Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Debiutująca na salonach Isabelle wkracza nie tylko do londyńskiego tonu, ale także w dorosłość. Ten sezon ma zagwarantować jej znalezienie męża - najlepiej z pokaźnym rocznym dochodem i odpowiednim tytułem.
W tym samym czasie jej siostra Catherine zdobywa serce kapitana Allena. Przyszłość dla obu hrabianek zdaje się więc ustalona. Jednakże los postanawia wystawić siostry na próbę. Przetestować ich charaktery, miłość do rodziny, ale także do siebie nawzajem, kiedy ich ukochany papa wysyła je w daleką podróż do Montany, co okaże się najtrudniejszą lekcją w ich życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Karolina Wójciak, 2024
Nashville, lipiec 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Justyna Luszyńska
Pierwsza korekta: Małgorzata Starosta
Druga korekta: Agnieszka Mąka
Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Projekt okładki: Karolina Wójciak
Wykonanie okładki: Justyna Knapik – Justyna Es - Grafik
Źródło zdjęć na okładce: Adobe Stock
Żaden fragment książki nie może być publikowany ani wykorzystywany w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy.
Wydanie I
ISBN 978-83-67308-32-8
Janowi.
Synu, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
Lokaj pomógł nam wysiąść z bryczki. Sięgnęłam ręką do zesztywniałego karku i pomasowałam go. Razem z mamą, siostrami i braćmi przyjechaliśmy do Londynu na otwarcie sezonu. Ten miał być wyjątkowy dla mnie, bo po raz pierwszy wchodziłam na salony. Moja najstarsza siostra debiutowała rok temu. Z racji naszego pochodzenia papa nie pozwolił siostrze zdecydować się na zamążpójście bez wyraźnej korzyści majątkowej. Spełnienie tego warunku przyszło Catherine niezwykle łatwo, bowiem żaden z absztyfikantów nie skradł jej serca.
Jako że Katie jeszcze nie znalazła męża, przed wyjazdem mama z papą długo dyskutowali o moim tegorocznym wejściu na salony. Choć siostra nie widziała we mnie konkurencji, według mamy mój debiut mógł przyćmić jej starszą córkę. Ton1 zwykle zwracał więcej uwagi na dziewczęta debiutujące niż na te, które wkraczały w życie socjalne po raz drugi.
– Zobaczysz – powiedział jej wtedy papa – tego sezonu będziemy mieć dwa śluby. Za rok Anthony, a zaraz po nim James – zapewniał przekonany o tym tak, jakby wyczytał przyszłość z gwiazd.
„Pozbywanie się” z domu chłopców nie spędzało mamie snu z powiek, jak było w naszym przypadku. Wyjście za mąż z korzyścią finansową to jedno, a znalezienie miłości to drugie. Nasi rodzice – para uznawana za przykład pożycia – rzeczywiście pragnęli dla nas przede wszystkim szczęścia.
– Chodź. – Katie pociągnęła mnie za rękę.
Nie było to dobrze widziane, a jednak ruszyłyśmy biegiem do letniej rezydencji w Londynie z taką radością, jakbyśmy wcale nie spędziły ostatnich godzin w podróży.
Młodsze rodzeństwo szybko spostrzegło nasze podekscytowanie i spodziewając się przedniej zabawy, ruszyło naszymi śladami. Katie nie lubiła ich niańczyć ani nie bawiła się dobrze w ich towarzystwie, nazywała ich dziecinnymi, co w zasadzie pasowało do ich wieku. Zerknęła na mnie, skinęła, po czym podwinęła suknię i przyspieszyła.
– Nie biegajcie tak! – krzyknęła za nami mama. – To nie przystoi!
Zaśmiałam się, gdy zobaczyłam ją ocierającą czoło ze zdenerwowania. Powinnam jej posłuchać, zwłaszcza mając w pamięci jej przestrogi, że w mieście ktoś nas zawsze obserwuje, więc musimy uważać na nasze zachowanie. Mimo wszystko biegłam za Katie, podczas gdy mama coś jeszcze komentowała. Na szczęście mój własny śmiech zagłuszał jej słowa.
Minęłyśmy w progu służbę, która odskoczyła, aby zrobić nam miejsce. Chichotałyśmy, pokonując korytarz, nasze buty stukały na eleganckiej kamiennej podłodze. Wpadłyśmy z siostrą do salonu, a wtedy stanęłam jak wryta.
– Zapomniałam, jak wygląda ten pokój – przyznałam, łapiąc oddech.
Spędzając większą część roku na wsi, otoczona naturą, przywykłam do prostego wystroju. Ten tutaj zachwycał elegancją i bogactwem za każdym razem, kiedy się na niego patrzyło. Wodziłam wzrokiem po ścianach, meblach, aż zatrzymałam spojrzenie na pianinie stojącym przy oknie. Przesunęłam dłonią po jego aksamitnej obudowie.
– Dlaczego nie możemy mieszkać w Londynie przez cały rok? – zastanawiała się na głos Katie.
W milczeniu podeszłam do obrazu, który dwa lata temu namalował na zamówienie najlepszy londyński malarz. Pozowaliśmy na nim wszyscy: rodzice i sześcioro dzieci.
– Pamiętasz? – Wskazałam dzieło.
– Jakże mogłabym zapomnieć tyle godzin siedzenia dla tego malarza? – Uśmiechnięta Katie stanęła obok mnie. Objęła mnie, przyciągając do siebie. – Ale jak na to teraz patrzę… Chciałabym mieć taką rodzinę…
– Potrafisz ją sobie wyobrazić?
– A ty nie?
– Ja… – Urwałam i wzięłam głęboki oddech. – Nie potrafię sobie wyobrazić mojego męża, a co dopiero rodziny. Dzieci.
– Mój będzie wysoki, przystojny. Najlepiej wojskowy.
Zaśmiałam się, pamiętając, co papa mówił na temat wojskowych. Przestrzegał nas przed mężczyznami noszącymi mundur, bo według niego tacy nie zostają w domu zbyt długo. Zostawiają żonę, dzieci i życie na wsi na rzecz walki. Ryzykują życie i często giną młodo.
– Pomyśl tylko. – Katie się rozmarzyła. – Ślubny portret, a mój mąż w mundurze.
– Dziewczęta! – Do pokoju weszła mama. – Idźcie się odświeżyć, niedługo zostanie podana kolacja. A ty – pokiwała głową do siostry, wyrażając w ten sposób poirytowanie – zamiast dawać dobry przykład, psujesz wszystkich. Masz taki wpływ na dzieci i nie bierzesz sobie tego do serca.
– Ja? – Katie dotknęła dłonią piersi jakby nieświadoma powodu reprymendy.
– Wyjrzyj przez okno – rzuciła mama.
Wszystkie trzy podeszłyśmy bliżej okna. Nasze rodzeństwo bawiło się w najlepsze, ganiając dookoła powozów. Wchodzili w szkodę lokajom, przeszkadzali im rozładować nasze bagaże. Co chwilę któryś z wyfryzowanych mężczyzn tracił równowagę i ganił dzieci surowym spojrzeniem. Zerknęłam przelotnię na mamę. Choć krytykowała to zachowanie, uśmiechała się pod nosem. Cieszyło ją ich szczęście; ich poczucie wolności, radość z chwili, z życia, z rozpoczynającego się sezonu w Londynie.
– Jutro pierwszy bal – odezwała się po chwili.
Grałam Jezioro łabędzie Czajkowskiego, siostry i mama siedziały obok, słuchając. W przerwach w szydełkowaniu mama, wynudzona brakiem atrakcji, zamykała oczy i drzemała. Przeważnie usprawiedliwiała się, narzekając na powolne tempo utworów adagio. W chwilach, kiedy jej chrapanie wzbierało na sile i uniemożliwiało nam delektowanie się muzyką, grałam kilka akordów V symfonii Beethovena, które od razu zrywały ją do siadu. Wtedy wszyscy się śmialiśmy, a zdezorientowana mama pytała nas wzrokiem, czy coś się stało.
Już miałam zmienić utwór, kiedy dobiegł nas krzyk pokojówki.
– Isabelle! Isabelle! – Jej donośny głos nie dość, że postawił mamę na nogi, to jeszcze skupił naszą uwagę na drzwiach.
Coś się musiało stać. Może jakiś wypadek. Jakieś nieszczęście. Tylko dlaczego krzyczałaby moje imię?
Wszystkie już czekałyśmy w zniecierpliwieniu, bo wiadomo, że nie przystało nam wybiegać jej na spotkanie. W dobrym domu kobiety panują nad swoimi reakcjami i emocjami.
Mama szybko wstała i podeszła do drzwi. Nie mogąc się doczekać wieści, stanęła najbliżej, jak się dało – czyli tuż za nimi. Kiedy pokojówka weszła do środka, pchnęła skrzydło zbyt mocno, prawie uderzając moją rodzicielkę w twarz.
– Przepraszam – wysapała. – Przepraszam, nie wiedziałam, że panienka nie jest sama. – Zerknęła na mnie, potem na mamę. – Najmocniej przepraszam, ale suknia przyjechała.
– Moja suknia?! – Podbiegłam do niej, żeby przejąć pudełko.
– Są spóźnieni – skrytykowała mama. – Kto to słyszał, aby doręczać suknię w dniu balu! W dniu debiutu! A co, jeśli potrzebne są poprawki? Co, jeśli coś nie leży?
Pomimo słów, jakie wypowiadała, jej oczy błyszczały z radości.
– No odpakujże, pokaż nam! – pospieszała.
Nawet Grace, moja pokojówka, nie wyszła. Czekała w zniecierpliwieniu. Otworzyłam pakunek, chwyciłam suknię i przyłożyłam ją do siebie, po czym obróciłam się jak w tańcu.
– Przepiękna! – zawołała Katie.
– Zjawiskowa! – wtórowała mama.
– To nie fair! – sprzeciwiła się Eloise.
– Cicho! – warknęła na nią Katie. – Jesteś za mała na bale. Nie psuj frajdy Isabelle.
– Mamo! Ja chcę ją przymierzyć! – Eloise nadal wyglądała jak dziecko, więc nikt nie wziął jej prośby na poważnie.
– Jeszcze czego! Zniszczysz suknię! – oburzyła się Katie.
– Nie zniszczę. Tylko założę!
– Cicho! Nie powinnaś była tu przyjeżdżać! – Katie straciła do niej cierpliwość. Zawsze tak było, kiedy któreś z rodzeństwa na nią naciskało. Nie potrafiła z nimi rozmawiać, tłumaczyć. Zawsze krzyczała. Teraz się zapędziła, bo zrobiła to w obecności mamy.
– Catherine! – Jak można było się spodziewać, mama od razu na nią wsiadła. – Nie mów tak!
Siostra jedynie przewróciła oczami.
– Catherine Anne Swanton!
Kiedy mama używała pełnej formy imienia łącznie z nazwiskiem, oznaczało to ni mniej, ni więcej, że już się mocno zdenerwowała, a my powinniśmy się wycofać. To takie ostrzeżenie, choć zwykle na tym się kończyło.
– Mogę włożyć perły? – zapytałam, starając się odwrócić uwagę zebranych od niemiłej sytuacji.
– Ja chciałam włożyć perły. – Katie zmarszczyła czoło.
Czy to właśnie miała mama na myśli, mówiąc o konkurencji? O tym, że dwie córki na salonach to o jedną za dużo?
– Catherine włoży – oświadczyła mama. – Ty, moja droga… – Podeszła do mnie i chwyciła w dłoń blond lok. Zawijała go sobie wokół palca. – Jesteś zbyt młoda, zbyt piękna, zbyt delikatna, żeby przytłamsić to ciężką biżuterią.
– Czyli ja jestem stara, brzydka, obcesowa i potrzebuję pereł, żeby skupić uwagę na biżuterii, a nie na sobie, tak? – Kontra Katie wywołała w mamie jedno krótkie „och”.
Jako że Katie emocjonalnie podeszła do tego komentarza, mama czuła potrzebę wyjaśnić, dlaczego tak powiedziała. Dała sobie jednak chwilę. Wzięła głęboki oddech i podeszła do córki.
– Przecież wiesz, że nie to miałam na myśli – powiedziała z uśmiechem. – Twoja siostra jest młoda, jeszcze ma czas na dorosłość. Na biżuterię. Ty już dorosłaś do noszenia jej. Masz ponad osiemnaście lat.
– Izzie raptem rok mniej – zauważyła Katie.
– Tak, ale rok w tym wieku dużo zmienia.
Katie zerknęła na mnie w taki sposób, jakby szukała różnic między nami. Choć dzieliło nas w zasadzie półtora roku, każda osoba, która poznawała nas po raz pierwszy, pytała o nasz wiek, nie umiejąc wskazać tej starszej.
– Pamiętasz siebie podczas debiutu? – podjęła mama. – Swój strach?
Siostra skinęła.
– Pamiętasz, jak pytałaś mnie, co się stanie, jeśli się pomylisz w tańcu, co, jeśli coś powiesz nie tak, co, jeśli jakiś mężczyzna zainteresuje się tobą, a ty nie będziesz wiedziała, jak mu odmówić, bo nie wzbudzi twojego zainteresowania… Pamiętasz to?
– Tak, ale…
– Boisz się teraz?
– Nie, ale…
– To właśnie dał ci ten rok. Pewność siebie. Dojrzałość. Gotowość do zamążpójścia. Gotowość do rodzenia dzieci. Do prowadzenia domu. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?
– Chyba tak – odparła, kiwając głową.
– Ten rok zmienił cię od środka. Stałaś się kobietą. Isabelle nadal jest panienką. Nie widzisz tego?
– Czyli Isabelle wejdzie na salony tylko dla zdobycia praktyki? – zapytała szybko, ale nie otrzymała odpowiedzi. Uśmiech mamy niczego nie zdradzał; wręcz budził ciekawość. – Czy ta cisza ma oznaczać, że nie wyjdzie za mąż po pierwszym sezonie, tak jak ja? Czy też przeciwnie i mimo młodego wieku wydacie ją, gdy tylko pojawi się odpowiedni kawaler?
– Tego nikt nie wie. Może kogoś pokocha. – Rozmarzony głos mamy można było interpretować jako pobożne życzenie.
– A ja muszę czekać jeszcze tyle lat – przypomniała o sobie dwunastoletnia Eloise.
Pomiędzy mną a Eloise urodził się Anthony, młodszy ode mnie dwa lata, następnie James i na końcu Charles.
Mama straciła dwoje dzieci. Najstarszego syna, który zmarł w wieku kilku lat, a także najmłodszą córkę. Widziała w tych śmierciach rękę Boga, który dał jej sygnał, kiedy będzie gotowa na macierzyństwo i kiedy to macierzyństwo się dla niej zakończy. Akuszerka odbierająca ostatni poród wspominała o jakiejś przypadłości, jednak nam nie pozwolono słuchać, kiedy papa w gabinecie omawiał stan żony. Od tamtej pory mama nie urodziła ani jednego dziecka. Raczej nie narzekała z tego powodu. Nasza gromadka dostarczała jej wystarczająco dużo radości i… zmartwień.
– Doczekasz się – zapewniła swoją najmłodszą córkę, głaszcząc ją po głowie. – Przyjdzie szybciej, niż się tego spodziewasz. Może do tego czasu Katie i Izzie będą miały już swoje dzieci?
Pierwszy bal w sezonie zdawał się najważniejszy. To podczas tej pięknej uroczystości debiutowały wszystkie nadające się do zamążpójścia panny. Nasze życie sprowadzało się do znalezienia odpowiedniego męża, a bale, takie jak ten, pozwalały spełnić to marzenie. Każda z nas, młodych kobiet, pragnęła zakończyć sezon z wybrankiem. Rodzice niektórych dziewcząt wstrzymują debiuty aż do dwudziestego roku życia, dając córkom czas na dorośnięcie. W naszym przypadku decyzja została podjęta przez mamę, która już nie mogła doczekać się ślubu. Jako uzasadnienie podała papie naszą roztropność, dojrzałość i piękno. Według niej wyróżniałyśmy się w tłumie, co miało pozwolić na bardzo korzystne zamążpójście.
Na salę taneczną weszliśmy razem z rodzicami. Papa oczywiście, jak przystało na gentlemana, najpierw ukłonił się nisko tym kobietom, które znaczyły najwięcej w tonie, następnie ulotnił się pić brandy, palić cygara i omawiać politykę w towarzystwie mężczyzn.
Mama nie marnowała ani jednej chwili. Od razu przystąpiła do zadania, jakie ją czekało w ciągu sezonu – znaleźć nam mężów. Wszystkie matki miały ten sam cel, więc świadomość konkurencji motywowała je do wytężonej pracy. Omawiały, który kawaler jest odpowiedni, jaki ma roczny dochód i jaką opinię. To ostatnie, choć istotne, nie dotyczyło mężczyzn aż w takim stopniu jak kobiet. Jeśli kawaler posiadał majątek, jego dotychczasowe hulaszcze życie tłumaczono młodością. Panny nie mogły sobie na to pozwolić. Jeden skandal i całe życie zmarnowane. Wobec tego każda z nas się pilnowała, jakbyśmy przyszły tu na wojnę, nie na zabawę.
Moja biała suknia mieniła się w świetle, skupiając wzrok ciekawskich matek. Porównywały mnie do swoich córek. Być może widziały we mnie rywalkę. Obie z siostrą wyróżniałyśmy się blond włosami, niebieskimi oczami, szlachetnie zarysowaną brodą i wysokim czołem. Katie była ciut niższa niż ja. Miała też tęższą kibić, co mama tłumaczyła wiekiem. Twierdziła, że ja też się bardziej wypełnię, jak tylko osiągnę pełnoletność. Z kolei Grace – moja pokojówka – na widok naszych ciał powtarzała, co wiedziała ze swojego doświadczenia. Utrzymywała, jakobym swoją wąską talią i pełniejszymi biodrami miała uwieść niejednego kawalera.
Wzięłam głęboki oddech, czując, jak gorset blokuje moje ruchy. Do tej pory nosiłam tylko zapinane gorsety z materiału, bez usztywnienia i sznurowania. Ten zarezerwowany dla dorosłych kobiet zdawał się torturą. Jeszcze nie potrafiłam w nim oddychać, jeszcze mnie zatykało, jeszcze ciepło zalewało moją twarz, a ja walczyłam o uspokojenie tchu, aby nie zemdleć. Zerknęłam ukradkiem na siostrę, żeby sprawdzić, jak jej idzie – właśnie dopisywała w karneciku kolejnych ochotników do tańca. Zdążyła tylko wejść na salę, a już wzbudziła takie zainteresowanie. Jeśli matki pozostałych dziewcząt miały się kogoś obawiać, to właśnie Katie. Ta, jakby świadoma, że właśnie o niej myślę, podniosła wzrok i zerknęła na mnie. Uśmiechnęła się delikatnie, następnie skorzystała z asysty jednego z mężczyzn.
– To lord Berbrock – szepnęła mi na ucho mama. – Ma wprawdzie niewiele ponad tysiąc funtów rocznie, ale przecież to wystarczy.
– To pierwszy, z którym tańczy – zauważyłam.
– Każdego trzeba rozważyć – upierała się przy swoim.
Wodziłam wzrokiem za siostrą, starając się wyobrazić sobie ich razem. Czy ten człowiek do niej pasował? Byłaby z nim szczęśliwa?
– Isabelle! – zawołała mnie mama, mimo że stałam koło niej. Od razu pociągnęła mnie za rękę w przeciwnym do siostry kierunku. – Lordzie Williams! – Jej głos brzmiał tak, jakby dojrzała w tłumie dawnego znajomego.
Młody mężczyzna, z modnymi bokobrodami i słusznego wzrostu, obejrzał się na nas.
– Lord pozwoli, że przedstawię moją córkę, Isabelle. – Skłoniła się, ja wykonałam ten sam gest. Pozdrowił nas, nie odrywając ode mnie wzroku.
– Hrabino Swanton, panienko Isabelle, jak miło panie widzieć.
– Wzajemnie – ciągnęła rozmowę mama. – Isabelle debiutuje w tym roku – przystąpiła do najważniejszego, czyli mówienia o mnie.
Dla lorda Williamsa te grzeczności stanowiły swego rodzaju codzienność; mnie to otwarte podchodzenie do mężczyzn, patrzenie im w oczy, ale przede wszystkim wręcz fizyczne odczuwanie ich spojrzenia na moim ciele, wprawiało w nie lada zakłopotanie.
– Czy wyświadczyłaby mi pani ten zaszczyt i zarezerwowała dla mnie jeden taniec? – zapytał od razu.
– Oczywiście – zgodziłam się, czując, jak ciepło otula moje ciało. Jak każdy oddech staje się coraz płytszy, jak muzyka i rozmowy dookoła nas się wyciszają.
– Zjawiskowa suknia – pochwalił mój strój. Jego wzrok prześlizgiwał się po moich kształtach, a ja, niedoświadczona, podziękowałam za komplement, ledwo wymawiając słowa.
Mama, wyczuwając, ile mnie kosztuje ta wymiana kilku zdań, chwyciła mnie pod rękę.
– Proszę jej wybaczyć, jest młodziutka. – Ścisnęła mnie, dodając mi tym gestem odwagi.
– Taka młodziutka – dopowiedział od siebie, nadal świdrując mnie wzrokiem.
Jak ja miałam tańczyć, skoro już teraz, nic nie robiąc, traciłam oddech? Wmawiałam sobie, że za chwilę przywyknę, za chwilę oswoję się z kawalerami, z matkami, muzyką i przepychem. Muszę tylko dać sobie czas. Ochłonąć.
– Można? – Lord Williams wyciągnął do mnie dłoń.
Tego się nie spodziewałam. Mieliśmy tańczyć w tej chwili? Powinnam już teraz zacząć się modlić, czy poczekać, aż zaczniemy taniec? Uśmiech na twarzy mamy potwierdzał, że wszystko jest dokładnie tak, jak powinno być.
Wyższy ode mnie o pół głowy lord przyjął moją dłoń, ucałował ją przez białą satynową rękawiczkę, a następnie poprowadził mnie w kierunku parkietu. Tuż przed nowym utworem stanęliśmy naprzeciw siebie. Dygnięciem rozpoczęliśmy taniec. Gdybym nie ćwiczyła tego tysiące razy, z pewnością bym się pomyliła. Każdy krok zdawał się taki znajomy, a jednak tak inny, kiedy tym kimś, kto mnie dotykał, był dopiero co poznany mężczyzna.
– Pani dzisiaj debiutuje? – zapytał, kiedy się zbliżyliśmy podczas jednej z figur.
– Tak – szepnęłam.
Taniec polegający na podrygiwaniu do muzyki po całej sali balowej zmusił nas do zmiany partnerów. Uśmiechnęłam się do mężczyzny, z którym miałam okazję tańczyć dosłownie pięć sekund. Trafiłam ponownie w objęcia lorda Williamsa.
– Woli pani wieś czy miasto?
Wieś! Nie, miasto, nie, wieś! Nie, miasto! Co powiedzieć? Nagle przypomniały mi się przestrogi mamy:
Pamiętaj, zapytana udzielaj takiej odpowiedzi, która nie rozczaruje twojego rozmówcy. Staraj się pozostawać uniwersalną, plastyczną, dopasować się do niego. Jeśli on woli coś bardziej, w drugim lub trzecim zdaniu to wypłynie. Wtedy to wykorzystaj. Naucz się słuchać mężczyzny.
– Obydwa miejsca mają swoje uroki – zaczęłam odpowiadać zgodnie z wyszkoleniem. – Wieś cenię za spokój, ciszę, spacery, malownicze zachody słońca, miasto za bale, teatry, koncerty, spotkania i rozmowy. Za ludzi – zakończyłam.
Pochwalił mnie uśmiechem.
– Panno Swanton – użył formalnego zwrotu – cóż za fantastyczna odpowiedź. Jest pani naprawdę świetnie przygotowana.
– Słucham?
– To mój trzeci sezon – wyjaśnił. – Czekam na odpowiedzi inne niż wszystkie.
Poczułam się tak, jakby wymierzył mi policzek. Miałam ochotę zostawić go na środku parkietu. Nagle jego dłonie, choć dotykał mnie przez rękawiczki, sprawiły, że poczułam się niekomfortowo, jakby mnie przytrzymywał i blokował mi możliwość ucieczki. Wiedziałam, jak zostanie przyjęta ucieczka od kawalera. Do tej pory nie pamiętałam o oddychaniu, o tym, jak mnie zatyka. Teraz to wszystko wróciło ze zdwojoną… Nie, z potrojoną siłą. Nie, to było po tysiąckroć gorsze niż wcześniej! Czułam, jak moja pierś faluje, jak walczę o każdy najmniejszy haust powietrza.
– Potrzebuje pani wyjść? – Przypomniał mi o sobie.
– Duszno tutaj – odparłam, czując, jak kręci mi się w głowie.
– Proszę wesprzeć się na moim ramieniu – zaoferował wyraźnie zainteresowany.
Prowadząc mnie na taras, nie odzywał się. Nie pytał o nic. Wydawało mi się, że pozwoli mi zaczerpnąć świeżego powietrza, a sam odejdzie, zostawiając mnie bez towarzystwa. Tymczasem on poprowadził mnie aż do balustrady dużego tarasu. Tak, jakby powietrze przy drzwiach nie pachniało tak samo jak to ciut dalej.
Obejrzałam się za siebie, sprawdzając, czy mam jakąś przyzwoitkę. Mama skinęła głową, pozwalając mi na przebywanie z mężczyzną sam na sam pod jej nadzorem.
– Czy powiedziałem coś nie tak? – zapytał w końcu.
– Pan, pan chciał… – Walczyłam o zebranie myśli.
– Proszę oddychać. Pani jest taka delikatna, taka wrażliwa. Taka młodziutka – powtórzył to, co już raz stwierdził.
– Proszę się mną nie przejmować. To z… – Już prawie powiedziałam: z emocji, jednak wiedziałam, jak zbytnie przejęcie może zostać odebrane. Kobieta powinna nad sobą panować. Umieć zachować spokój niezależnie od okoliczności. – To ze zmęczenia po podróży. Wczoraj przyjechaliśmy do Londynu – wybrnęłam.
– Tak późno panie przyjechały?
– Hrabiego Swantona zatrzymały interesy. – Zawsze przy obcych ludziach mówiłam o papie tak, jakby wcale nie był moim ojcem. Takie zwracanie się do niego pokazywało szacunek. Co ciekawsze, kiedy mama z kimś rozmawiała, a któreś z naszego rodzeństwa chciało o coś zapytać, zobowiązała nas do mówienia do niej „hrabino”.
– Cóż… – Kiwnął z uznaniem głową. – Mężczyzna ma obowiązki.
Korzystając z okazji, oparłam się o balustradę. Czując jej chłód, odzyskiwałam równowagę. Oby tylko nie zadał mi pytania, którego trudność pokona mnie niczym niewprawionego szermierza walka z mistrzem. Zastanawiałam się, czy spełniam jego oczekiwania, czy mu się podobam, co powinnam czuć i co mówić. Mama ciągle powtarzała, aby podążać za mężczyzną. Pozwolić mu prowadzić w tańcu i w rozmowie.
– Czy pani…? – zaczął, ale ktoś otworzył drzwi, odwracając jego uwagę ode mnie.
– Lord Williams! – krzyknął mężczyzna, jednak szybko spostrzegł mnie stojącą w odpowiedniej odległości. – Pan nie jest sam – podkreślił.
– Czy pani już się dobrze czuje? – Williams zwrócił się do mnie, czekając z pewnością na pozwolenie, aby mnie tu zostawić.
– Tak, oczywiście. Świeże powietrze zawsze pomaga.
– Pani wybaczy.
Ukłonił się i odszedł.
Trzymałam się dzielnie, odprowadzając go wzrokiem. Dopiero gdy wrócił na salę balową, wypuściłam powietrze. Dotknęłam dłonią piersi. Moje serce galopowało. Mama od razu znalazła się tuż obok.
– Pięknie razem wyglądaliście – zaczęła – wszyscy patrzyli. Każdy was podziwiał.
– Zawiodłam go – wyznałam. Czułam się z tym źle. Zwłaszcza przy mamie, która włożyła tyle wysiłku w moje wychowanie. W przygotowanie do tej chwili.
– Nie, najdroższa. Nie zawiodłaś.
– Nawet nie wiem, co powiedziałam nie tak. Starałam się pamiętać o każdej twojej lekcji.
– Najdroższa… – Mama ścisnęła moją dłoń. – Uśmiechaj się, bo ktoś może patrzeć – upomniała mnie, a ja posłusznie przykleiłam uśmiech do ust. – To, że mężczyzna odszedł, niczego nie oznacza. Człowiek, który po niego przyszedł, to jego przyjaciel. Właśnie wrócił z Indii. Nie miej mu tego za złe.
Westchnęłam.
– Lord Williams ma całkiem pokaźną sumkę. A ten drugi, jego przyjaciel, jeszcze większą. Lady Moore mówiła…
Wyłączyłam się. Nie zawracałam sobie głowy detalami majątków poszczególnych kawalerów. Powinnam wrócić na salę, udawać nieporuszoną, jednak odbierałam tę sytuację jako swego rodzaju porażkę. Być może dlatego, że peany mamy na temat naszych walorów pozwoliły mi wierzyć w nasz sukces już na pierwszym balu. Kiedy przekonywała nas o naszej wyjątkowości, zapewniała, jak to każdy kawaler będzie jadł nam z ręki. Nie uprzedziła, że trafią się tacy, którzy odejdą niezainteresowani.
– Wracajmy do środka – zaoferowała.
Najpierw poprawiła moją suknię, potem swoją. Chwyciła mnie pod rękę i zaprowadziła z powrotem na salę. Omiotłam wzrokiem bawiących się gości. Śmiali się, pili i dobrze bawili. Większość spoglądała na parkiet. Moja siostra wirowała w tańcu. Wyglądała jak anioł. Uśmiechała się, rozmawiała z towarzyszącym jej mężczyzną i radziła sobie o wiele lepiej niż ja. Podziękowawszy za taniec, podeszła do nas z taką klasą, jakiej mogłam jej tylko pozazdrościć.
– Najdroższa… – Mama przywitała ją z uśmiechem sięgającym od ucha do ucha.
– Wojskowy. – Walcząca z rozpierającym ją szczęściem siostra ograniczyła się do jednego słowa.
Zerknęłam ponad jej ramieniem na mężczyznę wpatrującego się w plecy Katie. Pożerał ją wzrokiem.
– Jego majątek to ponad dziesięć tysięcy funtów rocznie – recytowała znająca na pamięć dochody każdego mama.
– Kocha dom, życie rodzinne.
– Drogie panie. – Podeszła do nas lady Moore. – Czyż to nie wspaniały wieczór?
– Zaiste – przytaknęła hrabina.
– Wydoroślałaś przez ten rok – pochwaliła moją siostrę lady Moore, a ta ukłoniła się, dziękując za komplement. – Za to ty, moja droga – zwróciła się do mnie – jesteś takim powiewem świeżości. Nie ma na sali choćby jednej osoby, która nie zwróciłaby na ciebie uwagi.
Jednak nikt poza jednym mężczyzną nie podszedł i nie poprosił o taniec.
– Obserwują cię – przypomniała mi, a jej dwie córki, które do nas właśnie dołączyły, uśmiechnęły się sztucznie. – Luisa, Daphne, pamiętacie siostry Swanton?
Obie skinęły.
– My postanowiliśmy, podobnie jak ty, hrabino Swanton, pozwolić obydwu córkom zadebiutować tego samego roku – wyjaśniła obecność obu panien na balu, choć żadna z nas o to nie zapytała.
Ta konieczność tłumaczenia czegoś na salonach zawsze miała drugie dno. Choć ludziom wydawało się, że sobie pomagają takim rzuconym od niechcenia jednym zdaniem, skupiali na nim jeszcze większą uwagę. A przecież ton wie o wszystkim. Niczego nie da się ukryć. W zeszłym roku lord Moore zdawał się mieć niewielkie kłopoty finansowe. Wobec tego, jako że kilku wierzycieli wyczekiwało jego powrotu na lato do Londynu, rodzina Moore’ów postanowiła zostać na wsi przez cały rok. Jak to określili – dla odmiany. Tymczasem ton spekulował, jakoby mieli ograniczać koszty i celowo unikali drogiego Londynu. Każdy sezon poza miastem to zmarnowana szansa na zamążpójście, a skoro najstarsza panienka przekroczyła już dwudziesty drugi rok życia, rodzina Moore’ów nie miała wyjścia. W taki oto sposób w tym sezonie obie siostry, mimo różnicy wieku, zostały przedstawione jednocześnie. Dawniej, za czasów młodości, niejednokrotnie bawiłyśmy się razem. Nasze domy w Londynie znajdywały się w bardzo bliskiej odległości, co pozwalało na dość zażyły kontakt. Z czasem jakieś nieudane interesy papy z lordem Moore’em podzieliły nasze rodziny. Od tamtej pory mama prosiła nas o ograniczenie się jedynie do wymienienia uprzejmości na ulicy, ale bez spoufalania się. Mogłyśmy porozmawiać wyłącznie zdawkowo i nie dłużej niż kilka minut, aby nie być widzianymi w towarzystwie Moore’ów, dopóki sytuacja papy nie zostanie rozwiązana. Teraz, z okazji wejścia na salony, a także chęci przedstawienia się z jak najlepszej strony, kobiety zachowywały się oschle, ale uprzejmie, puszczając w niepamięć wszelkie niesnaski. Nikt nie chce być zapamiętany jako ten, który skupił na sobie uwagę skandalem.
– Przedniej zabawy. – Lady Moore skłoniła się z życzeniami na rozciągniętych w sztucznym uśmiechu ustach i skinęła do córek, aby ruszyły za nią do wypatrzonej gdzieś w tłumie kolejnej osoby, której powiedzą to samo, czyli porównają swoją trudną sytuację do naszej świadomej decyzji.
Mama odczekała, aż odejdą, po czym podjęła:
– Nie żebym plotkowała, ale ton wyraźnie dał odczuć, jakie są stosunki wobec rodziny Moore’ów. Ich długi nie zostały spłacone, a sytuacja nie uległa poprawie od poprzedniego sezonu, więc postanowili jak najszybciej wydać za mąż obie córki. I to jeszcze naraz! – oburzyła się, choć sama z chęcią widziałaby nas obie jednocześnie przy ołtarzu. – Pewnie nie starczy im na kreacje do końca sezonu. Ciekawe, czy posag mają. O! – zaakcentowała mocniej. – Patrzcie, przedstawia je lordowi Williamsowi.
Prychnęła po tych słowach. Zaraz jednak uśmiechnęła się i dodała:
– Żadna z nich nie równa się twojej urodzie, najdroższa. – Ścisnęła moją dłoń. – Ani gracji i talentowi Katie.
Przez resztę balu patrzyłam albo na siostrę, której kremowa suknia przeplatała się w wirze szkarłatnego koloru munduru, albo na inne panny wdzięczące się i starające się zdobyć ukochanego tak szybko, jak to możliwe. Mama oczywiście nie odstępowała mnie na krok. Za każdym razem, gdy wypatrzyła jakiegoś kawalera, przedstawiała mnie, jednocześnie coraz szybciej wachlując dłonią pod nosem. Ciepło, a przede wszystkim ilość nalewki, jaką spożyła, objawiały się czerwonością policzków i rozgadaniem. To ciągłe żartowanie z pozostałymi gośćmi zmęczyło mnie okrutnie.
Zatańczyłam jeszcze dwa razy z lordem Williamsem i raz z jego przyjacielem – markizem Bennettem. Ten zrobił na mnie dobre wrażenie, jednak nie zwracałam na niego większej uwagi. Nie zadawał mi zbyt wielu pytań, nie krytykował odpowiedzi. Posłuchał, zatańczył, podziękował i zostawił samą sobie.
W drodze powrotnej do domu zmęczona oparłam się o mamę. Choć Katie chciała opowiadać o swoich wrażeniach, papa strofował mamę za alkohol. Obydwie z siostrą wiedziałyśmy, że dla hrabiego rodzina jest najważniejsza, ale stała na równi z dobrą opinią na salonach.
Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu, odwiedził nas, a w zasadzie Katie, kapitan Allen. Przyniósł dla niej kwiaty. Ukłonił się tak nisko i z taką gracją, że wszystkie trzy jednocześnie wypuściłyśmy powietrze zafascynowane jego manierami. Rzeczywiście był niezwykłej urody. Wczoraj na balu, taplając się w swojej porażce, przestałam zwracać uwagę na pozostałych mężczyzn. Teraz nadrabiałam, przyglądając mu się uważnie. Włożył ciemnozieloną welurową marynarkę, do tego beżowe bryczesy i wysokie wypolerowane na połysk oficerki. Śnieżnobiała koszula podkreślała jego ciemne włosy.
Siostra usiadła z nim na sofie, a mnie poproszono o zagranie czegoś subtelnego. Zasiadłam za pianinem. Wybrałam dla nich Nokturn Es-dur z dziewiątego opusu Chopina. Pasował idealnie. Zwykle usypiał mamę tak mocno, że puszczała robótkę, która zsuwała się po jej kolanach na podłogę. Tym razem jednak siedziała pionowo i przypatrywała się córce. Sam widok Katie z kapitanem dostarczał jej tylu emocji, że sięgnęła po wachlarz.
Całe spotkanie przebiegło idealnie. Ciasteczka, herbata, rozmowy i czytanie poezji. Katie promieniała, więc zauroczony nią kapitan nie szczędził jej komplementów. Po jego wyjściu mama kilkakrotnie wspominała o jego rocznym dochodzie, następnie o posesji, jaka należała do jego rodziny, dopiero na koniec o urodzie. Jej priorytety były znane każdej z nas.
W drzwiach praktycznie minął się z kolejnym kawalerem, który odwiedził moją siostrę. Jemu poświęciła wczoraj zaledwie dwa tańce, ale i tak nie potrafił przejść obok niej obojętnie. Zabiegał o nią mimo jej oschłości. Zagadywał, słuchał uważnie wypowiadanych przez nią od niechcenia słów i uśmiechał się tak, jakby darzyła go sympatią. Może odbierał jej niechęć jako powściągliwość? My z mamą potrafiłyśmy odczytać przekaz. Jej wybór zdawał się oczywisty. Poza kapitanem żaden inny nie miał dla niej znaczenia. Po kilku kawalerach, jacy postanowili złożyć Katie wizytę, lokaj zapowiedział nazwisko, którego się nie spodziewałam.
– Lord Williams! – zaanonsował, stojąc przy drzwiach.
Ten wszedł do pokoju pewnym krokiem.
– Markiz Bennett – dodał donośnie lokaj, zanim drugi z odwiedzających przekroczył próg.
Mama nie wiedziała, który z panów przyszedł do której z nas. Czekała na ich ruch. Williams puścił przyjaciela przodem. Po tym, jak markiz Bennett przywitał się z nami wszystkimi, podszedł do mnie z bukietem kwiatów. Oniemiałam. Jednak znalazłam w sobie na tyle przytomności, aby podziękować za wyróżnienie. Williams z pustą ręką zajął miejsce ciut dalej. Jak wytłumaczyć jego obecność tutaj? Przyszedł mnie obserwować, czy tylko towarzyszyć przyjacielowi? Wczoraj ani przez chwilę nie poczułam się adorowana przez Bennetta. Kiedy Katie piała z zachwytu, wspominając swój wieczór u boku kapitana, ja nie miałam o czym mówić. Może nie potrafiłam odczytać wysyłanych do mnie sygnałów? W ogóle, ale to w ogóle, nie radziłam sobie z rozpoznawaniem intencji mężczyzn.
– Isabelle jest biegła w pianoforte – wyskoczyła z informacją mama, starając się zaprezentować mnie z jak najlepszej strony przed potencjalnym mężem.
– Może zechciałaby pani dla nas zagrać? – Bennett usiadł na brzegu tapicerowanej francuskiej sofy.
– Z przyjemnością. – Położyłam kwiaty na stole i zasiadłam za pianinem. – Jaki utwór sprawiłby panu przyjemność?
– Pani ulubiony.
Sięgnęłam pamięcią do odpowiedzi, jakiej udzieliłam wczoraj lordowi Williamsowi, chcąc się przypodobać. Moje starania, aby przedstawić siebie jako dobrze ułożoną, zgodną przyszłą żonę spoczęły na niczym, kiedy Williams zarzucił mi brak charakteru. Wybór ulubionego utworu zdawał się równie trudny. Jeśli zagram coś, co jest uznane za pompatyczne, stracę w jego oczach, jeśli coś trudnego pomyśli, że jestem pyszna i lubię się chwalić. Jeśli zdecyduję się na prostą melodię, pomyśli, że nie mam talentu. Cokolwiek wybiorę, może źle wpłynąć na moje przyszłe życie, a to przecież tylko utwór.
– Isabelle? – upomniała mnie mama.
Uniosłam ręce nad klawiszami. Już miałam zagrać któregoś z uznanych kompozytorów, jednak w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Zagrałam utwór, który zrodził się w mojej głowie. Od wielu tygodni komponowałam go w całość, szukając odpowiednich nut. Jeszcze nie był kompletny, jednak był mój. Grany prosto z serca. Może to przekona do mnie markiza.
Grałam z przejęciem, w tej ciszy i ze świadomością tylu par uszu zwróconych w moją stronę. Starałam się jak mogłam, oddać piękno muzyki. Kiedy skończyłam, lord Williams wstał, bijąc brawo. Bennett skopiował jego zachowanie.
– Nie przypominam sobie, żebym już gdzieś słyszał tę melodię – powiedział, przechylając głowę w bok.
Sposób, w jaki na mnie patrzył, budził jeszcze większy niepokój. Jego uwaga, zamiast dodać mi pewności siebie, kompletnie mi ją odbierała.
– To z pewnością jedna z kompozycji Isabelle – odezwała się w moim imieniu Katie.
– Pani potrafi komponować?
– Tak, proszę pana – zdobyłam się na odpowiedź, jednak lekko spuściłam wzrok.
– Pani nie tylko gra, ale sama komponuje – podkreślił.
– Tak.
– Kto panią uczył? – wtrącił Williams.
– Mama dbała o naszą edukację. Zatrudniała guwernantki, nauczycieli. Papa pozwalał brać udział w lekcjach naszych braci. Nauczyciele przychodzący do nas do domu traktowali nas tak samo – tłumaczyłam.
Być może dla takich gentlemanów jak oni kształcenie kobiet to skandaliczne trwonienie pieniędzy. Papa, widząc, jaką frajdę nam sprawia uczenie się, poznawanie świata i przede wszystkim muzyki, zgadzał się na każdy koszt.
– Niebywałe – skomentował Williams.
– Rozumiem, że nie wyobraża pani sobie domu bez pianina? – zapytał Bennett.
– Jeśli to problem, Isabelle może wziąć to pianino – wtrąciła się mama. – Hrabia Swanton zawsze hojnie podchodził do muzyki i sztuki. Jestem pewna, że wyposażyłby dom w kolejne, jeśli Isabelle zabrałaby to. Proszę się o to nie martwić. Moje córki nie wychodzą z domu z pustymi rękami.
– Nie śmiałbym tak nawet sądzić – odparł lekko zdenerwowany Bennett. – Nie taka intencja kryła się pod tym pytaniem. Przepraszam, jeśli poczuła pani konieczność tłumaczenia się.
– Ależ skąd. – Mama zbyła go uśmiechem. – Proszę pytać. Z chęcią udzielę wszystkich odpowiedzi.
– Czy byłaby pani skora zająć miejsce obok mnie?
Bennett wrócił na sofę, siadając na jednym końcu. Wcisnął się odpowiednio głęboko w kąt, abym miała wystarczająco przestrzeni.
– Z ogromną chęcią. – Podeszłam do niego.
Usiadłam, dbając o wyprostowane plecy i o to, aby mój podbródek zawsze był skierowany w dół. Mama uprzedzała przed zbytnim unoszeniem brody, co może zostać odebrane jako wywyższanie się. Według niej młoda kobieta, niezależnie od pozycji, nie powinna się nią afiszować przed ślubem.
Czułam, jak moje ciało mnie zdradza; jak mój oddech przyspiesza, jak ciepło wpełza na moją twarz i pierś. Starałam się z nim walczyć, udawać opanowaną. Uspokajać oddech myśleniem o czymś innym niż mężczyzna siedzący obok mnie. Jego wzrok i obecność napawały mnie trudnym do opisania niepokojem pomieszanym z ekscytacją.
– Czy ma pani inne hobby, które sprawia pani równie wiele przyjemności, co granie na pianinie? – zaczął sztywno.
Mama nas szkoliła, jak odpowiadać na takie pytania. Przedstawiać się jako ciekawą, ale też nie zdradzać za wiele. Udzielać odpowiedzi krótkich, nie zagadywać i nie męczyć trajkotaniem.
– Kocham spacery – odparłam zgodnie z prawdą. – Kocham też jeździć konno.
– Konno? – Uniósł brwi.
– Tak.
– Po parku?
– Po lesie. – Uśmiechnęłam się zawadiacko.
– Tylko z hrabią u boku – wtrąciła mama, choć to nieprawda. Papa rzadko kiedy znajdował czas, aby nam towarzyszyć w eskapadach konnych. Zwykle jeździliśmy w grupie naszego rodzeństwa z jednym stajennym. – Stępem – dodała mama, po raz kolejny kłamiąc.
Stajenny zawsze skarżył tacie, że po naszym powrocie konie są spocone pod siodłem jak po ciężkiej pracy w polu. I nie, nie było mu żal koni. Martwił się o nas. O to, że któreś z nas w końcu spadnie i zrobi sobie krzywdę pod jego pieczą. Papa na szczęście przymykał oko. Poprosił kapitana, który uczył nas jeździć konno, o przygotowanie nas na każdą okazję, a stajennego zbywał stwierdzeniem, jakoby praktyka czyniła mistrza.
Markiz nachylił się bliżej i ściszył głos.
– Jak mniemam, jeździ pani tylko spokojnie i na pewno w damskim siodle?
Delikatnie potrząsnęłam przecząco głową.
– Markizie Bennett, nie słyszeliśmy pytania – upomniała go od razu mama. Odpowiednio głośne rozmawianie było przecież wymogiem tonu.
Szeptanie na pierwszym spotkaniu z panną to niezbyt wzorowe zachowanie. Jednak mnie spodobała się jego swoboda. To, że umiał wyjść poza schemat rozmowy i wciągnąć mnie w nią.
– Chwaliłem jedynie pannę Swanton za jej umiejętności inne niż szydełkowanie i rysowanie.
– Córka zna łacinę, grekę, geografię i historię. Jest wyedukowana na takim samym poziomie jak moi synowie. Jest biegła również w dziedzinie polityki. Hrabia często przy stole omawia sytuację w kraju i na świecie.
– Zaiste niebywałe – powtórzył.
Zastanawiałam się, jak odbiera słowa mamy. Czy traktuje to jako coś godnego podziwu, czy też przeciwnie? Po raz pierwszy, siedząc z kawalerem, pomyślałam o tym, jak wyglądałaby moja rodzina, jeśli miałabym takową właśnie z nim. Pozwoliłby córkom na edukację czy też oszczędziłby pieniądze tylko na synów? Czy jego poglądy pozwoliłyby na kształcenie dziewcząt? Wziąłby pod uwagę moją prośbę, jeśli sam uważałby przeciwnie? To pytania, które chciałam zadać, jednak nie wypadało.
Ocenianie czyichś intencji po tak krótkiej rozmowie było szalenie trudne, a jednocześnie od tego zależała moja przyszłość – czy uda mi się go wystarczająco dobrze poznać i ocenić. Przyglądałam mu się z boku. Z pewnością był starszy ode mnie. Nosił dłuższe włosy zaczesane lekko na bok. Z racji pobytu w Indiach jego opalona skóra różniła się od mojej o dobrych kilka tonów. Był przystojny. Choć pewnie każdy zadbany mężczyzna, który onieśmielałby mnie pewnością siebie, budziłby we mnie takie same uczucia.
– Czy zechciałaby pani wybrać się ze mną na przejażdżkę po parku?
– Z chęcią – przytaknęłam zachwycona perspektywą czegoś, co powinno przyjść mi naturalnie. Nie to co ta sztywna rozmowa.
– Nasze konie pewnie będą dostępne pojutrze – wyjaśniła mama, co przyjęłam z uśmiechem.
Wiedziałam, że to nieprawda, jednak nie kwestionowałam odpowiedzi rodzicielki. Skoro podała taki termin, wiedziała, co robi, a ja powinnam jej zaufać.
– To żaden problem. Kupiłem niedawno bardzo urodziwą klacz z myślą o prezencie ślubnym dla mojej przyszłej żony. Dopóki takiej nie znajdę, dobrze by było, jeśli od czasu do czasu miałaby na sobie jeźdźca.
– Wspaniale! – Mama aż klasnęła w ręce. – Mam nadzieję, że klacz nie jest dzika. – Jej udawana troska skupiła moją uwagę. Markiz jednak nie rozpoznał słabej gry aktorskiej.
– Bynajmniej! Jest wyśmienicie zajeżdżona. Kupiłem ją od najlepszego hodowcy.
Mama uspokojona tą odpowiedzią uśmiechnęła się szeroko, udając wdzięczną. Nadal nie rozumiałam całej tej wymiany zdań, jednak siedziałam prosto, czekając na finał.
– Dziękuję za gościnę. – Bennett wstał i ukłonił się nisko. – Czy mogę liczyć na spotkanie jutro w parku, w południe?
– Oczywiście – potwierdziłam.
Obaj panowie poświęcili odpowiednią ilość czasu, pozdrawiając każdą z nas po kolei, a następnie wyszli.
W tej samej chwili, kiedy ja opadłam zmęczona, mama szybko przesiadła się na sofę obok mnie. Katie uklękła na podłodze. Objęła moje dłonie swoimi.
– Izzie, jesteś taka dzielna – pochwaliła mnie.
– Ta klacz – zaczęła mama. – Wczoraj lady Smith mówiła o niej. O majątku, jaki za nią zapłacił. Jej mąż ponoć bardzo liczył na źrebię, jednak Bennett miał go zbyć stwierdzeniem, jakoby to do jego przyszłej żony należała taka decyzja.
– Aha – potwierdziłam, czując, jak emocje w końcu ze mnie schodzą. Nic więcej nie mogłam z siebie wydobyć.
– Jeśli już kupił konia, to znaczy, że chce zakończyć sezon z narzeczoną na ramieniu – stwierdziła mama.
– Podoba ci się? – Cieniutki głos Katie nie pasował do podekscytowanego tonu mamy.
Spojrzałam jej prosto w oczy. Wydawało mi się, że powinnam znać odpowiedź na to pytanie.
– Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą. – Myślałam, że lord Williams…
– Williams nie umywa się do Bennetta – wtrąciła mama. – Porównując ich majątki, to tak jakby… jakby… nieważne – prychnęła. – Bennett ma posiadłość o wiele większą niż Williams. Ma dochód, o którym Williams mógłby pomarzyć. Ponadto Bennett to markiz. Chyba nie muszę ci przypominać, jakie znaczenie ma jego tytuł. Jako jego żona byłabyś uważana za członka brytyjskiej arystokracji. Moja Izzie żoną markiza! – zapiała z zachwytu, następnie pospiesznie dodała: – Nie zaprzątaj sobie głowy tym drugim.
– Ale on zwrócił na mnie uwagę jako pierwszy.
– Najdroższa… – Mama pogłaskała mnie po plecach. – Wielu mężczyzn będzie chciało cię poznać i z tobą zatańczyć. Będą tacy, których ty będziesz musiała odrzucić, ale też i tacy, którzy zostaną zmuszeni do wycofania się. Williams zna swoje miejsce. I choć to dobra partia, dobra rodzina, słuszny dochód, to jednak biorąc córkę hrabiego, nie oferuje za dużo. Nie to co Bennett.
– Podobało mu się, jak grałaś – zmieniła temat Katie. – Kilka razy na niego zerkałam. Miał wymalowany na twarzy taki błogi spokój. Twoja osóbka skupiła całą jego uwagę. Nie widział w pokoju nikogo innego poza tobą.
– Myślisz?
– Ja to wiem.
– Och, Katie… – Mama pogłaskała ją po głowie. – Czy to nie wspaniale, że poznałyście takich dostojnych mężczyzn? Jeden kapitan, drugi markiz.
Przygotowując mnie na jazdę, mama zadbała o każdy szczegół. Prezentowałam się tak pięknie, aż nie mogłam uwierzyć w swoje własne odbicie w lustrze. Toczek na głowie, który zamówiła specjalnie na ten sezon, zachwycał woalką i piórami wetkniętymi pod opaskę. Granatowa suknia z białymi akcentami została uszyta tak, aby podkreślać moją kibić i pierś. W takim stroju jeszcze nie jeździłam konno. Gorset i wszystkie warstwy materiałów, krochmalonych, sztywnych pantalonów i halek, wymuszały na mnie bardzo specyficzny sposób poruszania się. Jako że ten wykwintny strój zmienił mój chód, drżałam na myśl o jeździe w nim konno. Będę siedziała tak sztywno, jak sztywno trzymał mnie gorset.
– Mamo – zwróciłam się do niej, wypychając pierś do przodu, aby nieco poluzować uciskający mnie strój. Nie pomagało. Przyległ do mojej skóry niczym za mały pancerz, bo dzisiaj zasznurowano mnie jeszcze ciaśniej niż wczoraj. – Może powinniśmy iść na spacer zamiast jazdy konnej?
– Nonsens! Papa zawsze mówił, że nie ma na świecie innej panienki, która wyglądałby piękniej w siodle niż ty.
– I ja – dodała Katie, wchodząc do pokoju. – Papa mówił to samo o mnie.
– Oczywiście! Obie jesteście wyjątkowo urodziwe.
Do parku pojechaliśmy bryczką. Zsunęłam się na kanapie, bo nie mogłam wytrzymać zbyt długo w pozycji siedzącej. Skoro samo siedzenie w powozie przyprawiało mnie o utratę tchu, co dopiero jazda konna. Drżałam na myśl o kompromitacji. Co, jeśli klacz się czegoś wystraszy, a ja nie zareaguję na czas? Co, jeśli spadnę albo, co gorsza, co, jeśli klacz poniesie, a moja kompromitacja będzie trwała dłużej, bo będę odskakiwała w siodle niczym sztywna kukła, zanim ktoś złapie spłoszonego konia i mi pomoże?
Wysiadłam z pomocą lokaja. Poprawiałam suknię i powoli sunęłam w stronę głównej alejki parku. Bennett czekał na nas już na swoim karym koniu. Obok niego, na uwiązie, stała już przygotowana dla mnie siwa klacz. Na moje nieszczęście ktoś zdecydował się na siodło damskie. Jazda bokiem zawsze przyprawiała mnie o ból głowy. Siadanie okrakiem pozwalało na większą kontrolę, a także wygodniejsze jeżdżenie. Niestety Londyn nie akceptował tak zuchwałego zachowania kobiety. Nam nie przystoi dosiadać konia okrakiem.
Na nasz widok markiz zeskoczył z karusa i nadal trzymając wodze, zaoferował pomoc.
– Panie pozwolą.
Oddał wodze swojego konia czekającemu obok lokajowi, a sam splótł palce i zrobił z dłoni schodek, abym mogła oprzeć na nim stopę i się odbić.
Zawahałam się. Potrafiłam wsiadać na konia od strzemienia. Na kuca polo, którego papa kupił dla braci, wskakiwałyśmy, odbijając się od ziemi. Aż do tej chwili nigdy jeszcze nie znalazłam się w tak nietypowej sytuacji, kiedy to strój ograniczał moje możliwości.
Mamie oczywiście też nie spodobał się ten pomysł. Wsiadanie na konia powinno wyglądać równie dostojnie jak jazda na nim. Bez schodka, bez lokaja trzymającego zwierzę łamałam zasady. Świadoma, ile osób na nas patrzy, nie mogłam teraz się wycofać. Już za późno. Wobec tego chwyciłam klacz za grzywę, położyłam stopę na dłoniach markiza i sprawnie usiadłam na grzbiecie tej siwej piękności. Mnie samą zaskoczyło, jak łatwo mi to przyszło. Może nie będzie tak źle, jak mi się wydawało?
– To klacz hiszpańska – tłumaczył Bennett, czekając, aż poprawię suknię, ułożę nogi i przygotuję się do jazdy.
Mama oczywiście wkroczyła do akcji i pociągnęła za materiał sukni. Wolałabym, aby zdjęła mi gorset, bo już teraz czułam, jak ten sztywny materiał wpływał na moją posturę i ruchy.
– Jest temperamentna – dodał Markiz. – Proszę jej nie pozwalać na zbyt wiele. Jeśli się przekona, że to pani tu rządzi, odda pani swoje serce.
– Jest bezpieczna? – ponowiła pytanie mama.
– Tak. Sam wielokrotnie na niej jeździłem. Nigdy mnie nie zawiodła. Jest chętna do pracy, szybko się uczy i bardzo miękko nosi.
– Jest pan pewien, że to dobry pomysł? – Niepewność mamy budziła we mnie niepokój.
Klacz się nie wierciła, nie przejawiała strachu. Ot stała i czekała, aż ruszymy.
– Jeśli pani sobie życzy, możemy oddać konie lokajowi i po prostu przejść się po parku.
– Dam radę – zapewniłam, głaszcząc szyję siwki.
– Jesteś pewna?
Mama patrzyła na mnie wyczekująco.
Jeśli udało mi się wsiąść, nie powinno być problemu z przejechaniem się alejką. Z kolei jeśli zsiądę, wyjdę na strachliwą, na taką, która przeceniła swoje umiejętności. Albo na porywczą, która nie przemyślała oferty i zbyt szybko się zgodziła. Skinęłam, potwierdzając gotowość do jazdy.
– Mogę trzymać uwiąz – zaproponował.
– Nie ma potrzeby – zaoponowałam i od razu posłałam mu uśmiech.
– Proszę tylko stępować – zażądała mama. – I to w obrębie parku.
– Oczywiście.
Bennett skinął, a następnie elegancko i z gracją dosiadł swojego konia. Ruszyliśmy stępem.
Klacz prezentowała zupełnie inny chód niż konie, do których przywykłam. Unosiła się bardziej podczas ruchu, bujając inaczej niż przy ogierach, jakie wybierał dla nas papa.
– Wygodnie pani? – zapytał Bennett.
– Tak.
– Czy podoba się pani ta klacz?
– Jest piękna. Jednak budzi we mnie pewną wątpliwość.
Ściągnęłam wodze, żeby sprawdzić, jak zwierzę zareaguje na pomoce. Klacz błyskawicznie odpowiedziała na zebranie. Podstawiła zad, zaokrąglając całe swoje ciało.
– Widzę, że pani doskonale wie, co robić.
– Nie mam takiej kontroli, jakiej bym sobie życzyła. Nie, kiedy siedzę bokiem.
– Sądziłem, że w parku będzie pani wolała damskie siodło… że tak wypada… że…
– Proszę nie mieć wyrzutów sumienia – weszłam mu w słowo. Nie mogłam pozwolić, aby się tak gorliwie tłumaczył z wyboru. – Tak wypada. Nie mogę paradować, jadąc okrakiem. Zresztą mama nie pozwoliłaby na przejażdżkę, gdyby przygotował pan męskie siodło.
Nikt ani nic nie miało prawa powątpiewać w naszą czystość, a to właśnie tego się obawiano, kiedy kobieta siadała na konia tak jak mężczyzna. O ile po zamążpójściu mogła sobie pozwolić na więcej swobody, tak w miejscach publicznych dla panien najważniejsze było przestrzeganie zasad i spełnianie oczekiwań tonu; kosztem wygody czy nawet bezpieczeństwa.
– Jak ma na imię? – zmieniłam temat.
– Esperanza – wymówił je tak pięknie i wdzięcznie, że aż się uśmiechnęłam. – To po hiszpańsku znaczy nadzieja.
– Pięknie! – Po raz kolejny pogłaskałam szyję klaczy. Poruszała uszkiem, słuchając naszej rozmowy. – Jest naprawdę piękna!
– Chciałem, aby pasowała do przyszłej właścicielki.
Opuściłam wzrok, bo jego komplement, choć nie skierowany bezpośrednio do mnie, przyspieszył bicie mojego serca. Westchnęłam, nie mogąc złapać pełnego oddechu. Czułam się dziwnie lekko. Uśmiechałam się i delektowałam każdą chwilą. Rozluźniłam się, przekonując samą siebie do tego sztywnego stroju.
– Wygląda pani na niej tak dostojnie, tak pięknie i tak… naturalnie – pochwalił mnie od razu, co przyjęłam z takim samym zmieszaniem jak jego poprzednie pochlebstwa. – Zaskakuje mnie pani tym, jak dobrze pani jeździ.
– Powątpiewał pan w moje zdolności?
– Skądże! – zaprotestował. – Widząc pani uśmiech po tym, kiedy wyjawiła pani, jak spędzacie czas wolny na wsi, wiedziałem, że jest pani dobrą amazonką, ale nie sądziłem, że aż tak.
– Czy moglibyśmy choć chwilę pokłusować? – zaproponowałam ciekawa szybszego chodu, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Po chwili jednak zmarkotniał.
– Zobowiązałem się pani mamie, że ograniczymy się tylko do stępa – odparł zawiedziony, że musi mi odmówić.
– Ale tylko trochę. Tylko kilka kroków – prosiłam potulnie. – Nosi zupełnie inaczej niż konie, na których siedziałam.
– Pani zapewne nie dosiadała nigdy hiszpańskiego konia.
Pokręciłam przecząco głową.
– Jest pani pewna? – Patrzył na mnie wyczekująco.
– Tak, oczywiście, Esperanza jest bardzo grzeczna.
– A nie woli jej pani najpierw poznać?
– Jak inaczej mam ją poznać, jeśli nie podczas jazdy? – Smyrnęłam ją łydką, zachęcając do szybszego chodu.
Klacz energicznie ruszyła do przodu. Jej wrażliwość na najmniejszy sygnał imponowała nawet mnie, która jeździła na wielu koniach. Zerknęłam w dół, na jej nogi. Kadencja tej klaczy wprawiała mnie w zachwyt. Czułam się tak, jakbyśmy unosiły się nad ziemią. Zebrałam mocniej wodze, co Esperanza przyjęła bez protestu. Popędziłam ją, chcąc zobaczyć, jak się będzie niosła w szybszym tempie.
– Panno Swanton! – krzyknął za mną Bennett. – Dałem słowo hrabinie Swanton, że nie będziemy kłusować… panno Swanton!
Nigdy do tej pory nie siedziałam na takim koniu. Ciekawość mnie zżerała, pragnęłam doświadczyć galopu na tej klaczy. Niecierpliwość jest wyjątkowo negatywną cechą, więc zamiast poprosić o szybszy chód, przytrzymałam klacz. Z pewnością wolałaby galopować. Aż ją nosiło. Wyczuwała moją ciekawość, chciała oddać mi swoje serce. Jednym słowem: pasowała do mnie. Ja też najchętniej popędziłabym na niej do lasu. Puściłam wodze, poczułam powiew wiatru we włosach i łzy płynące od prędkości po policzkach. W Londynie panny tak nie jeździły. Szaleństwo na koniu mogłoby pogrążyć moje szanse w tym sezonie.
Bennett dogonił mnie na swoim koniu.
– Widzę, że klacz przypadła pani do gustu. – Na jego ustach rozciągnął się szeroki uśmiech.
– Jest najlepszym koniem, na jakim siedziałam – pochwaliłam bez udawanej grzeczności.
Skręciliśmy w mniej uczęszczaną alejkę, żeby zatoczyć koło i wrócić do mamy czekającej z siostrą nieopodal stawu. Bennett z racji wąskiej ścieżki wysunął się naprzód. Jechał przede mną i nic nie mówił, bo i tak bym go nie usłyszała. W pewnym momencie coś krzyknął, a następnie się schylił. Wielka gałąź zmuszała jeźdźca prawie do położenia się na końskiej szyi. Wykonałam odpowiedni ruch, jednak gorset mnie zablokował. Jego sztywność nie pozwoliła mi na większą elastyczność ruchu, więc gałąź smagnęła mnie, wytrącając z równowagi. Przytrzymałam ją, a następnie puściłam.
W momencie, w którym świsnęła klaczy za zadem, moja siwa piękność się spłoszyła. Klacz z miejsca ruszyła galopem. Markiz, słysząc dziwne dźwięki za plecami, obejrzał się. Wąska ścieżka nie pozwoliła nam wyprzedzić mężczyzny płynnie. Ja nie miałam kontroli nad koniem, on nie miał czasu na reakcję. Wobec tego klacz wpadła na karusa Bennetta, zmuszając go silnym uderzeniem do ustąpienia z drogi. Ten zaskoczony jej ruchem odskoczył na bok, zsuwając się ze ścieżki. Zarówno koń, jak i jeździec stracili równowagę. Nieprzygotowany markiz spadł. Ostatnie, co zobaczyłam, to mężczyzna wpadający z impetem w krzaki, co z kolei sprawiło, że jego koń odskoczył. Wtedy moja klacz ruszyła z kopyta. Ściągałam wodze, ile mogłam. Mówiłam do niej, uspokajałam ją. Niewiele to dawało. Spanikowała. Biegła przed siebie, a ja walczyłam o utrzymanie się w siodle. Za każdym razem, kiedy niemożność pochylenia zmusiła mnie do zahaczenia o gałęzie, Esperanza płoszyła się jeszcze bardziej. Wybiegła z lasku w pełnym pędzie.
Miałam nadzieję, że na otwartej przestrzeni uda mi się ją zatrzymać. Usłyszałam jakieś krzyki, to zapewne Bennett gonił nas na swoim koniu. Nawet jeśli wydawał mi jakieś polecenia, bałam się obrócić. Każdy, nawet najmniejszy ruch w damskim siodle na koniu biegnącym na oślep mógł mnie kosztować upadek.
Dostrzegłam ludzi spacerujących na ścieżce. Nie mieli pojęcia, że koń mnie poniósł, i szli spokojnie, zupełnie nie spodziewając się mnie nadciągającej niczym burza. Krzyknęłam, żeby ich uprzedzić. To spłoszyło zwierzę jeszcze bardziej. Zamiast walczyć z nią i ciągnąć za wodze, postanowiłam zastosować trik papy, który radził nam, aby w chwili, kiedy koń poniósł, popędzić go jeszcze bardziej. Wtedy sam z siebie zacznie hamować, co w rezultacie pomoże mi go zatrzymać. Tak też zrobiłam. Klacz dała z siebie wszystko, pędziła jak szalona. Nie chcąc nikomu zrobić krzywdy, skierowałam ją poza ścieżkę. Niestety, przez to, że siedziałam w damskim siodle z koniem zaślepionym strachem, niewiele mogłam zrobić. Ludzie odskoczyli na bok, pozwalając mi minąć ich z prędkością wiatru. Ścieżka przede mną kończyła się wysokim żywopłotem i skręcała w prawo pod kątem prostym. Może w standardowym siodle miałabym szansę pociągnąć klacz wystarczająco mocno, aby weszła w zakręt, w tym było niemal pewne, że spadnę.
Czas mi uciekał, więc podjęłam szybką decyzję. Kolejną sztuczką, jaką papa nam zdradził, kiedy uczono nas jeździć konno na wsi, było wyhamowanie konia na ścianie lub jakiejś przeszkodzie. Może jeśli skieruję klacz na żywopłot, to się zatrzyma. Musiałam spróbować. Odchyliłam się mocno, pociągnęłam za wodze i czekałam, aż klacz wykona ostatnie dwie foulée. Poczułam, jak traci prędkość. Uśmiechnęłam się pod nosem. Byłam pewna, że się zatrzyma.
– Isabelle! – usłyszałam z tyłu w tym samym momencie, w którym klacz oddała skok.
Z racji mojej pozycji w siodle, a także jej próby przeskoczenia dużo ponad wysokość żywopłotu, wyrwało mnie z siodła. Spadłam jednak w momencie, kiedy Esperanza wylądowała. Przetoczyłam się i straciłam przytomność.
Po przebudzeniu zobaczyłam zatroskaną mamę i siostrę. Markiz Bennett zniknął. Wisiało nade mną tyle twarzy, padało tyle pytań, że na niczym i na nikim nie mogłam się skupić. W końcu mama mnie zawołała, a kiedy przeniosłam na nią spojrzenie, zaczęła opowiadać, co się stało. Wyjaśniła mi, że markiz Bennett dogonił mnie, kiedy już leżałam na ziemi, poczekał, aż mama i siostra dobiegną, a następnie wsiadł na konia i pognał po doktora. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, posadzono mnie. Westchnęłam ciężko, czując zarówno uciskanie gorsetu, jak i dziwny ból z boku, którego nie mogłam bliżej zlokalizować. Mama od razu się nachyliła. Podtrzymywała mnie, bo bez asysty położyłabym się na trawie. Potrzebowałam chwili, aby dojść do siebie.
– Najdroższa… – Lament mamy przeszkadzał mi od momentu otwarcia oczu.
– Co z koniem? – zapytałam szybko, nie widząc nigdzie Esperanzy. Zebrani ludzie przysłonili mi pole widzenia.
– O konia się pytasz?
– Tak, bo to nie jej wina.
– A czyja? Klacz jest dzika! – upierała się mama.
– Nie, to przeze mnie. Nie mogłam się zgiąć w tym gorsecie. Nie byłam w stanie się pochylić i jedna gałązka…
– Spokojnie, dziecko – syknęła, przerywając mi w połowie zdania, a ja zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie daje mi dokończyć. Czyżby znów rozchodziło się o zasady tonu? – Nie powinnam była pozwalać ci wsiadać na tę dziką klacz. To moja wina!
– Ale…
– Już, już… – Ponownie odebrała mi głos. – Zaraz przyjdzie doktor.
Lekarz rzeczywiście przygnał tak szybko, jak to było możliwe. Markiz Bennett, blady jak ściana, podbiegł do mnie i z pewną swobodą dotknął ramienia. Mogło to zdradzać pewną zażyłość lub po prostu zapędził się ze strachu. Nikt nie zwrócił mu uwagi, więc ja też nie zareagowałam.
– Pani się obudziła – zauważył z wyraźną ulgą.
– Proszę się nie martwić, to tylko… – zaczęłam, ale tym razem doktor nie dał mi dokończyć, prosząc o zachowanie spokoju.
Otworzył swoją torbę, po czym sprawdził moje parametry życiowe i szukał jakiegoś uszczerbku na zdrowiu.
– Czy coś panią boli? – zapytał, nie mogąc pozwolić sobie na bardziej szczegółowe oględziny w miejscu publicznym.
Zbiegli się już wszyscy, którzy spacerowali w parku. Każdy czekał na moje wyjaśnienia.
– Nie, chyba nie, tylko tutaj. – Dotknęłam żeber.
– Pewnie złamane – stwierdził, a mama prawie omdlała. Na szczęście Bennett ją złapał.
– Mój lokaj już jedzie w największym powozie – powiedział zatroskany markiz. – Odwiozę panie do domu. Jeśli pani pozwoli.
Mama jedynie chłodziła się wetkniętym jej pod nos wachlarzem lady Moore. Prawdopodobnie nasza bryczka nadal na nas czekała przy wjeździe do parku, jednak mama nie odmówiła Bennettowi.
– Czy jest pani w stanie jechać bryczką? – zapytał mnie lekarz.
– Nie wiem. Pewnie tak – odparłam. Liczyłam, że to on mi powie, czy coś mi dolega.
– Proszę ostrożnie wstać – polecił.
Markiz od razu puścił ramię mamy i podbiegł do mnie. Trzymał mnie tak pewnie, że doktor ustąpił mu miejsca. Podnieśli mnie, a ja stęknęłam z bólu. Zakręciło mi się też w głowie.
– Powoli – poprosił doktor, a Bennett przyciągnął mnie do siebie.
Stali po dwóch stronach, patrząc na mnie z wyraźną troską w oczach.
– Najmocniej panią przepraszam – kajał się poruszony wypadkiem markiz. – Zastrzelę klacz jeszcze dzisiaj!
– Nie! – sprzeciwiłam się. – Nie może pan tego zrobić!
– Muszę, jest zagrożeniem.
– Zagrożeniem? – Zmarszczyłam brwi. – Spłoszyła się, bo nie mogłam się schylić w gorsecie. To nie jej wina. Gdyby nie to…
– Jest pani zbyt dobra. Klacz jest niebezpieczna. Dosiadałem jej sam, ale nie przypuszczałbym, że tak zareaguje na gałąź. Niemniej trzeba ją zastrzelić.
– Markizie Bennett, błagam pana, niech jej pan nie zabija! Ona jest taka piękna, taka wrażliwa.
Zerknęłam na niego. Zaciskał zęby. Czekałam na decyzję.
– Nie wybaczę panu, jeśli pan ją zabiję – dodałam.
Skinął, potwierdzając, że tego nie zrobi. Mogłam się ruszyć. Ostrożnie, korzystając z jego asysty, wykonałam pierwszy krok. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Poczułam chłód na całym ciele.
– Pani ma zapewne uraz głowy – stwierdził lekarz, a mama ponownie omdlała.
Po kilku próbach udało mi się dojść do największej bryczki Bennetta. Półsiedząc, półleżąc, dojechałam do domu. Całą drogę walczyłam z nudnościami. Lekarz i markiz podążali za nami wierzchem i co chwilę zaglądali do powozu, żeby sprawdzić mój stan. Mama panikowała, więc starałam się nie pokazywać ani bólu, ani walki o utrzymanie zawartości żołądka. Niestety, kiedy wysiadałam, zrobiło mi się niedobrze i zwymiotowałam. Zmartwiłam tym wszystkich zebranych.
Markiz Bennett ani nie prosząc o pozwolenie, ani nie czekając na prośbę, chwycił mnie w ramiona i zaniósł do domu. Następnie, choć protestowałam, zaniósł mnie na górę do mojego pokoju. Za nim szedł cały pochód: moje rodzeństwo, mama, służba i doktor. Mężczyzna po tym, jak postawił mnie przy łóżku, poprosił służącą o pomoc i wyszedł, zabierając ze sobą wszystkich poza Grace i Katie. Byłam mu wdzięczna za to, że pozwolił mi się rozebrać w prywatności, ale też czułam się niepewnie bez jego stabilnego i silnego ramienia.
Grace na szczęście wiedziała, co robić, o nic nie pytała. Jej blada twarz mówiła więcej niż tysiąc słów, kiedy ściągnęła ze mnie gorset. Katie – trzymając mnie, abym nie straciła równowagi – obróciła głowę, aby spojrzeć na lewy bok, który zaczerwienił się od uderzenia. Starłam też skórę na ramieniu. Włożyłam koszulę nocną, szlafrok i położyłam się, a moja pokojówka poinformowała pozostałych, cierpliwie czekających za drzwiami, że już jestem w łóżku.
Pierwszego do pokoju wpuściła doktora, blokując pozostałych przed wejściem. Ten przystąpił od razu do oględzin. Dotknął moich żeber, potwierdził złamanie, zajrzał do oczu, uszu i ust, a następnie kazał odpoczywać. Zalecenia, jakie przekazał Katie i Grace, ograniczały się do usługiwania mi na każdym kroku – łącznie z podkładaniem nocnika, czyli opiekowania się mną jak małym dzieckiem. Protestowałam, ale lekarz pozostawał nieugięty w swych zaleceniach. Poprosił, abym go posłuchała i miała na uwadze mamę, która również wymagała jego pomocy. Potwierdziłam, a on pospiesznie poszedł do sypialni hrabiny podać jej coś na uspokojenie. Wobec tego przy moim łóżku znalazła się Katie, pozostałe rodzeństwo i markiz wyglądający jak tysiąc smutków.
– Przepraszam raz jeszcze – odezwał się jako pierwszy.
– Najdroższa… – Siostra pogłaskała mnie po włosach. – Jak się czujesz?
– Dziwnie. Kiedy zamykam oczy, cały pokój wiruje.
– Dajmy jej odpocząć – zaproponował Bennett.
– Zdrzemnij się – poleciła siostra, a wszyscy zebrali się do wyjścia.
– Markizie Bennett – zatrzymałam go tuż przy drzwiach.
– Tak?
– Obiecał pan.
– Obiecałem – potwierdził i wyszedł.
Mama nie mogła sobie wybaczyć, że pozwoliła mi dosiąść konia. Tłumaczyła swoją decyzję prosto i dobitnie – ludzie widzący mnie na klaczy przeznaczonej dla żony założą, że intencje Bennetta są jednoznaczne. Teraz żałowała, płacząc nade mną tak, jakbym już nigdy miała nie wstać z łóżka. Dopiero gdy mi przekazała, co usłyszała od doktora podczas rozmowy z papą, zrozumiałam jej smutek. Czekały mnie długie trzy tygodnie leżenia w łóżku. Sezon ledwie co się zaczął, a mnie aż tyle ominie.
Jak się okazało, to odizolowanie wcale nie oznaczało końca świata. Na szczęście poczucie winy Bennetta zmuszało go do wzięcia odpowiedzialności za moje położenie. Nie zabił konia, za to ukarał trenera, który pracował dla niego ze zwierzęciem. Choć ludzie spekulowali, w jaki sposób go ukarał, nikt nie znał szczegółów. Mama nie potrafiła zapanować nad swoim uprzedzeniem do markiza, jednak za każdym razem, kiedy przychodził do mnie w odwiedziny, przyjmowała go z uprzejmością. Siadał, czytał poezję lub powieści, potem ze mną rozmawiał, opowiadał o tym, co go spotkało w Indiach. Może przez to, że znajdowaliśmy się w moim pokoju, atmosfera stała się o wiele mniej stresująca. Przywykłam do jego obecności. Stał mi się bliższy. Bardziej ludzki, a jego osoba nie wywoływała już we mnie takiego zakłopotania, nawet kiedy żartował na temat wypadku czy zasypywał mnie komplementami. Zgodnie z obowiązującymi zasadami nie powinien oglądać mnie w sypialni ani w koszuli nocnej, ani z rozpuszczonymi włosami. Mama, która wyśmienicie oszukiwała ton, twierdziła, że podczas wizyt Bennetta jestem znoszona do pokoju dziennego, gdzie poleguję na leżance, podczas gdy markiz czyta mi książki. Nikt poza służbą i rodzeństwem nie wiedział, jak wyglądało to w rzeczywistości. Podczas gdy ja naprawdę miło spędzałam czas, moja rodzicielka nudziła się opowieściami markiza czy ponownym zagłębianiem się w lekturę Wichrowych Wzgórz.
Po półtora tygodnia Bennett zaoferował zniesienie mnie na dół. Zgodziłam się. Mama oczywiście protestowała, ale chciałam choć na chwilę zmienić otoczenie. Zasiadając na sofie w pokoju dziennym, odetchnęłam z ulgą. Nawet nie sądziłam, jak bardzo będzie mi tego brakowało. Przeciągnęłam wzrokiem po dziełach zawieszonych na ścianach, po wykwintnych świecznikach, po meblach, które zawsze zachwycały swoim pięknem. Kochałam swój pokój, jednak zamknięcie w nim na tak długo zobojętniło mnie na urok wnętrza. Potrzebowałam zmiany.
– Chciałabym zagrać – powiedziałam, kiedy mój wzrok zatrzymał się na pianinie.
– Wykluczone! – zarządziła mama, która dzielnie nadzorowała każdą wizytę markiza.
Jej poczucie winy również dawało mi w kość. Bała się teraz o mnie bardziej niż kiedykolwiek. Papa nazywał mnie „silną dziewczyną, jedyną w swoim rodzaju” i zapewniał ją, że ten wypadek mnie tylko umocni. Hrabina mu nie wierzyła, kontrując słowem „delikatna” w opisywaniu mnie.
– Powinna pani dać sobie czas – odważył się powiedzieć Bennett.
Skinęłam, nie chciałam z nimi walczyć. Wypiłam herbatę, zjadłam ciasteczka i po godzinie wróciłam na górę, rzecz jasna niesiona przez markiza.
Tak wyglądał kolejny tydzień, co niezwykle imponowało mamie. Wytrwałość Bennetta zachwycała każdego. Nawet papę. Wieczorami, kiedy Katie przychodziła do mojego pokoju, opowiadała o wydarzeniach w tonie. Relacjonowała, kto z kim nawiązał znajomość, która panna miała na oku którego kawalera i czyje matki stosowały różne fortele w celu jak najszybszego znalezienia męża dla swoich córek. Poza plotkami z życia elity mówiła też o swoich spotkaniach z kapitanem. Dzięki temu, że mama kierowana wyrzutami sumienia nie opuszczała mojego boku, Katie zyskała na wolności. Jej przyzwoitką stała się Mary, pokojówka. Ta oczywiście przymykała oko na jej wybryki, pozwalając mojej siostrze na rozmowy o wiele bardziej odważne niż te, które winno się prowadzić na początkowym etapie znajomości. Chodzili na spacery, pływali łódką po jeziorze, a nawet wybrali się na wycieczkę do lasu. Przez to, jak Katie wypełniała swoje dnie atrakcjami u boku Allena, ja widywałam ją tylko przy kolacji i wieczorami, kiedy wszyscy szli spać. Wtedy relacjonowała mi niektóre z ich rozmów. Któregoś razu przyznała, że go pocałowała.
– Nie! – zawyłam, łapiąc się za głowę z szoku. – Musisz teraz wyjść za niego za mąż.
– Wiem – dodała z uśmiechem. – Jutro powiem o tym papie.
– Zrobiłaś to celowo?
Zachichotała. Otworzyłam szeroko oczy. Tyle razy słyszałam o pannach, których matki namawiały córki na pocałunek, aby przyspieszyć decyzję kawalera i oświadczyny. W większości przypadków honorowy kawaler już następnego dnia przychodził prosić o rękę. Jednak na salonach krążyły też opowieści o tych kobietach, które uciekły się do tego sposobu nadaremno, bo mężczyzna nie kwapił się do ożenku, mimo zniszczenia dobrego imienia panny, której niewinność naruszył. Nie spodziewałam się tego po Katie. To ogromne ryzyko.
– Nie chcę dłużej czekać – odparła wymijająco.
– Co zrobisz, jeśli papa wyzwie go na pojedynek za splamienie twojego honoru?
– To nie będzie miało miejsca, bo on mnie kocha. Ożeni się ze mną. Bez przymusu, z własnej woli.
– Naprawdę? – Chwyciłam ją za dłoń.
– Marzyłam o wojskowym i mam kapitana.
Katie opadła na łóżko tak rozanielona, jakiej jej jeszcze nigdy nie widziałam.
– Czy już poprosił cię o rękę?
– Jeszcze nie. Z tego, co zrozumiałam, zrobi to jutro. – Obróciła głowę w moją stronę. – Pytał mnie tak sugestywnie, tak naokoło, to było takie… romantyczne.
Westchnęłam poruszona szczęściem siostry, które malowało jej się na twarzy.
– Już niedługo będę panią Allen – dodała.
– Jaka ty jesteś szczęśliwa – stwierdziłam, nie mogąc napatrzeć się na nią.
– A ty, kochasz Bennetta?
– Nie wiem. Jest miły, zajmuje się mną z oddaniem, przychodzi codziennie. Czyta mi, rozmawia, opowiada o sobie. Robi wszystko tak, jak powinien.
– Ale?
– Nie umiem rozpoznać miłości – przyznałam.
– Mama mówiła, że miłość nie zawsze przychodzi nagle. Czasami trzeba dać jej czas – tłumaczyła lekcje, które i ja słyszałam tysiąc razy. – Ale podoba ci się, prawda?
– Tak, jest przystojny.
– Pomyśl o tytule, o posiadłości – rozpływała się. – Co rok spotykałybyśmy się w Londynie na sezon. Mogłybyśmy nawet wychowywać nasze dzieci razem. Czy to nie byłoby cudowne?
– Tak, to byłoby cudowne.
1Ton – odnosił się do etykiety, norm i konwencji dotyczących właściwych manier w arystokratycznych i burżuazyjnych kręgach społecznych w XIX-wiecznej Anglii. Zachowanie właściwego tonu było istotne dla utrzymania statusu społecznego.