłem do działania. Wpadłem z powrotem do środka, chwyciłem rewolwer i wyskoczyłem z nim przed dom. Krzyknąłem do niej, bo chciałem, żeby położyła się na ziemi, a nie stała na linii ognia, blokując mi możliwość oddania strzału. Widząc jednak, jak niedźwiedź galopuje ku niej, zrozumiałem, że on ją zaatakuje, zanim ja go zastrzelę. Uderzył ją łapą tak mocno, że aż poleciała do góry, po czym opadła na ziemię.

Strzeliłem po raz pierwszy. Niedźwiedź spojrzał na mnie. Biegłem do niego gotowy walczyć z nim gołymi rękami, aby tylko ocalić Isabelle. Ponownie wycelowałem. Trafiłem w szyję, a zraniony niedźwiedź zaryczał. Trafiłem go drugi raz, gdzieś w okolicę łopatki. Na jego czarnym futrze pojawiła się lepka krew. Miałem w bębnie jeszcze trzy kule. Byłem gotowy każdą z nich wpakować w jego cielsko.

Oddałem kolejny strzał. Tym razem chybiłem. Niedźwiedź wiedział już, że nie odpuszczę. Cały czas na niego szarżowałem. Zerknął raz jeszcze na leżącą na ziemi Isabelle, jakby się zastanawiał, czy ją ze sobą zabrać. Zatrzymałem się. Wycelowałem prosto w łeb. Poruszył się, więc jedynie go drasnąłem. Ponownie zaryczał z bólu, ale się poddał. Odwrócił się i uciekł.

Dobiegłem do Isabelle. Padłem przed nią na kolana. Leżała bez życia.

– Nie! – krzyknąłem, unosząc ją nieprzytomną. – Isabelle! Proszę, obudź się! – Odgarnąłem jej włosy z twarzy. Nachyliłem się i pocałowałem ją w głowę, modląc się w duchu, żeby otworzyła oczy.

Nawet nie dopuszczałem do głowy myśli, że ją zabił. Ona musiała żyć. Ona będzie żyć!

Przyłożyłem ucho do jej piersi. Serce nadal biło.

– Will! – Usłyszałem głos Franka.

– Jedź po doktora. Weź Huntera i gnaj ile tchu! – krzyknąłem.

Uniosłem delikatnie Isabelle z ziemi i wziąłem ją na ręce. Leżała bezwładnie. Nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. Marzyłem, aby się obudziła, zganiła mnie za to, że ją niosę, otrzepała suknię i powiedziała, że pójdzie sama. Wiedziałem, że to się teraz nie stanie. Zadowoliłbym się nawet, gdyby tylko uchyliła powieki i chociaż szepnęła, co ją boli. Niestety cisza piszczała mi w uszach. Nie odrywając od niej wzroku, modliłem się w duchu o cud.

Wniosłem ją do sypialni. Położyłem delikatnie na łóżku. Oglądając obrażenia zewnętrzne, wywnioskowałem, że niedźwiedź nie poturbował jej tak bardzo, ale wiedziałem, że zwierz miał ogromną siłę, a ona była drobna. Mógł nie rozerwać skóry, a mimo to zabić ją siłą uderzenia.

Zdjąłem jej rozerwany od pazurów gorset. Spodziewałem się ogromnej rany, ale zaledwie drapnął ją po skórze brzucha. Nic groźnego. Dlaczego więc nie odzyskiwała przytomności?

– Isabelle – szeptałem, głaszcząc ją po głowie. – Błagam, obudź się. Otwórz oczy. Słyszysz mnie? Nie rób mi tego… nie odchodź… nie zostawiaj mnie…

Ręce mi się trzęsły ze strachu. Nie wiedziałem, jak jej pomóc, co zrobić. Gdyby rana była otwarta, umiałbym ją opatrzeć, a tak? Byłem bezużyteczny, a ona leżała bez ruchu.

Żyła, to pewne, ale dlaczego się nie budziła?

– Przysięgam ci, że zabiję tego niedźwiedzia. Zdechnie na moich oczach, tylko się obudź. Tylko otwórz oczy… błagam…

Pracując w kopalni, napatrzyłem się na różne urazy i wiedziałem, co zawsze sprawdzał doktor. Przypadek Isabelle nie różnił się aż tak bardzo od górnika, którego uderzył odłamek skały. Ci najbardziej poszkodowani, ze zmiażdżoną piersią, bardzo szybko pluli krwią. Uchyliłem jej usta – czysto. To dobry znak. Odetchnąłem. Musi z tego wyjść. Musi.

Czas ciągnął się nieubłaganie wolno. Siedziałem przy niej, na zmianę modląc się i przeklinając Boga. Potem błagałem tego samego Boga o cud. Obiecywałem mu wszystko, aby tylko darował życie Isabelle.

Usłyszałem hałas przed domem, ktoś mnie wołał. Krzyknąłem, żeby dać znać, gdzie jesteśmy. Pierwszy do sypialni wpadł doktor Chamberlain. Za nim Palmer. Obaj przyjechali, choć zdziwił mnie widok tego drugiego, młodszego i zapewne mniej doświadczonego. Zrelacjonowałem im atak niedźwiedzia. Słuchali uważnie, co chwilę zadając pytania.

– Na którą stronę upadła?

– Gdzie mogła się uderzyć?

– Czy uderzyła w coś głową?

– Czy był tam gdzieś kamień lub inny twardy przedmiot?

– Czy krwawi?

Obaj odkazili ręce jakimś śmierdzącym płynem, a następnie pochylili się nad Isabelle. Jeden sprawdzał jej puls, drugi zaglądał w oczy.

– Reaguje – odparł Chamberlain. – To dobrze.

Pojawiła się we mnie nadzieja. Patrzyłem, jak sprawdzają stan Isabelle, i czekałem na informację. Chciałem, żeby jeden z nich, tylko jeden powiedział, kiedy się obudzi. Żaden jednak się nie odzywał. Tak jak ja, zajrzeli jej w usta. Chcąc przyspieszyć proces diagnozowania, odezwałem się:

– Już sprawdziłem. Nie ma krwi.

Lekarz skinął.

– Krew nie musi pojawić się od razu. To może potrwać – wyjaśnił. – Powinniśmy się upewniać co jakiś czas, dopóki nie potwierdzimy, czy obrażenia są rozległe.

Poczułem ukłucie w sercu. Tym jednym zdaniem zasiał we mnie wątpliwość. Do tej pory łudziłem się, że użyje czegoś, co postawi ją na nogi, jednak sposób, w jaki mówił, sugerował, że szykował się na długotrwałą obserwację.

Zaraz po tym podwinął jej koszulę. Dłońmi przesuwał po brzuchu.

– Sprawdzę organy – wyjaśnił mi. – Może jest jakieś pęknięcie.

– A wtedy co?

Zerknął na mnie przelotnie.

– Operacja.

Złapałem się za głowę. Operacja? Boże, ona jest taka młoda. Taka pełna życia.

On schodził coraz niżej. Próbowałem wyczytać z jego wyrazu twarzy, czy to, co czuje pod rękami, budzi w nim zastrzeżenia czy przeciwnie – uspokaja go. Nagle się zatrzymał w jednym miejscu – poniżej pępka. Przesuwał dłońmi.

– Doktorze Palmer, czy mógłby pan sprawdzić dla mnie macicę?

– Oczywiście.

W milczeniu dotykał Isabelle, a ja stałem w nogach łóżka, czując, jak serce pęka mi na pół. Palmer skinął głową, a Chamberlain podszedł do mnie bliżej.

– Czy jest pan, panie Dermott, świadomy stanu żony?

– Nie, ale mam nadzieję, że z tego wyjdzie. Czy coś jej uszkodził? W środku… w brzuchu? To chce mi pan powiedzieć. Potrzebna jest ta operacja, prawda? – zgadywałem, bo on milczał. – Mówże, człowieku! – naskoczyłem na niego.

– Macica pana żony jest wyraźnie powiększona. Zarówno ja, jak i doktor Palmer w badaniu palpacyjnym wyczuwamy powiększenie. Gdzieś takie. – Złożył dwie dłonie, jakby chciał w nich schować kulkę śniegu. – Pana żona jest przy nadziei.

Parę godzin temu cieszyłbym się jak dziecko z tej nowiny, teraz ból przeszył mnie na wskroś. Skręcało mnie w brzuchu. Uklęknąłem przy łóżku, przy głowie Isabelle. Nachyliłem się do niej, szepcząc jej o dziecku, o tym, że ma dla kogo walczyć, jeśli nie chce walczyć dla mnie. Mówiłem jej wszystko, co tylko przyszło mi do głowy, i czekałem.

– Dlaczego ona się nie budzi?

– Zapewne odniosła uraz głowy. Reaguje na światło, więc jest nadzieja.

Do sypialni wpadły Katie, Sue i Stella. Za nimi Mamie. Lekarz poprosił o przestrzeń, więc Sue i Mamie wyszły. Zarówno Katie, jak i Stella powiedziały, że nie wyjdą, choćby miał je końmi wyciągnąć. Obydwie zaczęły pytać, co się stało, jak to się stało i dlaczego Isabelle jest nieprzytomna. Słuchając wyjaśnień Chemberlaina, odnosiłem wrażenie, że on nie ma pojęcia, jak jej pomóc.

– Zabiorę ją do miasta – oświadczyłem, kiedy skończył tłumaczyć kobietom stan mojej żony.

– Odradzałbym – zaprotestował stanowczo lekarz. – Jeśli uraz jest krytyczny, nie dowiezie jej pan do miasta żywej. Jeśli uraz jest tylko i aż poważny, podróż może ją zabić po dojechaniu na miejsce. Jeśli uraz jest łagodny, powinna się obudzić.

– Czyli… – Zerwałem się na równe nogi. – Mam czekać, aż umrze?!

– Ona nie umrze – wtrąciła się Stella. – Będziemy przy niej czuwać i się modlić.

– To chyba jedyne wyjście – podsumował Chamberlain.

– Trzeba coś jeszcze zrobić, trzeba dokądś jechać, po innego lekarza – wymieniałem, nie mogąc się pogodzić z tym, że nic więcej dla niej nie zrobią.

– Panie Dermott… – Chamberlain dotknął mojego ramienia. – Proszę obchodzić się z żoną delikatnie. Nie poruszać zbytnio jej głową, masować ciało i rozgrzewać je, żeby pobudzać krążenie, poić co kilka godzin i czekać. Oczywiście obserwować. Jeśli coś się zmieni, proszę mnie zawołać. Zostawię Palmera u pana.

Złapałem go za koszulę, tuż pod brodą.

– Jeśli myślisz, że stąd wyjdziesz… – syczałem mu w twarz.

– William! – Stella dopadła do mnie i chwyciła mnie za rękę. – Uspokój się. To nikomu nie pomoże.

Kiedy go puściłam, Chamberlain poprawił sobie koszulę i kamizelkę. Wśród mieszkańców cieszył się ogromnym szacunkiem. Wiele razy udowodnił, jak dobrym jest lekarzem. Pomagał innym, zdawał się mieć ogromną wiedzę, a teraz, kiedy ja go potrzebowałem, rozkładał ręce.

– Przykro mi, że nie mogę więcej zrobić dla pani Dermott. Teraz wszystko w rękach Boga.

Zacisnąłem zęby. Chciałem coś uderzyć. Rozerwać na strzępy. Dlaczego to musiała być Isabelle, dlaczego nie ja? Dlaczego wyszła z lasu? Przecież powinna była być w szkole!

– Usiądź. – Stella przysunęła mi krzesło do łóżka.

Zmusiła mnie, abym zajął miejsce.

– Ja będę na zewnątrz – odezwał się Palmer. – Przyjdę za kwadrans.

Zostaliśmy sami. Katie płakała. Słyszałem, jak pociągała nosem. Podeszła do Isabelle z drugiej strony, chwyciła jej rękę. Chciałem warknąć na nią jak wilk. Odgonić ją. Nie mogłem patrzeć na bezwładne ciało Isabelle i bezradność ludzi dookoła niej. Zamknąłem jej drugą dłoń w moich. Zamknąłem oczy, oparłem czoło o nasze splecione palce i powtarzałem słowa przypadkowych modlitw, jakie wygrzebałem z pamięci.

Po jakimś czasie skrzypnęły drzwi, a do pokoju wszedł Palmer. Wykonał te same co poprzednio badania. Oczy, usta, uszy, brzuch. Na koniec, z racji tego, że w pokoju przebywało wiele osób, prosił, abym dyskretnie zajrzał, czy nie krwawi z miejsc intymnych. Po kilku takich sprawdzeniach zapytał, czy moglibyśmy rozebrać Isabelle, bo to ułatwiłoby ostatnie badanie. Nie pozwoliłem nikomu jej dotknąć. Zdejmowałem jej ubrania tak, aby nie przesunąć jej głowy o milimetr. Zostawiłem tylko halkę.

Obróciłem się do Palmera.

– Czy ja mogłem jej zaszkodzić, zabierając ją z polany? Niosąc ją do domu?

Wzruszył ramionami.

– Oparłem jej głowę o moje ramię, ale… na pewno nią poruszyła. Nie pomyślałem, że powinienem poczekać na was tam na polanie – wyrzucałem sobie pochopne działanie.

– Trudno powiedzieć, skoro znalazł ją pan już nieprzytomną. Gdyby była przytomna, a na skutek podniesienia zemdlała, mielibyśmy potwierdzenie, a tak niczego nie możemy być pewni. Niczego nie da się wykluczyć. Trzeba czekać.

Czekaliśmy kolejną godzinę. Może nawet dłużej. Palmer sumiennie wykonywał swoje badania aż do czasu, kiedy wrócił Chamberlain, który przyniósł jedną ze swoich książek. Bez zdradzania szczegółów, dyskretnie poprosił Palmera na stronę. Po chwili weszli do sypialni i straszy lekarz oznajmił:

– Jeśli jest obrzęk mózgu, można wywiercić dziurę w głowie, żeby dać płynom ujście.

Jego słowa sprawiły, że zaschło mi w gardle.

– Dziurę w głowie? – zapytała Stella, a on potwierdził. – Robił to pan kiedyś?

– Nie, Palmer też nie, ale obaj pracowaliśmy na ciałach.

Zapadła cisza.

– Decyzja należy do pana – zawyrokował lekarz.

– Co jest większym ryzykiem? Zostawić ją czy zrobić dziurę? – Skupiłem się na najważniejszym.

– I jedno, i drugie może być śmiertelne.

Zamknąłem oczy. Dlaczego ta decyzja spadała na mnie?

– Możemy też jeszcze poczekać – wznowił Chamberlain. – Palmer mówił, że od mojego wyjścia nic się nie zmieniło, więc może nie ma obrzęku mózgu.

– Panie doktorze… – Katie podeszła do nas. – Na początku kwietnia Izzie spadła z konia, miała wstrząśnienie mózgu. Wtedy od razu odzyskała przytomność. Wymiotowała, potrzebowała asysty w chodzeniu, ale straciła przytomność na krótko. Mama mówiła, że może kwadrans.

– Może to ponowny uraz głowy i stąd ten stan? – Zerknął na pacjentkę. – Poczekajmy, będziemy wiercić, jeśli do wieczora się nie obudzi, i oczywiście, jeśli pan się zgodzi. Bez pana zgody niczego nie zrobimy.

Katie i Stella przynosiły ciepłą wodę w termoforach i ogrzewały nogi Isabelle. Nie podobało mi się, że ją dotykają, odkrywają, że unoszą jej nogi.

– William. – Stella dotknęła mojego ramienia. – Idź się przejść.

– Nie! – syknąłem. – Ja jej nie zostawię. Jeśli stąd wyjdę, a ona… – Urwałem, nie mogąc nawet dokończyć, że miałaby umrzeć, gdy mnie przy niej nie będzie.

– To nie jest klątwa – odparła Stella.

– Nie?! – Zerwałem się na równe nogi. – A co? Bóg ją pobłogosławił? Co to jest, jeśli nie klątwa?!

– To był wypadek. Nieszczęśliwy wypadek, a ona z tego wyjdzie. Bądź dobrej myśli. Nie poddawaj się.

– Milcz, kobieto! – warknąłem na nią.

– Nie będę milczała. Muszę ci pomóc.

– Nie chcę twojej pomocy! Idź stąd! Ty też! – krzyknąłem na Katie.

Stella się nie poddawała. Stanęła naprzeciw mnie.

– Możesz na nas krzyczeć, możesz mówić, co tylko ślina ci na język przyniesie, ja się nie boję. My też ją kochamy, tak jak ty. My też chcemy, żeby się obudziła. Serce mi krwawi, jak na nią patrzę i jak patrzę na ciebie.

Podeszła i mnie objęła. W pierwszym odruchu chciałem ją odepchnąć. Nie potrzebowałem tego. Jednak ona trzymała mnie mocno.

– Módl się, żeby wróciła.

– Bóg mi nie pomógł trzy razy, czemu miałby mi pomóc teraz?

– Bo teraz jest inaczej i dobrze o tym wiesz.

Odepchnąłem ją od siebie. Patrzyłem na nią z wściekłością. Jakiś czas temu przyszła do mnie mówić o delikatności Isabelle, o tym, że moim obowiązkiem jest jej pomóc, a nie dawać jej za dużo pracy. Twierdziła, że charakter Isabelle nie pozwoli jej odmówić, więc to ja muszę być tym, który wie, kiedy przestać. Zwracała moją uwagę na to, że zrobiłem z Isabelle pracownika, podczas gdy powinna być tylko moją żoną, z którą dzielę sypialnie. Jej słowa, w świetle nowiny, jaką usłyszałem chwilę temu, powróciły jak bumerang.

– Powiedziała ci coś? – zapytałem wściekły, że to nie ja pierwszy się dowiedziałem.

Stella najpierw przyglądała mi się skupiona, a po chwili zrozumiała, o co pytałem.

– Nie, myślę, że ona sama nie wiedziała. Ja się po prostu poznałam. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Za duże mam doświadczenie.

– O czym wy mówicie? – odezwała się Katie.

– Isabelle spodziewa się dziecka – wyznała Stella.

– Mój Boże… jaka szkoda…

– Zamknij się! – huknąłem na nią, co ją wzburzyło.

Do tej pory znosiła moje warczenie. Teraz zobaczyłem ogień w jej oczach.

– To moja siostra! Ty się zamknij! Nie masz prawa tak do mnie mówić!

– Mam, bo uważasz, że…

– To twoja wina! – krzyknęła płaczliwie Katie

– Katie! – Stella stanęła obok niej. Chwyciła ją za rękę. – Nie możecie sobie tego robić. Ani ty, ani Willy. Nie jesteście w przeciwnych drużynach. Dla dobra Isabelle zachowajcie spokój. To nie jego wina i nie twoja, i nie Isabelle.

– To moja wina – szepnąłem.

– Nie! – Stella podeszła teraz do mnie. – Ona żyje! Nie waż się nawet poddawać!

Obecność Stelli działała mi na nerwy tak samo jak Katie, jednak pierwsza była potrzebna, abyśmy nie pozabijali się z drugą. Oczekiwanie torturowało każde z nas. Na szczęście w pewnym momencie obie wyszły, bo Stella zaproponowała przygotowanie posiłku. Nie wiem, kto miałby go jeść, ale nie wnikałem. Zostałem z Isabelle sam. Dotknąłem dłonią jej brzucha. Tak dobrze znałem te kształty, tę skórę, tę kobietę.

– Isabelle, proszę… – szepnąłem do niej. – Błagam cię. Otwórz oczy…

Ani drgnęła.

Tkwiłem tak przy niej, odmawiając odejścia, nieważne, kto prosił, abym się przeszedł, umył, zjadł czy poszedł za potrzebą. Oni nie rozumieli, że dla mnie nic się nie liczyło. Tylko ona. Wyobrażałem sobie moment, kiedy siada na łóżku, uśmiecha się do mnie, a ja biorę ją w ramiona. Na darmo. Nie usiadła. Traciłem już rozum, bo wydawało mi się, że poruszyła palcami albo ustami. Wołałem ją wtedy, jednak nie odpowiedziała ani razu.

Wieczorem przyszedł ponownie Chamberlain. Czekał na moją decyzję.

– Panie Dermott? – wywołał mnie.

Zerknąłem na Stellę. Czekałem na skinienie, potwierdzenie, że zrobiliby to samo na moim miejscu. Nikt nic nie powiedział. Podeszła do mnie Katie.

– Ratujmy ją – poprosiła. – Wierzę, że się uda. Ona jest silna, zawsze, ale to zawsze jej się udawało.

Owszem wcześniej jej się udawało, bo nie znała wtedy mnie. Nie pokochała mnie. Nie została wciągnięta w tę przeklętą klątwę.

Skinąłem głową, jednocześnie podejmując decyzję, że jeśli ona tego nie przeżyje, strzelę sobie w łeb.

Obydwaj lekarze na nowo zaczęli ją diagnozować. Sprawdzać palcami, czy jest gdzieś wyraźny guz. Chamberlain się uśmiechnął, wyczuwając wybrzuszenie, którego wcześniej nie było. Kazał nam wszystkim wyjść z pokoju. Kobiety posłuchały, ja odmówiłem. Wyproszony stawiałem opór. Tłumaczył mi wtedy, że najlepiej będzie, jeśli zostaną sami. Bałem się, że coś zrobią nie tak. Czułem potrzebę pilnowania jej. Widząc, że nie będą w stanie mnie wygonić, poddali się. Pozwolili mi siedzieć po przeciwnej stronie pokoju – z dala od łóżka. Zaznaczyli, że jeśli wstanę, oni przerwą operację. Jeśli się odezwę, skrytykuję czy podejmę próbę interwencji, zostawią Isabelle bez pomocy i opuszczą pokój.

Przyglądałem się, jak wycinają jej włosy. Wstałem, żeby wziąć je w dłoń. Lekarz spiorunował mnie wzrokiem, lecz pokazałem mu, że jedynie chcę je przytrzymać.

– Ostrzegam pana – powiedział surowo. – Nie będę mówił drugi raz.

Chwyciłem w dłoń kosmyk jej włosów. Zawijałem go wokół palca, czując gulę rosnącą w gardle. Raz chciałem wkroczyć, odpędzić ich od niej, innym razem pospieszyć, żeby ją szybciej uratowali. Kotłowało mi się w głowie. Sprawdzałem za każdym razem, jak ją dotykali, czy myli ręce, czy myli narzędzia. Śledziłem ich każdy ruch, czując taki strach jak nigdy wcześniej. Paraliżowało mnie. Czułem się ciężki. Jakby pijany, ale nadal przytomny.

– Pan nam pomoże – odezwał się w końcu Chamberlain.

– Ja?

– Tak, proszę podejść – poprosił.

Zrobiłem, jak kazał.

– Musi pan najpierw umyć ręce i je odkazić – polecił, co wykonałem. – A teraz proszę trzymać jej głowę, żeby nie drgnęła. Wykonywanie tego zabiegu na łóżku, na materacu nie jest zbyt wygodne, bo przy każdym nacisku się zapada.

– Może powinniśmy ją przenieść na podłogę? – zaoferowałem. – Mogę to zrobić, jeśli potrzeba, żeby leżała na twardym.

– Nie, nie będę ryzykował. Proszę trzymać stabilnie. Jest pan w stanie to zrobić?

– Oczywiście – zapewniłem.

Objąłem głowę Isabelle obiema rękami. Palmer ogolił brzytwą niewielki kawałek skóry. Chamberlain zajął jego miejsce i rozciął skalpelem skórę. Palmer za to chwycił inne narzędzie i rozchylił skórę na boki. Krew polała się na blond włosy, następnie na poduszkę. Isabelle oczywiście nie reagowała.

Chamberlain najpierw oglądał dokładnie ranę, następnie poprosił o poszerzenie nacięcia. Zaraz, jak tylko bardziej odsłonili jej czaszkę, Chamberlain się uśmiechnął.

– Chyba znalazłem przyczynę – powiedział. – Jest wyraźne uszkodzenie czaszki. Musiała jej pęknąć od uderzenia o coś twardego. Pewnie o kamień.

– Czyli uszkodzenie jest na zewnątrz? – Ucieszyłem się, że nie trzeba będzie wykonywać wiercenia w głowie.

– Nie, w środku. Siła z zewnątrz wgniotła czaszkę do środka, a to z kolei spowodowało uraz głębiej. Musimy usunąć pękniętą kość.

– I co teraz?

– Wiercimy. Musimy sprawdzić, czy pod czaszką występuje krwawienie.

Po tych słowach przystawił narzędzie do głowy, skinął na mnie, że to jest ten moment, abym mocno trzymał, i zaczął wiercić. Naciskał mocno, ale co chwilę wyciągał narzędzie, żeby sprawdzić głębokość dziury. Krew się sączyła, jednak żaden z nich nie zwracał na to uwagi. Zerkałem na twarz Isabelle, mając nadzieję, że może ból ją obudzi. Nie obudził. Cała operacja trwała piekielnie długo. Chamberlain się nie spieszył, wręcz dawał sobie dużo czasu. Ramiona zaczęły mi drżeć. Widząc to, kazał mi puścić głowę Isabelle.

– Nie, ja to pokonam. – Zebrałem się w sobie, walcząc z paleniem w mięśniach. – Proszę kończyć.

Choć to ogromny wysiłek, zwalczyć naturalną reakcję organizmu, powiedziałem sobie, że muszę zrobić wszystko dla Isabelle. Ból moich mięśni to nic w porównaniu z tym, co ona przechodzi. Zamknąłem na chwilę oczy i skupiłem się tylko na tej czynności.

Po ustabilizowaniu drżenia wznowili operację.

– Myślę, że to była dobra decyzja – powiedział Chamberlain, przystawiając do głowy gazę. Krew płynęła o wiele szybciej niż po nacięciu samej skóry czy podczas wiercenia. – Doktorze Palmer, trzeba zacząć sprawdzać, ile krwi będzie traciła i czy rzeczywiście mieliśmy rację co do podejrzenia w kwestii krwawienia wewnątrzczaszkowego.

Tamten skinął. Wyjął z teczki kolejne bandaże. Patrzyłem na ich pracę, rejestrując każdy wykonany ruch. Isabelle leżała z głową na boku, podczas gdy Chamberlain zmieniał opatrunki. Krew płynęła i płynęła. Z mniejszym ciśnieniem niż na samym początku, ale nadal wypływała. Lekarz co chwilę odsuwał gazę od rany i patrzył. Nie musiałem pytać. Wiedziałem, że oni obaj nie wiedzą, czego się spodziewać. Kiedy uznać, że to koniec operacji. Skoro żaden z nich nie wykonywał jej wcześniej, działali na wyczucie. Zapewne gdybym zostawił ich samych, rozmawialiby bardziej otwarcie o stanie Isabelle. Przy mnie porozumiewali się za pomocą spojrzeń i skinień głowy. Tak, jakby niemo pytali siebie, czy postęp operacji przebiega zgodnie z planem.

Po którymś razie wyraźne odetchnięcie Chamberlaina zdawało się dobrym znakiem.

– I jak? – zapytałem, nie mogąc doczekać się jakichś wieści.

– Wychodzi na to, że krwawienie ustaje. To dobrze. Nie wydaje mi się, żeby było więcej krwi dookoła opon mózgowych. Wiercąc dziurę, zmieniliśmy ciśnienie. Gdybyśmy tego nie zrobili, ta krew, która się zbierała, mogłaby dosłownie rozsadzić jej głowę, a wtedy na pewno by umarła.

– Czyli wyjdzie z tego?

– Nie wiem, proszę pana – odparł, po czym spojrzał na kolegę. – Co pan myśli, doktorze Palmer?

– Że wykonał pan dobrą robotę. Nie naruszył pan opon ani mózgu, prawda?

– Wydaje mi się, że nie. Nie jestem wprawiony, więc nie mam pewności – mówił, oglądając dziurę w głowie Isabelle.

– Wiercił pan niezwykle ostrożnie – podkreślił Palmer.

– Starałem się, jak mogłem. Niech Bóg ma ją w opiece – dodał.

Kiedy ślady krwi stały się ledwo widoczne na białej gazie, obaj doszli wspólnie do wniosku, że mogą zakryć dziurę i zabandażować głowę.

– Teraz czekamy – powiedział starszy, zabierając swoje narzędzia do czyszczenia.

Pakując swoje rzeczy, zachowywali ciszę. Ja siedziałem obok Isabelle i trzymałem ją za rękę.

– Ona się zaraz obudzi, prawda? – zapytałem, wiedząc, że są nadal w pokoju gdzieś za mną.

– Tego też nie wiem. – Chamberlain stanął obok mnie.

Dotknął czoła Isabelle, sprawdził jej puls.

– Wydaje się stabilna, ale co będzie dalej… – Urwał.

Niczego nie wiedzieli. Irytowała mnie ta ich niewiedza, ale z drugiej strony żaden z nich nie miał doświadczenia w takim przypadku i choćbym miał ich teraz tłuc do nieprzytomności, nie wydobędę z nich zapewnienia, że Isabelle zaraz otworzy oczy.

Kiedy oni wyszli, wróciły kobiety. Stella musiała zatrzymać jednego z lekarzy w korytarzu i zapytać go o przebieg operacji, bo mnie dała już spokój. Wniosła krzesło, na którym posadziła Katie.

– Will – dotknęła mojego ramienia. – Idź coś zjeść.

– Zostanę tutaj. – Trzymałem Isabelle za rękę.

– Nie pomożesz jej, zachowując się w ten sposób. Musisz mieć siłę, żeby przy niej trwać.

– Odejdź – poleciłem.

Nie odeszła. Stała nade mną jak kat.

– Alex jest w kuchni. Płacze i modli się o zdrowie dla Isabelle. Może mógłbyś z nim porozmawiać?

Obróciłem się, żeby na nią spojrzeć.

– On się boi, że nie weźmiesz go teraz. Spakował wszystkie rzeczy, przekonany, że od dzisiaj będziecie mieszkać razem. Był taki szczęśliwy… Myślę, że powinieneś poświęcić mu chociaż chwilę. Daję ci słowo, że jeśli cokolwiek się zmieni z Isabelle, zawołam cię.

Najchętniej poprosiłbym, aby przyprowadziła go tutaj, ale to nie byłoby zbyt dobre posunięcie. Nie, kiedy Isabelle leżała nieprzytomna z zabandażowaną głową i kiedy opuchlizna powoli wychodziła jej na twarz. Powieka stawała się już tak duża, że zakryła kompletnie linię rzęs.

Z ogromnym trudem opuściłem pokój. Zatrzymałem się w progu kuchni. Nie spodziewałem się tylu osób ani tym bardziej księdza Paolo czytającego zgromadzonym Biblię. Chciałem ich wszystkich wyrzucić. Wtedy zdałem sobie sprawę, że oni nie są tutaj dla mnie, ale dla Isabelle. Skinąłem głową na Alexa. Podszedł do mnie, a ja położyłem mu rękę na ramieniu i wyprowadziłem go przed dom.

Tam spotkałem kolegów, z którymi budowałem dom. Podszedł do mnie Frank.

– Will. I jak?

– Bez zmian – odparłem. – Czekamy.

– Czy jest coś, co możemy zrobić?

Pokręciłem przecząco głową. Zabrałem syna na tył domu, skąd mogłem patrzeć na okno sypialni. Chciałem, aby Stella odnotowała, gdzie jestem. Skinęła mi głową, potwierdzając, że mnie zobaczyła. Mogłem skupić się na dziecku.

– Alex – zacząłem, nie wiedząc, co mu powiedzieć.

Jakich użyć słów? Mnie samemu zrodziła się w głowie jedna jedyna myśl: Isabelle w końcu zrozumiała, co do mnie czuje, wyznała miłość i zaraz po tym dopadła ją klątwa. Innego wytłumaczenia nie potrafiłem znaleźć. Tyle lat zaprzeczałem tej klątwie, beształem każdego, kto o niej mówił, nazywałem durniem wierzącym w czary. Teraz… nie umiałem spojrzeć na to inaczej. Zaatakował ją niedźwiedź. Ją! Ze wszystkich przeklętych ludzi w Garnet dopadł właśnie ją! Kogoś, na kim mi tak zależy… Tak, byłem przeklęty. Tylko co miałem powiedzieć dziecku? Być z nim szczerym i przyznać własnemu synowi, co naprawdę zaprzątało mi myśli, czy skłamać?

– Ona z tego wyjdzie – stwierdził, zanim sformułowałem choćby jedno zdanie.

Nie pytał, nie szukał potwierdzenia. On po prostu oświadczył mi, że Isabelle uda się z tego wyjść.

– Synu, trzeba przygotować się też na najgorsze – wypowiedziałem te słowa, wiedząc, że tak trzeba, ale budziły we mnie sprzeciw i złość.

– Nie, tato. Ciocia Stella mówiła, że trzeba sobie wyobrażać, myśleć, jak będzie, i tak się stanie. Już raz mi się udało, teraz też mi się uda.

– To nie takie proste. Czasami życie nie jest łaskawe.

– Jest! – zaprzeczył ze łzami w oczach. – Isabelle musi żyć! Ona nie umrze, ona musi żyć… musi… – Pociągał już nosem.

– Nieważne, co się stanie, zamieszkamy tu razem – obiecywałem, choć wiele mnie to kosztowało. Zwłaszcza że chwilę temu podjąłem decyzję, że odbiorę sobie życie, jeśli ona umrze.

Jeśli Isabelle nie przeżyje, nie chcę tego domu, nie chcę niczego. Każdy kąt kojarzyłby mi się z nią, widziałbym ją, słyszał jej śmiech na każdym kroku. Nie wytrzymałbym tego.

– Bez Isabelle to nie byłoby to samo – odparł.

– Wiem.

– Dlatego musisz się modlić, tato – naciskał. – Musisz wierzyć, że Bóg ci pomoże, że cię wysłucha.

Stella pozwoliła mu wierzyć, że wystarczy się modlić, bo modlitwa, zaufanie i proszenie Boga o pomoc postawią Isabelle na nogi. Nie chciałem mu odbierać nadziei, ale też bałem się o to, jak poradziłby sobie, gdyby od nas odeszła.

– Czy ja mógłbym ją zobaczyć?

– Ma opatrunek na głowie. Nie wygląda zbyt dobrze…

– To nic. Ja się nie boję.

– Jesteś pewien? – spytałem.

– Tak.

– Dobrze, chodź.

Wróciliśmy do domu. Wprowadziłem Alexa do sypialni. Katie, siedząca na moim krześle, obejrzała się. Zobaczywszy go, wstała i pozwoliła mu podejść. Do momentu, aż nie znalazł się na wyciągnięcie ręki, trzymał się dość dzielnie. Potem obrócił się do mnie, przytulił i zaczął płakać.

Kiedy się uspokoił, Stella zabrała go do kuchni. Wróciłem na posterunek.

Godziny mijały. Większość zebranych się rozeszła. Na posterunku została tylko Katie, która konsekwentnie odmawiała powrotu do swojego domu. Mimo argumentów Stelli tkwiła przy Isabelle. Co jakiś czas ocierała łzy, ale nic nie mówiła.

Stella za to krążyła między nami, przekonując raz mnie, a raz Katie do odpoczynku. Żadne z nas jej nie posłuchało. Widząc, że niczego nie wskóra, poddała się. Poinformowała mnie, że przygotowała dla lekarzy posłanie, żeby byli pod ręką, gdyby coś się zaczęło dziać w nocy. Przyjmowałem jej pomoc z obojętnością. Byłem pewien, że ona, tak jak pozostali, wróci do siebie. Zaskoczyła mnie, kiedy po północy przyszła ponownie.

Tym razem udało jej się namówić Katie do wyjścia. Poprosiła Franka, żeby odwiózł ją do Adamsa. Zanim Katie wyszła, usłyszałem, jak błaga Stellę o poinformowanie jej, gdyby cokolwiek się zmieniło. Stella bez zawahania złożyła jej obietnicę, a następnie odprowadziła ją do drzwi. Zaraz potem wróciła, stanęła obok mnie i powiedziała pewnym głosem:

– Will, musisz iść spać.

– Nie chcę przegapić jakiegoś momentu. – Nie odrywałem wzroku od twarzy Isabelle. Nie wyobrażałem sobie, że miałaby otworzyć oczy, a mnie by nie było w pokoju.

Co chwilę ją dotykałem, sprawdzałem, czy nie marznie, czy jest jakaś zmiana w temperaturze.

– Ja z nią zostanę. Będę patrzyła tak, jak ty patrzysz. Nie oderwę od niej wzroku. Obiecuję ci. Proszę, zdrzemnij się. Chociaż przez chwilę.

– Nie zostawię jej. Nie ma mowy.

– A gdybyś położył się obok niej?

Przez chwilę pomyślałem o tym, aby ją przytulić. Zamknąć w ramionach, jak to robiłem każdej nocy, ale strach o jej drobną osóbkę wygrał.

– Nie, bo jeszcze bym jej zaszkodził – stwierdziłem pewnie.

– Will, tak się nie da żyć.

– Co to za życie bez niej? – zapytałem i spojrzałem na Stellę.

Otarła łzy. Stała obok, patrzyła na mnie i cały czas walczyła ze łzami. Chciała coś powiedzieć, jednak emocje w niej wrzały, odbierając głos. Westchnęła głośno, dając sobie chwilę na opanowanie się. W końcu odchrząknęła i odezwała się cicho:

– Zróbmy tak: pościelę ci tu, na podłodze, obok łóżka. Ja wezmę krzesło i usiądę po drugiej stronie. Popilnuję jej, potem cię obudzę i będziesz dalej przy niej siedział. Może tak być?

– Ja wytrzymam – zapewniłem. – Idź spać. Wracaj do domu.

– Nie, nie wrócę. Co więcej, tak jak ty zajmujesz się Isabelle, ktoś musi się zająć tobą. I nie ma dyskusji. Jeśli nie pójdziesz spać, jutro padniesz, a może jutro będzie kluczowy dzień? Może otworzy oczy, może będzie rozmawiała, i co wtedy? Musisz mieć dla niej siłę. Proszę. Połóż się.

Skinąłem głową, żeby tylko dała mi spokój. Położyła na podłodze koc i poduszkę. Kręciłem się, nie mogąc zasnąć. Odtwarzałem w głowie całe to wydarzenie – niedźwiedzia, Isabelle, to jak upadła, jak mnie zawołała. Męczył mnie ten widok, bo za każdym razem, gdy zamykałem oczy, widziałem, jak niedźwiedź uderza ją łapą. Starałem się wmawiać sobie, że lepsze to, niż jakby na nią skoczył i stanął. Wtedy zmiażdżyłby ją swoim ciężarem. Szukałem jakiegoś pocieszenia, czegoś pozytywnego, żeby tylko wmówić sobie, że mogło być gorzej, a jej stan teraz nie jest aż tak tragiczny. Potem złościłem się sam na siebie, bo wewnętrzny głos cały czas dręczył mnie tym cichym: „Kogo chcesz oszukać, to twoja wina, ściągnąłeś na nią klątwę”.

Zacząłem odmawiać modlitwę Ojcze nasz. Powtarzałem ją tyle razy, aż zasnąłem. Sen, jak się okazało, też mnie męczył tymi samymi obrazami. Siadałem na posłaniu spocony, a Stella kiwała do mnie, że jest, i szeptała:

– Śpij, nie ma zmian.

Ponownie przykładałem głowę do poduszki. Gdy tylko zamykałem oczy, znów widziałem niedźwiedzia. Tak, jakby miał ze mną zostać już na zawsze. Dręczyć mnie na jawie i we śnie.

Nad ranem obudziłem się wymęczony jak nigdy. Choćbym się zmuszał, już nie udałoby mi się ponownie zasnąć. Wstałem. Najpierw zerknąłem na Isabelle, która, poza tym, że jeszcze bardziej napuchła, nie obudziła się, nawet powieką nie drgnęła. Stella zgarnęła z podłogi koc, przestawiła krzesło i wyszła.

Usiadłem tuż obok łóżka, chwyciłem dłoń Isabelle i pocałowałem jej wierzchnią stronę. Wpatrywałem się w jej twarz, łudząc się, że zaraz otworzy oczy. Jedyną różnicą, jaką teraz zauważyłem, były jej uchylone usta. Sama je otworzyła? Może to odruch? A może lekarz to zrobił?

Wtedy wszedł Chamberlain, sprawdził, czy spod rany nie sączy się krew, następnie chwycił strzykawkę i wlał Isabelle trochę wody do ust.

– Trzeba ją nawadniać – wyjaśnił. Zmęczenie na jego twarzy dodało mu lat, co w połączeniu z kiełkującym siwym zarostem na brodzie zrobiło z niego dziadka. Już nie prezentował się tak dostojnie jak wczoraj. – Dzisiaj w nocy zaczęliśmy podawać jej płyny. Trzeba będzie podłożyć coś pod nią, bo fizjologia zrobi swoje. Jeśli wie pan, co mam na myśli.

– Tak.

– Ona nadal walczy, więc niech się pan nie poddaje – dodał.

– Nie zamierzam.

Wyszedł i przysłał Katie z prześcieradłami. Nawet się nie zorientowałem, kiedy wróciła. Zerknęła na mnie z takim smutkiem, jakiego nigdy u niej nie widziałem. Chciała pomóc, ale nie pozwoliłem jej na to. Bałem się, że ze zmęczenia popełni błąd, poruszy głową Isabelle albo pociągnie ją zbyt mocno. Przejąłem od niej pościel. Kiedy ona, obrażona, wyszła, zająłem się wszystkim sam. Wetknąłem pod pośladki Isabelle materiał i poprawiłem jej kołdrę. Układałem materiał, kiedy spostrzegłem, że Katie stanęła obok mnie. Tym razem trzymała w dłoni szklankę wody. Podała mi ją. Wypiłem duszkiem. Wyciągnąłem rękę, żeby oddać jej szklankę. Nie odebrała jej. Przez chwilę patrzyła na mnie.

– Nie, William, nie możesz tego robić – powiedziała. – Ja wiem, że ją kochasz, wiem, że ona kocha ciebie, ale ja jestem jej siostrą. Jest jedyną osobą, którą tutaj mam. Powinieneś to rozumieć. Nie mam nikogo, tylko ją – płakała. – Pozwól mi pomóc, pozwól, że podzielimy się pracą. Ja też nie mogę siedzieć bezczynnie. Też chcę coś zrobić. Dla niej.

Wypuściłem powietrze. Zrobiłem jej miejsce. Odchodząc od Isabelle, czułem się tak, jakby coś mnie ciągnęło do niej. Jakby przywiązano nas do siebie niewidzialnym sznurem. Czułem wręcz fizyczny ból, wychodząc z pokoju.

W kuchni córki Stelli przygotowywały posiłki. Obaj lekarze siedzieli przy stole, pijąc kawę. Nikt nic nie mówił. Oczy wszystkich skupiły się na mnie.

– Frank – zwróciłem się do przyjaciela. – Skończymy stajnie. Jak Isabelle się obudzi, będzie miała niespodziankę.

Nikt nic nie powiedział. W zasadzie nawet się nie ruszył. Zamarli i wpatrywali się we mnie oszołomieni. Zapewne zastanawiali się, czy nie postradałem zmysłów. Ich spojrzenia pełne litości wzbudziły we mnie sprzeciw. Gardziłem tym. Nie potrzebowałem ich litości.

– Zbieram już chłopaków – oznajmił Frank, zanim skomentowałem ich nastawienie. Wstał od stołu, widocznie zrozumiał, że podchodzę do tematu na poważnie.

Wyszedłem przed dom. Zmuszałem się do wykonania każdego kroku, do chwycenia deski czy trzymania młotka. Nic, absolutnie nic mnie nie cieszyło. O ile wcześniej robota aż paliła mi się w rękach, każda deska zdawała się sama mocować, tak teraz upuszczałem przedmioty. Nie wiedziałem, co do czego przybić. Wszystko przez to, że myślami, ale też i sercem, byłem przy Isabelle.

Chłopaki na szczęście nie potrzebowali nadzoru ani wytycznych. Jako że wiedzieli, co robić, przystąpili do pracy. Ciszę przerywały jedynie pojedyncze polecenia. Co chwilę zaglądałem przez okno, ale Katie ruchem głowy pokazywała, że Isabelle nadal się nie obudziła.

Na polanę wszedł Billy. Zatrzymał się, gdy zobaczył nas przy stajni.

– Przyprowadzić Hanka? Potrzebujesz go?

– Nie, dzisiaj nie.

– Wiesz, że twój niedźwiedź jest przy strumyku? Mocno krwawi.

Zesztywniałem. Mój niedźwiedź. Wszystko we mnie kazało mi iść go zabić. Zostawiłem deski, poszedłem do domu po nóż i rewolwer. Sprawdziłem, ile mam w nim kul. Billy, widząc, co chcę zrobić, wyciągnął zza paska swoją broń i podał mi ją.

Ruszyliśmy we trzech w stronę strumyka. W miejscu, w którym zwykle czerpaliśmy wodę, nie zastaliśmy go. Ruszyliśmy dalej w górę. Po kilkunastu minutach usłyszałem najpierw jego charczenie. Wąchał powietrze. Dokładnie tak, jak to robił, gdy stał przed Isabelle.

Nie planowałem, jak go zabiję. Wystarczyło mi na niego spojrzeć, po czym ruszyłem. Całą złość wyładowałem, biegnąc na niego. Zauważył mnie dość szybko, tym razem przystąpił do walki, kulejąc. Ta kula, która przeszyła jego łopatkę, musiała go mocno uszkodzić. Nie mógł postawić ciężaru na tej łapie. Dzieliło nas zaledwie kilka metrów. Nie patrzyłem, gdzie stawiam nogi, nie zastanawiałem się nad niczym. W głowie miałem pustkę. Wyciągnąłem zza paska rewolwer Billa i strzeliłem. Niedźwiedź oberwał w szyję. Zaryczał. Strzeliłem drugi raz. Trafiłem go w łeb. Usiadł. Po chwili opadł na bok. Gdy do niego dobiegłem, jeszcze żył. Wyciągnąłem nóż i wbiłem mu go między przednie łapy. Ryczał. Bolało go. Oby go tak bolało jak mnie. Machnął łapą, chcąc się bronić. Na darmo. Rozpruwałem mu cielsko. Kierowała mną taka furia, że nie myślałem o tym, czy mógłby coś mi zrobić. Ciąłem nożem jego ciało, aż dostałem się do serca. Wykroiłem mu je. Ciepłe, jeszcze biło mi w dłoni, kiedy je z niego wyciągnąłem. Spojrzałem na chłopaków stojących nieopodal. Patrzyli na mnie jak na szaleńca. Mógłbym nawet zjeść to serce. Cokolwiek, aby tylko Isabelle się obudziła.

Opadłem z sił.

– Will – zaczął nieśmiało Frank po tym, jak do mnie podszedł. – Ja pierdolę…

– Chcesz go zabrać czy zostawić? – Billy stanął za nim i czekał na decyzję.

– Zabrać. Isabelle będzie chodziła po jego skórze. Rozciągnę ją przed piecem.

– Skoczę po Hanka.

– Pilnuj go – poleciłem Frankowi. – Muszę zobaczyć, czy Isabelle się obudziła.

Postrzegałem to jako proste rozwiązanie. Jego życie za jej. Najpierw szedłem, jednak coś mnie napędzało, żeby ruszyć biegiem. Wpadłem na polanę, a następnie do domu. Gdy tylko przyszedłem do kuchni, zapadła cisza.

– Tato… – szepnął Alex.

Minąłem go i niezwłocznie udałem się do sypialni. Uchyliłem drzwi. Stella podawała Isabelle wodę. Katie klęczała przed łóżkiem, modląc się. Nic się nie zmieniło. Zamknięte oczy Isabelle na nowo złamały mi serce.

– Święty Boże, Will, gdzie ty byłeś? – Stella upuściła strzykawkę na podłogę.

– Zabiłem tego niedźwiedzia – przyznałem.

Podszedłem do nich, a Katie wzdrygnęła się i wstała.

– Własnymi rękami? – zapytała.

Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że po łokcie byłem umazany we krwi. Całe ubranie, a nawet buty pokryła krew niedźwiedzia.

– Idź się umyć, ludzi straszysz. Jakby Isabelle teraz wstała, wystraszyłbyś nawet ją, chociaż ona niczego się nie boi.

Skinąłem głową i poszedłem na zewnątrz zmyć z siebie krew.

SPIS TREŚCI

William