Chopin - Jarosław Iwaszkiewicz - ebook

Chopin ebook

Jarosław Iwaszkiewicz

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejne wydanie popularnej monografii poświęconej osobie i twórczości F. Chopina Monografia ujęte w nowej szacie graficznej. Iwaszkiewicz kreśląc biografię najwybitniejszego polskiego kompozytora, stara się wyjaśnić nieporozumienia i legendy, którymi ona obrosła. Opiera się przede wszystkim na korespondencji od i do Chopina oraz na wszelkich tekstach współczesnych Fryderykowi. W wyborze i ocenie przedstawianych osób, sytuacji Iwaszkiewicz kieruje się subiektywizmem, jednak mając przed sobą bardzo wyraźnie wytyczony cel: stworzyć prawdziwy obraz życia i wewnętrznego rozwoju Chopina. Jego sylwetka jest mocno osadzana w środowisku, w którym w danym momencie życia przebywał, czy to warszawskie czy paryskie także podlega indywidualnej ocenie Iwaszkiewicza. Pomaga to Autorowi pokazać, w jaki sposób określone warunki bytowe i towarzyskie wpływały na pracę twórczą kompozytora. Nie ma tu trudnych analiz muzykologicznych, są anegdoty, ciekawe, czasem bardzo cięte charakterystyki osób, zdarzeń. Uderza miłość do muzyki i niesamowity szacunek dla Chopina i jego twórczości. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 454

Rok wydania: 2025

Oceny
4,5 (48 ocen)
30
13
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PaoEr

Dobrze spędzony czas

Całkiem ciekawie się tego słucha. Oczywiście dla takiego laika jak ja cześć opisów trudna do zrozumienia, ale to i tak nie przeszkadza
10
Usia1960

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobał język i styl pisania autora i oczywiście treść-tło historyczne i życie Chopina. Dla osób z wykształceniem muzycznym cenne będą analizy utworów-dla mnie niestety nie w pełni zrozumiałe (nie z winy autora). Jednak znając przeżycia kompozytora w czasie tworzenia dzieła, zdecydowanie lepiej się je rozumie. I ta książka to umożliwia.
00
Lambert28

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo ciekawych faktów, o których dowiedzieć się można po raz pierwszy.
00
thezbig

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka.
00
Mariusz_216

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawie i nieszablonowo
00



Jarosław Iwaszkiewicz

Od autora

Moja nowa książka o Chopinie, trzecia z kolei, nie ma pretensji do naukowości. Jest to podanie czytelnikowi mojej wiedzy o Chopinie – i moich domysłów o Chopinie – w literackiej formie. Praca ta zaledwie w paru miejscach z domysłów tych robi coś w rodzaju momentów powieściowych, na przykład na początku i na samym końcu książki. Poza tym ogranicza się do podawania faktów. Chociaż pisanie tego dziełka poprzedziły dość spore lektury, pisząc, usiłowałem o nich zapomnieć. Natomiast starałem się bardzo usilnie rozszyfrować treść tego, co nam własne słowa Chopina, zawarte w jego listach, podają. Pomocne były mi również słowa współczesnych, piszących do Chopina i o Chopinie. Minione od śmierci naszego wielkiego artysty lata stworzyły przykre nawarstwienia legend i nieporozumień na jego biografii[a] i w ocenie jego dzieła. Starałem się i życie to, i dzieło oczyścić z tych nalotów, podzielając zdanie Teofila Kwiatkowskiego, że „Chopin był czysty jak łza”. Spod pleśni i narośli wyłania się postać artysty o bardzo przejrzyście zarysowanym profilu: szlachetność tej osobowości, jej niezwykła bezkompromisowość, świadomość własnego życia i swego zadania – mało mają sobie równych. Chciałem polskiemu czytelnikowi raz jeszcze przypomnieć niezwykłe cechy charakteru tego człowieka, a zarazem zamyślić się nad losami jego dzieła. Przyznam się, że nie najmniejszą pokusą do napisania tej książki była chęć przebywania w atmosferze Chopina, chęć rozmawiania z nim i odpowiadania na pytania, jakie zadaje. W ten sposób – z pomieszania powodów osobistych i obiektywnych – powstała książka, która nie ma pretensji ani do tytułu monografii, ani do tytułu pracy naukowej. Jest to rezultat miłości do sztuki Chopina i do jego osobowości i chęci podzielenia się tym przemożnym uczuciem z moimi czytelnikami.

(Przedmowa do I wydania, 1955)

Córkom moim, Marii i Teresie, ofiaruję tę książkę

J. I.

Rozdział I

Czasami drobne zdarzenia wywołują całe morza atramentu.

Kiedy wikary parafii Brochów pod Sochaczewem powrócił w drugi dzień Wielkanocy do swego kościoła z chrzcin, które się odbyły w Żelazowej Woli[1], i począł spisywać metrykę dopiero co ochrzczonego dziecięcia – nie wiedział, jakie skutki mieć będzie jego roztargnienie.

– A kiedy to dziecię na świat przyszło? – spytał organistę.

Organista miał już w czubie. Ojciec nowo narodzonego dziecięcia, jako Francuz prawdziwy, znał się na winie.

– A czy ja wiem? – odpowiedział. – Mówili, że ma dwa miesiące.

– Właśnie – namyślał się ksiądz – dwa miesiące? To znaczy, urodził się 23 lutego. Pisz waść 23 lutego…

– No, może nie tak okrągło miał dzieciak dwa miesiące?

– No to pisz waść 22 lutego.

– Słusznie – powiedział organista – i zaczął pisać, mówiąc głośno, co pisze:

„Ja, jak wyżej [Józef Morawski, wikary brochowski], spełniłem obrzędy nad niemowlęciem […] urodzonym […] z Wielmożnego Mikołaja […]”.

– Jak to się pisze to nazwisko? – spytał księdza.

– A Bóg raczy wiedzieć. Jakieś to nieszlacheckie nazwanie. Pisz waść, jak chcesz.

– Syna imć pana Choppen…

Tak sobie łatwo wyobrazić scenę w zakrystii wieżastego, starego obronnego kościoła brochowskiego i można przypuszczać, że taki ona miała przebieg. A co potem się nasprzeczano o tę datę, ile nagadano i napisano. A skądże ksiądz mógł wiedzieć, że ochrzcił właśnie największego, najsławniejszego polskiego muzyka i że dzień jego urodzin stanie się na długie lata dla wszystkich Polaków bardzo ważną datą?

W rzeczywistości Fryderyk Franciszek Chopin urodził się prawdopodobnie 1 marca 1810 roku[2], przynajmniej sam Chopin stwierdził to kilkakrotnie; tę samą datę wymienia w swym liście również jego matka, a ona chyba o tym najlepiej wiedziała. Decydująca jest w tej sprawie moim zdaniem wzmianka Jane Stirling w liście do Ludwiki Jędrzejewiczowej, pisanym dnia 1 marca 1851 roku. Panna Stirling, mówiąc o tym, że była w tym dniu na cmentarzu Père­Lachaise, dodaje: „Zaniosłyśmy tam kwiaty. Dzisiejsza rocznica nieznana nikomu i cieszę się z tego… On powiedział mi kiedyś: Tylko moja matka, to znaczy moja rodzina, gospodyni pensjonatu[3] i pani znacie dzień moich urodzin, i pani o nich przypomni…” (tekst trudny do przetłumaczenia ze względu na złą francuszczyznę panny Stirling).

Takie błędy przy spisywaniu metryk zdarzały się bardzo często. Jednym z powodów było i to, że chrzty odbywały się w domach prywatnych, po czym dopiero prowadzący księgi organista sporządzał u siebie w parafii potrzebny dokument i wpisywał nowo narodzonego do ksiąg parafialnych. Popełniano przy tym mnóstwo omyłek. Autor niniejszych słów jest również ofiarą takiej pomyłki, z której wyplątać się nie może przez całe życie i która do dziś dnia bywa powodem nieoczekiwanych trudności. Unikanie takich błędów miał na celu dekret wprowadzający dopiero w dwudziestych latach naszego stulecia obowiązek chrzczenia dzieci tylko w kościołach. W Polsce Ludowej musi się meldować narodzenie dziecka w ciągu tygodnia po zjawieniu się jego na świat[4]. Miejmy nadzieję, że przyszły Chopin – a niechże ich będzie jak najwięcej – nie będzie już miał podobnych kłopotów, a biografowie dziś urodzonych wielkich ludzi nie będą prowadzili niepotrzebnych sporów, jakie się toczą przy ustalaniu dnia urodzin Chopina czy Beethovena.

Przede wszystkim nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, czy Chopin się urodził 22 lutego, czy 1 marca. Natomiast rok jego urodzin przypada na bardzo znamienną epokę. Jest to chwila największego rozkwitu gwiazdy napoleońskiej, poprzedzająca epokę rozczarowań. W latach tych rodziło się wielkie pokolenie romantyków, drugie pokolenie romantyków, tych, co zawiedli się w swoich dążeniach, przeżywając rok 1830 i 1848. Wtedy rodzili się Schumann, Liszt, Wagner, Słowacki, Krasiński. Niespotykana plejada geniuszów. Epoka ta w bardzo silnym stopniu oddziałała na kształtowanie się osobowości Chopina, tworzyła jego charakter – obdarzyła go też tym dźwiękiem jedynym, dźwiękiem mocy i smutku, po którym tak łatwo poznać każde jego dzieło.

Dzieciństwo i młodość Chopina zwykło się wiązać z Żelazową Wolą i z jej mazowieckim pejzażem. Ze spokojnym nurtem Utraty, która przepływa tędy, z wierzbami przy drodze do Sochaczewa, z równiną, na której wznoszą się okrągłe wieże brochowskiego kościoła. Zapomina się o tym, że Chopin, zaledwie półroczny, przeniesiony został, a raczej przewieziony do Warszawy, i odtąd los jego aż do dwudziestego pierwszego roku życia związany jest ze stolicą Polski. Jeżeli chodzi o jego wiejskie powiązania z ziemią ojczystą, to widzimy, że więcej ich wybiega w stronę Kujaw, a nawet Pomorza. Kujawy odgrywają specjalną rolę w życiu naszego muzyka. Stąd pochodziła jego matka, z jej ust na pewno słyszał pierwsze kujawiaki, owe najbardziej polskie melodie, pełne słodkiej mocy wewnętrznej i wewnętrznego smutku, opiewające dolę chłopa z ubogich, bezleśnych, równinnych okolic ojczyzny naszej. Na Kujawy wyjeżdżał na wakacje[5], owe pamiętne wakacje, z których przywoził zapas zdrowia i dobrego humoru, a zapewne i zapas piosenek. Zresztą znał i Mazowsze, i Łowickie, i Lubelskie. Bywał u Marylskich w Pęcicach[6], w tym samym zapewne dworze, który dziś widać z grodziskiej kolei elektrycznej między Regułami a Tworkami, we dworze stojącym w zarośli starych drzew jak w bukiecie. Bywał u pani Pruszakowej we wspaniale zagospodarowanych Sannikach, za Sochaczewem, za Bzurą, bywał u Tytusa Woyciechowskiego w Poturzynie, gdzie go oczarowała brzoza stojąca pod oknami. Znał całą Polskę.

Ale przede wszystkim – od przeniesienia się jego rodziców z Żelazowej Woli aż do ostatniej chwili swego pobytu w ojczyźnie – był mieszkańcem Warszawy. I jeżeli nazywa siebie „ślepym Mazurem” – to myśli o Warszawie jako o stolicy Mazowsza. Posunąłbym swoje twierdzenie jeszcze dalej: Chopin do końca życia pozostał nie tylko Polakiem, ale właśnie warszawiakiem, jak to w nekrologu stwierdza Norwid. Miał wszystkie dodatnie cechy mieszkańców Warszawy. Ujemnych niewiele. Jak wiadomo, warszawiacy nie zawsze cieszą się dobrą opinią u swoich rodaków z innych części Polski. Mówi się o nich „blagier warszawski”. Otóż Chopin tej cechy nie miał w najmniejszej mierze. Nie mówiąc już o jego twórczości, gdzie cały materiał jest tak szlachetny, gdzie nie ma ani jednego zablagowanego taktu – w życiu osobistym, w listach, w stosunku do swej osoby i do swojej sztuki Chopin ani przez chwilę nie jest blagierem.

Humor ma jednak warszawski i to usposobienie do widzenia wszędzie czegoś dobrego lub zabawnego. Stosunek do ludzi także. Ani Thalberg, ani inne wydęte wielkości nie nabiorą go; on nie z takich, co by się dali wziąć na jego piana oddawane pedałem i na jego brylantowe spinki. Nabujać się nie da, w tym jest prawdziwie warszawski.

Ale nie tylko w tym. W znacznie większych i poważniejszych rzeczach. Chowała go Warszawa pomiędzy 10. a 30. rokiem XIX stulecia, w epoce „burzy i naporu”, w epoce rodzenia się tendencji rewolucyjnych i demokratycznych, w epoce wzrastania patriotyzmu i coraz jaśniejszych myśli o drogach do wyzwolenia ojczyzny, walce na całym świecie o sprawiedliwość społeczną i polityczną. Chowała go Warszawa pełna gwaru kawiarni i podziemnego szczęku broni. Chowała go Warszawa prowincjonalna, upokorzona, pełna oburzających kontrastów, ale zawsze żywa, ostro reagująca na każde zdarzenie i o każdym zdarzeniu mająca swoją niezależną opinię. Chopin nie był politykiem i nie bardzo rozumiał, co się właściwie naokoło niego dzieje. Ale wrażliwym sercem Polaka i artysty wchłaniał tę atmosferę, wyczuwał ją nerwami, odgadywał artystyczną intuicją.

Tak samo wyczuwał atmosferę Europy, i jego romantyczna twórczość jest także odbiciem ogólnych, europejskich prądów nurtujących te zadziwiające dziesięciolecia wielkiego wieku. Nacisk atmosfery samej sprawiał, że Chopin stał się jej wyrazicielem – podnosząc czasowe, przemijające do wartości wiecznych i ogólnoludzkich. Pośrednikiem pomiędzy Chopinem a szerokim światem i jego myślą była Warszawa. Pośrednikiem pomiędzy nim a Warszawą był jego dom rodzinny. Warto się nad tym osobliwym domem poważnie zastanowić. Od niego bowiem zależała niejedna determinanta losu Chopina i losu jego muzyki.

W dotychczasowych pracach o Chopinie zbyt mało zastanawiano się nad tym, jaką drogą formował się charakter, umysł i uczucia tego niezwykłego człowieka. Zbyt często Chopin zjawia się w książkach jak Minerwa z głowy Zeusa, całkiem gotowy. Był to rzeczywiście geniusz bardzo wcześnie dojrzały, ale przecież kształtowały go dom, szkoła, środowisko warszawskie[7]. Wreszcie i styl jego muzyki nie był tylko jego własnym stylem i chociaż od samego zarania nurtowała go – jak pisał do Elsnera – „myśl utworzenia sobie nowego świata”, to przecież do utworzenia tego świata używał materiałów znanych już przed nim i zapożyczonych. Czerpał pełnymi garściami z dzieł Hummla, Fielda, Marii Szymanowskiej. Tak samo jego świat wewnętrzny, jego sposób myślenia i czucia, składał się z elementów wykształconych w nim przez otoczenie, przez społeczeństwo.

Nazwałem dom Chopinów domem osobliwym. Jest to jeden z nielicznych przykładów domu rodzinnego, w którym poszczególnych jego członków łączył stosunek wprost niezwykłego zżycia się i przywiązania. Podczas kiedy Beethoven musiał walczyć z ojcem-pijakiem, Bach, osierocony tak wcześnie, zdany był na łaskę i niełaskę brata, Chopin w gnieździe rodzinnym otoczony był serdeczną miłością matki, ojca i sióstr. Chociaż o tym wie każdy chopinolog, jednak uwaga, jaką dotychczas poświęcano rodzinie Fryderyka, była niedostateczna. Brak nam na przykład jakichś obszerniejszych prac o jego siostrach[8]. A przecież stosunek Chopina do Ludwiki Jędrzejewiczowej, powiernicy jego młodości, świadka jego miłości do George Sand i świadka jego śmierci, upoważnia nas chyba do tego, aby zająć się tą kobiecą indywidualnością. Jeżeli tak wiele pisuje się o żonach i kochankach wielkich ludzi, o ich matkach, to dlaczego tak mało mówi się o ich siostrach? A przecież właśnie od sióstr zależała atmosfera dzieciństwa takich artystów, jak Chopin lub Szymanowski.

Bardzo mało uwagi poświęcono również rodzicom Chopina. Ostatnio dzięki odnalezieniu młodzieńczego listu Mikołaja Chopina i ostatecznemu ustaleniu jego pochodzenia wiemy coś niecoś o ojcu Fryderyka, lecz jeszcze stanowczo za mało. A przecież samo przestudiowanie jego listów do syna daje nam już obfity materiał do charakterystyki jego osobowości. O matce Chopina nie wiedzieliśmy do ostatnich czasów nic; trochę światła na jej pochodzenie rzuciło odnalezienie metryki, ustalając zarazem ostatecznie datę jej urodzin.

Mimo wszystkie świeżo wydobyte dokumenty losy ojca Fryderykowego, Mikołaja Chopina, nie są dla nas całkiem jasne[9]. Wiemy już teraz, że urodził się w wiosce Marainville w Lotaryngii (dzisiaj departament Vosges), z ojca Franciszka i matki Małgorzaty z domu Deflin. Wiemy także, że Marainville stanowiło jeden z majątków Michała Paca, wielmoży polskiego, który zapewne znalazł się w Lotaryngii dzięki tym więzom, jakie łączyły to księstwo z Polską przez króla Leszczyńskiego[10]. Tym sposobem młody Mikołaj Chopin znalazł się od samego dzieciństwa w zasięgu zainteresowań polskich. Z administratorem interesów Michała Paca, niejakim Adamem Weydlichem, już jako młodziutki chłopiec przybywa do Polski. Zajmuje się tutaj sprawami Paców, pracuje widocznie w zarządzie ich dóbr. W liście pisanym z Warszawy do rodziców w roku 1790 pisze, że ostatnio „miał właśnie udać się do Strasburga, aby zakończyć wspomniane interesa w imieniu Pana Weydlicha”, ale przeszkodził mu w tym wybuch rewolucji francuskiej. Widać, że już mając dziewiętnaście lat, zasługiwał na całkowite zaufanie swych przełożonych, skoro powierzano mu załatwienie spraw pieniężnych za granicą. Z czasów tego urzędowania datuje się zapewne obznajomienie Mikołaja Chopina ze sprawami bankowo-finansowymi, jako też i zainteresowanie się nimi. Bo że jego zamiłowanie do oszczędzania, do którego wielokrotnie i bezskutecznie namawiał syna, można położyć na karb jego francuskiego pochodzenia, to jest rzecz niewątpliwa.

Ale tutaj kończą się wszystkie zdarzenia młodości Mikołaja Chopina, o których wiemy. Dalej zaczynają się same znaki zapytania. Przede wszystkim skąd wzięła się ta kultura umysłowa, którą Mikołaj Chopin przejawia w swoich listach do syna? Skąd ta ogłada i wykształcenie, które sprawiły, że pensjonat dla chłopców prowadzony przez państwa Chopinów był tak „renomowany” w Warszawie, a Fryderyk był jednym z najlepiej wychowanych ludzi w Europie? Że Mikołaj Chopin musiał się kształcić w jakiś sposób już w czasie pobytu w Polsce, to nie ulega wątpliwości. Wystarczy porównać jego francuszczyznę z listu pisanego w roku 1790 z francuszczyzną bezbłędną i wykształconą na świetnej prozie XVIII wieku, jaką pisał listy do syna w czterdzieści lat później. Miał wybitne zdolności językowe – u Francuzów dość rzadkie – skoro mógł w późniejszych czasach być wykładowcą języka niemieckiego. ­Język polski opanował całkowicie i czasem łatwiej mu było pisać po polsku niż po francusku. Wierszyk, który ze wzruszającą czułością i niepokojem skomponował po polsku dla Fryderyka, świadczy także o tym, że czytywał polskich poetów XVI wieku, a co najmniej kantyczki polskie drukowane po książkach do nabożeństwa, skoro używa w tym wierszu rymu „piórem” – „już wiem”. Bo chyba to jeszcze nie jest próba asonansu ani też przewidywanie poezji „skamandrytów”.

W dalszym ciągu wciąż jeszcze nasuwają się pytania. Dlaczego Mikołaj, który we wspomnianym liście do rodziców lęka się zmobilizowania do armii francuskiej i pisze, że „będąc tu na obcej ziemi i robiąc na niej pomalutku moją karierę (mon petit chemin), porzuciłbym ją z żalem, aby zostać żołnierzem nawet chociażby i w ojczyźnie” – w trzy lata potem wstępuje w szeregi insurekcji kościuszkowskiej i bierze udział w walkach na Pradze jako żołnierz Kilińskiego?[11] Czy czyni to dla owego opiekuna, Weydlicha, który go zasypuje łaskami – „n’a que trop de bontés pour moi”[a] – czy też powodowany uczuciami patriotyzmu w stosunku do przybranej, na całe już życie ukochanej ojczyzny?

Jeśli tyle pytań musimy postawić, gdy chodzi o zewnętrzne fakty z życia Mikołaja Chopina, to jego umysłowość i charakter rysują się w zachowanych po nim listach zupełnie wyraźnie. Pomimo swego pochodzenia od lotaryńskich wieśniaków i małżeństwa z polską szlachcianką Mikołaj Chopin jest typowym przedstawicielem mieszczaństwa, tego mieszczaństwa, które odniósłszy zwycięstwo we francuskiej rewolucji, na pewien czas staje się elementem postępu w całej Europie i pomiędzy rokiem 1815 a 1848 wywiera decydujący wpływ na jej losy. Zagnany do Warszawy i związany z rozwojem burżuazji polskiej, Mikołaj Chopin staje się takim samym warszawskim mieszczaninem jak i inni – zupełnie przypadkowo w Warszawie zamieszkali – przedstawiciele tej klasy, którzy taki wpływ mieli na rozwój naszej kultury. Nie darmo jednym z najbliższych znajomych Chopinów i częstym gościem w ich salonie był Samuel Bogumił Linde – twórca słownika polskiego – typowy mieszczanin warszawski, tak samo jak Kolberg czy Elsner.

Umysł Mikołaja Chopina odznacza się wielką jasnością, niepozbawioną pewnej oschłości; posiada zdolność właściwej oceny ludzi, umiejętność chwytania egoistycznych i czysto materialnych pobudek ich czynów. Umie godzić się z faktami dokonanymi i przystosowywać do nowych warunków. Wydaje się również, że Mikołaj sceptycznie odnosi się do wiary, chociaż nigdy nie zabiera otwarcie głosu w tej materii – zapewne nie chcąc urażać żony. Cytata, zresztą nieścisła, z Woltera z powołaniem się na utwór (Candide), zdradza źródło tego sceptycyzmu, a może i całego ukształtowania umysłu. Rzeczowe, bardzo skrupulatne traktowanie spraw pieniężnych wynika po prostu ze struktury charakteru. Umiejętność oszczędzania zadziwiająca: z nauczycielskiej pensji i z zarobków w prowadzonym przez siebie pensjonacie potrafi zebrać 20 tysięcy rubli, pożyczonych – oczywiście na wieczne nieoddanie – pupilowi swojemu, Michałowi Skarbkowi[12]. Otoczony jest miłością żony i dzieci, nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że w stosunku tym nad miłością przeważa szacunek. I żona, i dzieci boją się trochę oschłego papy. Pani Justyna zaciąga dług, o którym woli nie mówić mężowi; raczej już zwróci się do przebywającego tak daleko i ciężko pracującego syna – w domu nie przyzna się do tego pieniężnego przestępstwa. Możemy sobie wyobrazić, jak solidny Lotaryńczyk traktował tak lekkomyślną sprawę, jak zaciąganie długów bez widoku na ich oddanie.

Kultura jego, jak cała kultura mieszczańska, podług określenia Hipolita Taine’a, opierała się na „zaufaniu do rozsądku indywidualnego i na kulcie rzeczowości, konkretu, spraw niewątpliwie pewnych”. Stąd jego oportunizm.

Osiemnastowieczny w całej swej strukturze – Mikołaj Chopin i w swoich gustach muzycznych pozostał wierny swej epoce: jak Fryderyk II, protektor Bacha i twórca pruskiej potęgi, grywał na flecie. Podziwu godna jest jednak jego kultura i inteligencja, której dał dowody, doceniając wartość sztuki syna, choć ta, ściśle biorąc, należała już zupełnie do innej epoki. Widać z tego, że Mikołaj Chopin nie ograniczał swojego horyzontu myślowego.

Jak z najrozmaitszych okoliczności wnioskować by należało, ojciec Fryderyka należał do owoczesnej masonerii warszawskiej. Prawdę powiedziawszy, mało kto z wybitniejszych działaczy tej epoki „Królestwa Polskiego” do tajnych stowarzyszeń nie należał. Chopin-ojciec zapewne brał udział w zebraniach kółek o konserwatywnym charakterze, gdyż opinie polityczne wyrażane w listach do syna tchną kompletnym niezrozumieniem ruchów wolnościowych. Czy sam Fryderyk należał do masonów – pozostaje kwestią otwartą. Stosunki przyjacielskie z Wojciechem Grzymałą, z bankierem paryskim Léo – zdawałyby się na to wskazywać[13].

Silna indywidualność starego Chopina, doskonałego ponadto pedagoga, który potrafił utrzymać w ryzach powierzonych jego opiece paniczyków, dominowała w domu. Jego tonowi, wykwintnemu, powściągliwemu w okazywaniu uczuć, jego chłodnemu opanowaniu przeciwstawiał się całkowicie ton matki, gospodyni domu. Że Mikołaj doceniał wartość jej uczucia, że czuł może nawet swoje braki w tym względzie, dowodzą fragmenty jego listów. „Znasz przecie jej tkliwość” – pisze w jednym z nich do Fryderyka o matce.

Niestety, jak już wspominaliśmy, z całej rodziny Chopina najmniej o niej wiemy, a powinniśmy przecie wiedzieć najwięcej. Wpływ matki na Fryderyka musiał być najtrwalszy i najznaczniejszy. Niedostatek wiadomości, jakie o niej mamy, pochodzi stąd, że odznaczała się widocznym piórowstrętem. Pomiędzy listami Mikołaja Chopina i sióstr Fryderyka listów pani Justyny zachowało się zaledwie parę. A że nie zaginęły one, lecz w ogóle nie powstały, świadczy to, iż Mikołaj zawsze przemawia w jej imieniu, a w zakończeniu wielokrotnie dodaje: „Twa matka i ja ściskamy cię serdecznie”.

Do niedawna nie wiedzieliśmy nawet, kiedy i gdzie się urodziła. Powiadano tylko, że była krewną Skarbków[14]. A juścić, była, widać, krewną, skoro ją Skarbkowie, Eugeniusz i Justyna – skądinąd zdaje się nieznani[15] – do chrztu trzymali i nawet po pani Skarbkowej imię swoje, tak bardzo sentymentalno-osiemnastowieczne, Karpińskiego przypominające, otrzymała. Ale widać, że z rodziny była „podupadłej”, skoro nazwisko jej matki wcale nie jest wymienione. Nie wiemy także, w jakim charakterze bawiła u pani Skarbkowej w Żelazowej Woli, gdzie już jako starzejąca się na owe czasy panna (dwadzieścia cztery lata!) poślubiła o jedenaście lat od siebie starszego „guwernera”, Francuza, co dla szlachcianki było wtedy wielkim mezaliansem; nawet wziąwszy pod uwagę, że pani Skarbkowa, przy której „na respekcie” przebywała panna Justyna, sama była mieszczanką, córką toruńskiego bankiera, a na dobitek rozwódką[16] i tylko Fenger z domu. Ze wszystkiego można wnioskować, że było to małżeństwo z miłości. Świadczy o tym niezwykle zgodne pożycie, harmonijny i łagodny stosunek obojga małżonków i ten ciepły ton, jaki panował przy ich ognisku domowym. Świadczy też o tym kult, jaki zachowali do miejsca pierwszych swych spotkań, do Żelazowej Woli, i do kościoła w Brochowie, gdzie ślub brali. Gdy przyszła chwila małżeństwa Ludwiki, najstarszej ich córki, wyznaczyli na miejsce obrzędu ten właśnie kościół. Ludzie nieszczęśliwi w małżeńskiej miłości nie pragną, aby ich dzieci wchodziły w życie przez te same co i oni wrota.

Fryderyk był bardzo przywiązany do matki. Teresa Wodzińska pisze w jednym z listów do niego: „ty, który tak dobrym jesteś synem”. Na miłość tę zasłużyła swą dobrocią i swoim uczuciem. Kiedyś syn sąsiadki Chopinów, w tym samym mieszkający domu, jako emigrant zabłąkał się do Paryża. Na prośbę matki pisze Ludwika Fryderykowi, aby go zechciał przyjąć u siebie, bo na cudzej ziemi tak miło jest spotkać kogoś znajomego. Fakt ten świadczy o wielkiej delikatności uczuć pani Chopinowej, ale także o wielkim jej piórowstręcie, skoro w tej sprawie sama do syna nie pisze, tylko wyręcza się córką. Z zachowanych słów samej pani Justyny wynika, iż była ona osobą bardzo religijną, po staroświecku pojmując religię. Poza tym wiemy, że była muzykalna, grała na fortepianie[17] i pięknie śpiewała…

Niewątpliwie jednym z najpilniejszych zadań naszych chopinologów będzie zajęcie się szczegółowe zarówno biografią, jak i charakterystyką matki naszego kompozytora[18]. Pomimo burz, które raz po raz szaleją nad naszą ojczyzną, pomimo straszliwych spustoszeń, jakich dokonała ostatnia wojna pośród materiałów chopinowskich – od czasu do czasu odnajdują się jeszcze bezcenne dokumenty ocalałe od pożogi. Dość powiedzieć, że tak kapitalne papiery, jak metryka chrztu pani Justyny i list Mikołaja do rodziców, odnalazły się już po ostatniej wojnie, ten ostatni co prawda we Francji, ale i Francja przechodziła przez wielkie wojenne tarapaty, zwłaszcza rodzinna okolica pana Mikołaja.

Tak samo bardzo mało wiemy o siostrach Chopina[19]. A wiązała go z nimi serdeczna zażyłość, to jakieś koleżeństwo, zżycie się i rozumienie, które jedynie pośród kochającego się rodzeństwa jest możliwe. Coś z tej czarownej atmosfery, którą tylko Tołstoj potrafił odtworzyć. Kiedy się czyta listy rodzeństwa Chopinów, kiedy się słyszy o ich zabawach, naradach, przedstawieniach teatralnych, mimo woli przypomina się rodzeństwo Rostowów z Wojny i pokoju – mimo całej różnicy obyczajowości, mimo olbrzymiej różnicy sfery: tam jest to magnateria, tu skromne mieszczaństwo. Ale ta sama kultura, to samo życie umysłowe – wyhodowane na francuszczyźnie – i do pewnego stopnia to samo oderwanie się od rzeczywistości. Nawet jest tutaj odpowiednik Sonieczki, owa Zuzka, na której temat Nowaczyński nazmyślał tyle nieprawdopodobnych bredni, obciążając nimi na dobitkę starego Kolberga.

Zuzka była zapewne nie służącą, wiejską dziewczyną, ale krewną pani Justyny, przyjętą do domu dla pomocy w zarządzaniu kłopotliwym bądź co bądź pensjonatem dla paniczyków. Chopin wspomina o niej w swych listach parę razy, ale w tych wzmiankach traktuje ją na równi z siostrami, czego mimo wszystko nie czyniłby, gdyby to była „niania”, „mamka”, „piastunka” czy coś w tym rodzaju[20].

Jane Stirling, dobrze poinformowana o stosunkach rodzinnych Chopinów, w listach do Ludwiki nazywa ją tante Susanne i widać uważa ją za pełnoprawnego członka rodziny, skoro składa w jej imieniu wieniec na grobie Fryderyka, tak jak to czyniła w imieniu wszystkich pozostałych. Chopin nie potrzebował też od Zuzki uczyć się wiejskich piosenek. Wystarczyły mu na to Żelazowa Wola, Szafarnia, Pęcice – a wreszcie sama pani Justyna, która na pewno śpiewała przy fortepianie nie tylko wiejskie piosenki, ale też i dworkowe, i miejskie, warszawskie, sentymentalne czy patriotyczne – które miały dla twórczości Frycka olbrzymie znaczenie, o czym się bardzo rzadko dotychczas mówiło. Ludwika jest typową warszawianką: gadatliwa, sentymentalna, ale inteligentna. To, że mogła zaprzyjaźnić się z tak wysoko na szczeblu kultury umysłowej stojącą osobą, jak George Sand, świadczy bardzo pozytywnie o jej zdolnościach, o jej wykształceniu.

Ludwika, jako starsza siostra, była poniekąd opiekunką Chopina, udzielała mu pierwszych wskazówek przy fortepianie. Była bardzo muzykalna. Była powiernicą Chopina i często ona jedynie znała młodzieńcze sekrety brata, tajemnice jego serca i kieszeni, słuchała zwierzeń twórczych i wirtuozowskich Fryderyka. Ona go odwiedzała w Nohant i w Paryżu, ona pośpieszyła na bolesne wezwanie brata, aby być przy jego śmierci. Odblask wielkiego serca i promiennego umysłu Fryderyka, odblask jego muzycznego geniuszu padał przede wszystkim na tę siostrę. Ważniejsza od kochanek, bardziej oddana od najbliższych przyjaciół – była właściwie tą „kobietą Chopina”, której nie dane mu było znaleźć wśród tych, co go kochały miłością zmysłową, wyimaginowaną i szybko gasnącą.

Osobie tej poświęcano dotychczas słowa pośpieszne i dorywcze. Norwid tylko ołówkiem narysował jej profil, tak przypominający rysy brata. Nie zastanawiano się nad tym, jak olbrzymią rolę odegrała ona w życiu Fryderyka. Na razie była to pannica, którą Frycek, bardzo kochając, nieco może lekceważył. Obie siostry Chopina były bardzo kobiece, gadatliwe – nazywał je „babami plotkarkami” – z najmilszym wszakże uśmiechem. Ale małżeństwo, dzieci zmieniły ją, stała się z wolna matroną, damą, poważną kobietą. George Sand, Jane Stirling kochały ją. Ona była reprezentantką rodziny po śmierci Mikołaja Chopina i głową osieroconej familii. W jednym ze swoich listów Izabela Barcińska tak pisze do brata o Ludwice: „Żałuję, zawsze żałuję, że Ty Ludwiki jako kobiety w towarzystwie już pewną funkcję piastującej, to jest żony i matki, nie znasz; ­przywiązanie do niej Twoje bez wątpienia zwiększyłoby się, bo trudno znać ją i co dzień mocniej jej nie kochać, nie cenić jej duszy!”.

Ma Ludwika swoistą filozofię, zresztą bardzo francuską, czy to wrodzoną, czy wykształconą przez czytanie francuskich klasyków XVII wieku, La Rochefoucaulda i La Bruyère’a. Interesuje ją ogromnie człowiek, charakter człowieka i stosunki międzyludzkie. W listach jej co chwila z tych zastanawiań się wynikają sentencje – bardzo galickie. Mówiąc o dawnych wychowankach Mikołaja Chopina – Michale i Fryderyku Skarbkach – powiada na przykład: „Najlepszy sposób zepsucia ludzi jest najczęściej, żeby im się dobrze [działo]; w miarę, jak przybywa kruszcu, serce twardnieje i z wolna także się w minerał albo i kamień przeistacza”. Takich sentencji u Ludwiki jest dużo. Widać z nich, że nie ma żadnych złudzeń co do ludzi.

Listy jej są zadziwiające. Są one istną, jak gdyby utrwaloną na płycie gramofonowej notacją żywej mowy. Czasami wprost się nie rozumie zdań w nich napisanych. Dopiero gdy je głośno odczytamy, trafimy na cały ich sens. Dla historyków języka, dla pisarzy, którzy by chcieli odtworzyć tok mowy z owej epoki, listy Ludwiki Jędrzejewiczowej to skarb prawdziwy. Znajdujemy w nich świeże, znakomite warszawskie wyrażenia. Skróty zdań przewyborne, mające jeszcze coś z XVIII wieku, z Zabłockiego na przykład, a już zdrowe i jędrne po naszemu. Nic sztuczności, nic pozy. Musiała to być osoba o niezwykłej naturalności, miała też zapewne trochę tego czaru wykwintnej prostoty, tak charakterystycznej dla jej brata. „Elsner powiada, że gdyby innym sposobem ta propozycja była zrobiona, nie tak prędko by się na niej było można poznać, ale tak widać łapkę” – powiada Ludwika w jednym z listów o oburzającej propozycji Kalkbrennera kształcenia Chopina „na artystę” jeszcze przez trzy lata. Owo „tak widać łapkę” – znakomite powiedzenie, godne Fredry.

Bardzo interesująca ta kobieta, powiernica Chopina, z dumą donosi bratu, że dopisek w liście do rodziców, dla niej tylko przeznaczony, natychmiast mimo ich gniewu zmazała. A w innym, zdefektowanym liście powiada: „[jeżeli będziesz miał zwierzeń] potrzebę, to do mnie osobną włóż karteczkę…; domyślając się, nie wszyscy na jedną myśl wpaść mogą, lepiej będzie, jak jedno prawdę wiedzieć będzie”.

Być może – ona jedna o Chopinie „prawdę wiedziała”.

Zupełnie inna, o wiele prostsza jest Izabela Barcińska. Wydana za kostycznego urzędnika, o którego charakterze Feliks Wodziński niepocieszające pisze zdania do Fryderyka, bezdzietna, trochę zmęczona oschłością ojca i „wiecznym zmartwieniem” pani Justyny – pisze pewnego razu: „stąd więc dobry humor i rozkosz (jakkolwiek u nas rzadka)”. W tym jednym westchnieniu wiele się zamyka z losu biednej kobiety. Frycka nie widziała po jego wyjeździe z Warszawy nigdy. Zawsze była jak gdyby na dalszym planie, w uczuciach swych ograniczająca się do uwielbiania rodziców, a zwłaszcza obojga rodzeństwa. Muzykalna, uczyła się utworów brata „dla siebie”. Pisząc kiedyś o tym grywaniu utworów Chopina, powiada: „Nb. nikt tego nie słucha, tylko my, bo Ciebie kochamy; bo ja nie dla kogo, a raczej nie dla popisu się Twoich rzeczy uczę, tylko żeś mój brat i że nic nie odpowiada mej duszy tyle, ile Ty”.

A o biednej Emilce tak mało wiemy! Mamy tylko jedną, jakże nieładną jej podobiznę. W albumie Chopin w kraju mamy szereg jej listów dziecinnych. A przecież pisywała i wiersze, i komedyjki, i po francusku, i po polsku. Co byśmy dzisiaj za to dali, gdybyśmy mieli jakąkolwiek fotografię czy rysunek z owych dramacików grywanych dla rodziców na imieniny przez Frycka i Emilkę, przy akompaniamencie fortepianowym poważnej Ludwiki!

Ale chociaż nie znamy żadnych szczegółów tych przedstawień, wiemy, że Fryderyk kochał najmłodszą siostrzyczkę: datując list w rocznicę jej zgonu, wspomina ją z westchnieniem. Wszystko to razem daje nam jednak wejrzenie w to środowisko domowe, ładne, „gemütlich”, spokojne – bynajmniej nie dramatyczne i bardzo mieszczańskie. Dom i rodzina nadawały dzieciństwu i młodości Chopina ów miękki ton szczęścia, owo ciepło, którego mu potem w życiu tak bardzo miało brakować.

Do rodziny tej wszedł nowy człowiek, z którym się Chopin, jak pisze Elsner, „przez kochaną Ludwikę połączył”, szwagier jego, Kalasanty Jędrzejewicz[21]: potem przybywa drugi, Antoni Barciński. Obu znał Fryderyk od dzieciństwa, z obydwoma łączyły go zażyłe, ale niekoniecznie bliskie stosunki. Kalasanty – „le bon Calasante” – jak go George Sand nazywa – był żywszą, bardziej interesującą postacią. Miał pewne zainteresowania intelektualne i techniczne. Barciński, któremu przypadła poważna funkcja zawiadomienia Chopina o zgonie ojca i opisania jego śmierci, zdaje się być bardzo oschłym człowiekiem, traktującym swe listy jak urzędowe raporty. Zresztą listowi jego niepodobna odmówić zalet literackich.

Jednakże jak bardzo daleki on jest od dramatycznego wykrzyku Ludwiki, piszącej do męża po śmierci Fryderyka: „O mój najdroższy – już go nie ma”!

Rozdział II

Poza rodziną pierwszymi pośrednikami pomiędzy Chopinem a światem byli koledzy i przyjaciele. Rozszerzali oni jego horyzont – a przede wszystkim uczyli obcowania z człowiekiem i znajomości człowieka, chwilami zadziwiającej u młodego artysty. Zetknął się on z tymi kolegami i przyjaciółmi bardzo wcześnie, zanim jeszcze poszedł do szkoły, dzięki temu, że rodzice po przyjeździe do Warszawy z Żelazowej Woli otworzyli pensjonat dla chłopców, taką uczniowską „kwaterę”, postawioną na bardzo szerokiej stopie. Udzielano tam lekcji języków i muzyki, mówiono przy stole po francusku, wszystko było „w bardzo dobrym tonie”, i należało do szyku oddawać synów na mieszkanie do „państwa Szoppę”. Co tu dużo gadać, był to pensjonat dla paniczyków, tym bardziej że takiego locum dla swoich synów potrzebowali tylko zamożni obywatele ziemscy; synowie mieszczan mieli przecież swoich rodziców na miejscu i u nich mieszkali.

Stąd to kontakty dzieciństwa, pacholęctwa i młodości Chopina były bardzo jednostronne i raczej pochlebiające jego snobizmowi. Aleć nie były one bez pożytku, bez zasadniczego pożytku: przynosiły mianowicie owe wakacyjne zaprosiny na wieś do Szafarni, do Sokołowa, do Sannik, a co za tym idzie – owe pierwsze kontakty z przyrodą mazowiecką i kujawską, kontakty z ludem i jego sztuką[1]. Były to co prawda kontakty „odgórne”, poprzez dwór, skrzywiające znakomicie perspektywy i całkowicie zabijające jakąkolwiek orientację w zagadnieniach społecznych – ale przecie inny rodzaj poznania tego ludu, głębsze wniknięcie w jego egzystencję, inna droga nawiązania z nim stosunków w owoczesnych warunkach były dla Fryderyka niemożliwe. Był dostatecznie inteligentny i wrażliwy, aby odczuć więcej niż jego szlagońscy rówieśnicy i więcej od nich zrozumieć z tego, co widział. Zwrócić należy uwagę, że wśród młodych lokatorów pensjonatu Chopinów nie było prawdziwej arystokracji, magnaterii. Wszystko wskazuje na to, że w takich dworach jak Szafarnia tryb życia był prosty i kontakt „ze wsią”, z pachciarzem[a] Żydem był bardzo bezpośredni. W każdym razie bez przyjaźni z Domusiem Dziewanowskim nie byłby Chopin na weselu w Bocheńcu, na dożynkach w Obrowie ani nie spotkałby w Nieszawie młodocianej „Catalani”, która mu za trzy grosiki zaśpiewała piosenkę o wilku za górami. Nie oceniłby go wiejski pachciarz, który twierdził, że pan Chopin mógłby zarabiać na żydowskich weselach…

Wszystkie te szczegóły znamy z nieocenionego dokumentu, jakim są zachowane numery „Kuriera Szafarskiego”, dziecinnego pisemka redagowanego przez Chopina podczas wakacji[2]. Pismo to, prowadzone na wzór „Kuriera Warszawskiego”, zawiera wiadomości „krajowe” i „zagraniczne”, a wszystkie one razem doskonale charakteryzują atmosferę domu Dziewanowskich, w którym Chopin przebywał. Dom zamożny, ale prosty, pozwalał Chopinowi na branie udziału w całokształcie owoczesnego życia dworskiego. Chociaż Szafarnia, sądząc z niektórych szczegółów, zbliżała się raczej do „dworku” – niewielkiej posiadłości, której życie było sprzęgnięte bardzo silnymi węzłami z całym gospodarstwem i jego perypetiami. Chopin wspomina o gospodyniach, o dworskich dziewczynach i parobkach. Niewątpliwie zetknął się tutaj bardzo bezpośrednio z muzyką ludową, zainteresował się nią, skoro spisywał słowa i melodie pieśni, bezwiednie wchłaniał w siebie owe kujawiaki i smętne nuty równinnego otoczenia bezleśnej Szafarni. Stąd też pochodzą zapewne melodie „dworkowe”, których echo odnajdujemy tu i ówdzie w Chopinowskich mazurkach. Tu zapewne posłyszał nuconą przepiękną melodię pieśni typowej dla „dworku”, pieśni Niepodobieństwo, która się stała osnową, a kto wie, czy nie programem z samotności i tęsknoty wysnutej Sonaty b-moll – w wiele, wiele lat później.

Nucono tam i śpiewano – panny Dziewanowskie, klucznice, szafarki – tam poznał Chopin te pieśni, które spełniały rolę łączników pomiędzy pieśnią artystyczną a ludową. Pieśni „dworkowe” szły w lud – a natomiast z ludu rodziły się te melodie, które napełniły swymi dźwiękami głowę młodego Frycka i stały się skarbnicą, z której czerpał do końca życia, której nasłuchiwał, z daleka nawet, w odległej Szkocji.

W znakomitym stopniu uzupełnia nasze wiadomości o tym, co Chopin wywoził ze swoich kujawskich wakacji i jak był bliski jego kontakt z ludem, niedawno przypomniany młodzieńczy list Frycka.

Gdyby czytał ten list Bela Bartók, na pewno nie zaryzykowałby twierdzenia, że Chopin nie znał prawdziwej ludowej muzyki i że zaznajamiał się z nią poprzez salony.

List ten, którego styl, szczegóły, werwa – tak dla młodego Chopina charakterystyczne – nie budzą żadnych zastrzeżeń co do jego autentyczności, podajemy tutaj. Co się stało z jego rękopisem, na razie nie wiadomo[3].

„Dn. 26 sierpnia 1825

Najukochańsi Rodzice!

Zdrów jestem, pigułki zażywam, ale już ich niewiele mam, myślę o domu i przykro mi, że będę musiał całe te wakacje obejść się bez widzenia najdroższych mi osób, często jednak zastanawiając się, iż później nie na miesiąc, lecz na dłuższy z domu wyjechać mi przyjdzie, uważam ten czas za preludium do przyszłego. Jest to preludium umysłowe, albowiem muzyczne na samym odjeździe odśpiewać muszę. Podobno i tu, w Szafarni, kuranta zaśpiewam, gdy ją opuszczać będę, może już jej tak prędko więcej nie zobaczę, bo nie mam tej nadziei […] co przeszłego roku. Ale porzuciwszy owe sentymenta, którymi jestem w stanie całą zapisać stronę, wróćmy do onegdaj, wczoraj i dzisiaj. Najzabawniejsze onegdaj, może nawet ze wszystkich dni pobytu mego w Szafarni, dwa ważne obejmuje zdarzenia. Primo: że panna Ludwika wróciła zdrowo z Obrowa w asystencji samej pani Bożewskiej z panną Teklą Bożewską[4], po wtóre, iż tego samego dnia okrężne dwóch wsi się odbyło. Siedzieliśmy przy kolacji, ostatnią dojadali potrawę, gdy z daleka dały się usłyszeć chóry fałszywych dyskantów, już to z bab przez nosy […] gęgających, już też z dziewczyn o pół tonu wyżej większą połową gęby niemiłosiernie piszczących złożone, z akompaniamentem jednych skrzypków, i to o trzech strunach, które za każdą prześpiewaną strofą altowym, z tyłu, odzywały się głosem. Porzuciwszy kompanię, wstaliśmy z Domusiem od stołu; wybiegliśmy na podwórze, gdzie cały tłum, wolnym postępując krokiem, coraz bardziej do domu się zbliżał. JPanna Agnieszka Guzowska i JPanna Agnieszka Turowska-Bąkiewna [sic!] pompatycznie z wieńcami na głowach przewodniczyły żniwiarkom, prowadzone od dwóch mężatek JPani Jaśkowej i Maćkowej, z pęczkami w rękach. Stanąwszy w takiej kolumnie przed samym dworem, odśpiewali wszystkie strofy, w których to każdemu łatkę przypinają, a między innymi dwie następujące strofy na mnie:

Przede dworem […] zielony kierz,

Nasz warszawiak chudy kieby pies.

Na stodole stoją jętki,

Nasz warszawiak bardzo prędki.

Z początku nie wiedziałem, czy to na mnie, później jednak, gdy mi Jaśkowa całą dyktowała piosneczkę, mówiła, gdy przyszło do tych dwóch strof, że «teraz na pana».

Domyśliłem się, że owa druga strofa jest konceptem dziewki, którą na kilka godzin przedtem na polu z powrósłem goniłem […]. Odśpiewawszy więc ową kantatę, idą z wieńcami dwie panny wyżej wymienione do dworu do pana, tymczasem dwóch parobków z kubłami wody nieczystej, przy drzwiach w sieni na nie czatujących, tak ślicznie obiedwie panny Agnieszki […] przywitali, iż każdej z nosa kapało, a w sieni struga się zrobiła; złożono wieńce i pęczki, a Fryc jak utnie dobrzyńskiego[b] na skrzypkach, tak wszyscy na dziedzińcu w taniec. Piękna noc była, księżyc i gwiazdy świeciały, jednakże musiano wynieść dwie świece, już to dla traktującego wódką ekonoma, już też dla Fryca, który choć o trzech strunach, tak rzępolił, jakby drugi o czterech nie potrafił. Zaczęły się skoki, walec i obertas, aby jednak zachęcić stojących cicho i tylko na miejscu podrygujących parobków, poszedłem w pierwszą parę walca z panną Teklą, na koniec z panią Dziewanowską[5]. Później tak się wszyscy rozochocili, że do upadłego na dziedzińcu wywijali; słusznie mówię, że do upadłego, bo kilka par upadło, gdy pierwsza bosą nogą o kamyk zawadziła. Już była prawie jedenasta, gdy Frycowa basetlę przynosi, gorszą od skrzypcy, o jednej tylko strunie. Dorwawszy się zakurzonego smyka, jak zacznę basować, takem tęgo dudlił, że się wszyscy zlecieli patrzeć na dwóch Fryców, jednego śpiący na skrzypkach, drugiego na jednostrunnej, monokordycznej, zakurzonej […] rzępolącego basetli, gdy wtem panna Ludwika «raus» zawołała; trzeba było więc wrócić, dobranoc powiedzieć i pójść spać. Cała więc kompania się rozeszła, i do karczmy, z podwórza, na zabawę; gdzie, czyli długo się bawiono, czyli źle, czy dobrze, nie wiem, bom się o to jeszcze nie pytał. Bardzom był wesół tego wieczora, a kontent niezmiernie z dwóch wydarzonych okoliczności. Struny czwartej nie było; cóż więc robić? skąd jej wziąć?… Idę ja na podwórze, a tu pan Leon i Wojtek, z niskimi, o wystaranie się struny proszą; dostałem więc 9 nitek od pani Dziew.; dałem im, ukręcili sobie strunę, lecz na nieszczęście los chciał, aby o trzech strunach tańcowali, bo co tylko nową ukręcili, juści kwinta pęka, której miejsce świeżo ukręcona zastąpić musiała. Po wtóre, panna Tekla Borzewska dwa razy ze mną tańcowała; wielem z nią rozmawiał podług zwyczaju, nazwano mnie więc jej kochankiem i narzeczonym, dopiero któryś tam drugi chłop wyprowadził z błędu i już później znano nawet moje imię, a krawczyk, gdym z panią Dziewanowską w pierwszą chciał tańczyć parę, odezwał się: teraz pan Szope z Imością.

Obiecałem przysłać, w dzisiejszym liście, JPannę Mariannę Kuropatwiankę, siostrę sławnej Werony Kuropatwianki, która wielką bitwę wczoraj z panią Kaszubiną grabiami, po łbie i po pucołowatej buzi, stoczyła; szczęściem niewiele ta batalia szkody narobiła, albowiem tylko m-me Cachubina cierpiała trochę na głowę, a m-lle Pedrix ę mal de ne […], który zniósł mimowolnie ę ku drato. Posyłam więc ów estamp[c], trafiony jak rzadko. Mechanika dzisiaj się popsuła, ale podobieństwo zostało. Nie przypisuję ja to sobie tego podobieństwa, jako malarz zaślepiony w wielkości dzieła swego, i owszem, zdawało mi się z początku, żem jej nie trafił, gdy wtem Jaś, przechodząc przez pokój, spojrzawszy na obraz, którym malował, «a dyć to dycht a dycht Kuropatwionka» – wykrzyknął. Na zdanie takiego konesera, na potwierdzenie pani Franeckiej, jako też i dziewek kuchennych, musiałem uwierzyć, że zupełnie podobna. Jutro rano jedziemy do Turzna i nie mamy wrócić aż dopiero w środę, wątpię więc, abym na środową pocztę list napisał, za tydzień dopiero listu niech się Ludwika spodziewa.

Walca żadnego nie posyłam, ale za to list żydowski pana Hyrza z Gołubia do pana Józefata[6] pisany, który znając moją głęboką żydowską erudycją, ten manuskrypt w podarunku przysłał. Jest on lepiej napisany niż ten, com panu Woycickiemu przeszłą razą posłał, ale też jest i niezrozumialszy. Dla ułatwienia zrozumienia podscriptum manuskryptu donoszę, iż Nakazye ma znaczyć okazja. Długom się męczył, co by to za nakazye była, aż nareszcie zajrzawszy do mego dykcjonarza, wyprowadziwszy etymologią, doszedłem, że to ma być okazja. Proszę o zachowanie i nienaruszenie tak drogiego skarbu.

Białobłockiegom nie widział ani też Wybran. – Zostałem od wczoraj tutejszym Krystianim[7] i już most stawiać zacząłem. Jeżdżę prawie co dzień na wozie. Książki śpią, bo piękna pogoda. Moschel w robocie.

Ośm kąpieli wziąłem, ostatnio już prawie z samego wywaru. Wszystkie dzieci ściskam serdecznie. Mamie i Papie nóżki i rączki

serdecznie całuję

najprzywiązańszy syn

F. Chopin

Panu Woycickiemu posyłam kilka słów duńskich, np. kobler […] – obraz, axbildinger – pisanie, Kiobenhavn – Kopenhaga.

Panu Żywn:, panu Ba… Lub… Ju…, Colb:, Matusz:, Now:, C… itd., itd. moje całusy pani Dibert, pannie Leszczyńskiej itd. wszystkim”.

List ten podpiera nasze rozumowanie w niektórych niezmiernie ważnych punktach. Przede wszystkim stwierdza on, że Chopin nie tylko znał muzykę ludową i w niej znajdował upodobanie, ale że wniknął na tyle w jej istotę, że mógł przygrywać do tańców ludowych. „Dorwawszy się zakurzonego smyka, jak zacznę basować, takem tęgo dudlił, że się wszyscy zlecieli patrzeć…”. Tak ważna wiadomość przeszła dotychczas niepostrzeżenie. A przecież udział Chopina w dożynkach wiejskich w charakterze grajka to gratka nie lada – i dla malarzy, i dla filmowców, i dla powieściopisarzy!

Drugi ważny szczegół – to wzmianka, że „Jaśkowa później całą mi dyktowała piosneczkę”. Świadczy to o specjalnym zainteresowaniu, jakie Chopin przejawiał nie tylko do melodii pieśni ludowych, ale i do ich tekstów. Po prostu, ulegając zresztą owoczesnej modzie, zapisywał pieśni ludowe, czego się dotychczas nie zauważało. A zważywszy jego zażyłość z domem Kolbergów (w tym samym liście znajdujemy pozdrowienia dla nich), możemy przypuścić, iż to wpływ Chopina i rozmowy jego o bogactwie naszej pieśni ludowej zachęciły młodszego o pięć lat Oskara do zwrócenia uwagi na te zanikające skarby[8]. Jeżeli nie wpływ Chopina, to w każdym razie wspólne rozmowy w niezwykle interesującym środowisku Kolbergów mogły wywołać u obu młodzieńców te folklorystyczne, narodowe zamiłowania.

List przytoczony potwierdza także naszą tezę o wątłości Chopina w czasach dzieciństwa i młodości: śpiewki na okrężnem uderzają zwykle w najjaskrawszą właściwość wyśmiewanego, dobrotliwie zresztą, jegomościa. (Ponieważ miałem w młodości piskliwy głos, śpiewano o mnie w Byszewach pod Łodzią: „A przede dworem stoi kalina, pan repytytor mówi jak dziewczyna”). Skoro śpiewka o Chopinie mówiła, że „jest chudy kieby pies” – musiała być to cecha wręcz uderzająca.

Zadziwia nas także w tym liście owa wielostronność piętnastoletniego chłopca, świadcząca o jego inteligencji i chłonności umysłu. Pisze on o „estampie”, który sporządził z jakiejś pełnej temperamentu dziewoi – „nie jako malarz zaślepiony w wielkości dzieła swego” – ale jako karykaturzysta z powołania. Szkoda, że nam tak niewiele owych niezwykle podobnych karykatur po Chopinie zostało. Zamiłowanie do rysunku, zamiłowanie do teatru – świadczą o bardzo szerokich zainteresowaniach naszego młodzieńca.

Owe słowa duńskie zapisane w postscriptum listu także o zamiłowaniu do malarstwa świadczą i zapewne zostały odczytane przez Chopina z jakiegoś miedziorytu przedstawiającego widok Kopenhagi. Nie wiemy, komu zawdzięczamy wobec tego ich błędność – czy Chopinowi, czy też wydawcom, którzy rękopis Chopina mylnie odczytali[9]. („Kobler” – to oczywiście Kobber, oznacza nie obraz, lecz miedzioryt; „axbildinger” – to afbildinger – f za x łatwo odczytać w manuskrypcie, a to właśnie słowo oznacza obraz, podobiznę, rzadziej – opisanie; słowo „Kiobenhavn” jest podane bezbłędnie, w starej pisowni. Przytoczone słowa zapewne zaczerpnięte są z podpisu pod obrazkiem: „Miedzioryt przedstawiający obraz Kopenhagi”, czy coś w tym rodzaju).

Widzimy, jak ważny materiał wynosimy z tego jednego listu: dotyczy on nie tylko zamiłowań Chopina, ale także i jego trybu życia, jego przyjaźni przede wszystkim. Spotykamy tam i Jasia Białobłockiego, i Domusia, i Kolbergów…

Kontakty i przyjaźnie z chłopcami mieszkającymi u państwa Mikołajostwa zaczęły się prawie od kolebki. Miłe, łagodne i roztropne dziecko, od najmłodszych lat lgnące do fortepianu, musiało być faworytem wszystkich. Chłopcy nie zawsze łobuzują, czasami bardzo kochają i pielęgnują, a nawet pieszczą małe dzieci. A Frycek przecie musiał być rozkoszny.

Uczył mnie profesor Tadeusz Zieliński rozpoznawać w mitach ziarno prawdy, owo jądro, naokoło którego owinęły się potem mitologiczne zwoje. Takim niewątpliwym mitem, nawet mitem wędrownym, była bajda o usypianiu rozbujanych pupilów ojca muzyką wykonywaną przez Fryderyka na fortepianie. Ale w micie tym jest zdrowe jądro: niewątpliwie piękne i bardzo utalentowane, powiedzmy – genialne dziecko odgrywało w pensjonacie Chopinów dużą rolę i obecność jego działała dodatnio na starszych towarzyszy jego zabaw.

Niestety, wychowankowie pana Mikołaja niechętnie parali się piórem. Wyrastali z nich prawie zawsze dość pospolici hreczkosieje o bardzo powierzchownej kulturze, a dwaj najwybitniejsi, którzy potem zostali zięciami właściciela pensjonatu (i jego stałymi partnerami do wista), chorowali na chroniczny piórowstręt. Dość, że żaden z nich (albo prawie żaden) nie pozostawił obszerniejszych wspomnień o tej epoce, a pewne szczegóły, jakie tu i ówdzie znajdujemy, są albo bardzo cząstkowe, albo wręcz fantastyczne, jak owa bajka o kołysance.

W odtwarzaniu dziejów tych młodocianych przyjaźni Chopina zdani jesteśmy na listy, którymi od bardzo wczesnego wieku zasypywał swych ulubieńców. Mało mamy listów do Wilusia Kolberga – syna profesora Liceum Warszawskiego – a przyjaźń ta musiała mieć duże znaczenie[10]. Nie wiemy nic o stosunkach brata Wilusia, Oskara, z domem Chopinów i z naszym kompozytorem w młodości[11]. A tak by się chciało nawiązać jakąś nić pomiędzy wielkim zbieraczem pieśni ludowych a naszym Fryderykiem! Znamy ujemny sąd Chopina o pracach Oskara, ale dotyczy on raczej jego kompozycyj, jego „układów” pieśni ludowych, nie zaś wiekopomnego zbioru, który na pewno znalazłby aprobatę mistrza Fryderyka.

Dla Domusia Dziewanowskiego i wspólnych wakacji spędzanych w Szafarni żywił redaktor „Kuriera Szafarskiego” prawdziwy sentyment; świadczy o tym chociażby list Fryderyka, skierowany do tego kolegi już z Paryża. Prawdziwą jednak „szkołą uczuć” były dla Fryderyka jego przyjacielskie stosunki ze starszymi od niego uczniami ojca; wiemy o dwóch takich przyjaźniach, gdyż los, łaskawy dla nas w tym wypadku wyjątkowo, zachował prawie nietknięte listy Fryderyka do nich skierowane.

Zadziwiające są losy listów Fryderyka Chopina do Jana Białobłockiego. Skonfiskowane przez carską żandarmerię w domu jego ojca, w czasie kiedy adresat dawno już spoczywał w grobie, zwrócone wraz z innymi aktami na mocy traktatu ryskiego przez rząd radziecki i znalezione przypadkiem w masie starych papierzysk, wydane zostały wzorowo przez Stanisława Pereświet-Sołtana wraz ze znalezionym tamże dokumentem, w którym Mikołaj Chopin po raz pierwszy i jedyny wymienia wioskę Marainville jako miejsce swego urodzenia. Wynurzyły się one z morza papierów, z oceanu przeszłości, na kilkanaście lat tylko, aby spłonąć wraz z całym archiwum podczas powstania warszawskiego w roku 1944. Wzorowe wydanie ocaliło dla nas ich treść. Bez nich wiedza o pacholęctwie Chopina byłaby o ileż uboższa! W nich przechowało się tak dużo z owej promiennej radości, jaka cechowała te lata życia naszego kompozytora.

Listy te, pełne werwy, sentymentu, zabawnych szczegółów („mam nowe kiulotki z kortu rojalnego”…)[d], ukazują nam Chopina-wyrostka pełnego humoru, błyszczącego swą inteligencją, dowcipem, umiejętnością portretowania ludzi. Trochę nas dziwi, że ten stosunek przyjaźni łączy Chopina z chłopcem znacznie starszym od niego – Janek Białobłocki urodził się w roku 1805. Tłumaczy się to po prostu tym, że Fryderyk mimo woli obracał się w pensjonacie ojca w towarzystwie starszych kolegów, wybierając tych, z którymi się mógł porozumieć na polu muzyki. Ale także i to miało znaczenie, że Fryderyk bardzo wcześnie się rozwijał umysłowo i uczuciowo i mógł już w wieku piętnastu lat (wtedy zaczyna się jego korespondencja z Białobłockim) czuć się na równej stopie z dwudziestoletnim młodzieńcem.

O Białobłockim niewiele wiemy[12]. Już w pierwszym zachowanym liście Chopin pyta go o chorą nogę. Prawdopodobnie była to gruźlica kości, która w parę lat potem wtrąciła Jasia do grobu. Wiemy tylko o nim, że był bardzo piękny; jak twierdziła Józefowa, kucharka Chopinów, nawet piękniejszy od Tytusa Woyciechowskiego. Zadziwiające jest myśleć, że afekt Chopina zachował nam cień tej egzystencji, tak krótkiej i efemerycznej. Blada sylwetka Jasia Białobłockiego, ocalona spośród miliona innych, istnieje i istnieć będzie zawsze, póki brzmieć będzie muzyka Frycka, dlatego tylko, że kiedyś w jakimś mieszkaniu warszawskim czy w skromnym Sokołowie dwaj chłopcy mogli „pogawędzić, pożartować, pośpiewać, popłakać, pośmiać się, pobić itd.” (słowa Chopina). Zaprawdę ma słuszność Goethe, kiedy powiada, że wielkość człowieka polega na tym, że on jeden z całego stworzenia może nadać chwili – trwanie.

W ostatnim liście do Białobłockiego młodociany Chopin popełnia niedelikatność, jedyną chyba, jaką w jego pismach znajdziemy. Opisuje mu chorobę Emilii (na parę tygodni przed jej zgonem) i mówi Białobłockiemu o plotce, która krąży po Warszawie, że Jaś „już” umarł. I pyta: „Czy żyjesz? – Czy nie?”. I opisuje mu swój żal po nim, i jak go chciała wówczas pocieszać rodzina. Biedny Jalek[e] jeszcze nie umarł wówczas, ale wkrótce już go nie było. Śmierć jego zbiegła się prawie ze śmiercią Emilii. Wymowna – półtoraroczna luka w korespondencji Chopina następuje w tym miejscu[13]. Jest to chwila, kiedy i do rodziny, i do grona przyjaciół wkroczył gość groźny i nieprzebłagany. Po raz pierwszy Chopin ma z nim do czynienia. Poznaje nie tylko życie; poznaje śmierć.

Śmierć Emilii i Białobłockiego jest jak gdyby kamieniem milowym. Za czym koniec pacholęctwa, a początek młodości. Już nie tak radosnej, bo zamglonej przeczuciem nieszczęść osobistych i tymi chmurami, które nad ojczyzną się gromadzą. Dreszcz przechodzi przez Polskę, trudno, aby tak wrażliwy jej obywatel dreszczu tego nie odczuwał.

Ale młodość jest egoistyczna, zapatrzona w własne wnętrze, analizująca uczucia, a raczej zachłystująca się nimi. Sublimuje je, stawia je w samym centrum zainteresowań, nimi tylko żyje. Obrazem tych początków młodości, obrazem jakże romantycznym są listy do Tytusa Woyciechowskiego, cała przyjaźń z Woyciechowskim.

Stosunek Fryderyka Chopina do Woyciechowskiego jest owym młodzieńczym zakochaniem się, typowym dla tego wieku, w jaki wstępował Frycek. Znamy te uczucia z życia, znamy z literatury. Nikt chyba nie dał takiego obrazu podobnej przyjaźni jak Lew Tołstoj, opisując w swojej Młodości nagłe olśnienie, jakie uderza w jego bohatera przy spotkaniu z Niechludowem. Jakieś wewnętrzne fermenty nieokreślonych uczuć szukają sobie ujścia, wszystko, co wzbiera wiosenną burzą, kształtuje się w przemożne uczucie. Jest to zakochanie w samym sobie, w swoim geniuszu, w swojej witalności, przeniesione na przypadkowo spotkanego człowieka. Jest to projekcja własnych możliwości i przeczucie wszystkich przyszłych uczuć, które krystalizują się naokoło postaci wymarzonego przyjaciela. Zanim zaczniemy marzyć o kochance, marzymy o przyjacielu. Ma on być naczyniem, powiernikiem, nosicielem naszej miłości.

I o Tytusie również nic nie wiemy[14]. Nie mamy jego listów do Fryderyka, nie mamy żadnych jego osobistych zapisków. Nie znamy dokładnie późniejszych losów jego życia. A gdybyśmy nawet znali, to nie dawałyby nam one pojęcia, jakim był Tytus w okresie przyjaźni z Chopinem. Bogate młodzieńcze natury filistrzeją tak łatwo pod wpływem „interesów materialnych”. Może i o Tytusie myślała Ludwika w swojej maksymie o sercu „przeistaczającym się w minerał albo i w kamień”? Zapewne, zakładając cukrownię w swym majątku, nie był już tym młodzieńcem, któremu Chopin swoje Wariacje na temat z „Don Juana” dedykował.

W przyjaźni tej, tak czułej, na pewno nie brakowało długich zwierzeń i marzeń o przyszłości, tej wszelkiej nieuchwytnej osnowy nieskończonych rozmów, wielogodzinnych dyskursów młodzieńczych. Chłopcy w rozmowach tych skłonni są przypisywać przyjaciołom to wszystko, co w bogactwie własnego serca znajdują. Tak samo Fryderyk przypisywał Tytusowi obudzenie tej wrażliwości, jaka mu samorodnie w duszy rosła. Powiada, że „przy nim czuć się nauczył” – a przecież czucia owe były chyba naturalnymi prądami rodzącymi się w tym wspaniałym człowieku, jakim stawał się szybko dojrzewający Chopin.

Z drugiej strony widzimy, jak Tytus, niechętnie przyjmując kobiece wylewności przyjaciela, dość wcześnie docenia wielkość Fryderyka i obdarza go praktycznymi wskazówkami, jak tę wielkość podeprzeć tym, co się dzisiaj reklamą nazywa. Dla Tytusa zawsze jest za mało powodzenia, sławy przyjaciela, gniewa go naiwność jego w pewnych sprawach. Zna na tyle i jego charakter, i jego szwankujące zdrowie, aby go zostawić w Wiedniu w momencie wybuchu powstania. Wie, że dla Fryderyka sztuka jego jest wszystkim i że najwyżej będzie piorunować… na fortepianie.

Tytus jest powściągliwy, „nie lubi, żeby go całować”. A i nas trochę irytują owe wszystkie czułości, jakie Chopin w swych listach do przyjaciela wypisuje. Już w listach do Białobłockiego irytowało owo „daj buzi” – tak wyraźna pozostałość czasów, kiedy małego Frycka pensjonariusze pana Chopina na rękach nosili. Ale czułość Fryderyka wychowanego „między babami” potrzebuje tego zewnętrznego wyrazu uczuć. Jakże mu będzie brakowało tego w późniejszym życiu, we Francji, w zimnym, mimo wszystko zimnym Nohant.

Zupełnie naturalnym uzupełnieniem tego stosunku dwóch przyjaciół jest pojawienie się dwu uczuć, zatajonych i nawet nie wiadomo, czy naprawdę konkretnych. Tytus kocha się w Olesi Pruszakównie z Sannik[15], a Fryderyk pragnie skojarzyć to małżeństwo. Chopin spotyka na swojej drodze Konstancję Gładkowską.

Miłość ta, tak egzaltowana, opiera się głównie na możności mówienia o niej Tytusowi. Zaczyna się to w październiku 1829 roku: „bo ja już, może na nieszczęście, mam mój ideał, któremu wiernie, nie mówiąc z nim, już pół roku służę, który mi się śni, na którego pamiątkę stanęło Adagio od mojego Koncertu, który mi inspirował tego walczyka dziś rano, co ci posyłam […]. O tym nikt nie wie prócz Ciebie”. Oczywiście wiedziała i Ludwika, powiernica najbliższa, a jak się okazało potem, i Izabela. Wszyscy zapewne. Ale jakiż temat do zwierzeń, do tych wiecznych ogadywań, opisywań, jakiż motyw uroczy przy odprowadzaniu się przez całe miasto tam i z powrotem, od Nowego Światu do króla Zygmunta, czy do długich nocnych, doświtowych rozmów w mieszkaniu Tytusa w kamienicy Teppera[16] albo w Poturzynie, gdzie pod oknem domu stoi brzoza biała, która tak nasiąkła tymi rozmowami, że potem długo „nie może wyjść z pamięci”.

Przy tych zwierzeniach nie wiadomo, kto jest droższy: czy przedmiot zwierzeń, czy ten, komu się zwierzamy. „Tobie przyślę, jak tylko będę mógł najspieszniej, chcesz tego, więc mieć będziesz, ale nikt prócz Ciebie [Tytusie] mojego portretu mieć nie będzie – mogłaby jeszcze mieć osoba jedna tylko – i to nigdy przed Tobą, bo tyś mi najdroższy”.

Oczywiście później, gdy Tytus wyjeżdża, wytwarza się pustka. „A jak to przykro nie mieć pójść do kogo rano, podzielić z nim smutku, radości, jak to niegodziwie, kiedy coś cięży, a nie ma gdzie złożyć” – pisze Chopin i, jakby zaniepokojony, zaraz dodaje: „wiesz, do czego to aluzja”.

Któż by nie wiedział, Fryderyku?

A jeszcze jeden łącznik z Tytusem: jego niezwykła muzykalność. Fryderyk obrał go sobie za sędziego, posyła mu wszystkie utwory i czeka zawsze na jego wyrok. „Twoje jedno spojrzenie po każdym koncercie byłoby mi więcej jak wszystkie pochwały gazeciarzów, Elsnerów, Kurpińskich, Solivów itd.”. „Nie wiem, czy to dlatego, żem się przy Tobie czuć nauczył, ale kiedy co piszę, rad bym wiedzieć, czy ci się podoba, i zdaje mi się, że mój drugi Koncert e-moll póty w moim przekonaniu wartości mieć nie będzie, póki go Ty nie usłyszysz”.

Poważny Tytus wstrzymuje Fryca od ciągłych wieczorów, tańców, zebrań, na których kompozytor musi grać. Tu się spać chce, a tu cię o improwizację proszą – powiada kiedyś sam Fryderyk.

Woyciechowski w 1849 roku nie dojechał z Brukseli do umierającego przyjaciela. Chopin pragnął, aby to spotkanie było „samą radością”. Cóż by wspominali dwaj przyjaciele u schyłku żywota? Jakie wspomnienia wynieśli z owej niezapomnianej „szkoły uczuć”? Jedno jest pewne: nie owo jedyne wspomnienie, dla którego żyć było warto, jakie wynieśli u Flauberta bohaterowie jego Education sentimentale. Jakkolwiek bardzo rozczarowani życiem, mieli jednak i wówczas, w czasach Konstancji, i później, inne ideały.

Włóczęgi dwóch przyjaciół po Warszawie były całkiem niewinne. Inaczej by się później Fryderyk nie chwalił przyjacielowi z dumą i z rozbawieniem, że stary Pixis obawiał się, żeby „jakiego figla, a raczej Pupili nie wyrżnął” – i nie dodawałby z zadowoleniem i przechwałką: „Jak Ci się to podoba? Ze mnie séducteur [uwodziciel]!”.

Education sentimentale! Szkoła uczuć! Szkoła umysłu! Czy wiemy, czy możemy wiedzieć, co jest szkołą dla takiego artysty, jak Chopin? Jest to suma drobnych tarć, drobnych uderzeń o kanty przedmiotów i kanty życia, zbiór codziennych doświadczeń i wrażeń, kiedy chłonny umysł przyjmuje każde zjawisko spotkane na drodze – jak objawienie. Toteż nie możemy dokładnie określić, co było główną szkołą małego Chopina, kto był najważniejszym jego nauczycielem. Czy przeważał wpływ ojca, czy matki? Jaki był wpływ sióstr?

Instynkt pchał go do fortepianu z siłą nieprzemożoną. W tym samym roku 1817, kiedy siedmioletni Chopin dostaje pierwszego nauczyciela gry na tym instrumencie, ukazuje się już jego pierwszy drukowany utwór, spisany zapewne jeszcze przez owego nauczyciela, Polonez g-moll[17]. Jaki był stosunek ucznia i nauczyciela? Czego mógł go nauczyć ów stary, zdziwaczały Czech, z zawodu raczej skrzypek niż fortepianista?

Wojciech Żywny był najdziwaczniejszym typem pod słońcem. Stary, w peruce zawsze przekrzywionej, w okularach, zażywający tabaki, z czerwoną chustką wiszącą z tylnej kieszeni surduta – jednym słowem, trochę nieprawdopodobna postać, jak ze staroświeckiej powieści czy prymitywnej komedii. Wierzyć się nie chce, że podobne istoty naprawdę chodziły po świecie. Zobaczymy, jak sam Chopin maluje tego człowieka, podając zarazem staroświecki sposób jego wyrażania się po niemiecku, w trzeciej osobie, jak to było w użyciu w XVII wieku, jak się wyrażano na „dworze” Goethego (co tak cudnie odtworzył Tomasz Mann w swojej Lotte in Weimar). Portret to żywy; widzi się po prostu starego nauczyciela muzyki w pensjonacie Chopinów, słyszy się jego skrzypliwy głos i spostrzega iskry humoru w jego dobrych, mądrych oczach.

„Zaonegdaj, siedząc przy stoliku z piórem w ręku, już napisałem «Kochany Jasiu» – pisze Chopin w październiku roku 1825 – i pierwszy period listu, który, ponieważ brzmiał muzycznie [widać tu wrażliwość Chopina na muzyczność prozy] – Żywnemu, siedzącemu nad zasypiającym przy fortepianie Górskim, z największą czytam pompą.

Żywny, kląsnąwszy [chyba było tu „kaslnąwszy”, ale tego już nie sprawdzimy nigdy!], utarłszy nos, zwinąwszy chustkę w trąbkę, wetkawszy w kieszeń od swego grubo fatofanego sielonego surtute, zaczyna, poprawiając peruki, pytać się: «A do kogo ten list pisze?». Odpowiadam: Do Białobłockiego. «Hun, Hun, do Pana Białobłockiego?». Tak jest, do Białobłockiego. «No, a gdzie adresuje?» Gdzież? do Sokołowa, tam, gdzie zawsze. «A jak się ma Pan Białobłocki, czy nie wi?» Dosyć dobrze, już lepiej na nogę. «Co! lepiej, hun, hun, a to dobrze; a czy on pisał do Pan Fridrich?» Pisał, ale już dawno, odpowiedziałem. «A jak dawno?» Dlaczego Pan się tak wypytuje? «Hę, hę, hę, hę, hę, hę» (śmieje się Żywny). Zdziwiony pytam się: Czy Pan co wie o nim? «Hęhęhęhęhę» (jeszcze bardziej się śmieje, kiwając główką). Czy on do Pana pisał, pytam się. «A pisał» odpowiada Żywny i zasmuca nas niepomyślną nowiną, żeś na nogę nie lepiej i żeś do Starych Prus wyjechał na kurację”.

Fragment ten, który nam daje pojęcie, jak mogły wyglądać komedyjki pisane przez Fryderyka i Emilkę, maluje nam jednocześnie i samego „profesora”. Dziwna to „mieszanina”: stary profesor, trochę popychadło, trochę pośmiewisko („U nas wszystko po staremu, poczciwy Żywny duszą całej zabawy”), używany jako partner do wista i traktowany bardzo po domowemu („wziął tęgą burę od Mamy” – powiada Fryderyk); stary człowiek, nauczyciel, który mówi do smarkacza Chopina: „pan Fridrich”, a o takim samym smarkaczu Białobłockim: „pan Białobłocki” – sytuacje to dla nas dzisiaj niezrozumiałe. A jednocześnie Białobłocki jemu donosi – nie Fryckowi – o pogorszeniu się zdrowia i o wyjeździe na kurację „do Starych Pruś”.

Jednakże musiał coś umieć i coś wiedzieć ten karykaturalny staruszek, mający w sobie coś z Turgieniewskiego Lemma, coś z „Lustige Blätter”[f]. Chopinowie, bardzo dbający o wykształcenie dzieci i widząc buchający talent swego syna, nie powierzyliby byle komu lekcji fortepianu Frycka. Oczywiście większość swych wirtuozowskich umiejętności zawdzięcza Chopin sam sobie, ale ułożenie ręki, dotyk, uderzenie musiał mu dać jakiś pedagog. Przecież skądsiś to musiało się wziąć. Fryderyk pisze do Woyciechowskiego z Paryża: „Zadziwiłem pana Kalkbrennera, który natychmiast [usłyszawszy mnie] adresował mi pytanie, czym nie uczniem Fielda, że mam grę cramerowską, a uderzenie fieldowskie”. Owa gra cramerowska i uderzenie fieldowskie musiały się wziąć z zatabaczonych uwag „poczciwego” nauczyciela. „Masz grę Fielda, chociażeś słyszał ­Żyw[nego]” – pisze na to Ludwika.

Zresztą nauka zmieniła się bardzo szybko w uwielbienie ze strony profesora, w zachwyt nad młodocianym uczniem i serdeczną przyjaźń. Zachował się list starego do Frycka, do Dusznik latem 1826 roku, niezwykle przyjacielski w tonie, staroświecką niemczyzną pisany: „wünsche von Hertzen Sie bald bey vollkommener Gesundheit zu umarmen und von Hertzen zu küssen, verbleibe mit wahrer liebe und achtung dero [dein] treuer freund – Adalbert Żiwny”[g]. W dopisku do Białobłockiego traktuje siebie jako „Freund und Diener”[h].

Ale ten pół pedagog, pół służący, pół przyjaciel ma jedną olbrzymią wobec Chopina zasługę. Oto zaznajomił go z Bachem i nauczył go kochać wielkiego kantora lipskiego. Nie było to czymś zwyczajnym w epoce triumfów opery włoskiej, w epoce koncertów Fielda, Kalkbrennera i Hummla. Bach w owym czasie był prawie zapomniany i chyba swojemu prowincjonalizmowi i jakimś filiacjom pedagogicznym, łączącym go z Lipskiem, jako też niechybnie wielkiemu poczuciu wartości muzycznych, wartości stojących poza wszelką „modą” – zawdzięcza Żywny kult dla Jana Sebastiana. Chopin w swych kompozycjach i w swoim wirtuozostwie bardzo wiele przejmuje od Bacha; kompozytor ten stał się jego powiernikiem i pomocnikiem. Przed każdym koncertem, w owych dniach tremy, o której pisze Fryderyk: „nie uwierzysz, co za męka trzy dni przed wystąpieniem”, zawsze powraca do Bacha, uparcie grywa Wohltemperiertes Klavier. Każe to grać swoim uczniom – jak to kazał w Warszawie „zatabaczony” profesor.

Moment, w którym Żywny postawił na pulpicie przed swoim uczniem rozłożony tom Bacha, był chwilą przełomową. Odsłonięcie tych perspektyw muzycznych, jakie otwiera Wohltemperiertes Klavier, perspektyw doskonałości i umiaru, zachowania zupełnej harmonii pomiędzy formą a wyrazem musiało wywrzeć decydujący wpływ na pojęcia małego kompozytora o znaczeniu sztuki muzycznej. Całe zrozumienie powagi i wielkości swoich zadań, które tak planowo i tak świadomie Chopin realizował w całym dalszym życiu, zawdzięczał on tej niezapomnianej chwili. Bach stał się jego „szkołą”.

I dlatego śmieszna i wzruszająca postać Żywnego zapewniła sobie nieśmiertelność; ten „Freund und Diener” żyje w muzyce swojego wielkiego ucznia, wyziera z tych nieśmiertelnych stronic pełnych piękna, o którym stary Czech już nie miał pojęcia. Ale prawdziwa miłość sztuki zawsze zwycięża; zwyciężyła ona i tabakę, i kolorową chustę, i zielony surdut Żywnego – przypinając mu skrzydła wiecznego życia – jak w jakiejś bajce Andersena.

Mając dwanaście lat, Chopin zaczął pobierać prywatne lekcje harmonii i kontrapunktu u Elsnera. Był to jego drugi nauczyciel. Po wyjściu z Liceum Chopin przechodzi do Konserwatorium[18], już pod wyłączny jego kierunek.

O Elsnerze zazwyczaj mówiło się ogólnikami, zbywało się zdawkowo tę postać, lekceważyło się zarówno człowieka, jak kompozytora. Oczywiście całkiem niesłusznie. Nie był to pospolity człowiek, a już bynajmniej nie zwyczajny belfer od generałbasu.

Elsnera możemy uważać za spolszczonego Niemca. Dość jest przeczytać parę zachowanych jego listów, aby przekonać się, jak głęboko postąpił proces tego spolszczenia. Urodził się w Grodkowie na Śląsku Opolskim, gdzie na każdym kroku stykać się musiał z polskością, która tam przecież przetrwała aż do naszych czasów. W roku urodzenia Elsnera – 1769 – element polski na Opolszczyźnie był jeszcze bardzo silny. Toteż Elsnerowi łatwo było przejąć się duchem naszej kultury. Pokochał ją i pracował dla niej. Przywiązania swego dowiódł długim i pracowitym żywotem, kulturze tej poświęconym.

Wszyscy pamiętają opinię Elsnera skreśloną na ostatecznym egzaminie Chopina: „Chopin Fryderyk. Szczególna zdatność, geniusz muzyczny”. Opinia ta czyni honor profesorowi.

Była ona zakończeniem długoletniej obserwacji muzycznego rozwoju genialnego chłopca, była też jakby stwierdzeniem tego, czego się profesor po swym uczniu spodziewał, czego od niego żądał. Elsner zapewne od pierwszej chwili zorientował się, z kim ma do czynienia, i raczej wprowadzał musujący pęd Chopinowskiego zapału do porządnego koryta, aniżeli nauczał. Zasady pedagogiczne miał wspaniałe.

„W nauce kompozycji nie należy podawać przepisów – powiada – szczególniej uczniom, których zdolności są widoczne; niech sami je wynajdą, by mogli niekiedy sami siebie przewyższyć, niech mają środki do znalezienia tego, czego jeszcze nie znaleziono”.

Czyż można było mieć lepszą zasadę przy nauczaniu Chopina? Podziwiać należy, jakie szczęście towarzyszyło młodemu kompozytorowi, że w zapadłym mieście natknął się na pedagogów tak opiekuńczo czuwających nad jego rozwojem, a lękających się niepotrzebnym pedantyzmem zetrzeć pyłek z motylich skrzydeł jego geniuszu. Toteż tylko skromność każe mówić Elsnerowi, że był jego „mało zasłużonym – a wielce szczęśliwym nauczycielem harmonii muzycznej i kontrapunktu”. Gdyż właśnie zasługa jego polegała na powściągliwości i na spostrzeżeniu w porę proporcji między sobą a Chopinem. A dla nauczyciela-kompozytora to niełatwa rzecz. Na to trzeba mieć naprawdę wielki charakter. Elsner dał tu dowód swej szlachetności.

Dawał i dowody mądrości.

„W mechanizmie sztuki – powiedział – w posunięciu się nawet w części jej wykonawczej nie tylko trzeba, żeby uczeń zrównał się z mistrzem swoim i przeszedł go, ale żeby jeszcze miał i coś własnego, czym by także mógł świetnieć”.

Oczywiście można przeciwko Elsnerowi wysunąć jeden zarzut: mianowicie to uparte namawianie Chopina do pisania opery. Nie jeden zresztą Elsner uważał operę za koronę twórczości muzycznej, namawiał Fryderyka do niej Mickiewicz, a z bliskich przyjaciół nawet Tytus, którego sąd muzyczny Chopin tak wysoko cenił. Co prawda przed tamtymi wielkimi Fryderyk wyłgiwał się, jak potrafił, a temu najbliższemu przyjacielowi, z którym bynajmniej się nie ceremoniował, w swoim zwykłym poczuciu realizmu odpowiedział pytaniem: dlaczego u siebie na wsi buduje on fabrykę cukru, a nie klasztor karmelitanek?[19]

Zresztą to, co Elsner pisze o operze, nie jest takie głupie. Przeciwnie, świadczy i o jego rozsądku. Elsner zdaje sobie sprawę z konieczności stworzenia polskiej opery narodowej, a jednocześnie – mimo że jest autorem wielu oper, i to na polskich tematach historycznych opartych – zdaje sobie także sprawę, że sam nie jest twórcą, który by pod styl opery narodowej podwaliny położył. Słowa zachęty skierowane do Fryderyka są tylko antycypacją tego, co dla kultury polskiej zdziałał Moniuszko.

I doprawdy wzruszające jest, gdy się czyta tego „prowincjonalnego” kompozytora, który widzi ideał operowy zupełnie już w innych kategoriach, w rodzaju „dramatu muzycznego”. W przedmowie do swego trzytomowego dzieła O metryczności i rytmiczności języka polskiego pisze on na temat opery te słowa, które następnie przytacza w liście do Chopina:

„…zważywszy to wszystko, przyznać trzeba, że opera jako widowisko, we względzie szczególnie estetycznym, oczekując swojego udoskonalenia, jeszcze nie stoi na stopniu swojej prawdziwej szczytności. Doprowadzić ją mogą do niego poeci i kompozytorowie wszystkich narodów ucywilizowanych wspólnym usiłowaniem”.