Cierpliwość pająka - Andrea Camilleri - ebook

Cierpliwość pająka ebook

Andrea Camilleri

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mieszkańcami Vigaty wstrząsa wiadomość o uprowadzeniu pięknej studentki Susanny. Rzecz jest o tyle dziwna, że powszechnie wiadomo, iż jej rodzina nie będzie w stanie zebrać żądanego okupu. Sprawa staje się jeszcze dziwniejsza, gdy porywacze, zamiast starać się jak najdyskretniej kontaktować z ojcem porwanej dziewczyny, czynią to za pomocą telewizji. Komisarz Montalbano zaczyna dostrzegać w tej sprawie przemyślną, pełną fałszywych tropów intrygę utkaną przez cierpliwego pająka. Lecz nawet w konstrukcji tak na pozór doskonałej jak pajęcza sieć można znaleźć jeden słaby punkt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 265

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yanadis

Całkiem niezła

"Cierpliwość pająka" jest jedną ze spokojniejszych odsłon cyklu o komisarzu Montalbano. Jest też pozbawiona typowej dla tej serii "podwójnej" zagadki. Montalbano dochodzi do siebie po ostatniej akcji. Do jego domku przy plaży tymczasowo wprowadza się Livia. Wpłynie to znacząco na dynamikę ich relacji oraz pokaże, na ile tych dwoje potrafi ze sobą funkcjonować w bardziej tradycyjnych ramach związku. Oj, nie będzie łatwo. Wraz z wizytą Livii, o dom i żołądek Salvo przestaje dbać Adelina, a w życie komisarza wkrada się presja zmiany diety. Jak można się domyślić, jest to mocno obyczajowa część serii. Po "Obietnicy komisarza Montalbano" Camilleri stanął przed problemem łagodnego wdrożenia Montalbano w czynności śledcze. Większa niż zwykle liczba pracowników oraz mniej regularne wizyty komisarza w biurze sprawiają, że relacje z podstawowym personelem posterunku wybrzmiewają słabiej. Nie jest to więc dobry tom na zapoznanie się z podstawowym składem ekipy z Vigàty. Sama zagadka nie jest z...
00
Magda_mf

Nie oderwiesz się od lektury

W tę serię wciągnęłam się już na całego. Ale okładka straszna 😅
00

Popularność




Andrea Camilleri
CIERPLIWOŚĆ PAJĄKA
Przełożył Stanisław Kasprzysiak
Noir sur Blanc
Warszawa 2012
Tytuł oryginału: LA PAZIENZA DEL RAGNO
Opracowanie redakcyjne: MIROSŁAW GRABOWSKI
Korekta: MACIEJ KORBASIŃSKI, JANINA ZGRZEMBSKA
Fotografia na okładce: ALAMY/B&W
Opracowanie graficzne serii: OLGIERD CHMIELEWSKI
Skład i łamanie: DK
Copyright © 2004 Sellerio Editore, Palermo For the Polish edition Copyright © 2010, Noir sur Blanc, Warszawa
Wydanie I elektroniczne
Warszawa 2012
ISBN 978-83-7392-406-2
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Konwersja: eLitera s.c.
15

Sprężyna czasu nie mogła tej nocy odblokować się o trzeciej dwadzieścia siedem minut i czterdzieści sekund i obudzić Montalbana, ponieważ nie spał, nie udawało mu się usnąć, mógł tylko wcisnąć się w łóżko i dać się unosić myślom, które przypływały jedna po drugiej jak fale na wzburzonym morzu. Ale nie dawały mu spokoju ramiona i nogi, a musiał leżeć nieruchomo, żeby nie obudzić Livii, która zasnęła od razu i już wędrowała po krainie snu.

Budzik zadzwonił o szóstej, dzień był dość pogodny, kwadrans po siódmej byli już w drodze na lotnisko w Punta Raisi. Prowadziła Livia. Podczas jazdy niewiele rozmawiali, przeważnie milczeli, Montalbano miał już głowę pełną planów, które chciał jak najszybciej zrealizować, żeby zrozumieć, czy to wszystko, co przyszło mu do głowy, jest absurdalną fantazją, czy nie mniej absurdalną prawdą, a Livia także myślała już tylko o tym, co czeka na nią w Genui; przypominała sobie zaległe prace i sprawy porzucone w połowie, kiedy na skutek nieprzewidzianej konieczności musiała na dłużej zatrzymać się w Vigacie i zająć Salvem.

Zanim Livia przeszła do sali odpraw, objęli się ciasno, nie zważając na otaczających ich ludzi, jak para młodych zakochanych. Trzymając Livię w ramionach, Montalbano doznał dwóch sprzecznych uczuć. Nie było czymś naturalnym, że oba pojawiły się jednocześnie — a jednak się pojawiły. Z jednej strony był to dotkliwy smutek, że Livia odjeżdża i że w domu w Marinelli na pewno będzie mu jej brak, zwłaszcza teraz, kiedy jako mężczyzna w coraz bardziej zaawansowanym wieku częściej odczuwał, że ciąży mu samotność — a z drugiej odzywało się w nim zniecierpliwienie i jakiś pośpiech, chciał, żeby Livia już odjechała i żeby nie musiał tracić czasu, tylko mógł powrócić szybko do Vigaty i zrobić to, co zamierzał zrobić, już całkiem swobodny, nie dostosowując się do jej sposobu spędzania czasu i nie będąc zmuszanym odpowiadać na jej pytania.

A potem Livia wysunęła się z jego objęć, popatrzyła na niego i poszła do przejścia kontrolnego. Montalbano pozostał na miejscu, nie ruszył się na krok. Nie dlatego, że chciał ją śledzić wzrokiem, ale z powodu jakiegoś chwilowego odrętwienia, które minęło dopiero wtedy, kiedy w końcu się odwrócił i ruszył w stronę wyjścia. Zachował się tak, ponieważ odniósł wrażenie, że uchwycił w jej spojrzeniu, gdzieś w jego głębi, na samym dnie, jakiś błysk, jakieś drobne drgnienie, które nie powinno było się pojawić. Trwało to chwilkę i szybko zniknęło, przesłonięte szczerym wzruszeniem. Komisarz jednak zdążył ten niejasny, ale przecież rzeczywisty błysk dostrzec i bardzo się nim zdziwił. Czyżby to znaczyło, że kiedy stali tak objęci, Livia także doznawała takich dwóch sprzecznych ze sobą uczuć, jakich on doznawał? Że ona także była przygnębiona rozstaniem, a równocześnie niecierpliwie czekała na odzyskanie swobody?

W pierwszej chwili to spostrzeżenie go rozzłościło, a potem rozśmieszyło. Tak przecież brzmiała znana łacińska dewiza: Nec tecum, nec sine te. Ani z tobą, ani bez ciebie. Jakże to prawdziwe!

— Montalbano? Tu Minutolo.

— Witam. Usłyszeliście od dziewczyny coś ciekawego?

— Salvo, w tym cały kłopot. Susanna, po pierwsze, jest jeszcze trochę wstrząśnięta porwaniem, co zrozumiałe, a po drugie, odkąd wróciła, nie zmrużyła oka i dlatego niewiele jeszcze zdążyła nam opowiedzieć.

— Dlaczego nie zmrużyła oka?

— Dlatego, że z matką jest coraz gorzej i nie chciała ani na chwilę odejść od jej łóżka. Wobec tego, kiedy dowiedziałem się przez telefon, że pani Mistretta dzisiejszej nocy zmarła...

— ...od razu, z wielkim taktem i wyczuciem sprzyjających okoliczności, rzuciłeś się do przesłuchiwania Susanny.

— Salvo, to nie w moim stylu. Przyjechałem do willi tylko dlatego, że uznałem to za swój obowiązek. Skoro spędziłem tutaj tyle czasu...

— ...stałeś się jakby członkiem rodziny. Tylko pogratulować. Ale wciąż jeszcze nie rozumiem, po co do mnie dzwonisz.

— No właśnie. Ponieważ pogrzeb odbędzie się jutro rano, chcę przełożyć zasadnicze przesłuchanie Susanny na pojutrze. Sędzia też jest tego zdania.

— A ja? Co ja tu mam do rzeczy?

— Nie powinieneś być przy tym?

— Nie wiem. Kwestor zdecyduje, czy powinienem, czy nie. Powiem więcej: zadzwoń do niego z łaski swojej, spytaj go, co o tym myśli, a później zadzwoń do mnie.

— Panie komisarzu, to jest pan? Mówi Adelina.

Gosposia Adelina! Jak się dowiedziała, że Livii już nie ma w Marinelli? Wyczuła to? Z czegoś wywnioskowała? Lepiej się nad tym nie zastanawiać, bo wyjdzie na jaw, że w Vigacie wszyscy wiedzą, dlaczego coś sobie nuci, kiedy siedzi na sedesie.

— Co nowego, Adelino?

— Panie komisarzu, czy mogę przyjść po południu, żeby posprzątać dom i coś panu przygotować do jedzenia?

— Nie, Adelino, nie dzisiaj. Przyjdź jutro rano.

Chciał spokojnie posiedzieć w domu i porozmyślać, nie licząc się z kimś, kto kręciłby się w pobliżu.

— Panie komisarzu, a już się pan zastanowił w sprawie chrztu mojego wnuka? — spytała gosposia.

Nie wahał się nawet przez chwilę. Livia była przekonana, że uszczypliwie z niego kpi, a tymczasem podsunęła mu naprawdę świetne rozwiązanie, mówiąc o tym wyrównywaniu rachunku.

— Namyśliłem się, Adelino. Zgadzam się.

— Matko święta, bardzo się cieszę!

— Ustaliliście datę?

— Panie komisarzu, data zależy od pana.

— Ode mnie?

— Tak, kiedy będzie pan wolny.

„Nie, data zależy od tego, kiedy będzie wolny twój syn” — chciał odpowiedzieć Adelinie, skoro Pasquale, jej syn, ciągle szedł do aresztu i z niego wychodził. Ale zrezygnował z tego rodzaju żartów i powiedział:

— Sami wszystko ustalcie i dajcie mi znać. Ja teraz mam tyle wolnego czasu, ile chcę.

Francesco Lipari nie tyle usiadł, ile zwalił się na krzesło naprzeciw komisarza. Twarz miał zgnębioną, podkrążone oczy wyglądały jak czarne plamy na twarzy, posmarowane pastą do butów. Chyba przespał tę noc, nie zdejmując ubrania, tak było wymięte. Montalbano patrzył na niego zdziwiony; spodziewał się, że chłopak będzie radosny i podniesiony na duchu, skoro porywacze uwolnili jego dziewczynę, a tymczasem...

— Źle się czujesz?

— Źle.

— Dlaczego?

— Bo Susanna nie chce ze mną rozmawiać.

— Nie rozumiem.

— Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Odkąd dowiedziałem się, że ją uwolnili, telefonowałem do willi może z dziesięć razy. Słuchawkę podnosił ojciec albo stryj, albo ktoś inny, a ona nigdy. I za każdym razem słyszałem, że Susanna jest zajęta i nie może podejść do telefonu. Także dzisiaj rano, kiedy usłyszałem, że zmarła jej matka...

— Gdzie to usłyszałeś?

— Mówili w lokalnym radiu. Od razu pomyślałem: na szczęście zdążyła jeszcze zobaczyć matkę żywą. I zaraz zadzwoniłem, chciałem być w takiej chwili przy niej, ale odpowiedzieli mi tak samo: nie może podejść. — Zakrył sobie twarz rękami. — Co ja jej zrobiłem, że mnie tak traktuje?

— Nic jej nie zrobiłeś — powiedział Montalbano. — Ale postaraj się ją zrozumieć. Uraz, jaki w niej zostawiło porwanie, jest niezwykle mocny i trudny do przezwyciężenia. To potwierdzają wszyscy, którzy przez coś takiego przeszli. Trzeba trochę czasu...

I litościwy samarytanin Montalbano umilkł, dość z siebie zadowolony. Na temat uprowadzenia Susanny budował sobie właśnie sąd śmiały i bardzo osobisty, dlatego nie chciał jeszcze dzielić się nim z chłopakiem i wolał poprzestać na ogólnikach.

— Gdyby miała przy sobie kogoś, kto ją prawdziwie kocha, czy nie byłoby jej łatwiej ten uraz przezwyciężyć?

— Chcesz coś usłyszeć?

— Oczywiście.

— Będzie to wyznanie prywatne. Ja również, tak jak Susanna, czuję, że gdybym miał wsłuchiwać się w swoje rany, to chciałbym to czynić w samotności.

— Swoje rany?

— Tak, właśnie swoje rany. I to nie tylko te, które mnie by zadano, ale także te, które ja zadałbym komuś.

Chłopak był całkiem zagubiony.

— Nic z tego nie rozumiem.

— Więc dajmy temu spokój.

Litościwy samarytanin Montalbano nie zamierzał zużyć za jednym razem całej dziennej porcji dobroci.

— Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć?

— Tak. Może zresztą już pan o tym wie. Inżynier Peruzzo został skreślony z listy kandydatów swojej partii do parlamentu.

— Nie, o tym nie wiedziałem.

— A wie pan, że wczoraj po południu do biura inżyniera weszła policja finansowa? Ludzie mówią, że od razu znaleźli mnóstwo mętnych dokumentów, tak że areszt i więzienie inżynier ma już zapewnione.

— Nie, o tym także nie wiedziałem. Ale dlaczego mi to mówisz?

— Dlatego, że w związku z tym przyszło mi do głowy parę pytań.

— I chcesz, żebym to ja ci na nie odpowiedział?

— Prosiłbym, jeżeli to możliwe.

— Chętnie odpowiem. Ale tylko na jedno pytanie. O ile potrafię. Wybierz sobie to jedno jedyne.

Chłopak zadał je bez namysłu; widocznie właśnie ono było na pierwszym miejscu jego listy.

— Sądzi pan, że to inżynier Peruzzo włożył do torby pocięte gazety zamiast pieniędzy?

— A ty sądzisz inaczej?

Francesco próbował się uśmiechnąć, ale mu się nie udało. Tylko się skrzywił.

— Proszę nie odpowiadać pytaniem na pytanie.

„Dobrze rozumuje ten chłopak, przytomnie i właściwie. Przyjemnie się z nim rozmawia”.

— Dlaczego miałbym tak nie sądzić? — powiedział Montalbano. — Inżynier Peruzzo, wnosząc z tego, co o nim mówią, raczej nie ma skrupułów i gustuje w awanturniczych rozgrywkach. Może uznał, że należy odpłacić pięknym za nadobne. Najbardziej zależało mu na tym, żeby nie dać się wplątać w tę sprawę, bo w przeciwnym razie drogo za to zapłaci. Ale został wplątany. A w takim razie cóż mu szkodziło zaryzykować i oszczędzić sześć miliardów?

— A gdyby Susannę za to zabili?

— Wtedy zapierałby się, że zapłacił okup. Że to porywacze nie dotrzymali słowa. Snułby domysły. Że może Susanna jednego z nich rozpoznała i wobec tego musieli się jej pozbyć. Dużo by płakał. I tak rozpaczałby przed kamerami telewizyjnymi, że w końcu by mu uwierzyli.

— A pan, panie komisarzu? Też dałby się na to nabrać?

— Mnie wtedy pozostawałoby tylko jedno: przypomnieć sobie piąte przykazanie — powiedział Montalbano.

— Montalbano? Tu Minutolo. Rozmawiałem z kwestorem.

— I co ci powiedział?

— Że nie chce zanadto wykorzystywać twojej uprzejmości i gotowości do pracy.

— Co po przełożeniu na nasze oznacza: im prędzej zniknę z horyzontu, tym lepiej?

— Otóż to.

— Cóż ja ci na to, drogi przyjacielu, mogę odpowiedzieć? Wracam wypoczywać. A tobie życzę wszystkiego najlepszego.

— Ale gdyby mi przyszła ochota zamienić jednak z tobą parę słów, to mogę...

— Możesz. Kiedy chcesz.

— Wiesz, że podobno policja finansowa znalazła w biurze inżyniera Peruzzo wiele ciekawych rzeczy? Ludzie są przekonani, że tym razem się nie wywinie, że wpadł po uszy.

Odszukał powiększenie fotograficzne zrobione przez Cicca De Cicco, włożył je do dużej koperty, a kopertę wcisnął sobie z trudem do kieszeni.

— Catarella!

— Na rozkaz, panie komisarzu!

— Jest komisarz Augello?

— Nie ma go u nas. Jest w Montelusie, bo go tam skierował pan kwestor, bo komisarz Augello obecnie spełnia u nas funkcję.

Słowem, pan kwestor pozbył się już Montalbana na dobre, wykluczył go, odsunął od sprawy i porozumiewa się tylko z Mimì, który obecnie „spełnia u nas funkcję”.

— A Fazio?

— Jego także nie ma, panie komisarzu. Udał się chwilowo na via Palazzolo, na wprost gmachu szkoły powszechnej.

— Po co?

— Tam tak było, że sklepikarz wcale nie chciał opłacić procentu, no to strzelił do tego, co mu nakazywał wydać pieniądze, ale nie umiał go trafić.

— Tym lepiej.

— Tym lepiej, panie komisarzu. Tylko że zamiast tamtego trafił w ramię innego, bo ten inny sobie tamtędy szedł.

— Posłuchaj, Catarella, ja wychodzę. Wracam na zwolnienie, jestem odtąd w Marinelli.

— Tak od razu, natychmiast?

— Tak od razu.

— A mogę do pana komisarza przyjechać i odwiedzić pana komisarza, kiedy będę miał osobistą potrzebę widzieć pana komisarza osobiście?

— Przyjeżdżaj, kiedy tylko zechcesz.

Zanim pojechał do domu, wstąpił do sklepu, w którym już kiedyś kupował sobie coś do jedzenia. Tym razem poprosił o zielone oliwki, świeże figi, owczy ser, świeży chleb posypany ziarnem sezamowym i słoik zielonego sosu z Trapani.

W Marinelli, kiedy już wrzucił makaron, zaścielił stół na werandzie. Pogoda po porannych próbach buntu w końcu się poddała, uległa wiosennemu słońcu. Nie było ani jednej chmury, ani śladu wiatru.

Komisarz odcedził makaron, zmieszał z sosem, wyniósł talerz z kuchni na werandę i zasiadł do jedzenia. Ktoś przechodził brzegiem morza i na chwilę przystanął. Najwyraźniej przypatrywał się jego werandzie. Cóż tu było takiego dziwnego, że tamten wpatrywał się w werandę jak w obraz w muzeum? A może ten widok był rzeczywiście jak obraz, który mógłby nosić tytuł Posiłek samotnego emeryta? Ta myśl nagle odebrała mu apetyt. Dalej jadł makaron, ale już bez najmniejszej ochoty.

Odezwał się telefon. Dzwoniła Livia. Powiedziała, że dojechała szczęśliwie, że u niej wszystko w porządku, że sprząta mieszkanie i że zadzwoni do niego wieczorem. Telefon był krótki, ale makaron i tak całkiem mu ostygł.

Przestał jeść. Nagle ogarnął go posępny nastrój, który pozwolił mu tylko na szklankę wina i chleb posypany sezamem. Komisarz odłamał kawałek, ugryzł, długo obracał kęs w ustach, w końcu popił go winem, jednocześnie cały czas szukając palcem na stole ziarenka sezamu, które odkruszyło się ze skórki. Znalazł je, przycisnął do obrusu, a kiedy przylgnęło mu do palca, włożył je do ust. Jedzenie chleba posypanego sezamem polegało głównie na zabawianiu się w ten sposób.

Do ściany werandy przylegał jakiś pospolity krzew, który rozrósł się i był niemal tak wysoki jak ktoś siedzący na ławce.

Livia wiele razy mówiła, że trzeba by ten krzew wyrwać, ale nie byłoby to takie proste, bo na pewno korzenie miał grube i długie jak drzewo. Montalbano nigdy potem nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego nagle przyszła mu chęć usunięcia krzewu. Widocznie obrócił głowę w prawo i krzew w całości znalazł się w jego polu widzenia. Dziki, brzydki, wyschnięty, chociaż gdzieniegdzie widać było jeszcze zielone listki. U góry, rozpięta między dwiema gałązkami, połyskiwała w słońcu sieć pajęcza. Montalbano był pewien, że poprzedniego dnia jeszcze jej tu nie było, bo Livia na pewno by ją zauważyła, a ponieważ bała się pająków, zaraz ruszyłaby na nią z miotłą. A zatem pająk utkał ją tej nocy.

Komisarz wstał i podszedł do balustrady, żeby przyjrzeć się pajęczynie z bliska. Tworzyła zdumiewająco regularny, geometryczny rysunek.

Zaczął uważnie liczyć i doliczył się, z grubsza biorąc, trzydziestu koncentrycznych kręgów, które w miarę jak zbliżały się do środka, przechodziły stopniowo od największych do coraz mniejszych. Odległość między jedną nicią a drugą była wszędzie jednakowa, zwiększała się, i to znacznie, dopiero w partii środkowej. Sieć tych koncentrycznych kręgów przytrzymywały nici poprzeczne, wychodzące z samego centrum i kończące się na obrzeżu.

Montalbano stwierdził, że tych wychodzących z centrum nici jest mniej więcej dwadzieścia i że są rozmieszczone w jednakowej odległości od siebie. Samo centrum pajęczyny tworzył punkt, w którym zbiegały się wszystkie nici, a łączyła je grubsza nić odmienna od reszty, mająca kształt spirali.

Ileż cierpliwości musiał mieć ten pająk!

A przecież napotykał przy tym różne trudności. Powiew wiatru mógł zerwać sieć w połowie, przysiadający ptak mógł odłamać gałązkę. A pająk nic sobie z tego nie robił, tylko snuł dalej zaczętą pracę, zdecydowany utkać swoją sieć za wszelką cenę, uparty, ślepy i głuchy na wszystko inne.

A co ten pająk robi teraz? Gdzie jest? Wpatrywał się, ale nigdzie go nie dostrzegał. Czy to możliwe, że już się stąd zabrał, porzuciwszy całą swą robotę? Może zjadł go jakiś ptak? A może przyczaił się pod jednym z uschłych liści i rozgląda się teraz uważnie dokoła tymi oczami rozłożonymi jak diadem wokół głowy, a jego osiem nóg pręży się do szybkiego skoku?

Z nagła cała pajęczyna zaczęła pulsować i lekko drżeć. Nie spowodował tego powiew wiatru, ponieważ najbliższe listki, nawet te najlżejsze, wcale się nie poruszały. To drżenie było sztuczne, wywołane umyślnie. Przez kogo, jeśli nie przez pająka? Chyba niewidoczny pająk dążył do tego, żeby jego sieć wyglądała na coś innego, na resztki rosy lub pary wodnej, i dlatego poruszał całą konstrukcją. Sieć była przecież pułapką.

Montalbano wrócił do stołu, ułamał kawałek chleba, rozkruszył jego miękki środek i kilka drobnych okruchów wrzucił w pajęczynę. Okruchy były zbyt lekkie, rozsypały się w powietrzu i tylko jeden trafił w samo centrum spiralnej sieci. Zatrzymał się tam przez ułamek sekundy i już go nie było, bo natychmiast z wysoka, z obrzeża, spomiędzy liści, spadł szary punkcik, pochłonął tę okruszynę chleba i zniknął. A komisarz nie tyle zobaczył, ile wyczuł ten nagły atak. Był zdumiony szybkością, z jaką szary punkcik się poruszał. Chciał się takiemu atakowi lepiej przyjrzeć. Wziął ze stołu miękki kawałeczek, zrobił z niego trochę większy okruch i wrzucił w sam środek pajęczyny, która się przy tym zatrzęsła. Szary punkcik znowu wypadł spomiędzy liści, znalazł się w centrum, zakrył sobą okruch, ale nie zawrócił, nie skrył się. Znieruchomiał i stał się dobrze widoczny pośrodku swojej wspaniałej napowietrznej konstrukcji. Komisarzowi wydało się, że pająk z triumfem się w niego wpatruje.

A wtedy powoli, jak w zmorach sennych, jak na zwolnionym filmie, szara kulka zaczęła zmieniać kolor i kształt. Pająk stał się z szarego różowawy, pokrywające go włoski zmieniły się we włosy, z ośmiu jego oczu zrobiły się dwa i w końcu zamiast niego ukazała się malutka ludzka twarz, która śmiała się zadowolona z trzymanej w łapkach zdobyczy.

Montalbano znieruchomiał. Czy patrzył na dręczący go nagle majak senny, czy wypił za dużo wina? Spontanicznie przypomniał mu się fragment Przemian Owidiusza, który znał jeszcze ze szkoły, ten o prządce Arachne zamienionej przez Atenę w pająka... Czy to możliwe, że czas się cofnął i przeniósł go do ciemnej nocy mitów? Zakręciło mu się w głowie, był jak zamroczony. Na szczęście ten zagadkowy obraz ukazał się na krótko i zaraz zaczął się rozpływać, bo już dokonywało się jego odwrotne przeobrażenie. Ale zanim pająk stał się na powrót pająkiem, zanim zniknął raz jeszcze między suchymi liśćmi, Montalbano zdążył rozpoznać tę widmową twarz. I nie była to twarz Arachne, tego był pewien.

Usiadł na ławeczce, ale nogi mu drżały i musiał wypić całą szklankę wina, żeby odzyskać choć część równowagi.

Pomyślał wtedy, że może ten inny pająk, ten, którego twarz na ułamek sekundy zobaczył, wpadł na pomysł zbudowania swojej gigantycznej pajęczyny którejś nocy, jednej z tych wielu nocy wypełnionych lękiem, udręką i gniewem.

I cierpliwie, uparcie, stanowczo, bez cofania się przed niczym, pajęczyna została w całości utworzona. Geometryczny cud, arcydzieło logiki.

Ale było nie do pomyślenia, żeby w tej doskonałej konstrukcji nie przytrafił się choćby najdrobniejszy błąd, ledwo uchwytne niedopracowanie.

Wstał, wszedł do domu i zaczął szukać lupy, którą musiał gdzieś mieć. Od czasów Sherlocka Holmesa policjant nie może się uważać za prawdziwego policjanta, jeśli nie ma pod ręką lupy.

Otwierał po kolei wszystkie szufladki, zaczął w nich robić porządek. Wpadł mu w ręce list, który przyszedł sześć miesięcy temu, a którego dotąd nie otworzył, więc rozdarł kopertę, przeczytał, dowiedział się, że jego kolega szkolny Gaspano został dziadkiem (o, cholera, przecież Gaspano jest jego rówieśnikiem!). Szukał jeszcze przez chwilę, a potem uznał, że nie ma sensu szukać dalej. Najwidoczniej był to znak: powinien zrozumieć, że nie jest prawdziwym policjantem. To elementarne, Watsonie. Wrócił na werandę, oparł się o balustradę, wychylił poza nią, tak że niemal dotykał nosem środka pajęczyny. Zaraz trochę się cofnął w obawie, że pająk może go błyskawicznie ugryźć, uznając nos za swoją ofiarę. Wpatrywał się w sieć z tak natężoną uwagą, że oczy zaszły mu łzami. No cóż, pajęczyna sprawiała wrażenie geometrycznie doskonałej, ale w istocie taka nie była. Co najmniej w dwóch czy trzech miejscach odległość między jedną nicią a drugą była nierówna, a dwie nici na krótkich odcinkach biegły wręcz zygzakiem.

Uznał to za pocieszające, uśmiechnął się. A po chwili uśmiech przemienił się w nim w serdeczny śmiech. Pajęczyna! Trudno o bardziej zużyty i częściej używany frazes, gdy w grę wchodzi jakiś potajemnie uknuty plan. On jednak mimo to sięgnął po ten pogardzany symbol, który jak gdyby w odwecie okazał się realny i nie pozwolił się zlekceważyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki