Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Komisarz Salvo Montalbano to człowiek niezwykle interesujący i skomplikowany. Z jednej strony cechują go pewne słabostki, np. łakomstwo, snobizm, niezdecydowanie, z drugiej zaś – wyjątkowa przenikliwość, konsekwencja i uczciwość, a także wielkie poczucie sprawiedliwości i empatia wobec ludzi prostych i szczególnie dotkniętych przez los.
Powieści Camilleriego wydane dotychczas przez Noir sur Blanc, których głównym bohaterem jest wspomniany komisarz (Kształt wody, Pies z terakoty, Złodziej kanapek, Głos skrzypiec) i zbiór opowiadań Miesiąc z komisarzem Montalbano, również w Polsce cieszyły się ogromną popularnością. Niniejsza książka to zbiór dwudziestu opowiadań – kunsztownych miniatur kryminalnych, dziejących się w normalnej na pozór rzeczywistości małego miasteczka sycylijskiego, ale poprzez osobliwości przestępstw, zagadkowość przypadków, dziwaczność ludzkich zachowań – odsłaniających świat dalece nienormalny, który próbuje naprawić komisarz Montalbano, z właściwym mu gorzkim dystansem i pełnym zaangażowaniem jednocześnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Ten przypadek rozwiązał Catarella
„Co mnie podkusiło, żeby się w to mieszać?” – powiedział do siebie Montalbano, wysiadając z samochodu i rozglądając się. Była szósta rano, zanosiło się na dzień pogodny i ciepły. Jechał pół godziny szosą do Feli, potem kwadrans drogą polną, niemal nieprzejezdną, a teraz jeszcze co najmniej kwadrans będzie musiał iść pieszo, bo droga nagle zmieniła się w ścieżkę dla kóz. Popatrzył w górę. Na szczycie wzniesienia, na które miał się wspiąć, nie dostrzegł starego bunkra, zasłoniętego dzikimi zaroślami. Westchnął, nabrał głęboko powietrza, jakby miał się zanurzyć pod wodę, i ruszył.
Półtorej godziny wcześniej zbudził go telefon.
– Halo, proszę pana, panie komisarzu. Czy to jest pan w swojej osobie?
– Tak, to ja, Catarè.
– A co pan robił? Spał pan?
– Jeszcze minutę temu spałem, Catarè.
– A teraz już pan nie śpi?
– Tak, teraz już nie śpię, Catarè.
– No to dobrze.
– Dlaczego dobrze, Catarè?
– Bo nie muszę pana budzić, panie komisarzu.
Albo takiego przy pierwszej okazji zastrzelić, albo udawać, że nic się nie dzieje.
– Catarè, jeżeli możesz, to powiedz mi, po co do mnie dzwonisz.
– Bo wicekomisarz Augello, panie komisarzu, położył się do łóżka z gorączką.
– Catarè, czy to mój zasrany interes? O wpół do piątej rano mam wysłuchiwać twoich opowieści o chorym Augellu? Sprowadź mu lekarza. Albo zwróć się z tym do Fazia.
– Fazia nie ma w domu. Już poszedł na zasadzkę z Gallem i Galluzzem.
– Rozumiem, Catarè. A o co chodzi?
– Zatelefonował pastuch. Mówi, że znalazł nieboszczyka.
– Gdzie?
– Na Psiej Przełęczy. W starym bankierze. Pan już spamiętał, gdzie to jest, bo tam pan ze mną po coś chodził ze trzy lata temu...
– Tak, Catarè, wiem, gdzie to jest. Mówi się inaczej: „w bunkrze”.
– Dlaczego inaczej? A jak ja powiedziałem?
– W bankierze.
– To jest przecież takie same, panie komisarzu.
– Skąd ten pastuch dzwonił?
– A skąd pastuch mógł dzwonić? Z bankiera, panie komisarzu.
– Tam jest telefon? Na takim zadupiu?
– Pastuch dzwonił z osobnej komory, panie komisarzu.
Jak to dzisiaj łatwo nic nie rozumieć! Jeszcze rok, a zrobi się we Włoszech tak, że jak się kogoś przyłapie bez telefonu komórkowego, to trzeba go będzie natychmiast aresztować.
– Dobrze, Catarè, już jadę. A kiedy już się ktoś zjawi w biurze, zaraz mi go przyślij tam, do bunkra.
– Jak bym to miał zrobić, panie komisarzu? Ja już udałem się tutaj.
Komisarza zmroziło.
– Powiadasz mi, że to właśnie ty pojechałeś do bunkra?
– Tak powiadam panu, panie komisarzu. Bo jak nie było nikogo w biurze...
– Zaczekaj na mnie i nie ruszaj niczego, pamiętaj. A teraz skąd do mnie dzwonisz?
– Z tego, co panu powiedziałem. Ale wyszedłem na dwór, bo w środku nie chwyta. Z osobnej komory dzwonię.
– Jeżeli masz przy sobie komórkę, to zakomórkuj do doktora Pasquano i do sędziego.
– Panie komisarzu, proszę się na mnie nie gniewać, ale muszę panu powiedzieć, że nie mówi się „zakomórkować”. Nawet jak się dzwoni z własnej komory, to się mówi „zatelefonować”.
Catarella zobaczył go z daleka i zaraz zaczął machać energicznie rękami, jak rozbitek na bezludnej wyspie, kiedy dostrzega przepływający okręt.
– Tutaj jestem, panie komisarzu! Tutaj, tutaj!
Bunkier zbudowano na samym skraju urwiska, na szczycie stromej skały. Poniżej widać było wąskie pasmo wyzłoconej plaży i morze. Montalbano zobaczył zaparkowany na plaży samochód.
– Skąd się tam wzięło auto?
– Ja to o tym wiem, panie komisarzu.
– To mi powiedz.
– Bo ja tym autem sam przyjechałem. Ono jest pod moją własnością.
– A jak stamtąd dostałeś się na górę?
– Po skale, panie komisarzu. Jak góral, a nawet trochę lepiej.
Catarella miał zawieszoną na szyi wielką latarkę na baterie. Przynajmniej raz postąpił przytomnie, bez latarki w bunkrze byłoby całkiem ciemno. Komisarz zszedł schodkami, które kiedyś były stopniami z betonu, a teraz wyglądały jak zsyp na śmieci. Całe wnętrze bunkra także było wypełnione śmieciami. Catarella świecił latarką, a komisarz chodził po grubej warstwie odchodów, torebek plastikowych, puszek, butelek, prezerwatyw i strzykawek. Był tam nawet pordzewiały wózek dziecinny. Zwłoki leżały na plecach, do pasa w śmieciach. Kobieta była do połowy naga, miała na sobie dżinsy rozchylone na brzuchu. Szczury i psy uszkodziły jej twarz, stała się nie do rozpoznania. Montalbano wziął od Catarelli latarkę i przyglądał się zwłokom z bliska.
– Panie komisarzu, jak ja bym sobie już poszedł, to by mi pan na to pozwolił? – powiedział Catarella, który najwyraźniej nie był odporny na takie widoki.
Na ciele nie było śladów morderstwa. Ta kobieta mogła być jednak uduszona albo zabita ciosem noża w plecy. Komisarzowi pozostawało tylko wyjść i czekać na doktora Pasquano, tym bardziej że w bunkrze nie było czym oddychać, bo zaduch dosłownie dławił gardło.
– Czy pan, panie komisarzu, może mi podarować papierosa? – poprosił blady Catarella.
Przez chwilę obaj palili w milczeniu, patrząc na morze.
– A ten pastuch? – spytał komisarz.
– Odszedł stąd zaraz, bo miał jakąś robotę z owcami. Ale przejąłem od niego imię, nazwisko i zaadresowanie.
– Powiedział ci, dlaczego wszedł do bunkra?
– Przycisnęło go i musiał się załatwić.
– Chyba się domyślam, kto to taki, ta biedaczka – powiedział Fazio, kiedy wrócił z nieudanej zasadzki na ukrywającego się przestępcę.
Montalbano przyszedł do biura zaraz po zabraniu zwłok. Doktor Pasquano miał dokonać autopsji i następnego dnia podać jej wynik.
– Więc kto to, twoim zdaniem?
– Myślę, że nazywała się Lojacono Maria, zamężna, a jej mąż, Pìscopo Salvatore, z zawodu handlarz obwoźny...
Komisarz wyraził gestem swoje zniecierpliwienie. Pedanteria Fazia, godna urzędu stanu cywilnego, zawsze go raziła.
– Skąd ten domysł?
– Jej mąż trzy miesiące temu zgłosił u nas zaginięcie żony. Mam w pokoju jej fotografię, zaraz przyniosę.
Maria Lojacono była ładną dziewczyną, miała pogodną i uśmiechniętą twarz z dużymi czarnymi oczami. Mogła mieć co najwyżej dwadzieścia lat.
– Kiedy zaginęła?
– Dokładnie trzy miesiące temu.
– Mąż podał ci jakieś szczegóły?
– Tak, podał. Kiedy ta Lojacono wychodziła za niego za mąż, miała tylko osiemnaście lat. W dziewięć miesięcy później urodziło im się dziecko, dziewczynka. Ale zmarła, kiedy miała dwa miesiące. Straszne nieszczęście: udusiła się zwróconym pokarmem. Od tego czasu Marii pomieszało się w głowie, nieraz chciała się zabić, mówiła, że to przez nią córeczka zmarła. Mąż zawiózł ją do Montelusy na leczenie, ale nie umieli sobie z jej chorobą poradzić. Tylko się jej pogorszyło. I dlatego Pìscopo, żeby nie zostawała w domu sama, kiedy jeździł z handlem, zawoził ją do jej siostry i ona miała na nią oko. Jednego wieczora siostra już leżała, ale przed zaśnięciem wydało się jej, że Maria poszła do łazienki. Zasnęła mocno, bo była zmęczona, kiedy się obudziła, o czwartej nad ranem, coś już przeczuwała i wstała. Łóżko Marii było puste i zimne. A okno w łazience pozostawało otwarte; wymknęła się może pięć godzin wcześniej. Mąż wrócił do domu po niecałej godzinie i zaczął jej wszędzie szukać. Potem zawiadomił nas i osobno karabinierów. I już od tego dnia nic o tej nieszczęsnej dziewczynie nie wiadomo.
– Pìscopo opisał ci, jak żona była ubrana?
– Oczywiście. Rzuciłem teraz okiem na jego zgłoszenie, kiedy poszedłem po fotografię. Miała na sobie dżinsy, czerwoną bluzkę, czarny sweterek, buciki...
– No cóż, Fazio. Tamta w bunkrze nie miała na sobie biustonosza ani bluzki, ani sweterka.
– Czyli nie tędy droga.
– Nie, to jeszcze nic nie znaczy. Zajmij się tym, z łaski swojej. Weź mocną latarkę, zabierz ze sobą Galluzza i jedźcie do bunkra, nie zapomnijcie o grubych rękawicach i uważajcie, żeby sobie nie pokaleczyć rąk. Szukajcie czegoś, co mogło należeć do dziewczyny.
– Majtki na sobie miała, sprawdził pan?
– Tak. Majtki było widać pod dżinsami, bo dżinsy miała rozpięte.
Fazio wrócił po czterech godzinach. Miał w ręku przezroczystą plastikową torebkę, a w niej to, co kiedyś było czarnym sweterkiem.
– Proszę nie mieć pretensji, że to tak długo trwało. Ale po tym, jak grzebaliśmy z Galluzzem ponad godzinę w gównach, czułem brud na sobie. Zanim przyjechałem do komisariatu, wstąpiłem do domu, żeby się wykąpać i przebrać. Znaleźliśmy tylko sweterek. Jest tego koloru, o jakim mówił mąż. A o tym, jak żona była ubrana, powiedziała mu jej siostra.
– Wiesz co, Fazio, ta nieszczęsna, kiedyśmy ją zobaczyli, miała na palcu obrączkę. Przejedź się do Montelusy i poproś doktora Pasquano, żeby ci ją wydał. Potem ze sweterkiem i obrączką pojedziesz do Pìscopa. Jeżeli je rozpozna, przywieź mi go tutaj.
Salvatore Pìscopo miał około czterdziestki i od razu wydał się komisarzowi człowiekiem, który prawdziwie i głęboko przeżywa swoje cierpienie. Był chudy, miał cienkie wąsiki.
– To jest na pewno moja żona – powiedział zduszonym głosem.
– Współczuję panu – powiedział Montalbano.
– Kochaliśmy się. Ale to maleństwo, to niewinne stworzenie, co nam zmarło, zniszczyło nasze życie.
Nie mógł dłużej powstrzymać rozdzierającego szlochu. Montalbano wstał, przeszedł na drugą stronę biurka, stanął obok Pìscopa, ujął go mocno za ramiona.
– Musi się pan opanować. Chce pan trochę wody?
Pìscopo zaprzeczył. Komisarz zaczekał, pozwolił mu się otrząsnąć.
– Chcę jeszcze o coś spytać, panie Pìscopo. Kiedy dowiedział się pan, że żona zaginęła, gdzie jej pan przede wszystkim szukał?
Pomimo bólu i zagubienia Pìscopo popatrzył komisarzowi przytomnie prosto w oczy.
– Dlaczego pan mnie o to pyta?
– Widzę, że pan prawdziwie to wszystko przeżywa, panie Pìscopo. Od dnia, w którym zaginęła żona, minęły trzy miesiące. Przez ten czas miał pan nadzieję, że ona żyje? A gdyby żyła, to gdzie, pańskim zdaniem, mogła się ukrywać? U kogoś z krewnych? U przyjaciółki? To dlatego pytam, gdzie pan jej szukał.
– Nie, panie komisarzu, już w dzień potem, jak zniknęła, byłem święcie przekonany, że nigdy nie zobaczę jej żywej.
– Skąd ta pewność?
– Stąd, że ona nie miała ani krewnych, ani przyjaciół, ani nawet znajomych. Nie miała dokąd pójść. Była tylko ta jedna siostra, do której ją odwoziłem. A dlatego widzi mnie pan teraz w takim stanie, panie komisarzu, że co innego myśleć o najgorszym, a co innego wiedzieć, że najgorsze już się stało.
– Jak to możliwe, że żona z nikim się nie przyjaźniła?
– One obie, siostry, były sierotami. Tamta jest cztery lata starsza i wcześnie wyszła za mąż. Mieszkałem niedaleko, znałem obie dziewczynki od najmniejszego. Między mną a Marią było dwadzieścia lat różnicy. Ale to nie miało znaczenia. Kiedyśmy się pobrali, była młoda, a potem nie miała okazji nikogo poznać. Wie pan przecież, co nas spotkało.
– Więc gdzie pan jej szukał?
– No... kręciłem się w okolicy domu... pytałem sąsiadów, czy jej nie widzieli... Wtedy kiedy przepadła, było zimno, padało. Stało się to zresztą w nocy, na ulicach nie było nikogo. I nikt nie umiał mi nic powiedzieć. Więc naprzód poszedłem do karabinierów, a potem tutaj, do was. Szukałem jej też po szpitalach w Vigacie i Montelusie. A potem po wsiach w całej okolicy, i w klasztorach, w domach opieki, na plebaniach... I wszystko na nic.
– Żona była wierząca?
– W niedzielę chodziła na mszę. Ale nie spowiadała się, nie przyjmowała komunii. Nie miała zaufania nawet do księży.
W końcu wymusił na sobie pytanie, które wypowiedział prawie szeptem:
– Zabiła się, panie komisarzu? Czy zmarła z zimna? Trzy miesiące temu trzymał mróz.
Montalbano tylko rozłożył ręce.
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące utwory Andrei Camilleriego:
KSZTAŁT WODY2007
PIES Z TERAKOTY2007
ZŁODZIEJ KANAPEK2007
ZNIKNIĘCIE PATÒ2004
GŁOS SKRZYPIEC2008
MIESIĄC Z KOMISARZEM MONTALBANO2008
POMARAŃCZKI KOMISARZA MONTALBANO2009
WYCIECZKA DO TINDARI2007
ZAPACH NOCY2008
PIWOWAR Z PRESTON2008
OBIETNICA KOMISARZA MONTALBANO2009
KOLOR SŁOŃCA2009
CIERPLIWOŚĆ PAJĄKA2010
PENSJONAT „EWA”2010
PAPIEROWY KSIĘŻYC2011
SZARY KOSTIUM2011
SIERPNIOWY ŻAR2012
SKRZYDŁA SFINKSA2013
SEZON ŁOWIECKI2014
POLE GARNCARZA2014
WIEK WĄTPLIWOŚCI2015
ŚMIERĆ NA OTWARTYM MORZU2016