Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Czy odkrycie zdrady, rozwód i brak pracy to koniec?
A może to początek nowego życia?
Wiki, bohaterka powieści Anny Kacperskiej, ma trzech synów, męża i czuje się całkiem szczęśliwa. Do czasu, gdy dowiaduje się, że nie jest tą jedyną... Po rozstaniu z szukającym wrażeń mężem, niczym Bridget Jones, z nieporadnością, ale i odwagą rozpoczyna życie na nowo. Co na to Bridget?… to dowcipna i lekko napisana historia, przy której nie sposób powstrzymać się od łez. I śmiechu i wzruszenia.
ANNA KACPERSKA
Przez wiele lat pracowała jako dziennikarka dla najlepszych polskich gazet. Autorka reportaży o tematyce społecznej, artykułów śledczych, portretów polityków. Pisała felietony komentujące zjawiska popkultury, teksty o rodzicielstwie i wychowaniu dzieci, bliskie jej były tematy kulinarne oraz te dotyczące diety. Entuzjastka starannej dokumentacji i pilna obserwatorka rzeczywistości. Lubi, kiedy jej teksty są „z życia wzięte”.
Ostatnio głównie mama dwójki dzieci na pełen etat.
Rekomendacje:
Czy istnieje życie poza mężczyzną (nie mylić z pozagrobowym)? Czy kobieta bez mężczyzny jest jak ryba bez roweru? Na te i inne pytania egzystencjalne odpowiedź w tej słodko-gorzkiej książce.
Polecam, Dorota Wellman
Czy żartobliwy ton uchodzi, kiedy chodzi o dramat życiowy? Czy można się śmiać z własnego... rozwodu? Tak! Anna Kacperska w Co na to Bridget?... udowadnia, że kobieca siła tkwi właśnie w dystansie do siebie i poczuciu humoru. W jej debiutanckiej powieści czytelniczki znajdą wierny zapis tego, co czuje zdradzona kobieta, zostając sama z trójką (!) dzieci, bez środków do życia i z masą problemów. O złamanym sercu wspominać nie trzeba... Nie zdradzam zakończenia. Powiem jednak, że choć Wiki była swego czasu – jak połowa dziewczyn w Polsce – zafascynowana Bridget Jones, moim zdaniem jest od niej dużo mądrzejsza.
Magda Jaros, „Twój STYL”
Fragmenty:
„Wszystko pasuje. Niesamowite. I ta bluzka, i ta, i te rurki, i te szorty, i jeszcze te. (…) Brawo, po dwudziestu latach niedopasowania dopasowałam się do sklepów. I ubrań. Z dwiema upragnionymi cyferkami na odwrocie: „3” i „6”. Pisanymi łącznie.”
„To pewnie o tym tak naprawdę była Królowa Śniegu, gdy ta biedna Gerda stawała na głowie, by dogodzić temu debilowi Kajowi, ale gdzie tam, jemu wpadł okruszek lusterka do oka, jasne, wpadła mu nowa dupa w oko i tyle. Pozamiatane.”
„Wychodzi na to, że grzechem ciężkim w małżeństwie jest bycie ŻONĄ. Bo wtedy nie można być OBCĄ.
Żona? Już sam wyraz jest aseksualny, coś jak brona albo szuflada.
Żona – stygmat.
Żona – coś na kształt obciążenia genetycznego.” "
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
© Copyright by Anna Kacperska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Autor: Anna Kacperska
Tytuł: Co na to Bridget?…
Redakcja: Adam Piosik
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak, Anna Ponikiewska
Projekt graficzny okładki: Jakub Bauman
Ilustracje: amenic181, radoma (Shutterstock)
Redaktor prowadząca: Karolina Matoga
Redaktor kreatywna: Magda Mazur
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2014
ISBN 978-83-7642-436-1
eBook maîtrisé par
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń przypadkowe – choć trudno w to uwierzyć.
Wszystko pasuje. Niesamowite. I ta bluzka, i ta, i te rurki, i te szorty, i jeszcze te. Wszystko, cały wielki sklep, gdzie stoję w przymierzalni – na mnie pasuje. Brawo, po dwudziestu latach niedopasowania dopasowałam się do sklepów. I ubrań. Z dwiema upragnionymi cyferkami na odwrocie: „3” i „6”. Pisanymi łącznie.
Najwyższa pora, w zasadzie ostatnia chwila, po czterdziestce. Potem to już menopauza, ławeczka w parku, Ciechocinek, kocyk, harcerze z odwiedzinami, kartki z przedszkola na Dzień Seniora, kot na kolanach, a kotu wiadomo, wszystko jedno, jaki mam rozmiar, byle się wygodnie rozsiąść i byle drapali za uchem.
Jasna cholera, no właśnie, dałam kotu rano jeść?! Spokojnie, zdesperowany może w końcu wpadnie na pomysł zjedzenia rybek z akwarium. Rybki odeszłyby, ale w sposób zgodny z odwiecznym porządkiem świata, że silniejszy zjada słabszego.
Ale nic z tego, Filemon jest słaby psychicznie, trzeba szybko wrócić i go nakarmić. I rybki też, bo inaczej zjedzą Filemona.
Tak, tylko wybiorę jedną z tych rzeczy. Zabawne – gdy wszystko pasuje, to nie mam pieniędzy, gdy miałam pieniądze, to nic nie pasowało. Widać równowaga musi być zachowana zarówno w przyrodzie, jak i w shoppingu.
Wybieram, patrzę w lustro na swoje odbicie. Jak na okoliczności nie jest tak źle: czarne rurki i biały T-shirt, czarna marynarka, którą trzeba było włożyć, żeby ewentualny pracodawca wiedział, że jestem osobą stateczną i uporządkowaną. A nie taką, jaką jestem naprawdę. Włosy, odświeżone u fryzjera po spadku formy, znów nabrały zdrowego połysku i nowej, no, można nawet uznać, że nowoczesnej linii. Snop siana rozjechany przez snopowiązałkę to nie był dobry pomysł na potencjalną rozmowę kwalifikacyjną.
Hmm… no dobrze, jest jeden mały zgrzyt, a nawet są dwa małe zgrzyty – cycki. Do rozmowy kwalifikacyjnej, nawet potencjalnej, oczywiście, niepotrzebne. To znaczy taką mam nadzieję. Ale na co dzień? Przydałyby się.
Są – to za duże słowo, bo w zasadzie to ich nie ma. Znaczy – coś tam majaczy, ale nie na tyle, żeby wsadzić to w dorosły stanik, który nosiłam kilka miesięcy wcześniej.
On przed odejściem radził: „nie martw się, zrobimy ci cycki”. Nie zdążył. Było może jednak zaczekać? Kurczę, jak tak dobrze popatrzeć... To może było. Widok kojarzy mi się z bohaterkami filmów dokumentalnych, co to w dolinie Kongo, albo gdzieś indziej, wykarmiły pół plemiona, a nadal siedzi na nich z dziesięcioro następnych i każde ciągnie tego cycka w swoją stronę, jakby był gumką z procy w PRL.
O, telefon dzwoni. Dzwonek Rhythm of the Night Corony, ha, kolejny kawałek, który zepsułam chłopakom, a dokładnie jego świeżutki cover: Of the Night Bastille. Cholera, przy pierwowzorze Corony bawiłam się ponad dwadzieścia lat temu, miałam chyba prawo zrobić z niego dzwonek. Dzieciaków jeszcze nie było na świecie, nawet nie znałam jeszcze ich taty.
Kurczę, nie mogę znaleźć tej cholernej komórki w tej cholernej torbie. Już cały TK Maxx może się bawić przy Rhythmof the Night, bo dzwoni drugi raz, o nie, i trzeci... No, jest.
Szczęśliwa, jakbym wyłowiła perłę z oceanu (o co pewnie byłoby łatwiej), patrzę na wyświetlacz. Numeru nie znam…
– Słucham?
– Dzień dobry, pani Wiktoria Podlecka? – słyszę głos, też raczej nieznany.
– Taaak? – mówię niepewnie.
– Tu starszy posterunkowy Marek Podsiadło, z komendy rejonowej Praga-Południe – przedstawia się głos, a ja czuję, że nogi robią mi się jak z waty, a żołądek zaciska się w okolicach szyi, tak jak od kilku miesięcy miał to w zwyczaju.
– Proszę pani, proszę się nie denerwować, ale muszę panią zawiadomić, że pani mąż w dniu dzisiejszym uległ wypadkowi motoryzacyjnemu. Na motocyklu.
– …
– Proszę pani, jest tam pani?
– Tak.
– Pani mąż przebywa obecnie w szpitalu przy ulicy Kondratowicza. Czy może tam pani w dniu dzisiejszym przyjechać?
O matko. Uginają mi się nogi, ale odpowiadam opanowanym głosem, który nabyłam w ostatnim czasie:
– Co się stało? – Zdrętwiała przysiadam na kopcu z szortów, topu, drugiego topu, rurek i znowu szortów. – Co mu jest? Czy to coś poważnego?
– Dowie się pani wszystkiego na miejscu. Pani mąż wypadł z drogi na zakręcie, wyrzuciło go, na miejscu wypadku był przytomny. Ale to lekarze poinformują panią o jego stanie zdrowia. Ja ze swojej strony mogę tylko panią nieco uspokoić, że chyba to nie był bardzo poważny wypadek. Wie pani, widziałem dużo gorsze… Naprawdę gorsze. No, ale wolę się nie wypowiadać, specjaliści to ocenią.
Trzymam komórkę przy uchu i jak automat wychodzę z przymierzalni, zostawiając tam fatałaszki porozrzucane niczym sieroty, odprowadzana pytająco -znaczącymi spojrzeniami klientek („nawiedzona jakaś?”).
– Nie… tak… oczywiście, dziękuję panu, och – wyrywa mi się – już jadę.
– Do widzenia.
– Tak… do widzenia. – Jestem pewna, że usłyszałam „ufff”.
Cisza. Dalej zdrętwiała, trafiam do samochodu. To chyba blisko, bo jeśli tu jest Targówek, a szpital jest na Bródnie, to chyba obok. Chyba. Tylko że nie wiem, jak mam akurat stąd tam dojechać. Co z tego, że blisko.
GPS nie działa, jak ostatnio większość elektroniki dookoła mnie. Znaczy działa, ale żyje własnym życiem, wyświetlając mapę Berlina albo Barcelony, co w Warszawie bywa średnio pomocne. Skądś to już znam, no tak, Bridget Jones w Szalejąc za facetem też tak miała, elektronikę właśnie żyjącą własnym życiem, odkąd zabrakło męskiej ręki.
O, dziś na przykład wysiadł termometr, ale sprawdzam temperaturę za oknem w necie, nie ma problemu. A GPS w telefonie jest do niczego, zwłaszcza gdy fruwa po całym samochodzie, bo zapodziałam to coś, co trzyma go przy szybie. Po każdym hamowaniu trzeba go szukać pod siedzeniem, co nie ułatwia znalezienia drogi. W dodatku nie słychać tego gościa, który nadaje, jak jechać. Tak bywa, gdy ma się przez cały dzień włączone „dane komórkowe”, by mieć w telefonie fejsa jak jakaś nastolatka albo inna staro-młoda hipsterka. Telefon wtedy ledwo dycha i ten gościu też: mówi coraz ciszej i ciszej, jakby żegnał się z życiem… Wczoraj, po dojechaniu na miejsce, powiedział szeptem (żeby go słyszeć, wyłączyłam muzykę) ostatnie życzenie: „skręć w prawo” i padł.
O noooł, o czym ja myślę? Znów wypieram rzeczywistość, odwracam myśli.
O Boże… Co się stało?!
Przypominam sobie, co przed chwilą usłyszałam, i znów drętwa ze strachu ruszam. Jakoś dojadę. Kluczę, nie znam dobrze Targówka, jeździłam tu lata temu, ale na szczęście było tego w sumie ze trzysta godzin – przed zdawaniem na prawo jazdy. Coś tam w głowie zostało. Dojeżdżam na miejsce, oczywiście nie ma gdzie zaparkować, ładuję się w jakieś niedozwolone miejsce, ale nie dla inwalidów, tego przestrzegam, i muszę podbiec. Wpadam, na izbie przyjęć mówią, gdzie mam iść, idę, a w zasadzie podbiegam, odbijam się od jakiegoś lekarza, mówi coś o OIOM-ie, o Boże, OIOM… Stoję przed drzwiami, otwieram:
– Pani Pooodleeecka? – mówi lekarz w srebrnych oprawkach okularów, jakby czekał na mnie.
Czemu on tak przeciąga te samogłoski? Co to, jakieś dziwne nazwisko? Że niby Hewllet-Packard? Bonham-Carter?
– Żona pana Roberta Podleckiego?
Kiwam głową, tak, tak, to ja. Wciąż.
– Proszę pani… Niech pani usiądzie. – Tu delikatnie popycha mnie w kierunku krzesełka w skromnym gabinecie. – Sytuacja przedstawia się tak: pani mąż ma wstrząśnienie mózgu po wypadku na motocyklu. Wygląda na to, że jest wyjątkowym szczęściarzem. Wszystko jest pod kontrolą, ale przez jakiś czas będzie pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i pozostanie pod naszą obserwacją. Wie pani o tym, że nie jechał sam?
Patrzy i już widzi, że nie wiedziałam.
– Jechał z około dwudziestoletnią dziewczyną – dodaje.
I jak z automatu wypala:
– To rodzina? Muszę zapytać.
Znów łypnął. Już raczej powinien wiedzieć. A jednak nie.
– Bo w przeciwnym wypadku nie mogę pani podać informacji o stanie jej zdrowia.
„Naprawdę?” – mam ochotę zapytać. I jeszcze: „Jaaaka szkoooda”.
Ale nie mówię nic, patrzę na niego. I nie wiem. Wie czy nie? Udaje? Żołądek ponownie zacisnął się na supeł, a serce wali, jakbym przebiegła maraton. Ale on patrzy jakoś tak, jakbym stała na ruchomej taśmie dla żon motocyklistów. Wiadomo: kolejny motocyklista, kolejny popisujący się motocyklista. I kolejna biedna żona popisującego się motocyklisty.
Jestem na niego trochę zła, ale przywrócił mnie tym pytaniem do życia.
– W takim razie nie mogę poinformować pani o jej stanie zdrowia – powtarza nieco usztywniony. Jasne, niech jeszcze się obrazi.
– Nie – potwierdzam – ale jeśli pan doktor nalega, to ja mogę adoptować kochankę męża. Ostatecznie, od jakiegoś czasu mąż ją przysposabiał.
Patrzymy na siebie. On wie, że ja wiem, że on już wie. Że jestem w podwójnej czarnej dupie: wypadek męża. Z kochanką.
Zna ktoś lepsze połączenie?
Bo ja nie.
On chyba też nie.
– Czy potrzebuje pani czegoś na uspokojenie?
– Nie, dziękuję.
– Oczywiście może pani odwiedzić męża.
Widzę Roberta podłączonego do aparatury, monitorów, kroplówek, coś miga, coś pika. Podchodzę do niego. Wyraz cholernej pewności siebie na jego twarzy ustąpił bezbronności. Leży taki bez iPhone’a, bez kart kredytowych, bez insygniów władzy. Śpi. Odruchowo sięgam do tej bezbronnej ręki… Tak mu źle życzyłam i niewiele brakowało, a moje życzenia byłyby wysłuchane. Cofam jednak dłoń za siebie, jak dziecko, które przyłapano na próbie buchnięcia batona ze sklepu. Jeszcze kilka miesięcy temu położyłabym i długo trzymała. Teraz już nie.
Wychodzę ze szpitala, siadam na kamiennym klombie i wyciągam coś na uspokojenie: papierosy. Jeden, drugi, trzeci.
W głowie mam kompletną pustkę. A raczej coś na kształt rozpychającej się pustej kuli, która zajęła miejsce mózgu. W końcu zaczynają przelatywać myśli, obrazy, wspomnienia. Za kierownicą łapię oddech. Jadę do domu, na Choszczówkę. Gdy stoję w korku na Modlińskiej, przez głowę przebiega mi ni z tego, ni z owego absurdalna myśl: dobrze, że nie kupiłam tych ubrań. Znaczy żadnego z nich. Będzie „34”.
Jak nic.
Jeśli ktoś mówi, że czas leczy rany, to może i leczy, ale nie moje. Wiadomość, że nie jestem jedyną ukochaną ukochanego męża, jego wypadek, pusta połowa łóżka: niby to już takie odległe, ale co podniosę pokrywkę – emocje buchają. Czy ja już zawsze będę czuła w środku to przeszywające szarpanie? To pytanie, jak i szarpanie, wraca do mnie niepokojąco często. Jak zacięta płyta CD. Wspomnienie z epoki sprzed MP3. Z zamierzchłej, szczęśliwej epoki bez szarpania.
Choć dzisiaj jest jakby lepiej. Dziś jest piękny ciepły dzień. 1 maja, początek długiego weekendu. Mimo że to pierwszy długi weekend spędzony w Warszawie od osiemnastu lat.
Świętujemy go z chłopakami obiadem na tarasie. Stół nakryty białym obrusem w niebieską kratę, białe talerze, kieliszki z grubego szkła na wodę i wino. W terakotowych doniczkach sterczy przeceniona lawenda z supermarketu. Ale nie wygląda na przecenioną. Wystarczyło kilka razy podlać i wygląda na pełnopłatną; jest prawie jak w „Werandzie”.
Filemon rozwala się na grzbiecie w promieniach słońca. Przerzuca łapy, z lewej na prawą, z prawej na lewą, i tak bez końca, ot, uczciwe zajęcie kota.
Jednym słowem: Toskania na Choszczówce. Albo Prowansja. Prawie. Bo nasz ogród w tym sezonie stoi w jawnej sprzeczności z ogrodami sąsiadów, no może poza jednym.
Podczas gdy u nich wszystko jest przycięte, przystrzyżone i generalnie wyczesane w kosmos – u nas wszystko sobie rośnie, jak chce. Tam sobie kwiatek zakwitnie, a tam nie. Tam coś zakwitło, a tam uschło.
W zasadzie można to podciągnąć pod ogród angielski, tak chyba lepiej brzmi. Na pewno cierpią z tego powodu moi sąsiedzi z lewej strony, których nikt nie zna. Nazywa się ich po prostu: „Dwojga Nazwisk”. Któreś z nich na jednej z narad osiedla, pewnie w sprawie wywozu śmieci czy czegoś podobnego, stwierdziło, że jako „urzędnik państwowy dwojga nazwisk wie, o czym mówi”. Nikt nie zapamiętał tych nazwisk, ale wszyscy zapamiętali „dwojga nazwisk”. Tak więc pozostali: „Dwojga Nazwisk”.
Razem z sąsiadami podejrzewamy, że on pracuje w ABW, a ona w Sanepidzie. Żona urzędnika umila sobie czas, chodząc i wtykając mi nos – niby dyskretnie, ale wcale tak nie jest – za płot i wytykając uchybienia ogrodnicze.
A to, że czegoś się teraz nie podlewa (a ja podlewam) albo właśnie się podlewa (a ja nie podlewam), albo nie sadzi (sadzę), albo właśnie sadzi (nie sadzę). Rośliny dotąd reagowały jej na złość, bo podczas gdy u mnie działka buchała zielenią i kwiatami, u niej pod koniec sierpnia zawsze wyglądała jak skwarka. Pewnie ze skąpstwa. Ale teraz, wyjątkowo, ma rzeczywiście pole do popisu – ogród wygląda niczym pole nieużytków.
Sprawnie rozkładamy nakrycia na cztery osoby. Na początku było trudniej, bo wyciągało się sztućce, a tu masz, dochodziło do człowieka, że nie pięć widelców, tylko cztery, nie pięć noży, tylko cztery, nie pięć szklanek, tylko cztery, nie pięć talerzy... Całe życie z pięcioma, teraz wszystkiego po cztery, nowa organizacja pracy.
Dopływa do nas zapach grillowanej w okolicy kiełbasy, karkówki, skrzydełek z kurczaka i wszystkiego innego, co tylko da się wrzucić na kratkę z węglem drzewnym pod spodem.
Wiadomo, nowa, nawet jeśli z dwudziestoletnim okładem, tradycja rodaków. Życie nie znosi próżni, więc w miejsce pochodów pierwszomajowych weszła kiełbasa. Dwa kilogramy rakotwórczej spalenizny wystarczy, by każdy poczuł, że otwarcie sezonu letniego nastąpiło!
Za płotem słyszę odgłosy sąsiadów, a dokładnie jednego sąsiada Jacka, singla zza ogrodzenia. To on ratuje honor mojego ogrodu, bo ma tak samo zdziczały i równie angielski. A we dwójkę stanowimy już jakąś siłę.
On, znaczy Jacuś, świętuje ten dzień zgodnie ze swoim stanem – huczną imprezą w ogrodzie. To będzie trwało trzy dni, jak amen w pacierzu.
Inni sąsiedzi zza płotu wyjechali, więc zostałam ja i Jacuś.
Prawie rozwódka i wieczny singiel, więc tym bardziej musimy trzymać się razem. Umowa jest prosta: ja nie wzywam policji, a oni nie rzygają mi do ogródka. Jak na razie, trzymamy się zasad.
Odkładam widelec i nóż i zaczynam szarpać udko kurczaka palcami jak w jaskini. Chłopcy patrzą na mnie zszokowani.
– No co? Jestem na takim etapie, etapie jedzenia, że dalej już można tylko palcami…
– Felek, mama jest na takim etapie, że przestała jeść sztućcami – komentuje Filip.
– W restauracji też tak jesz? – pyta Felek.
– Nie jem już w restauracjach – mruczę ponuro.
– He, he – puentuje Felek.
Franek jak zwykle nic nie mówi, patrzy w przestrzeń nieobecnym wzrokiem. Filip spogląda na niego:
– Mamo, Franek znów pobiera aplikacje. Albo się zawiesił. Mamo, coś z tym młodym trzeba zrobić. Inaczej czeka go anihilacja.
– Co go czeka?! – rozdarty kurczak spada mi na talerz.
– Zniszczeeeenie – mówi znudzonym głosem. – Anihilacja to inaczej unicestwienie. Zagłada.
– Anjacja czeka nasze rybki – zauważa Franek, kierując bystre już spojrzenie na mnie.
– O… zresetował się – uśmiecha się Filip. – Rozerwij sobie kurczaczka, braciszku, jak mama. Pożycz od mamy granat w tym celu.
Jak dobrze, że są. Trzech nastoletnich facetów. Filip, pewny siebie, świetny uczeń bez specjalnego uczenia się, otoczony wianuszkiem znajomych, został teraz najstarszym mężczyzną w domu. W związku z tym przypomina mi na przykład, żebym znalazła klucz od domu wieczorem, by rano już był na miejscu.
Ostatnio powiedziałam im o tym, że świetnie, że możemy ze sobą pożartować. Bo gdyby, na przykład, byli dresami i nic by nie rozumieli, to W TEJ SYTUACJI byłaby to zupełna porażka. Dom – pustynia mentalna.
– Wiesz, Filip – zwierzyłam mu się – na odwrót byłoby tak samo tragicznie. Wyobraź sobie: ty mi sprzedajesz jakiś żart, a ja go nie łapię. Tak samo byłoby mi źle, gdybyś ty nie rozumiał moich żartów.
– Mamo – odparł Filip – ja rozumiem twoje żarty i wcale nie jest mi z tym dobrze.
Feliks tak samo jak starszy brat bez problemu przyciąga do siebie ludzi, wystarczy, że się uśmiechnie. Ale ostatnio, niestety, woli spotykać się z kolegami podczas gry, rozmawiając przez Skype’a, co, z różnym skutkiem, staram się ograniczać. Odkąd powiedziałam: „Felek, podaj mi spodenki” i zobaczyłam jego przerażoną, ba, wściekłą minę, wiem, że muszę uważać na jego niewidocznych kolegów. Na migi zaczął mi pokazywać, że jego wirtualni kumple wszystko słyszą. Chciałam ratować sytuację, mówiąc: „Facet, kopsnij dżiny”, co z kolei spowodowało, że położył głowę na biurku i zaczął nią miarowo uderzać w blat. Potem wyjaśnił mi, w jakimś ustronnym miejscu, że żadnego z tych słów od dawna się nie używa.
W każdym razie Filip, gdy chce Felkowi dokuczyć, wbiega do jego pokoju i mówi: „Uwaga, wszyscy koledzy Felka…”. I nie kończy, bo tu zaczynają się bić.
Tylko najmłodszy Franio, lat jedenaście, wrażliwe chucherko, ma małe problemy z przyjaciółmi. „Alien”, mówią o nim bracia, a ja staram się go z powrotem sprowadzić na naszą planetę.
To tylko dzięki niemu akwarium z rybkami wciąż tu jest. Odkąd nie ma osoby, która potrafiła je za darmo ogarnąć (a był to Robert), nie ma kto im zmieniać wody ani czyścić czy ustawiać parametrów, cokolwiek to znaczy. Ale Franio powiedział stanowcze „NIE” sprzedaniu czy oddaniu tego całego waterworldu. Zajął się jego ratowaniem, co polega na tym, że walczy z nieuchronną zagładą, karmiąc rybki i czyszcząc szybę, od zewnątrz i wewnątrz.
To oni trzymają mnie w pionie. Kiedy tak idą we trzech, o, tak jak teraz, wychodząc z tarasu, myślę sobie: „no proszę, proszę, sól tej ziemi”.
Ponieważ sól zjadła i poszła, wzywam ich, niczym jakąś Załogę G, z powrotem:
– Chłooopcyyy! Taaalerze! Dooo kuuuchni.
Znoszą je do zlewu, ja przekładam do zmywarki, zamykam i wtedy…
Piiiiiik…
I nic.
Cisza. Zero odzewu.
Zero odzewu ze strony zmywarki. I takiegoż czerwonego światełka. Nie działa. Halo: Ziemia do Marsa. Zmywarko, co z tobą?
Cisza, nic.
To nie wróży nic dobrego.
Mam ochotę uklęknąć przed nią. Nie, proszę, nie rób mi tego. Nie bądź następnym sprzętem, który wypowiada mi posłuszeństwo. Zero zdrad, zmywarko, proooszę… Zdrad mam po kokardy. I nie ma kasy na przywrócenie cię do życia. Jasne, przyzwyczaiłaś się, bo przedtem to było takie proste: psuje się, wzywa się, płaci się i jest OK. Mogłaś się przyzwyczaić do takiej odnowy, SPA dla zmywarek. Albo powiem brutalnie, kupowało się nową, bo teraz jest tak, że nowe kosztuje w zasadzie tyle samo co reperowanie starego. Bez obrazy, oczywiście. Nie zmienię cię na młodszy model. Zwłaszcza że ty jesteś już młodszym modelem.
Ale fuck, nie teraz! Żyjemy w nowym świecie. Musisz chodzić. Nie czas na fochy, zmywarkowe migreny i takie tam.
Zero dialogu.
Dobra, kupię ci tę sól.
Cisza.
Musisz ruszyć. Nabłyszczacz?
Cisza.
Cholerna zmywarka. Moje ostatnie słowo: środek do mycia zmywarek, taki w małym pudełku, co go trzeba do góry nogami ulokować, niezły gadżet, spodoba ci się. Prawie Pandora.
Cisza.
Dziwka, nie zmywarka.
I zimna suka.
Ale, ale… Zaraz… To byłby cud. Bo czajnik też nie działa. Włączyłam go, by zagotował wodę na herbatę. I nic.
Wbrew pozorom to dobrze.
Fajnie, że czajnik nie działa. I światło w przedpokoju.
I odkurzacz też. Filip miał odkurzać i cieszy się, że nie może. Jak dobrze, że odkurzacz wysiadł.
Ekstra, że nic nie działa w domu.
Rewelacja.
Bo to oznacza, że… Że mogę biec do bezpieczników! Bo może wysiadła faza (no proszę, proszę: f-a-z-a, kto by pomyślał, że znam takie słowa).
Wspinam się na wysokie krzesło od barku, podnoszę do góry jedyny bezpiecznik, który tkwił opuszczony do dołu. Czuję się jak ten ostatni olimpijczyk, który wbiega po drabince, gdy wszyscy wstrzymują oddech i zapala wielki znicz. Wybucha płomień!
I… staje się światło! W przedpokoju.
Zmywarka rusza, świeci czerwona lampka, odkurzacz huczy, czajnik gotuje wodę. Ziemia z powrotem ruszyła. Jestem wielka. Wreszcie mamusia z czymś sobie poradziła. Wiodę dumnym wzrokiem po chłopakach, ale oni jakoś nie podzielają mojego zachwytu. Zwłaszcza Filip trzymający znów buczący odkurzacz.
– Pohamuj entuzjazm – uśmiecham się do niego.
Zmywarka szumi, patrzę na nią niemal z czułością. Sorki za tę dziwkę, i za zimną sukę też, zawsze byłaś w porządku. Pospieszyłam się z oceną.
Rewelka, jestem kilka tysięcy złotych do przodu. Mogę je przeznaczyć na coś innego. Na to, co chcę, pieniądze, których nie mam. Chyba jest w tym jakaś logika. A na pewno zawsze to lżej.
Bogatsza o kilka tysięcy, wychodzę ogarnąć stół na tarasie do końca. O, został kawał ptaka na półmisku, znaczy jutro będzie potrawka z kurczaka, dodam ryż plus to, co mam w szafkach, puszkach, poza butami i będzie naprawdę OK.
I właśnie wtedy rozlega się ten charakterystyczny ryk silnika i tłumika. Zamieram, kurczowo przytulając do siebie połowę kurczaka. Zupełnie jakby to był mój kurczak obronny. Rozglądam się nerwowo, ale na szczęście, ufff, nigdzie nie widać bmw w kolorze orange. Za to pojawia się to coś w kolorze białym. I słyszę głos zza ogrodzenia:
– Helooo, somsiadka – to Jacuś, stojący po drugiej stronie płotu w T-shircie, rozpiętej jasnej koszuli i błękitnych dżinsach, z modnie zaczesanymi do góry włosami i z drinkiem w ręku. Tak do siebie mówimy, po swojsku, „somsiad” i „somsiadka”, albo…
– Matka Polka – tak też do siebie mówimy, znaczy on do mnie. – Matko Polko, ziom do mnie wbił. Chyba zastawił ci trochę garaż, nie gniewasz się, co nie? Nie ma już miejsca, rozumiesz: goście, goście, goście… I tak pewnie nigdzie nie jedziesz, co? Dalej nie masz faceta, jak siedzisz.
Tu wychylił głowę przez płot:
– Chlapnęłaś coś przynajmniej w weekend majowy?
Wystawiam mu ponad ogrodzeniem rękę z kieliszkiem wina.
– No. I o to chodzi. To spoko, motorbajk może stać. A kiełbaskę spaloną zjadłaś? Bo jak nie, weekend się nie liczy. Zapraszamy – wyszczerza się ponad płotem.
Kocham go. Tak po sąsiedzku. I nienawidzę. Też po sąsiedzku. Somsiedzku znaczy. Jego wieczne singielskie życie powoduje u mnie zaburzenia snu i nerwice lękowe, że znów wpadnie do mnie przez pomyłkę jakaś półnaga panna. Co raz już się zdarzyło.
Jacuś, uroczy skądinąd trzydziestokilkulatek, do dziś nie znalazł kobiety swojego życia, a jego poczynania świadczą o tym, że na pewno jej nie znajdzie. „Wszystko umiem spieprzyć” – żalił mi się niejednokrotnie na kawie, i to prawda. Wieczny bon vivant z uroczym uśmiechem, którego nikt by nie podejrzewał o to, że jest dyrektorem strategicznym w dużej korporacji, która w dodatku, nie wiem po co, wysyła go co jakiś czas za granicę. Wtedy podnajmuje dom znajomym i jest jeszcze gorzej, o ile może być gorzej.
– Pamiętaj o prezerwatywach – odwdzięczam mu się, stojąc na palcach i znacząco wodząc wzrokiem nad płotem po wianuszku dziewcząt przy stole.
– Spoks, podrzucę ci do wychowania. I tak nie zauważysz w tej gromadzie, że masz jedno więcej.
Bardzo śmieszne. Jednak go nienawidzę.
– Z sześcioma nie zrobisz sobie jednego, tylko sześcioro. Przynajmniej. I wtedy zauważę – krzywię się złośliwie.
– O, sąsiadka w formie, koniec żałoby? Jak tak, to wpadaj.
Uśmiecham się miło.
– Dzięki, ale co miałabym robić z twoimi koleżankami? Już nie bawię się Hello Kitty.
– Jasne, zostań starą babą – odwraca się na pięcie. – I zacznij mówić do siebie.
Na jego tarasie pojawił się przybysz z kaskiem w ręku. Dziewczyny przestały pytlować, a Jacuś rzucił:
– Mario, chodź, poznasz dziewczyny.
Wróciłam do domu. Cicho. Zrobiło mi się smutno. Ale im fajnie, po prostu młodzież się bawi. Doroślejsi sąsiedzi powyjeżdżali z rodzinami, a ci nieliczni, którzy zostali, jeżdżą prowokująco gromadkami na rowerach po okolicy. Obnoszą się z tą swoją rodzinnością.
Brzdęk-brzdęk-brzdęk. Przyszedł SMS. I MMS. Od przyjaciół rodziny. Błękitna zatoka, turkusowe niebo, kolorowe leżaki i BRĄZOWE nogi mojej przyjaciółki Iwony. I kawałek ręki Wojtka, który na pierwszym planie trzyma szklankę z wisienką i palemką.
„Helo? Jak tam święto pracy? Bo na Kanarach spoks. Odpoczywamy i robimy, znaczy pijemy Sex On The Beach;). Pozdro. A Ty?”.
Ja też rano zrobiłam sobie przejażdżkę: pojechałam na myjnię. Nie wiem po co, to znaczy niby wiem, umyć samochód. Jak jakaś niemiecka frau z przedmieść, wciąż czuję, że nie pasuje, by w weekend majowy samochód był zasyfiony jak w jakimś styczniu czy listopadzie. To chyba dobrze. Gorzej, gdy przestanę jeździć na myjnię albo w ogóle przestanę jeździć.
Ot, taka rozrywka pierwszomajowa.
Spojrzałam na swoje pozimowe biało-trupie nogi. Potem na podobne ręce. Wyglądam jak stary niedotleniony noworodek. I co tu odpisać? Od lat jeździliśmy razem na majowe weekendy, w kilka rodzin, teraz nasza wypadła z listy.
„Spoks, robię przepierkę i myję okna. Skończyłam zamiatać w sieni i cerować skarpetki dzieciom. Rąbiemy drwa na opał, bo u nas noce zimne”.
Już miałam wysłać, ale skasowałam. Pomyślą, że jestem sfrustrowana i wyrzucam im zabawę albo że popełnili nietakt. Albo jeszcze lepiej – wezmą to na poważnie.
„Spoks, u mnie Obiadex on the table. Jak zabraknie Wam jedzenia na All-u, zapraszam:):). Ale tym Sexem moglibyście się podzielić”.
Wyślij.
Teraz każdy zajął się sobą, to znaczy ja dalszym sprzątaniem po Obiadexie. Filip poszedł na rower ze znajomymi, Felek siedzi nad jakąś grą z kolegą, Franio zajął się ratowaniem akwarium.
Brzdęk-brzdęk-brzdęk. „Nie chciałaś jechać, to masz Obiadex zamiast Sex. Ale wszystko opowiemy po powrocie…;)”.
Jasne, nie chciałam. Tratatata. Nie miałam kasy. Skończyła się era uroczego wybierania miejsca na wyjazd i przelewania należności z konta na konto, nie wiedząc nawet dokładnie, jak wyglądają pieniądze. Teraz jest „od-do”.
Ścisły budżet, który nazywa się „alimenty notarialne”. Hmm… nawet nieźle brzmi.
Tygodniowy wyjazd, nie wspominając o dwutygodniowym (takie na pewno są?), kosztowałby mnie tyle, co miesiąc, dwa albo trzy – alimentów na rodzinę, które wywalczyłam z moją dzielną adwokatką, której też zapłaciłam ostatnim groszem. On i tak by płacił, tu akurat jest skrupulatny niczym niemiecki księgowy w zarękawkach, ale chyba chciał kapkę mniej. A tak płaci chyba kapkę więcej. „Wartałobyło”, powiedziałby Franio, który ma dar do neologizmów.
Stukam w telefon.
„Błagam, tylko nie to. Po powrocie zrobię Wam Obiadex w zamian za milczenie o Sex. Kopytka raaaz!”. Wyślij.
Brzdęk-brzdęk-brzdęk. „Kopytka to ja mam niezłe przed sobą”.
No, to akurat prawda. Z tymi kopytkami na obiad. Nauczyłam się robić kopytka. Renia, racjonalna do bólu sąsiadka i przyjaciółka, wytłumaczyła mi, jak to się robi, gdy pierwszy miesiąc samodzielności finansowej zakończył się pełnym fiaskiem.
Ona przerabiała to już wcześniej, gdy jej mąż odszedł z asystentką, zabierając z domu co cenniejsze rzeczy i nie paląc się do płacenia alimentów na dwójkę dzieci. Ledwo, ledwo zostawił jej i dzieciom zadłużony dom, który ona spłaca do dziś, ciężko harując na trzech etatach: jako…
(fragment)…
.
.
.
Całość dostępna w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej