Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
45 osób interesuje się tą książką
Drugi tom Serii Garnet
Montana, 1898 rok
Po męczącej przeprawie przez Amerykę Isabelle wraz z siostrą trafiają do Garnet - miasteczka położonego na szczycie góry w Montanie, gdzie zrządzeniem losu młodsza z panien Swanton otrzymuje ofertę pracy jako nauczycielka. Wysoko urodzonej, przywykłej do wygód i angielskiej etykiety dziewczynie przyjdzie jednak zmierzyć się z wyzwaniami dużo większymi niż uczenie dzieci. Ona sama będzie musiała się nauczyć, jak przetrwać i stać się samodzielną.
Rytm życia w Garnet wyznacza gwizd zmian w kopalniach złota, a codzienność toczy się pod dyktando potrzeb górników. Wśród nich Isabelle dostrzega Williama, outsidera, wykluczonego z towarzystwa, owianego złą sławą ze względu na klątwę i tajemniczą przeszłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Karolina Wójciak, 2024
Nashville, sierpień 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Justyna Luszyńska
Pierwsza korekta: Małgorzata Starosta
Druga korekta: Agnieszka Mąka
Skład DTP: D.B. Foryś – dbforys.pl dbforys.pl
Projekt okładki: Karolina Wójciak
Wykonanie okładki: Justyna Knapik – Justyna Es - Grafik
Żaden fragment książki nie może być publikowany ani wykorzystywany w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy.
Wydanie I
ISBN: 978-83-67308-38-0
Kubie.
Mężu, dziękuję za czytanie moich książek nawet jeśli Twoim ulubionym gatunkiem jest fizyka kwantowa, komiksy i fantastyka.
Garnet, 29 czerwca 1898
Zjeżdżając ze wzgórza – skąd miałam okazję zerknąć na miasto – lustrowałam każdy budynek, każdego przechodnia kręcącego się po głównej ulicy.
– Ja wezmę konie do siebie – zaoferował Billy prowadzący jednego z naszych gniadoszy.
– Billy Liberty jest najlepszym kowalem. U niego konie będą mieć jak w raju – zareklamował go Frank.
John przystał na propozycję i oddał mu drugiego konia. Ten ukłonił się i odszedł w przeciwną stronę. My jechałyśmy z siostrą na wozie Franka. Pozostali mężczyźni szli obok.
– Na lewo jest saloon Boba Moora – przekazał tę informację Johnowi. – Dalej w mieście jest saloon Kelly’ego. Zaraz obok mieści się sklep Judsona, który poza produktami spożywczymi oferuje też jakieś fatałaszki dla kobiet i inne takie. Tu znajdziecie wszystko, czego wam potrzeba. No i w sklepie jest też poczta. Jest jeszcze sklep Petersona, gdzie też możecie robić zakupy, ale u niego znajdziecie wyposażenie domu i różne sprzęty. A ten największy, dwupiętrowy budynek to dopiero co pobudowany hotel pana Wellsa. Myślę, że pierwszą noc spędzicie tutaj. Za hotelem zbudowali halę związku górników. Ukończyli co prawda dwudziestego czerwca, ale poza otwarciem nie było jeszcze obchodów. Przeciągnęło się, pokryło z dwoma weselami, więc ludzie postanowili przesunąć. Ma być na dniach największy i najbardziej wyczekiwany bal. Tańce, zabawy i inne atrakcje. Ludzie tutaj lubią się bawić jak wszędzie indziej.
Pilnie śledziłyśmy każdy jego ruch ręką, aby zapamiętać, jaką funkcję pełniły poszczególne budynki. Można było się w tym pogubić, bo wszystkie wyglądały tak samo. Nikt w Garnet nie dbał o architekturę czy też używanie innego tworzywa niż drewno. Całe miasto postawiono w tym samym stylu – użyto drewnianych impregnowanych desek, które od słońca i obróbki zmieniły kolor na ciemnobrązowy. Na wzgórzu głównie stały małe chaty z niewielkimi zbitymi podestami przed budynkami – te Frank nazwał mieszkalnymi. Poniżej na głównych ulicach miasta zabudowa była gęstsza i wyższa. Niektóre budynki stykały się ze sobą, tworząc ciąg, inne rozdzielał wąski pasek ziemi zostawiony pomiędzy nimi. Przez środek miasta wiła się główna ulica – z rozpoznaniem jej nikt nie miałby najmniejszego problemu, bo skupiała najwięcej ruchu.
Słysząc w Bearmouth określenie „miasto w górach”, nie spodziewałam się takiego widoku. Anglia przyzwyczaiła mnie do zdobień, dekoracji w postaci kwietników, ogrodów czy choćby pnących się po fasadach domów kwitnących krzewów. Nie mówiąc o eleganckich podjazdach. Tutaj, choć w porównaniu do prerii Montany było zielono, nikt nie zadał sobie trudu, by zadbać o walory estetyczne. Rozumiałam, że ta prostota zabudowań, ulic i strojów mieszkańców wynikała z umieszczenia tego miasteczka wysoko w górach, ale brakowało mi koloru.
Zatrzymaliśmy się pod hotelem. Zebrało się kilka osób zaciekawionych poruszeniem. Frank pomógł mi zejść z wozu z jednej strony, John asystował Katie z drugiej. Jak tylko postawił mnie na nogi, poczułam ból. Skrzywiłam się. Musiałam podrażnić skórę na piętach i palcach, idąc w tych butach pod górę.
– Wszystko w porządku, panno Isabelle? – Frank stanął obok.
– Tak, tylko nogi mnie bolą. – Uśmiechnęłam się.
– A długo pani szła?
– Nie wiem, nie potrafię powiedzieć. W sumie aż do momentu, kiedy nas znaleźliście.
– Mój Boże, to kawał drogi – zauważył, uśmiechając się do mnie przyjaźnie.
Mieszkańcy Garnet podchodzili bliżej. Czułam się brudna i niewystarczająco przygotowana na poznanie ich. Strzepnęłam kurz z sukni, choć niewiele to pomogło. Nosiłam ją od kilku dni, spałam w niej, a teraz na dodatek zaliczyłam wspinaczkę. Wiele razy się w niej spociłam. Plamy uwidoczniły się zarówno pod pachami, jak i na całej długości – od brudu. Zastanawiałam się, jakie wrażenie na nich zrobię, prezentując się właśnie w taki sposób.
– Dzień dobry. – Ukłoniłam się do tłumu, dbając o zasady tonu. Chciałam tą wymuszoną radością odwrócić uwagę od swojej prezencji.
– To nasza nowa nauczycielka – przedstawił mnie Frank. – Panna Isabelle.
Rozległy się szmery. Wypierałam z głowy myśl, że oceniają mnie po wyglądzie. Chciałam dobrze wypaść, więc czułam potrzebę usprawiedliwienia się.
– Dotarcie do państwa jest trudniejsze niż algebra.
Nikt nie odpowiedział. Nie zrozumieli żartu? Czy też to za mało i czekali na coś więcej niż jedno zdanie? Powinnam pochwalić ich miasto? Powiedzieć coś o tym, jaka jestem szczęśliwa, że mogę dla nich pracować? Co, jeśli odbiorą to jako sztuczne i udawane? Przecież ja aż tak szczęśliwa nie byłam. Owszem, to ulga wiedzieć, że mam pracę, która pozwoli nam wrócić do Anglii, jednak daleka byłam od radości. Co, jeśli się poznają na moich prawdziwych uczuciach? Może powinnam przemilczeć? Uśmiechnęłam się po raz kolejny. Jak zdobyć ich sympatię?
Zerknęłam na Katie, przyglądała się nam uważnie. Zwykle błyszczała w towarzystwie, z chęcią skupiała na sobie uwagę, teraz trzymała się lekko z boku. Oddała pole mnie. Gdybym tylko wiedziała, czego mogą od nas oczekiwać mieszkańcy Garnet, wzięłabym na siebie zdobycie ich serc. Jednak ich surowe spojrzenia powstrzymywały mnie przed próbą zagadywania. Podświadomie czułam, że nie jesteśmy tymi, których się spodziewali. Może o tym, jak nas postrzegają, przesądziły brudne stroje, może potargane fryzury? Gdyby spojrzeć na to z boku, stałoby się zrozumiałe, że dziwi ich widok dwóch panienek z Londynu podróżujących w towarzystwie mężczyzny, który nie jest z nimi w żaden sposób spokrewniony. W takich chwilach to mężczyźni przejmowali rozmowę. John, z racji pozycji, nie odważy się tego zrobić. Być może nawet nie umiałby się zachować.
Z pomocą przyszedł Frank, który przedstawił Katie jako moją siostrę i towarzyszkę podróży po Ameryce, a następnie Johna. Jego nazwał opiekunem.
Zebrani słuchali Franka bez okazywania większych emocji. Lustrowali nas, nawet nie ukrywając rozczarowania w spojrzeniach. Starałam się nie skupiać na tym, a nawet tłumaczyć to chłodne przyjęcie. Zaskoczyliśmy ich. Mieli prawo zachowywać dystans.
Frank, zupełnie niezrażony tym, że żaden z mieszkańców nie kwapi się do dyskusji, powiedział radośnie:
– Tędy. – Skinął na mnie i pokazał drzwi hotelu.
Ukłoniłam się mieszkańcom obserwującym każdy mój ruch i udałam się za naszym samozwańczym przewodnikiem do najwyższego w miasteczku budynku. Po wejściu na schody stanęłam jak wryta. Spodziewałam się zbitych z desek budynków na miarę dziury z Butte, a ten hotel jedynie z zewnątrz prezentował się jak tamte. Przepiękne rzeźbione drzwi z witrażem zachęcały do wejścia do środka. Tam z kolei witała gości przepiękna klatka schodowa, drewniane masywne schody z wykończeniem godnym hoteli z Chicago czy Nowego Jorku. Po lewej stronie znajdował się salonik dla kobiet z kominkiem, który wprawił mnie i Katie w zachwyt. Jakim cudem pośrodku niczego, na dodatek w górach, zbudowano coś tak pięknego? Tak eleganckiego, urządzonego z ogromnym wyczuciem smaku i panującej mody.
– Panienka poczeka, aż zobaczy pokoje – uśmiechnął się Frank.
Po spaniu w stajni u ciotki, po hotelach odwiedzanych po drodze do Montany, ten tutaj jawił się jak raj na ziemi. Taka elegancja, takie piękno. Tyle najlepszych gatunków drewna. Obrazy, tapety, dekoracje, świeczniki. Wszystko najwyższej jakości.
– Czy można jakoś państwu pomóc? – Obok nas pojawiła się starsza, dość tęga kobieta.
Od razu zwróciłam uwagę na jej ubranie, tak inne niż nasze. Nie nosiła sukni, tylko długą brązową spódnicę, spod której wystawały czarne pantofle, i białą, zapinaną na guziki wkasaną w wysoki pas bluzkę. Jej szyję okalała śnieżnobiała koronka. Włosy schludnie upięła w kok. Nie udekorowała ich żadnymi ozdobami. Widok tej kobiety sprawił, że przeciągnęłam dłonią po moich rozpuszczonych, dawno nieukładanych i jeszcze do tego poplątanych wiatrem blond lokach. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak niewiele wysiłku włożyłyśmy w przygotowanie się do przyjazdu tutaj.
– To pani Wells – przedstawił ją Frank. – Żona właściciela. Cześć, Winnie – zwrócił się do niej. – Przywiozłem do ciebie nauczycielkę.
– Teraz? – zapytała oschle kobieta. – Dopiero co rok szkolny się skończył.
Przeraziłam się na myśl o odesłaniu nas aż do rozpoczęcia nowego roku. My nie mogliśmy przeczekać dwóch miesięcy wakacji gdzie indziej, bo nie mieliśmy żadnego „gdzie indziej” do wyboru.
– Przysłali ją z Bearmouth – wyjaśnił. – To Angielka, ma dużą wiedzę. Zna się na polityce, historii, wie dużo jak na kobietę.
To zdanie wzbudziło we mnie sprzeciw, jednak uśmiechałam się, kryjąc prawdziwe uczucia. To nie czas i miejsce, abym sprostowała ten opis. Kobiety też mają wiedzę. Są w stanie dorównać mężczyznom.
– Uczyli ją nauczyciele i guwernantki – zachwalał mnie dalej Frank z takim samym zaangażowaniem. – Będzie miała dobry wpływ na młode dziewczęta.
Kobieta przekrzywiła głowę na bok, jakby potrafiła samym spojrzeniem zweryfikować wszystko to, co wyjawił jej Frank.
– Umie panienka grać na jakimś instrumencie?
– Na pianinie.
– Biegle?
– Tak.
– Jakie utwory?
– Jakie tylko sobie pani życzy.
– Czyli? – mruknęła.
– Jeśli ma pani zapis nutowy, zagram utwór.
– Bez ćwiczenia?
– Bez – przyznałam.
Pani Wells zmarszczyła brwi, zupełnie mi nie wierząc.
– A druga panienka co potrafi?
– To samo co ja, jest jedynie ciut mniej zaawansowana w pianinie – wyjaśniłam.
– Pani Allen –przedstawiła się i ukłoniła moja siostra.
– Jak mniemam, to pani mąż. – Pokazała na Johna stojącego przy drzwiach.
Jego nieśmiałość zdradzała pozycję. Służący nigdy nie wychodzili naprzód. Biorąc go za męża Katie, pani Wells pokazała, jak niewiele wie o brytyjskich zwyczajach.
– Nie, to nasz lokaj. Kamerdyner – wyjaśniłam, a kobieta zmarszczyła brwi. Pewnie niezbyt często spotykała się z tak nietypowym trio w podróży.
– A mąż? Gdzie pani mąż?
– Zginął, gdy nas napadli – kłamała jej prosto w oczy Katie.
– Aha – powiedziała kobieta. Jej surowe spojrzenie wywołało u mnie dreszcz. – Kto was napadł?
Bałam się jej, choć nie powinnam.
– Tego niestety nie wiemy. Jacyś bandyci z Butte – odparłam.
– To aż z Butte jedziecie?
– Tak.
– We troje?
– We czworo – poprawiła ją Katie. – Niestety mój mąż, kapitan Allen – podkreśliła jego pozycję w wojsku – zginął z rąk tych okrutników.
– Przykro mi – wypowiedziała te słowa od niechcenia. Bo tak wypadało, a nie dlatego, że poruszyła ją nasza sytuacja. Jej oschłość pasowała do jej wyglądu. Do tego ciasno upiętego koka i ściągniętych brwi. Ta nad wyraz prosta postawa musiała wpływać na ludzi. Zapewne każdy ją tutaj szanował. Bał się jej, ale szanował ją.
– Dobrze – zgodziła się. – Dostaniecie pokój. Na jedną noc.
– A lokaj? – zapytał Frank.
Kobieta wykrzywiła usta.
– Jeśli go stać, może wykupić miejsce w innym hotelu. Ja mam tylko jeden pokój wolny i, tak jak mówię, na jedną noc. Od jutra mam komplet.
– Dziękuję. – Ukłoniłam się, przepełniona wdzięcznością.
Zapytanie o stawkę za noc powinno paść, zanim nas przyjęła. Milczałam, modląc się o kolejną przysługę. Jeśli jednak kobieta zażąda zapłaty, poproszę o odroczenie i potrącenie za nocleg z mojej pierwszej pensji. Zdałam sobie sprawę, że w wielu miejscach będę prosiła o kredyt. Jedzenie, utrzymanie naszej trójki i koni. Przełknęłam z trudem, uświadamiając sobie, jak wiele rzeczy kiedyś dostawałam za darmo i wcale tego nie doceniałam. Życie córki hrabiego usłane jest różami. Do tej pory nie znałam ani cen produktów spożywczych, ani hoteli, ani sukni, ani kapeluszy. Gdy szłam do krawcowej po nową suknię, wybierałam jedynie materiał, ona pobierała wymiary, oferowała zdobienia, kapelusz lub fascynator do kompletu, a potem wychodziłam. Rachunek otrzymywał papa.
– Poczekaj tu na mnie – polecił Johnowi Frank.
Kobieta skierowała się do schodów, chwyciła suknię w garści i zaczęła wspinać się bez pośpiechu.
Na piętrze znajdował się sporych rozmiarów korytarz. Drzwi wszystkich pokoi stały zamknięte. Na końcu korytarza umieszczono kolejną klatkę schodową prowadzącą na drugie piętro. Kobieta wyciągnęła z kieszeni metalowe koło z przytwierdzonymi do niego kluczami. Otworzyła pokój, popchnęła drzwi i przytrzymała je dla nas.
– Podwójne łóżko – skomentowała. – Innego nie mam.
– Jestem bardzo wdzięczna za pani dobroć – podkreśliłam. – Ten pokój jest piękny.
Przy tych słowach już nie siliłam się na uprzejmość. Rzeczywiście prezentował się przepięknie. Tapety z wykwintnymi kwiecistymi wzorami. Meble na giętych nogach, do tego lustro zawieszone na ścianie, a pod nim komoda z mosiężnymi uchwytami. Idealnie odtworzony styl wiktoriański.
– Wnosić skrzynie? – zapytał stojący z tyłu Frank.
– O ile chce ci się je rano znosić – odpowiedziała za nas Winnie.
– Czegoś panienki potrzebują ze skrzyń?
– Sukni i bielizny na przebranie – odparła bezpardonowo Katie.
Kiedyś mówienie o bieliźnie przy mężczyźnie nie miałoby miejsca. Dzisiaj, w Garnet, w Ameryce szłyśmy bardzo na skróty, skupiając się na tym, co najważniejsze, czyli komunikacji.
– Panienki pozwolą na dół, weźmiecie, co potrzeba, a jutro się spotkamy z Johnem i ustalimy, co dalej.
Poprosiłam Katie, aby została w pokoju, a sama poszłam za Frankiem na dół. John czekał na nas przed hotelem. Siedział zmęczony na ławce, jednak na nasz widok się ożywił. Podeszliśmy we troje do wozu Franka. John pomógł mi otworzyć skrzynie i wyjąć z nich to, co potrzebne.
Żadne z nas nic nie mówiło, bo grupka zebrana przed hotelem nadal tkwiła w tym samym miejscu. Czułam się obserwowana. Tak jakby każdy ruch, który wykonam, miał znaczenie. Wolałabym wypakowywać naszą bieliznę bez publiczności, gdzieś z boku, a nie na środku ulicy, ale nikt nie zaoferował dyskretniejszego sposobu.
– Panienka się nie martwi – rzucił sam z siebie Frank, jakby rozumiał moją troskę.
– Nie martwię się – skłamałam.
– Widzę twarz panienki. W drodze była panienka radosna, po wjechaniu do miasta też. Dopiero tutaj, jak się zatrzymaliśmy, to popsuł się pani humor.
– Nie, skąd! – zaprzeczyłam szybko w strachu, że odbierze moją niepewność o jutro jako niewdzięczność. – Jestem ogromnie wdzięczna za pomoc, za hotel, za wszystko. Tylko bardzo zmęczona.
– Zakwaterowanie jest wliczone w pracę – stwierdził, czym wprowadził mnie w osłupienie.
– Naprawdę?
– Tak. Tylko nie wiem, jak będzie teraz, bo jest nauczycielka zajmująca chatę obok szkoły. Chatę nauczycielską – sprecyzował, a ja się uśmiechnęłam. – Powinna ją zwolnić, ale opłaca teraz za swoje pieniądze i wie pani, nikt tu nikogo nie wyrzuca. Płaci, może mieszkać, ale trzeba po prostu pogadać, powiedzieć, że pani przyjechała, i zapytać co dalej. Rozumie pani? – Zatrzymał się, czekając na potwierdzenie, więc skinęłam. – U nas w Garnet każdą sprawę da się załatwić za pomocą uścisku dłoni. My tu nie mamy problemów. Żadnych. Nikt nikomu krzywdy nie zrobi. Jest więzienie, ale aby tam trafić, trzeba się mocno postarać.
– Rozumiem.
– Chyba nie – zaśmiał się. – Chodzi o to, że ta kobieta, panna Stone, zrezygnowała z pracy, ale z wynagrodzenia, jakie wcześniej otrzymywała, opłaca sama wynajem za chatę nauczycielską. Nie da się jej powiedzieć, że ma wyjeżdżać. To wolny kraj! – podkreślił.
Znów obleciał mnie strach. Co, jeśli nie będzie dla nas miejsca? Gdzie się podziejemy? My nie mieliśmy pieniędzy, żeby opłacać sobie chatę jak panna Stone.
– Winnie… – Frank skinął głową w kierunku hotelu, po czym przysunął się do mnie bliżej, sugerując wyjawienie jakiegoś sekretu – …boi się, że w ramach społecznego uczynku będzie dawała pokój za darmo. Bo tu jest tak, że każdy pomaga, jak może. Wellsowie mają pieniądze. Mogą pomóc. Nie zbiednieją – dodał wesoło.
Najgorsze to być dla kogoś niewygodą. Wciskać się komuś na siłę, licząc na jałmużnę. Gryzło się to z moimi przekonaniami, ale jaki inny wybór miałam? Materiały poszły na jedzenie w Bearmouth. Została porcelana, może ją sprzedam albo wymienię za pokój? Biorąc pod uwagę, na jakie wykończenia się tutaj zdecydowano, nasze angielskie dary dla wuja pasowały jak ulał. Jeśli gdzieś, to właśnie tutaj mogły mieć jakąś wartość. Tylko za co kupimy jedzenie dla nas i dla koni, jeśli oddamy wszystko za dach nad głową? Westchnęłam. Co to za start w nowym miejscu, jeżeli od pierwszego dnia wyciągam rękę po prośbie? Gdybym miała pieniądze, sama opłacałabym nasz pobyt w Garnet. Zaoferowanie tego nie wchodziło w grę. Nie, kiedy jeszcze nie poznałam warunków zatrudnienia.
– Wezmę Johna do siebie – dodał i obrócił się do niego. – Mogę zaoferować ci spanie w stajni. Z końmi.
– Z chęcią – odparł John.
– Nie boisz się koni, a moje są grzeczne. No i skrzyń przypilnujesz, choć u nas nie trzeba. Nikt tego nie weźmie, ale wy jeszcze tego nie wiecie.
– Dziękuję. – Skłoniłam się, trzymając na rękach dwie suknie i schowaną pod nimi bieliznę.
John najpierw zapytał, czy przynieść nam wody do kąpieli, a kiedy podziękowałam, wiedząc, jak zmęczony jest podróżą, zapewnił mnie, że będzie się kręcił rano pod hotelem, gdybym go potrzebowała.
Gdy wracałam do hotelu, wyszła do mnie pani Winnie.
– Jak się odświeżycie, zejdźcie na dół. Mam potrawkę z jelenia.
Chciałam wyskoczyć za Johnem i go zawołać. Zupełnie zapomniałam o jedzeniu. Czy ktoś go nakarmi? Oby Frank podzielił się z nim kolacją.
Weszłam na górę do siostry. Zastałam ją zamyśloną i siedzącą w bujanym drewnianym krześle.
– O czym myślisz?
– Że to piękne miejsce, ale nie dla nas.
– Nie mamy wyjścia.
– Co ja będę robiła? Jak mogę pomóc? Przecież nie możesz sama nas utrzymywać. Trojga ludzi i dwóch koni.
– Jutro z rana wyślemy papie list. Poprosimy o pieniądze.
– Miną miesiące, zanim je przyśle. A co do tego czasu? – Katie wstała, przejęła ode mnie suknie i położyła je na łóżku.
– Do tego czasu będziemy improwizować – uśmiechnęłam się.
Szeroki uśmiech rozciągnął się na jej ustach. Zbliżyła się i zupełnie niespodziewanie mnie objęła.
– Zwariowałabym tu bez ciebie. Jesteś jak promyk słońca i jak kotwica zarazem. Dajesz radość i poczucie bezpieczeństwa. Z tobą żadna burza nie jest straszna – powiedziała.
– To takie miłe – szepnęłam, przyciskając ją do siebie mocniej. – Razem przetrwamy.
Winnie zapukała do drzwi, jednocześnie wołając: „To ja”, a kiedy jej otworzyłam, weszła z dużym dzbankiem wody.
– Tu jest klucz. – Wyjęła pojedynczy klucz z kieszeni sukni i odłożyła obok umywalki. – Jeśli chcecie się wykąpać, trzeba zejść na dół. Dla ułatwienia blisko kuchni mamy pokój kąpielowy. Prywatność jest zapewniona.
– Dziękuję. Byłoby to naprawdę…
– Choć uważam, że przy jednej nocy nie jest to aż tak konieczne – dodała, zaprzeczając swojej własnej ofercie.
– Nasz lokaj może przynieść i wynieść wodę – wtrąciła się Katie. – Jeśli w tym tkwi problem.
Kobieta nieznacznie się uśmiechnęła, ale nie odpowiedziała. John już odszedł, a my nie wiedziałyśmy, gdzie jest stajnia Franka. Pewnie zasięgając języka, szybko byśmy ją zlokalizowały, jednak chodzenie we dwie wieczorem po mieście, którego nie znamy, to niezbyt dobry pomysł. Kobietom nie wypadało włóczyć się za służącym po mieście.
– Woda jest ciepła – rzuciła od niechcenia Winnie, stawiając obok umywalki dzbanek z wodą. Spojrzała raz jeszcze na pokój, jakby oceniając jego stan. – Jak tylko będziecie gotowe, zapraszam na dół, do jadalni. Potrawka jest gotowa.
Po tych słowach wyszła. Zostałyśmy same. Katie podeszła do wielkiego dzbana z wodą. Wykrzywiła usta i udając Winnie, powiedziała:
– Proszę się myć w tej samej wodzie.
Parsknęłam śmiechem, zupełnie nieprzygotowana na tę znakomitą grę aktorską siostry.
– A tak w ogóle to proszę tę wodę wypić – ciągnęła.
– Ćśśś, Katie, jeszcze cię ktoś usłyszy – chichotałam mimowolnie.
– Jak panienki zostają na jedną noc, to może tylko pół kolacji dam?
– Katie – skarciłam ją, walcząc o powagę. – Nie wypada.
– Nie wypada przyjmować gości i zabraniać im korzystania z udogodnień.
– Nie płacimy – przypomniałam jej.
– Tego jeszcze nie wiesz. Coś czuję, że ta kobieta zbyt ceni swój majątek, żeby dać dach nad głową za darmo. I nie ma znaczenia, kim jest dana osoba. Mówię ci.
We dwie patrzyłyśmy na drzwi. Jeśli Winnie za nimi stała i podsłuchiwała, będzie jej przykro.
– Co za dziwna kobieta – podsumowała Katie. – Ale nie będziemy zaprzątały nią sobie głowy, skoro mamy tu mieszkać tylko dzisiaj.
– Rozbieraj się. Jesteś pierwsza – poleciłam.
– Izzie… – Katie odwróciła się do mnie. – Pamiętasz jeszcze czasy kąpieli przygotowanej przez służących, własnych pokoi, świeżej pościeli, osób asystujących nam na każdym kroku, pokojówki odsłaniającej zasłony po nocy, szykującej nam ubrania?
– Pamiętam, ale… – Urwałam, żeby zebrać myśli. – Mam dużo przemyśleń na temat tamtego życia.
– Przemyśleń? – Zmarszczyła brwi. – Chciałaś powiedzieć, że często je wspominasz?
– Nie – zaprzeczyłam. – Znam różnicę między tymi słowami. Użyłam określenia „przemyśleń” celowo.
– Co to znaczy? Nie tęsknisz za naszym poprzednim życiem? Nie mów mi, że taka pani Wells nie obraża cię swoim impertynenckim zachowaniem. W Anglii nikt by tak do nas nie mówił.
Podeszłam do niej bliżej i dotknęłam jej dłoni.
– Katie, wiedząc o twoim stanie, mówiliby w Londynie jeszcze ostrzejsze słowa.
Spuściła głowę. Ona chyba też zapominała o dziecku. Skinęła.
Atmosfera się błyskawicznie zmieniała, więc nie chcąc przeciągać przykrych chwil, pomogłam Katie z suknią. Po jej zdjęciu dostrzegłam niewielkie wypuklenie na dole jej brzucha. Pod suknią na szczęście znikało. Kiedy przyjdzie moment tłumaczenia stanu Katie, wtedy będę się martwiła. Nie teraz.
Obie, odświeżone i przebrane w nowe suknie, zeszłyśmy na dół. Pani Wells, widząc nasze stroje, stanęła jak wryta. Gdybym tylko mogła umyć włosy i je odpowiednio ufryzować, jestem pewna, że ta kobieta ukłoniłaby się na nasz widok. Wpatrywała się jak zauroczona, jednak przyjęła nas bez słowa komplementu. Rzecz jasna, nie wymagałam tego od niej.
Zaprowadziła nas do jadalni, gdzie posadziła nas przy masywnym stole z kompletem rzeźbionych krzeseł. Zastawa typowa dla brytyjskiego domu wylądowała przed naszymi nosami. Kobieta nałożyła bezpośrednio na talerz potrawę z mięsem, sosem i ziemniakami.
– Smacznego – rzuciła i odeszła.
Zatrzymała się nieopodal, niby pilnując recepcji hotelu. Pamiętając o obyczajach, a także świadome obserwujących nas ludzi, obie z siostrą powstrzymywałyśmy się od rzucenia na jedzenie. Jak przystało na panienki z dobrego domu, ułożyłyśmy odpowiednio serwety, pożyczyłyśmy sobie smacznego posiłku i bez pośpiechu zaczęłyśmy jeść. Pachniało i smakowało wyśmienicie. W każdych innych okolicznościach poprosiłabym o więcej jedzenia, tutaj przyjęłam oferowaną mi porcję z wdzięcznością.
Pani Wells odesłała nas na górę, gdzie od razu zdjęłyśmy suknie i położyłyśmy się do łóżka. Żadna z nas nie miała już siły rozmawiać. Po raz pierwszy od dawna zasnęłam z pełnym brzuchem.
Rano obudził nas hałas miasteczka. Rozmowy ludzi, rżenie konia. Hałas uderzenia w drewno młotkiem, a także dziwny gwizd. Zerknęłam na Katie. Już nie spała.
– Dzień dobry w Garnet! – przywitałam ją radośnie.
– Czy ci ludzie nie mogliby poczekać? – stęknęła.
– Wstawaj! Musimy zejść na dół.
Szybko się ubrałyśmy i zeszłyśmy. Pani Wells już nie było. Zamiast niej zastałyśmy młodą dziewczynę, której oczy zaświeciły się na nasz widok. Jedynym, co ją odróżniało od kobiety z wczoraj, była młodsza twarz. Wyglądały niemal identycznie. Przy tak widocznym podobieństwie nikt nie śmiałby nigdy zakwestionować ich pokrewieństwa. Nawet ubierały się tak samo. Ta młodsza wersja Winnie nie nosiła się jednak tak dumnie.
– To panie! – zawołała radośnie, mierząc nas od stóp do głów. – Mama wspominała o paniach.
– Dzień dobry – przywitałam się, następnie nas przedstawiłam.
– Przepraszam. – Dziewczyna zaczęła miętosić rękami suknię. – Ja taka nieobyta, nawet nie powiedziałam, jak mam na imię. Mamie. Mam na imię Mamie – speszyła się, a rumieniec zalał jej twarz.
– Bardzo mi miło panienkę poznać.
– Panienkę? – zapytała zaskoczona.
– Przepraszam, z racji młodego wieku założyłam, że… – zaczęłam tłumaczyć, ale szybko odpuściłam. – Bardzo miło panią poznać.
– Nie mam męża. Jeśli to o to chodzi. Tylko nikt nie nazywa mnie panienką. Jestem po prostu Mamie. Mamie Wells.
Dziewczyna, zapewne starsza od nas, zawstydziła się niczym niedoświadczona Angielka, która dopiero wchodzi na salony. Nie wiedziała, co ze sobą począć, aż w końcu zaprosiła nas na śniadanie. Podała zarówno owsiankę, jak i suszoną wołowinę z chlebem, ale także świeże i soczyste warzywa. Jadłyśmy z siostrą z ogromnym apetytem.
Zerknęłam na Katie, zorientowawszy się, że odkąd wysiedliśmy z ostatniego pociągu, przestała wymiotować. Pożerała jedzenie wzrokiem. Dostała porcję jak dla drobnej panienki, a powinna jak dla matki. Na tym etapie musiałyśmy jeszcze ukrywać jej stan. Być może ludzie tutaj przyjmą tę wiadomość inaczej, niż można się tego spodziewać w Anglii, a może dokładnie tak samo.
– Mam nadzieję, że zostaniecie na zawsze – wygłosiła swoje pobożne życzenie Mamie.
Obie z siostrą uśmiechnęłyśmy się fałszywie, wyrażając radość z pobytu w tym miejscu. Kłóciło się to we mnie. Ta konieczność udawania. Biorąc jednak pod uwagę niechęć Winnie do ugoszczenia nas, zdradzanie naszego planu jak najszybszego powrotu do Anglii lub chociaż Nowego Jorku pogrzebałoby nasze szanse. Dałybyśmy im pretekst do odesłania nas już teraz. Musiałyśmy udawać szczęśliwe i podekscytowane pracą w Garnet.
Po śniadaniu zostałyśmy przyjęte w salonie dla kobiet przez inną mieszkankę miasteczka. Przedstawiła się jako pani Ritchey. Towarzyszyła jej dwójka małych dzieci, które wpadały każdemu pod nogi. Strój Ritchey sugerował, jakoby posiadała majątek. Sam fakt, że włożyła kapelusz dekoracyjny, nie ten prosty skórzany, typowy dla kowbojów, podkreślał jej klasę. Tak elegancko prezentującej się kobiety nie widziałam od czasów opuszczenia Chicago. Zdumiewało mnie, że spotkałam ją właśnie tutaj. W górach. Tak daleko od cywilizacji.
– Chciałabym w imieniu mieszkańców przywitać panie w Garnet – odezwała się uprzejmie, co potwierdziło moje przypuszczenia. Pochodziła z wysoko urodzonej rodziny.
– Jest nam niezwykle miło – odrzekłam i się ukłoniłam.
Zajęłyśmy miejsca w saloniku. Przez chwilę wymieniałyśmy zdania o pogodzie, trasie, o tym, jak zmienna jest natura w Montanie, aż w końcu nieznośne zachowanie dzieci doprowadziło kobietę do konieczności przejścia do szczegółów zatrudnienia.
– Wczoraj, kiedy panie przyjechały, odbyłam rozmowę z kilkoma mieszkańcami. Proszę mi wybaczyć, że toczyła się bez wiedzy pań, jednak ten wczesny przyjazd nas zaskoczył.
– Oczywiście, to zrozumiałe.
– Myśmy się nie spodziewali tak szybkiej odpowiedzi na ogłoszenie, bo widzi pani, my przeważnie zatrudniamy na rok.
Uśmiechnęłam się, bo nam taki termin odpowiadał. Kilka miesięcy ekstra zagwarantuje Katie możliwość dojścia do siebie po porodzie i przygotowania się do podróży.
– Sytuacja się jednak komplikuje – dodała, wprawiając moje serce w galop. – Panna Stone, jak tylko dowiedziała się o przybyciu pań do Garnet, zmieniła zdanie. Chce podjąć pracę od nowego roku.
To koniec. Jeśli nas dzisiaj odeślą, nie mamy dokąd pójść. Nie mamy co jeść i za co opłacić nocleg. Jeśli nas odeślą, wylądujemy na ulicy. Zadrżałam na myśl o naszym losie. Katie zbladła. Wstrzymała też powietrze. Okazanie, jak bardzo nas zawiodła jej wypowiedź, mogłoby zostać odebrane negatywnie. Nie miałyśmy prawa okazywać rozczarowania zmianą decyzji panny Stone. Była tu pierwsza.
– Na szczęście przekonałam zacne towarzystwo decydujące w sprawie, że pani obecność jest dla nas błogosławieństwem – ciągnęła z delikatnym uśmiechem na ustach kobieta. – Otóż panna Stone, choć rzeczywiście korzystała ze szkół, nie jest aż tak dobrze wykształcona, a to z kolei wpływa na dzieci. Wobec tego wymyśliłam, że te młodsze oddzielimy od starszych, które wymagają o wiele więcej niż maluchy. Sama pani widzi… – Pokazała na swoją gromadkę, która już grzebała pogrzebaczem w kominku, brudząc się przy tym niemiłosiernie. – Te maluchy potrzebują zabawy, nie nauki. Starsze muszą nadgonić. Z pani pomocą otrzymają ekspresową naukę w ciągu jednego roku. Będą miały szansę wyrównać poziom z tymi dziećmi, które uczęszczają do szkół w wielkich miastach.
– Dobrze – zgodziłam się, czując ulgę.
– Rozumiem, że odpowiada pani takie rozwiązanie?
– Tak, oczywiście – zapewniłam entuzjastycznie.
Jednak dostałam pracę. Uśmiechnęłam się zadowolona z takiego obrotu spraw. Co więcej, uczenie mniejszej grupy powinno być też łatwiejsze, a na start lepiej mierzyć się z mniejszym wyzwaniem. Nawet nie wiedziałam, czy lubię uczyć i czy potrafię.
– Otrzyma pani za pracę trzysta dziewięćdziesiąt dolarów rocznie.
– Dziękuję – powiedziałam, nie mając pojęcia, jaka to jest suma w funtach, ale skoro my miałyśmy przy sobie trzysta funtów od papy, to zaoferowana przez panią Ritchey kwota powinna być zbliżona.
Żałowałam, że nie zapytałam dotąd o przelicznik tych dwóch walut. Do momentu otrzymania pierwszego angażu wartość pieniędzy w stosunku do pracy nie miała dla mnie znaczenia. Teraz się zastanawiałam, czy to wystarczająco, aby utrzymać naszą trójkę, i w którym miesiącu zatrudnienia możemy zacząć planować powrót.
– Proszę zachować tę rozmowę dla siebie – dodała, co wzbudziło we mnie zaciekawienie.
Pani Ritchey nie zdecydowała się wyjaśnić, z czego wynikała ta prośba. To z kolei sugerowało, jakby wysokość wynagrodzenia była znaczna. Jej oferta wprawiła mnie w wyśmienity nastrój.
– Zaczyna pani w połowie sierpnia – podsumowała.
– Dobrze. Jestem do pani dyspozycji.
Kobieta skinęła. Widocznie doceniała moją gotowość.
– Ma pani jakieś pytania? – zwróciła się, jednocześnie rzucając okiem na swoje dzieci.
Ich czarne od węgla dłonie brudziły wszystko, czego dotknęły. W tym idealnie czyste ubrania. Białe skarpetki zaciągnięte jak u brytyjskich chłopców z internatu – pod samo kolano. Zapewne pani Ritchey zaraz je zabierze i odejdzie. Wobec tego musiałam przejść do sedna, zanim to nastąpi.
– Przepraszam, że pozwalam sobie na taką śmiałość – zaczęłam niepewnie, a ona wróciła do mnie spojrzeniem. – Czy byłaby pani tak łaskawa wyjaśnić kwestię zakwaterowania?
– Ach, racja – pokiwała głową – zapomniałam o najważniejszym. Obecnie nie mamy wolnej chaty. Będą musiały panie zostać tutaj. Przynajmniej na kilka dni, no może tygodni, aż nie znajdziemy czegoś odpowiedniego. Czasami zwalnia się jakieś miejsce, bo ktoś buduje sobie lepsze lokum. Miasteczko się cały czas rozwija. Pojawiają się różne okazje.
– Chciałabym jednak zauważyć, że wczoraj pani Wells wspominała o pełnym hotelu.
Ta uwaga sprawiła wyraźny zawód naszej rozmówczyni. Westchnęła ciężko.
– Proszę mi to zostawić – odezwała się po chwili. – Zajmę się wszystkim.
Wymieniłyśmy kilka grzeczności, następnie pani Ritchey podeszła do swoich dzieci. Z anielską cierpliwością tłumaczyła im, jakie są konsekwencje ich zabawy z kominkiem. Na tyle, na ile mogła, oczyściła ich rączki i wyszła do recepcji. Słyszałyśmy jej prośbę skierowaną do Mamie o możliwość rozmówienia się z panią Wells w pilnej sprawie. Dziewczyna odeszła z nią na stronę. My z Katie pozostałyśmy na swoich miejscach jeszcze przez chwilę. Nie wypadało publicznie omawiać warunków zaproponowanych przez panią Ritchey, więc milczałyśmy, uśmiechając się do siebie porozumiewawczo. Obydwie poczułyśmy wyraźną ulgę.
Po chwili wyszłyśmy z hotelu. Uderzyło nas ciepło. Słońce tak ostro świeciło w Montanie, że aż oślepiało. Katie zasłoniła się dłonią, aby ochronić spieczoną skórę. Potrzebowała kapelusza, ale nie było nas na niego stać.
Przed hotelem czekał na nas John. Siedział na zbitej z kilku desek ławce i opierał się o ścianę budynku. Patrzył w dal, na miasto tętniące życiem. Gdy tylko usłyszał hałas, zainteresował się. Zerwał się na równe nogi. Dzisiaj wyglądał o wiele lepiej.
– John! – zawołałam zadowolona, że widzę go tak wypoczętego. – Jak się spało?
– Bold i Eagle to dobrzy kompani – rzucił, a my spojrzałyśmy na siebie. – Tak Frank nazwał konie.
Zaśmiałyśmy się. Wszystko w tym miasteczku miało swój urok.
– Pozwólcie, że zabiorę was na spacer. Pokażę wam, co gdzie jest – oświadczył John.
– To już tak się zadomowiłeś, że stałeś się przewodnikiem po Garnet? – Katie szturchnęła go łokciem.
– Miałem czas od rana.
– A właśnie. – Zatrzymałam się. – Proszę, powiedz, że cię nakarmili.
– Tak, oczywiście. Wczoraj i dzisiaj Frank zaprosił mnie do swojego stołu.
– To miłe.
– Tak, bardzo – nachylił się bliżej – i nikt jeszcze nie żądał za to zapłaty.
Wszyscy troje wybuchliśmy śmiechem. Szliśmy przez miasto, a ludzie nas pozdrawiali. Kłaniali się nisko, zagadywali. Przedstawiałam siebie jako przyszłą nauczycielkę, co wywoływało w nich zaskoczenie. Opowiadali o miasteczku, o dwudziestu funkcjonujących kopalniach, o złocie i o życiu tutaj. Zostałyśmy zaproszone do kawiarni, przypomniawszy sobie jednak o naszym statusie materialnym, podziękowałyśmy, mówiąc, że dopiero co jadłyśmy śniadanie. Przez jakiś czas przyjdzie nam wymigiwać się od zaproszeń, aż w końcu będzie nas stać na kaprysy.
– Musimy napisać do papy – przypomniała Katie, więc zmieniliśmy kierunek i doszliśmy na pocztę znajdującą się w sklepie tuż obok saloonu.
Przed saloonem stało pięć drewnianych krzeseł, na których siedzieli mężczyźni. Jeden z nich oparł o krzesło długą strzelbę. Kiedy podeszliśmy, momentalnie przerwali rozmowy i skupili całą swoją uwagę na nas. Ja i Katie stanowiłyśmy w miasteczku atrakcję. Ubrane w kolorowe suknie odróżniałyśmy się od ludzi, którzy z racji pracy, klimatu i wygody wybierali inne materiały i kolory. Królowały różne odcienie brązu, biały, kremowy i wyblakły czarny.
Mężczyźni uchylili kapeluszy, składając nam w ten sposób wyrazy szacunku, my dygnęłyśmy i weszłyśmy do sklepu. Johna zatrzymali, żeby zapytać o nasze pochodzenie. Przystanął, ale zapewnił, że zaraz do nas dołączy.
Szybko zlokalizowałyśmy kobietę zajmującą się obsługą poczty. Mogła mieć jakieś trzydzieści lat, ale nadal wyglądała dość młodo. Była szczupła, schludnie ubrana. Jej głowę dekorowała burza loków, które upięła z tyłu. Uśmiechnęła się do nas szeroko.
– Jestem Sue. Sue E. Woods – dodała. – W czym mogę pomóc?
– Musimy napisać list do papy, do Anglii.
– Do Anglii? – Jej oczy powiększyły się na dźwięk nazwy naszego rodzimego kraju. – Toż to będzie szło… – Urwała. – Z miesiąc albo i dwa.
Przygryzłam wargę.
– A nie ma szybszej metody?
Rozbawiłam ją.
– Pociąg z Bearmouth, potem do Chicago, potem na wschód, potem statek, potem doręczenie w Anglii. Da się w dwa dni. W marzeniach – zaśmiała się z puenty, jaką nam zaserwowała.
– Przepraszam, nie wiedziałam.
– No przecież, że nie wiedziałaś. Nowa jesteś. Możemy się pospieszyć tylko tutaj, w Garnet, i Frank zabierze list jeszcze dzisiaj, jeśli szybko go napiszesz. Będzie tu za godzinę po odbiór poczty do miasta.
Podała nam papier i pióro. Ograniczyłyśmy się do kilku zdań – zawarłyśmy w nich tylko najważniejsze wydarzenia, czyli: napad w hotelu, śmierć obu pokojówek, napad na dyliżans, kradzież jednej skrzyni. Przy opisywaniu ciotki ostrożnie dobierałyśmy słowa. Napisałyśmy tylko o wsparciu finansowym po śmierci wuja i przekazaniu jej całej kwoty, jaka pozostała. Na koniec z pomocą Sue podałyśmy nasz nowy adres i poprosiłyśmy o kolejne pieniądze. Podpisałyśmy się obie i oddałyśmy list dziewczynie. Zapieczętowała go przy nas.
– Pani Woods… – przeszłam do najważniejszego.
– Sue. Mówcie mi po imieniu.
– Zostałyśmy napadnięte w drodze tutaj. Nie mamy pieniędzy, ale papa przyśle nam znaczną kwotę, poza tym ja będę pracowała jako nauczycielka…
– Nie ma problemu. Nazwisko.
– Swanton. Isabelle Swanton.
Kobieta wyciągnęła zeszyt i napisała moje nazwisko, następnie umieściła kwotę. Kilkanaście centów.
– My nie jesteśmy nawykłe do operowania dolarami, może wiesz…
– Funty? – weszła mi w słowo, a ja potwierdziłam skinieniem. – Chcesz wiedzieć, po ile stoi dolar? Słabiutko, kochana. Za jednego funta trzeba dać prawie pięć dolarów. Cztery osiemdziesiąt z hakiem – wyjaśniła bardziej szczegółowo.
Szybko policzyłam, ile zarobię jako nauczycielka. Niewiele ponad osiemdziesiąt funtów. Wystarczy na podróż, to pewne. Co z życiem? Z kosztami, jakie przyjdzie nam ponieść w ciągu całego roku? Do tego dochodził poród i opieka nad Katie i dzieckiem. Oszacowanie, ile mogłoby to pochłonąć, przekraczało moje umiejętności. Nic nie wiedziałam o życiu.
– Nie przejmuj się. – Sue odezwała się, jakby wiedziała, co przed chwilą liczyłam. – Powiem ludziom, jaką macie sytuację, i pomożemy. Razem. Wszyscy.
Uprzejmość tych ludzi ogromnie mnie dziwiła. To taki powiew świeżości, normalności, że rozumieli tak dużo bez konieczności zbytecznego wyjaśniania. Przeszła mi przez głowę myśl, jak bardzo można się pomylić i wśród bliskich czuć się obco, a wśród obcych jak w domu. Pomagali nam tutaj, bo mieli z czego, w przeciwieństwie do Evelyn, czy też dlatego, że taki mieli zwyczaj? Starałam się nie oceniać Evelyn zbyt surowo, ale cały czas to poczucie, jak nas tutaj dobrze przyjęto, wypływało na wierzch i zmuszało do porównywania z doświadczeniami z całej podróży.
– Jestem poruszona – przyznałam szczerze. – To dla nas dużo znaczy.
– A ty masz pracę? – zagadnęła Katie.
– Jeszcze nie.
– A chcesz mieć?
– Tak, oczywiście.
– A on? – Wskazała na czekającego przy drzwiach Johna.
Obejrzałam się.
– On też jeszcze nie ma i też chciałby coś robić – dodałam, zgłaszając go do jakiegokolwiek zdania, jakie mogłaby mieć dla mężczyzny.
Jeśli każde z nas otrzyma pracę i wynagrodzenie, szanse na wyjazd stąd wyraźnie się zwiększą. Nawet jeśli Katie w którymś momencie zrezygnuje z angażu ze względu na dziecko, to i tak dołoży się do budżetu.
– Ej! Ty… przy drzwiach! – zawołała ponad naszymi głowami Sue.
– Ma na imię John – podpowiedziałam.
– Ej! John!
Zawołany skupił uwagę na kobiecie.
– Idź do kopalni Dermotta. On ma teraz najwięcej żył. Da ci pracę, będziesz dla niego wydobywał złoto na procencie. Czyli jeśli nie wydobędziesz, dostaniesz śmieszne pieniądze, ale jeśli uda ci się trafić na żyłę, nawet malutką, to masz dobre warunki. Tu hojnie płacą.
John podziękował i wyszedł szukać odpowiedniego miejsca i człowieka. Rzucił tylko przelotem, że po wszystkim wróci pod hotel i tam będzie na nas czekał.
– A ja? – zabrała głos Katie.
– Gdzieś się ciebie umieści. Co umiesz robić? – zwróciła się do niej Sue.
– Wychowałyśmy się z siostrą razem…
– I?
– I nie znam pracy fizycznej, jeśli o to pani pyta.
– Sue – poprawiła ją. – Pogadam z Woodsem. On postawił hotel i mówił coś o kobiecie do recepcji. Chce, żeby mu ładna dziewczyna witała klientów. A nie od dzisiaj wiadomo, że panienki w mieście górniczym to rarytas dla oka. Każdy będzie chciał popatrzeć i rzecz jasna zdobyć panienkę. Będziesz ściągała mężczyzn jak ćmy do światła.
Katie się zawstydziła. Pewnie nie tyle z powodu komplementu, ile z domniemania jej niewinności. Pan Woods raczej się nie ucieszy, kiedy za kilka miesięcy jego pracownica się zaokrągli i klienci przestaną na nią patrzeć jak na piękną młodą i dostępną kobietę.
– Jest jeszcze Anderson i jego sklep ze słodyczami – ciągnęła Sue, odbierając zawstydzenie Katie jako potwierdzenie, jaką trudność sprawi jej praca z mężczyznami. – Dzieci lubisz?
– Chyba tak – odparła niepewnie.
– Anderson przyjechał tu za złotem. Jak większość ludzi, ale nie miał ani zdrowia, ani szczęścia. On jeszcze z wody szukał. W każdym razie chciał otworzyć sklep, ale ile tu sklepów się utrzyma przy takiej liczbie mieszkańców. No to przyszedł z pomysłem na sklep ze słodyczami. Ja do niego: „Czyś ty oczadział?”. On do mnie: „Nie ma takiego ani w Garnet, ani nigdzie w okolicznych miejscowościach”. Ja do niego: „Nic dziwnego, że nie ma. Nikt nie przyjdzie”. A wiecie, co on powiedział?
Obie potrząsnęłyśmy głowami.
– Że prędzej ja z poczty odejdę, niż on zamknie swój sklep. Wyobrażacie sobie? Co za bzdury. Ale… prawda jest taka, że każdy do niego chodzi. Kobiety się spotykają, żeby porozmawiać, jak mają chwilę, dzieci chodzą. Mężczyźni też. Ba, ja sama nigdy nie przejdę obok, zawsze po coś wstąpię. A ten stary dziad wtedy do mnie mówi: „Sue, wracaj na pocztę, o ile jeszcze masz pracę”. – Prychnęła poirytowana. – On mnie będzie teraz tak drażnił, a ja tylko dobrze dla niego chciałam. Skąd mogłam wiedzieć, że ludzie z chęcią pójdą. No skąd? Nikt nie wiedział.
– W Londynie kawiarnie i cukiernie są popularne.
– W Londynie – przedrzeźniała mnie, wymawiając to słowo z pogardą. – Czy to wygląda jak Londyn? – Wskazała ręką na sklep zupełnie inny od tych w Anglii. W tym pomieszczeniu znajdowało się wszystko, co tylko mogło przydać się ludziom. Od najważniejszych produktów po zupełnie zbędne. Nawet materiały można było kupić. – Tu ludzie pracują. Ciężko pracują – podkreśliła.
Po tych słowach rozległ się gwizd, więc Sue zamilkła. Rozejrzałyśmy się, szukając źródła dźwięku. Zauważywszy naszą konsternację, kobieta szybko wyjaśniła:
– To jedna z kopalni. Gwiżdżą na zmianę. To dobry sygnał. Jakby gwizdali o niespodziewanej porze, to byłby problem.
– Problem?
– Tak, wypadek. Ogień, zawalenie, przygniecenie. Opcji jest dużo. Przy wydobyciu złota zawsze jest ryzyko. Zwłaszcza że teraz wchodzą do głębi gór, a nie to co kiedyś, że stawiali namioty wzdłuż rzeki i włazili do wody na kilka godzin z sitami. Za tamtych czasów to mogli sobie dupy odmrozić, szczać po nocach w long johny. Umierali, ale nie tak tragicznie, jak to jest w kopalni. Same rozumiecie. – Zerknęła na nas, szukając potwierdzenia.
Temat kopalni czy złota stanowił dla nas taką samą nowość jak ludzie tutaj. Żadna z nas nie zainteresowała się nigdy wydobywaniem albo górnikami. Ta praca toczyła się obok naszego życia, jak wszystko inne.
– Dziękujemy za wszelką pomoc i wyjaśnienia – zdobyłam się na uprzejmość, choć ta kobieta zdawała się dość… szorstka w obyciu.
– Żaden problem. Ja lubię pomagać. Powiedz mi, z czym sobie nie możecie poradzić, ja pomogę. Żaden problem – powtórzyła.
– To bardzo miłe z twojej strony, Sue.
– W zasadzie… – Wyszła zza lady. – Jak zmianę zagwizdali, to może pójdziemy do Andersona i zagadamy o tę pracę?
– Nie, nie trzeba – szybko odezwała się Katie. – Proszę nie robić sobie kłopotu.
– Żaden kłopot. Przy okazji coś sobie kupię, bo wiecie, jak tak człowiek gada i myśli o tych jego słodkościach, to ochoty nabiera.
Sue skierowała się do wyjścia, co nie spodobało się właścicielowi sklepu, panu Judsonowi. Próba zatrzymania jej okazała się nieskuteczna – Sue nie przejęła się obowiązkami. Odparła od niechcenia:
– Wiesz, co robić, jakby Frank przyjechał wcześniej.
Opuściła miejsce pracy bez wyrzutów sumienia. Idąc z nami przez miasto, pozdrawiała innych, przedstawiała nas i komentowała w dość… specyficzny sposób. Czasami wygłaszane przez nią zdania brzmiały jak oblega. A jednak nikt się nie obrażał.
Zaskakiwało jednak coś zupełnie innego – każdy tutaj każdego znał. Ich przyjazne nastawienie, te pozdrowienia i żarty budziły poczucie, że ta zamknięta społeczność ma ze sobą zażyłe stosunki. Choć podobnie było w Londynie, nie mogłam oprzeć się przekonaniu, że Anglicy udawali uprzejmość. Wychodząc z domu, każdy przybierał maskę i pod nią krył swoją osobowość. Robił dokładnie to, czego wymagał ton.
Idąc przez miasteczko, nie sposób było nie zauważyć wielu osób, które po prostu stały i obserwowały pozostałych. Niektórzy coś pili, inni palili albo żuli tytoń. Bez najmniejszego skrępowania spluwali przy nas na piach i ocierali rękawem usta. Takie zachowanie nigdy nie miałoby miejsca w Londynie. Mężczyzna, który w obecności kobiet nie zmienia swojego zachowania, byłby postrzegany jako gbur bez kultury. Tutaj nikogo nie oburzało plucie pod nogi ani chodzenie po tym. Nawet ci starsi zdawali się ślepi na zachowanie młodych. Siedzieli bezczynnie, wręcz jak posągi, zobojętniali na otoczenie.
Przy każdym wodopoju stały przywiązane konie. Kilka osiodłanych, inne stojące przy wozach – zwykle lekkich, odkrytych. Gdzieniegdzie słychać było odgłosy bawiących się dzieci.
Tak jak my przyglądałyśmy się otoczeniu, tak górnicy, przede wszystkim ci młodzi, wodzili za nami spojrzeniami.
– Mało tu kobiet – skomentowała Sue od razu. – A wy jesteście nowe. Młode i nowe, a oni wszyscy to kawalerka. W różnym wieku, ale kawalerka.
Niepewnie spojrzałam w kierunku grupy śmiejącej się z czegoś tak głośno, jakby chcieli zagłuszyć wszystkie dźwięki dookoła. Ci mężczyźni, brudni, poczochrani, z tłustymi włosami wystającymi spod kapeluszy wyglądali jak włóczędzy, a nie kawalerowie szukający żon.
– Ja jestem wdową – wyjaśniła Katie, jakby chcąc usprawiedliwić się i jednocześnie wykluczyć z zainteresowania wśród męskiej populacji Garnet.
– A co się stało z twoim mężem?
– Zginął, gdy nas napadli.
– Przystojny był?
– Tak, wojskowy – ciągnęła swoje kłamstwo Katie.
– Cóż. Może i jesteś wdową, ale młodą i atrakcyjną, a oni oczy mają. Oczy i chuć – skwitowała Sue, śmiejąc się do rozpuku.
Na szczęście doszłyśmy do odpowiedniego budynku. Po kilku schodkach weszłyśmy na podest przed sklepem. Wielki szyld zawieszony nad oknem informował: „Słodycze Andersona”. Obok widniała data – tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty piąty. Cukiernia pana Andersona wyglądała zjawiskowo zarówno od zewnątrz, jak i od środka. Zachwyciło mnie wielkie okno, jakie zamontowano, aby klienci mogli dostrzec słodkości już z daleka. W Garnet, o ile zdążyłam się zorientować, okna nie stanowiły elementu dekoracyjnego. Przeciwnie – pełniły konkretną funkcję, czyli miały wpuszczać wystarczająco dużo światła, ale też nie wypuszczać ciepła zimą. Wobec tego witryna pana Andersona wyróżniała się na tle pozostałych sklepów. Dochodziłam do wniosku, że to miasteczko z pozoru jawiło się jako nudne, ale diabeł tkwił w szczegółach. Choć zbudowano je z pospolitego drewna, dekoracje i wyposażenie dobierano z wielką dbałością. Moja wrażliwa, artystyczna dusza napawała się widokiem zarówno długiej, eleganckiej lady, jak i kwiecistej, różowo-białej tapety niczym w angielskim sklepie.
Do tego od drzwi pachniało świeżymi wypiekami.
– Sue, przecież Frank za chwilę będzie po pocztę, co ty tu, u licha, robisz? Pracy już nie masz? – przywitał ją pan Anderson. Starszy, już siwy pan, wyjątkowo elegancko ubrany.
W przeciwieństwie do górników dbał o wygląd. Włożył piękne materiałowe szare spodnie i pasującą do nich kamizelkę, spod której wystawała śnieżnobiała koszula. Z jednej z kieszeni kamizelki ciągnął się mosiężny łańcuszek, na którego końcu na pewno znajdował się zegarek. Pan Anderson był dżentelmenem w każdym calu. Nie zdziwiłabym się, gdyby posiadał modny frak, oficerki i cylinder. Wyglądał jak przywieziony prosto z Londynu.
– Klientki ci prowadzę, a ty tylko poczta i poczta – skontrowała niezrażona niczym Sue.
– Mam wrażenie – pan Anderson nachylił się nad ladą pełną łakoci – że ty to już tylko czekasz, aż ja umrę, żeby przejąć mój sklep i rzucić pracę na poczcie.
– Żyj długo, Anderson, i niech ci ziemia lekką będzie. Głupoty takie gadasz. Aż śliny szkoda. – Potrząsnęła głową zdegustowana.
– Dwie cynamonowe bułeczki? – zapytał, widocznie znając upodobania Sue. Ta skinęła.
– Ale dodaj jeszcze dwie. Te panienki muszą spróbować wypieków Margie – dodała, po czym odwróciła się do nas. – Margie to żona tego zgreda.
– Ale kocha mnie bardziej niż ty bułki.
Żart Andersona wywołał u Sue salwę donośnego śmiechu. Rozbawiony staruszek dogadywał coś pod nosem. Dzięki jej żywiołowej reakcji, a potem droczeniu się z właścicielem cukierni, mogłyśmy wykorzystać chwilę ich nieuwagi i niemo porozumieć się z siostrą. Katie mnie trąciła, więc szybko wzięłam na siebie konieczność odmówienia poczęstunku.
– Sue, to bardzo miłe z twojej strony, ale my obecnie nie mamy…
– Nonsens – weszła mi w słowo Sue. – Ja was zaprosiłam. W Londynie nie zaprasza się gości na bułkę i kawę?
Obie się zmieszałyśmy. Owszem, ludzie się zapraszali, ale w zupełnie innym kontekście. Spotkanie z wybrankiem, rozmowa dwóch kobiet z wyższych sfer. Nie spotkałam się z tym, aby ktoś kogoś zaprosił na poczęstunek, wiedząc, że tamten drugi nie ma środków i go nie stać. Żyjąc w hermetycznym środowisku wyższej klasy, wiele wartościowych rzeczy mi umykało. Jak to, żeby po prostu pomagać. Bezinteresownie.
– Ta panienka – chwyciła Katie za ramiona – szuka pracy. Pomógłbyś jej?
– Mogę dać dwa dolary za tydzień – przeszedł od razu do konkretów.
– Dwa i pół – negocjowała w imieniu Katie Sue. – Przecież nieraz widziałam przez okno, że nogi sobie masujesz. Nie wystoisz za ladą. Ona jest młoda. Ma siłę. No i urodę. Pomyśl, ile kawalerki tu będzie przychodzić, jak się dowiedzą.
– Dwa dolary dwadzieścia pięć centów.
– Anderson, ty zgredzie. Dwadzieścia centów tygodniowo żałujesz na panienkę takiej klasy?
– Sue, wracaj na pocztę! – syknął. – Gdybym ja się ciebie słuchał, to żadnej pracy bym nie miał. Ani ja, ani żona.
– To zrób mi na złość i daj jej trzy dolary – kusiła Sue.
– Zjedz bułkę. – Podał jej na talerzyku cztery lukrowane cynamonowe bułeczki.
Sue chwyciła talerzyk. Podeszła do lady z boku, wzięła jeszcze dwa talerzyki i trzy kubki.
– Siadajcie. – Wskazała nam niewielki kwadratowy stolik przykryty czerwonym obrusem w białą kratę.
Przy ścianie stała długa ławka, na której mogli usiąść klienci kilku stolików, od zewnętrznej strony czekały krzesła, ale nie takie, do jakich przywykłyśmy w Londynie. Te tutaj, zbite z drewna i na dodatek bez oparcia zajmowały o wiele mniej miejsca. Cała kawiarnia sprawiała wrażenie bardzo przytulnej i – mimo niezbyt dużych rozmiarów – nie była zagracona.
Gdy tylko zajęłyśmy miejsca, stary Anderson z trudem wyszedł zza kontuaru, żeby nalać nam kawy do kubków. Zarówno Katie, jak i ja nie piłyśmy kawy.
– Panie Anderson, my podziękujemy za kawę – odezwałam się przepraszająco.
– Nie pijesz kawy? – Przyglądał mi się tak, jakbym wyznała mu coś równie szokującego jak nienoszenie bielizny. – To co wy pijecie?
– Czarną herbatę. Z mlekiem.
– Herbatę z mlekiem – powtórzył za mną, zaskoczony odpowiedzią.
– Tak. I z cukrem, jeśli ktoś woli na słodko.
– O panie! – Anderson złapał się za głowę. – Nikt tu nie pije herbaty.
Zerknęłyśmy z Katie na siebie. Do tej pory nasza służba serwowała nam herbatę podczas każdego przystanku w Ameryce. Żadna z nas nie miała pojęcia, skąd ją brali. Wieźli swoją? Kupowali w specjalnym sklepie? A może tylko w tym górskim miasteczku panował taki zwyczaj. Pan Anderson przeprosił nas, wrócił za ladę i zniknął na zapleczu.
– Herbatę wam zaraz zrobi – rzuciła Sue, gdy tylko zostałyśmy same.
– Tak myślisz? – Zerknęłam na drzwi prowadzące na zaplecze. – Nie powinien sobie robić kłopotu – dodałam. – Możemy napić się mleka. Albo wody, albo wcale nie musimy pić. Rano wypiłyśmy kakao w hotelu. To wystarczy. Naprawdę. – Czułam zażenowanie, że starszy mężczyzna został zobowiązany do takiego wysiłku z naszego powodu.
– Anderson już tak ma, że każdy musi być u niego szczęśliwy. Każdy, więc pójdzie grzebać w szafkach, aż coś przyniesie. To dobry człowiek. Ma serce na dłoni. Dzieci mu tu nieraz wejdą, krzyczą, śmieją się, a ten cierpliwie na to pozwala. Ludzie mówią, że ta cierpliwość to dlatego, że mu aż troje zmarło. Błonica – wyjaśniła. – Potem najstarszy syn pracował w kopalni, wypadek miał. Z własnej winy co prawda, ale no… nie przeżył. Zostało mu jedno dziecko. Córka. W Helenie mieszka. Rzadko tu przyjeżdża.
– To bardzo smutne.
– Co smutne? Życie? – Sue sięgnęła po bułkę i ugryzła spory kawałek. – To zależy, na czym się skupiasz – mówiła z pełnymi ustami.
– Trudno się skupić na czymś innym niż śmierć dzieci – wyznałam, nawet nie starając się sobie wyobrazić jego bólu.
– Jak ktoś ma pieniądze, to może sobie pozwolić na rozpacz. Jeśli nie ma, życie go zmusza do zakasania rękawów i ciężkiej pracy. Poza nielicznymi, którzy przyjechali tu z majątkiem, większość jak wy, z pustą kieszenią. Zobacz, ile tu jest sklepów. Ile usług. Nawet brothel1 jest. – Uśmiechnęła się. – Swoją drogą, pracuje tam jedna dziewczyna z Londynu. Na pewno się ucieszy, jak się dowie, że więcej Angielek tu mamy.
Słuchałyśmy z siostrą jak zaczarowane. Cały czas odnosiłam nieodparte wrażenie, jakbyśmy wylądowały na innej planecie. Gdzieś, gdzie są zupełnie inni ludzie.
Stary Anderson powoli zmierzał ku nam. Niósł mały imbryk.
– Kiedyś przyszedł do mnie Irlandczyk – zaczął, stawiając dzbanuszek na środku stolika. – Chciał coś zjeść, ale nie miał pieniędzy. Zapytał, czy może mi dać herbatę. Angielską herbatę. Zgodziłem się. Spróbowaliśmy z żoną i nie smakowała nam na ciepło. Przestudzona z cytrynami tak, ale taka gorąca nie. Częstujcie się, panienki.
Drżącą ręką postawił na stoliku szklany słoik z cukrem, a obok mleko w kubeczku.
– Tu każdy będzie chciał was przyjąć najlepiej jak umie – dodała Sue. – Garnet z tego słynie. Z pomagania innym. Prawda?
Spojrzała na pana Andersona. Ten skinął głową.
– To jak, Anderson, dwa i pół dolara? – przeszła płynnie do sedna.
– Na próbę – rzekł Anderson, wracając za ladę. – Na trzy tygodnie i wtedy zdecyduję.
– Dziękuję. – Katie uśmiechnęła się szeroko.
On nie miał czasu odpowiedzieć, bo do sklepu weszły dwie kobiety z gromadką dzieci. Rozmawiały o czymś, śmiejąc się w najlepsze. Dzieci przykleiły nosy do szyby. Pokazywały palcami, co chcą zjeść, przepychały się i śmiały. Kobiety doszły do Andersena złożyć zamówienie. Ten uprzejmie je obsłużył. Kiedy wyszły, wysunął się zza lady ze szmatką. Katie, widząc, w jakim celu to robi, poderwała się z miejsca. Przejęła od niego szmatkę, żeby wyczyścić szybę.
– Jakbym szyby nie miał, dotykałyby wypieków – stwierdził. – Małe szkodniki!
– Proszę się nie martwić, pomogę.
Katie nieumiejętnie przecierała szybę, rozmazując tylko ślady po rączkach dzieci na coraz większą powierzchnię. Anderson obserwował jej wysiłki, po czym nachylił się i coś jej szepnął na ucho. Ta się zaśmiała. Szybko odeszła od szyby, podeszła do wiaderka zmoczyła szmatkę i sprawnie zmyła brud.
Do sklepu wszedł Frank.
– Sue, na litość boską, czy ty zawsze musisz robić sobie przerwy w tak nieodpowiednich porach?
– Czego chcesz, Frank?
– Chodź, wydasz listy i paczki. Judson sobie nie radzi.
– Jak to sobie nie radzi? Tysiąc razy mnie zastępował – wyrzuciła.
– Dobrze wiesz, że jak on będzie na stanowisku, to się będzie guzdrał, gubił i jeszcze sprawdzi wszystko sześć razy. Ty jesteś bystra. Raz-dwa się uwiniesz.
– Już idę. – Sue włożyła pół bułeczki na raz w usta.
– Panie Franku… – Wstałam, żeby do niego podejść. Nadal stał w drzwiach i trzymał klamkę. Spojrzał na mnie, szczerząc się, jakbym powiedziała coś bardzo zabawnego.
– Jak to śmiesznie brzmi: „Panie Franku”. – Pokręcił głową rozbawiony. – Nikt tak do mnie nie mówi. Mów do mnie po imieniu – poprosił.
Wyglądał na starszego ode mnie o dobrych kilka lat, ale było w nim coś, co sprawiało, że traktowałam go od razu jak przyjaciela. Może to, jak nas wczoraj serdecznie przyjął mimo naszego negatywnego nastawienia. A może jego pogodna twarz. Frank, ponieważ nie pracował w kopalni, nosił się o wiele czyściej niż pozostali. Schludny wygląd, szczupła sylwetka i ten szeroki uśmiech budziły zaufanie. Pewnie, gdyby się ogolił i zadbał o fryzurę, mógłby zatrzymywać na sobie wzrok kobiet.
– Dobrze – zgodziłam się. – To proszę też do mnie mówić Isabelle.
– Masz to jak w banku. To o co chciałaś zapytać?
– Czy wiesz coś na temat naszego wozu?
– Rano go sprowadziłem, John ci nie mówił?
– Najwidoczniej nie miał okazji – przyznałam zmieszana, że pytam o coś, co już zostało załatwione.
– Pożyczyłem konie od Billy’ego, bo moje muszą dzisiaj jeszcze wrócić z towarem, więc nie chciałem ich męczyć. Wasze muszą postać ze trzy dni. Nogi im popuchły.
– Ojej. – Zrobiło mi się przykro na wspomnienie, ile te biedne zwierzęta musiały znieść.
– Nie martw się. Nic im nie będzie. Postoją, odpoczną i wrócą do roboty.
– To dobrze – odetchnęłam.
– A po co wam wóz? Chcecie dokądś jechać?
– Nie, chciałabym go sprzedać.
Frank podrapał się po głowie. Skrzywił się, czego nie można było odebrać jako dobry znak.
– Nie będzie kupca? – zgadywałam, czytając jego reakcję.
– Taki duży i ciężki wóz w górach to żadna okazja, ale popytam.
– To lepiej sprzedać konie?
– Koni z opuchniętymi nogami nikt nie weźmie. Za duże ryzyko. Zwłaszcza że mogły się zerwać, ciągnąc taki ciężar. Ja je niby sprawdziłem, ale ręką trudno wyczuć ścięgna. Trzeba poczekać i, tak jak mówiłem, dać im odpocząć.
Westchnęłam ciężko. Liczyłam na szybkie pieniądze. Na choć odrobinę niezależności. Tymczasem natrafiłyśmy na kolejną przeszkodę.
– Wóz jest w dobrym stanie – dodał, jakby potrafił odczytać, jaki zawód sprawił mi stan koni. – Nic nie mogę obiecać, ale no… zobaczę, co da się zrobić. Najwyżej w mieście popytam. Zawiozę go na dół i wrócimy z Billym wierzchem.
– Dziękuję, Frank. Bardzo potrzebujemy pieniędzy – podkreśliłam. – Złodzieje nie zostawili nam nawet pensa.
– Zrobię co w mojej mocy. – Uśmiechnął się pokrzepiająco.
Do sklepu chciała wejść gromada dzieci. Zamiast się odezwać, przeprosić, zaczęły się przepychać z Frankiem.
– Jezusie święty! – zawołał poirytowany. – Jak muchy do gówna! Brzęczycie i lecicie.
Dzieci na niego spojrzały, jakby obrażone, jednak szybko o nim zapomniały. Podbiegły do lady, znów wciskając nosy w szybę.
– Jak Boga kocham – odezwał się Frank. – Tym smarkaczom brakuje dyscypliny.
– Już, już. – Sue dotknęła jego ramienia. – Wszyscy wiemy, że nie lubisz dzieci. I że one nie lubią ciebie. Chodź. Czeka nas praca. Dzięki, Anderson!
Wyszła, zostawiając nas nad bułkami. Zjadłyśmy w ciszy, popiłyśmy herbatą, a na końcu posprzątałyśmy po sobie. Katie ustaliła, od kiedy ma zacząć pracę, i wróciłyśmy do hotelu. Tam Mamie czekała z lunchem, jednak po słodkościach ostatnim, na co miałyśmy ochotę, był kolejny posiłek. Wróciłyśmy do pokoju i położyłyśmy się na łóżku.
– Katie – zaczęłam. – Nie uważasz, że ze wszystkich miejsc, jakie odwiedziłyśmy, to wydaje się najbardziej przyjacielskie?
– Myślę, że starasz się polubić to miasto.
– A tobie się nie podoba?
– Czuję pod skórą problemy. – Jej sytuacja rzeczywiście przedstawiała się inaczej niż moja. – Poza tym, co ja zrobię z dzieckiem po porodzie? Gdzie je zostawię? Podrzucę Sue pod pocztę? Grając mężatkę, będę musiała zabrać to dziecko ze sobą. I co wtedy? Zostawię je w poczekalni stacji kolejowej podczas jednej z przesiadek?
Moja siostra non stop głowiła się nad rozwiązaniem. Rzeczywiście, o ile to kłamstwo o mężu pomogło nam na starcie w miasteczku, o tyle bardzo skomplikowało sprawę.
Przypisy
1Brothel – dom publiczny, potocznie zwany burdelem, to miejsce, w którym mężczyźni angażują się w czynności seksualne z prostytutkami. Jednakże ze względów prawnych lub kulturowych placówki często określają się jako bary lub hotele. Praca seksualna w burdelu jest uważana za bezpieczniejszą niż prostytucja uliczna.
Spis treści