Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wit Szostak
Cudze słowa
W Cudzych słowach Wita Szostaka siedem osób kreśli portret Benedykta. Z każdej opowieści wyłania się inny bohater. Czy twórca najoryginalniejszej z krakowskich restauracji, ukochany uczeń charyzmatycznego filozofa i kochanek dwóch niezwykłych kobiet to na pewno ta sama osoba?
Cudze słowa uwodzą wizją śródziemnomorskiej wyspy szczęśliwej i krakowskich mglistych Plant, pachną świeżo pieczonym chlebem i pilawem z jagnięciną. Powoli odkrywają przed czytelnikiem tajemnicę notesów, pełnych cudzych słów.
Cudze słowa to ciągłe budowanie i burzenie mitu, zderzanie się różnych wersji i odkrywanie nieuchwytnej prawdy o człowieku. Wit Szostak poszukując w literaturze nieprzetartych szlaków, tworzy nową literacką jakość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Wit Szostak
Cudze słowa
Nie ma go tu. Był bogiem. Kochałam go.
Sprawiał, że ludzie czuli smak prawdziwego życia. Kiedy do nich mówił, mieli wrażenie, że są ważni, że wypełniają cały jego horyzont. Przywołując potem te momenty w pamięci, widzieli, jak wszystko nagle nabierało blasku, prześwietlone jego obecnością. Nosili te wspomnienia jak skarby. Opowiadali o nich z przejęciem. Bogowie tylko przez mgnienie zaszczycają uwagą śmiertelnych.
Któregoś dnia podszedł do mnie na Plantach, po prostu. Od jakiegoś czasu siedział na ławce naprzeciw, ale był tylko tłem, barwną plamą bez twarzy, i nagle spostrzegłam, że się do mnie zbliża. Jego synkopowany chód, jakby kulał w rytm niesłyszanej melodii. Podniosłam oczy znad książki i czekałam. Byłam ciekawa. Przeprosił i zapytał, czy mam papierosa. Nie miałam, odszedł. Potem nie widziałam go przez wiele miesięcy.
Jakaś impreza, głośna muzyka, alkohol. Prawie sami nieznajomi, ktoś tańczy, ktoś się śmieje. Drugie przypadkowe spotkanie. Podszedł do mnie tym samym krokiem, „my się chyba znamy”, powiedział. Przypomniałam sobie Planty. Siedliśmy w kącie, piliśmy, rozmawialiśmy. Świat zniknął. I nagle dotarło do mnie, że przez całe życie czekałam właśnie na niego. Wyszliśmy niezauważeni. Odprowadził mnie do domu, wszedł, został. Niby banalna historia, tylu parom się przydarzyła, ale to była nasza historia i dlatego przeżyłam ją tak mocno i do końca.
Żyliśmy rozmowami i seksem. Mieszkanie było pełne naszych śladów. Kiedy opowiadałam o sobie, potrafił słuchać i sam mówił wtedy niewiele. Miał w sobie jakiś cień, który mnie pociągał. Uwiódł mnie, a ja pozwoliłam się uwieść. Potrzebowaliśmy siebie nawzajem, wiedzieliśmy o tym od początku.
Był ode mnie dużo starszy, opowiadałam o nim dziadkowi. Niepokoił się, ale szanował mój wybór. Chciał poznać Rysia, a ja odwlekałam ten moment. Spotkali się dopiero na otwarciu Isoli. Długo rozmawiali. Chyba się lubili.
Ożywiał się, kiedy ja milkłam. Mówił o Śródziemnomorzu. Odwiedzane kraje, wioski, zapachy i smaki. Dziesiątki anegdot, obserwacji, przepisów. Wtedy po raz pierwszy pokazał komuś zeszyty z podróży, w których wszystko było spisane. Notatki mają formę równoważników zdań, są szkicami do opowieści, czekają na swój moment. Niegotowe i niedokonane. Spisywane na kolanie, niewyraźne, zatarte. To podróż przez kuchnie Morza Śródziemnego, próba znalezienia przesmyków do prawdziwego życia. Dzieliłam z nim tę tajemnicę. Mieliśmy coś wspólnego. To on wymyślił restaurację. We mnie rozrósł się entuzjazm, zabraliśmy się do pracy. To było szalone. Zdobyłam pieniądze, wynajęliśmy lokal przy Plantach Nowackiego i zaczęliśmy wszystko urządzać.
Miało być surowo, a nawet prosto i ubogo, żadnych dekoracji, zwłaszcza folkloru. Kuchnia i atmosfera – to do tego ludzie mieli tęsknić i wracać. Wynajęliśmy lokal. Pracowaliśmy ciężko, skrobaliśmy podłogi i ściany. Łamały nam się paznokcie, byliśmy brudni i zmęczeni, w kurzu i pyle. To zbliżało nas do siebie najbardziej. Remontowaliśmy i kochaliśmy się, spoceni.
Pojawili się ludzie. Szymon, przyjaciel Rysia ze studiów. Jan, uczeń Szymona. Jakub, szkolny kolega Rysia. Maciek, syn Rysia. Zostali z nami.
Wreszcie otwarliśmy Isolę. Były tłumy, moi znajomi, jego dawni przyjaciele. Przychodzili w kolejne dni, przyprowadzali nowych gości. A on krążył między nimi. W letnie miesiące chodził boso. Przysiadał się do stolików i opowiadał o Śródziemnomorzu. Był jak cichy bóg tego miejsca. Był mistrzem prawdziwego życia. Widział to, co inni chcieli oglądać. Doświadczył tego, o czym inni jedynie marzyli. Nie górował nad nimi, tylko starał się ich prowadzić. Jedli, słuchali opowieści i kochali go. Zdobywał ich miłość bez jakiegokolwiek wysiłku. Czasem byłam zazdrosna. Sama w cieniu, faktury, zamówienia, dostawcy. Gotował wspaniale, znakomicie pasował do tego miejsca. Stał się tym miejscem. Dla niego Isola była całym życiem.
To nie była zwykła restauracja, goście dobrze o tym wiedzieli. Ciągle ich zaskakiwała. Niektórzy to lubili, inni nie, ale nie rezygnowaliśmy. Wszystko szło dobrze, jednak po trzech latach pojawiło się zmęczenie. Widziałam, że Ryś musi odpocząć, potrzebował spokoju, kilku dni w Chacie; w końcu ustaliliśmy termin.
Wczoraj wieczorem zostawiliśmy Isolę Janowi i Jakubowi i poszliśmy do domu. Pożegnaliśmy się goręcej niż zwykle, zaczęliśmy na schodach, pachniało kotami i kurzem. Było dobrze. Do mieszkania dotarliśmy po wszystkim. Wziął prysznic, włożył czyste ubranie i wrócił po samochód. Wtedy widziałam go po raz ostatni.
Zadzwonili dziś po południu, opisali samochód i zapytali, czy to mój. Nie chcieli powiedzieć nic więcej, poprosili, bym przyjechała. Na miejscu dowiedziałam się, że doszło do wypadku i że w moim aucie znaleziono zwęglone zwłoki mężczyzny.
Powiedzieli mi, jak zginął. Było ciemno, on był pewnie zmęczony. Na Zakopiance zasnął za kierownicą albo w ostatniej chwili zauważył wyskakującą na jezdnię sarnę. Samochód gwałtownie hamował, wypadł z pasa, przebijając barierkę, i uderzył w drzewo. Doszło do eksplozji. Droga była pusta; gdy pojawili się pierwsi świadkowie, samochód już płonął.
W historię Isoli nikt nie uwierzy, to było spełnione marzenie. Teraz jest już za późno. Isola pozostanie jego dziedzictwem, a ja pozostanę strażniczką pamięci.
Jest noc. Wróciłam z komendy do Isoli. Jest tak pusto. Sięgam po notesy z podróży i czytam. Lektura przynosi pocieszenie. Po raz pierwszy w życiu. Wiem, że go tu nie ma.
Wiosna, kwitną kasztany, wykład Witowicza, garstka najwierniejszych słuchaczy. Czyta i objaśnia Derridę, słuchamy, myśl meandruje. To jak bieg przez płotki, ale wciąga. Profesor w dobrej formie. Z reguły jest w gorszej i wtedy wyrzuca z siebie gładko całe akapity. Chowa się za plecami wielkich, referuje błyskotliwie i uwodzicielsko. W lepszej formie jest mniej efektowny, ale wtedy myśl żyje. Młodsi studenci wolą gorszą formę, dopiero z czasem zaczynają cenić gaworzenie i bełkotanie.
Okna otwarte, wpada słońce, pierwsze w tym roku podmuchy gorąca. Za oknem ptaki, zieleń, chciałoby się uciec, walka ze sobą. W połowie wykładu otwierają się drzwi i staje w nich mężczyzna, czterdziestoletni, długie włosy, dżinsy, lniana koszula. Profesor pozdrawia go uśmiechem, ale nie przerywa wywodu. Przybysz stoi chwilę oparty o ścianę, potem przysiada w ostatnim rzędzie. Siedzę z tyłu, obserwuję go kątem oka. Witowicz, przybysz, wiosna. Profesor staranniej dobiera słowa, przełyka ślinę, jego głos lekko drży. Gość wstaje i chodzi wzdłuż ściany, pochylony, jakby szukał tropów na podłodze. Studenci z przodu nic nie zauważyli, notują, zasłuchani.
Wykład dobiega końca, profesor podsumowuje, przybysz zastyga, chyba chce zadać pytanie, ale macha ręką, potem gestem żegna Witowicza i wychodzi. „Nie wiem, czy państwo zwrócili uwagę – komentuje Witowicz – ale przed chwilą objawił się między nami Sokrates”. Gwar, rozglądanie się, tłumione śmiechy. „Nie żartuję – mówi dalej – przed chwilą na wykładzie pojawił się” – tu pada nazwisko. Kończy, pakuje notatki, zbiera się do wyjścia.
To on!
Zrywam się i biegnę.
Tyle razy o nim opowiadał: geniusz, który odrzucił akademię, najzdolniejszy uczeń Czaskiego. Zawsze z szacunkiem, nigdy z ironią. Nie pisze, nie publikuje, milczy. „Ale to on powinien być na tym miejscu”, mówi Witowicz. Jest śmiertelnie poważny. W cieniu jakiś dramat, tego nie ujawnia. Zastyga, uśmiecha się do wspomnień i zaraz pochmurnieje. Żyjemy legendą ukochanego ucznia.
Zrywam się i pędzę, nie wiem, co mną kieruje. Wybiegam z budynku, widzę sylwetkę między drzewami Plant, mijam ludzi, roztrącam matki z wózkami, psy szczekają, dzwoni tramwaj, przeskakuję przez ulicę i za nim. Dopadam go, zdyszany, lekko trącam, zatrzymuje się, patrzy zdziwiony. A ja, że koniecznie, że nie wiedziałem, nie mogłem nie gonić, to bezczelne, wiem, ale musiałem spróbować. Nie patrzę mu w oczy, opieram dłonie o kolana i dyszę. Jest zakłopotany. „Co wam naopowiadał?”, pyta i nie czeka na odpowiedź. „Ma pan kartkę?” Szukam po kieszeniach, wyciągam jakiś świstek, zmięty, chyba paragon. „Przyjdź jutro rano”, rzuca, zapisując adres. Nie żegnamy się, widzę, jak maleje między drzewami, potem skręca na przystanek.
Nie mogę uwierzyć, że mnie nie zbył. Adres w Podgórzu. Układam w myślach pytania. Może zacząć od pochwał? Nie wiem, nie znam go. Mam jedną szansę. A jeśli adres fałszywy? Noc niespokojna, ranek pełen złych przeczuć.
Na miejscu dziwnie. Spodziewałem się mieszkania, tymczasem jakiś lokal w remoncie, pusto. Krążę, zaglądam przez szybę, nikogo. Już mam odchodzić, kiedy dostrzegam cień, przykładam dłonie do oczu, widzę postać. Pukam i macham, podnosi głowę, pokazuje drzwi, zaprasza.
„Dobrze, że jesteś”, mówi. Rosnę. „Tam jest szczotka ryżowa i nóż do skrobania, pomożesz mi”. Nie patrzy na mnie, na kolanach czyści podłogę. Stare, zabrudzone farbą lastriko. Zniszczone dłonie, wiadro, brudna woda. Stoję niezdecydowany. „Nie musisz zostawać”, mówi łagodnie. Biorę szczotkę, szoruję. Milczenie, szuranie, metr po metrze. Rozglądam się. Brudne ściany, półmrok, stare krzesła spiętrzone w kącie. Chcę zagadać, ale obowiązuje milczenie, pracujemy. „Co tu będzie?”, na tyle mnie tylko stać, zaschnięty język, pył w ustach. „Dobre miejsce”, odpowiada, nadal nie patrzy.
Mija południe, w kącie zgrzewka wody, przerywamy, pijemy. „Tu będą stoły, tam kuchnia”, pokazuje niekonkretnie. „Sporo pracy”, dodaje. Co ja tu robię? Obcy facet, szorujemy podłogę, całe ubranie do prania. Niezręcznie. Chcę się wymówić, że zajęcia, że pilnie muszę. Już mam gotowe zdanie, okrągłe, wygładzone. Spogląda na mnie łagodnie, mięknę.
Około siedemnastej otwierają się drzwi i wchodzi dziewczyna, raczej w moim wieku niż w jego. Uśmiecha się, wyciąga rękę, „Weronika – słyszę – więc przyszedłeś?”. Znajduje kawałek czystej podłogi, kładzie tacę, wyciąga z torby chleb, oliwki, pomidory, ser. Znika w drugim pomieszczeniu, przynosi szklanki i butelkę wina. Zapraszają. Myjemy ręce w wodzie mineralnej, przecieramy twarze. On łamie chleb, ona rozlewa wino. Jemy łapczywie, Weronika mi się przygląda.
Potem, oparci o ścianę, palimy i on opowiada o Isoli. Wyczarowuje słowami i gestami miejsce, którego nie ma, jego klimat, gwar ludzi, zapachy potraw i smaki, a ja wszystko widzę i czuję. Jak daleko jest Witowicz, wykłady, teksty Derridy. Tu jest serce świata, przypadkiem trafiłem w samo centrum zdarzeń! Przypadkiem? Przecież zostałem zaproszony. Słucham, pytam, śmiejemy się, trącamy łokciami. Weronika robi kawę. Dzień się chyli.
Co dalej?
Zostałem.
Miałem inne życie, inne plany i nadzieje. Dał mi nowe, zaprosił do swojego. Dawny świat stracił smak. Zostałem.
Mówiłem mu na „ty”, tak chciał; myślałem o nim: „On”. Nie potrafiłem używać jego imienia. Kiedyś nieśmiało nazwałem go Mistrzem, lecz zganił mnie i zagroził rozstaniem. Jaki był? Wymykał się słowom i ludziom. Zawsze obok, na marginesie świata, ale wszyscy wiedzieli, że właśnie stamtąd, zza horyzontu świeci światło. Są smaki na języku i obrazy w kącikach oczu. Są nastroje, które wracają z wiatrem. Wszystko gaśnie w opowieści, uchodzi.
Pierwsze lato po otwarciu Isoli.
Gorąca noc, klienci wychodzą. Śmiechy, wino, potykanie się, wychwalanie potraw. On siedzi na progu, zmęczony, oparty o framugę, pali. Kolejna grupa, nieme pretensje, cmokania i chrząknięcia, nie reaguje. Nie wiedzą, że to właściciel. Potem wspomnienie z Wyprawy. Toskania, mała wioska w górach, osteria na dziesięć stolików. Jedzenie wybitne, harmonia smaków i tajemnica. Wszystko proste, znane, ale podniesione na wyższy poziom. Goście chwalą kucharza, wznoszą toasty na cześć niewidocznego. Kiedy do nich wychodzi, w poplamionym fartuchu, nie wygląda jak artysta, którego czcili. Niewysoki, brzydki, z siwym, żółtym od tytoniu wąsem. Jak chłop z targu albo mechanik w warsztacie. Zobaczył ich zawód, uśmiechnął się przepraszająco, błysnął złoty ząb, rozmowy ucichły. Wrócił do kuchni, a gdy skończył pracę, wyszedł tylnym wyjściem, wsiadł na skuter i odjechał w noc. „Zazdrościłem mu – powiedział. – Chciałem być jak on: cichy bóg bez kultu”.
Stał się cichym bogiem. A ja zostałem z nim do końca.
Gdybym wiedział, że odejdziesz tak szybko, Syneczku, kochałbym cię inaczej.
Ale co to znaczy inaczej? Lepiej, mocniej, mądrzej? Cierpliwiej? Kiedy się urodziłeś, byłem pewien, że będę cię kochał zawsze i ponad wszystko. I bardzo się starałem, ale potem różne sprawy okazywały się ważniejsze. Tyle razy odchodziłeś, zawiedziony. Tyle razy zbywałem cię, mówiąc „zaraz”, „jutro”, „kiedy indziej”, „pobaw się sam”. Czy patrzyłem ci wtedy w oczy? Czy widziałem w nich twój smutek? A może na to także nie miałem czasu? Wiele rzeczy można było zrobić lepiej, przed wieloma słowami się powstrzymać, opanować wiele gestów. Dlaczego tego nie potrafiłem? Przecież byłeś najważniejszy, Syneczku.
Nie można powiedzieć, że było nam ze sobą źle, prawda? Nigdy cię nie uderzyłem, słuchałem cię i rozmawiałem z tobą, może za mało. Ale pięknych wspomnień nam nie brakuje. Pamiętam, jak spacerujemy przez kwitnące łąki, jest lato, grają koniki polne. W chlebaku mam kanapki i malinowy sok w ciężkiej, szklanej butelce. Idziemy wąską ścieżką, a ja opowiadam ci o zwierzętach, o drzewach, streszczam przygody Tomka Sawyera i historie biblijne. Mówię o Abrahamie, Izaaku, Jakubie i Ezawie. Kiedy teraz wracam do tamtych opowieści, nie mam przed oczami pustyni, na której się wydarzały, ale łąkę i ciebie, idącego kilka kroków przede mną, z pochyloną głową. Widzę, jak przykucasz w swoich sandałach i bierzesz do ręki kamień, patyczek, zaśniedziałą monetę. A ja mówię o misce soczewicy, o walce Jakuba z aniołem, o braciach Józefa. Znałem te historie od zawsze, sądziłem, że potrafię je dobrze opowiedzieć. Nie wiem, czy słuchałeś, czy zajęty byłeś poszukiwaniem skarbów. Tyle ich znosiłeś do domu. Przepalone korki, kapsle, nóż ze zbutwiałą rękojeścią. Brałeś do ręki to czy tamto, pytałeś, czy możesz zabrać, czy mama nie będzie zła, a ja się zgadzałem.
Jak mam cię teraz wspominać? Tym, którzy znali cię krócej, na pewno przychodzi to łatwiej. Mogą szybko sięgnąć pamięcią do pierwszego spotkania. Ja także mogę to zrobić. Pamiętam przecież, jak odbieram was z porodówki, pamiętam blade błękity kocyków, zapach korytarza. I ciebie, kruchego, bezbronnego, opatulonego. Właśnie ten obraz chciałbym mieć przed oczami, kiedy ktoś wypowiada twoje imię. Byłoby znakomicie, gdyby od tej sceny zaczynały się moje wspomnienia.
Ale wraca inny obraz. Od lat próbuję go wymazać, zetrzeć jak więzienny tatuaż, ale to na nic. Nigdy cię o tamten dzień nie pytałem, nie miałem odwagi, w ogóle za mało zadawałem pytań, przechodziłem od razu do odpowiedzi. Miałem się za mądrego ojca, który wie wszystko o swym dziecku. A jeśli już pytałem, to bez sensu. O to, co w szkole, co na podwórku, o jedzenie i o lekcje. To oczywiście były poważne sprawy, z nich tkało się twoje życie, ale pytanie o nie było niepoważne. Bo z góry wiedziałem i oczekiwałem tylko potwierdzenia. To były pytania na odczepnego, podtrzymujące rozmowę, pozorujące kontakt. Nie lubiłeś ich, a ja zżymałem się, że odpowiadasz zdawkowo. A jak miałeś odpowiadać? Relacjonować każdą lekcję i przerwę, powtarzać każde słowa i opisywać każde zachowania kolegów?
Nie chciałem odpowiedzi, wiedziałem, że w szkole jest dobrze, na podwórku dobrze, wszędzie wszystko dobrze. „W szkole jak w szkole”, mówiłeś, a ja brałem to za bezczelność. Ale przecież tak samo odpowiadałem swojemu ojcu. To znaczy, odpowiadałbym, gdyby pytał. Nie robił tego, czekał, aż wrócę do domu, i mówił: „Jesteś? Trzeba przynieść drewna”. I tyle. Więc żeby nie być jak ojciec, pytałem, i byłem taki sam. Niezainteresowany.
Mówiliśmy w różnych językach, jakbyśmy stali po dwóch stronach przepaści. Ja coś krzyczałem, a ty mówiłeś, że nie słyszysz. Dziecko uczy się twojej mowy, pokonuje kolejne trudności, mijają lata i nagle uświadamiasz sobie, że mowa, którą się posługuje, wcale nie jest twoja. Dziecko używa tych samych słów, potrafi budować zdania, ale mówi już swoim językiem, którego nie rozumiesz i którego nigdy się nie nauczysz. O czym myślałeś, kiedy pytałem o szkołę? Jakie pytanie słyszałeś, mój Syneczku? Nie wiedziałem, że używam obcej mowy, ale czy chciałbym nauczyć się twojej, gdybym wiedział? Czy nie wystarczyłby mi gniew, że nie chcesz mówić w tej, której cię nauczyłem?
I zobacz, mój Gałganku, co się porobiło: teraz mam tylko pytania. Żadnych odpowiedzi, ani twoich, ani moich.
Pamiętasz tę czerwoną resorówkę? To był piękny samochodzik, twój ulubiony. Matchbox, ford cortina, metalik, otwierane przednie drzwi. Kiedy przychodziłem nocami, by cię przykryć, brałem autko do ręki i cieszyłem się, że je masz. W tamtych czasach to było naprawdę coś. Ile ja się nachodziłem, żeby je dostać!
Czasem się łudzę, że nie pamiętasz tego forda ani tego, co się z nim stało. Że wszystko pochłonęła niepamięć i mogę spać spokojnie. Ale wiem, że nie powinienem na to liczyć, widziałem to w twoim spojrzeniu, Gałganku, wielokrotnie widziałem. Uciekałem przed tym spojrzeniem, chowałem się za mamę, szedłem do drugiego pokoju. Paliło mnie, przewiercało na wskroś, choć był w nim tylko pozbawiony gniewu smutek. Wolałbym gniew! Gniew mija, po każdej burzy w końcu wychodzi słońce. A u ciebie był tylko ten smutek, żal, którego nic nie uleczy.
Gdzieś mam jeszcze tamten list do Mikołaja; pisałeś do niego co roku i zostawiałeś przesyłkę na parapecie, przyciśniętą kamieniem, żeby jej nie zwiał wiatr. A kiedy zasypiałeś, czytałem twoje prośby. List był krótki, chciałeś czerwoną resorówkę, „sam wybierz, Mikołaju”. Marzyłeś o niej od dawna, koledzy wokoło już mieli, a ty nie. „Fajne takie resorówki – mówiłeś – pewnie drogie bardzo”. „Bardzo drogie, Syneczku”, odpowiadałem i pytałem o oceny w szkole.
Resorówki były w Peweksie, za dolary, a myśmy nie mieli dolarów. Wiesz, że nie miałem pojęcia, jak je zdobyć? Widziałem w mieście koników, stali w bramach, w tych swoich skórzanych kurtkach, łatwo było ich poznać. Ale nie miałem odwagi. Wydawało mi się, że zaraz zza rogu wypadnie milicja, by mnie aresztować za nielegalny handel dewizami. Na czarnym rynku, tak się mówiło, a ja zawsze widziałem nasz krakowski rynek pełen węgla, czarny i ponury. I pomiędzy hałdami jakiegoś miału chodzili konie z rękami w kieszeniach, na czarnym rynku. Kilka razy po pracy poszedłem pod Cracovię, bo tam zawsze stali. Jeden nawet zapytał, „kupić?, sprzedać?”, ale wymamrotałem coś i odszedłem. Zobaczyłem naszego sąsiada, też handlował, pamiętasz go może, potem jeździł na taksówce. Udałem, że go nie widzę, i odszedłem.
Mogli mnie aresztować za ulotki, za bibułę, tego się nie bałem. Ale za dolary? To nie była słuszna sprawa, to było jakieś brudne, odrażające. Hotelowe bary z ich przaśną elegancją, wszyscy ci podejrzani ludzie, którzy wydawali pieniądze na drogi alkohol i szemrane rozrywki. Żyłem tak, jakby tego świata nie było. Nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Mógłbym trzymać w piwnicy powielacz, ale kupować na czarnym rynku dolary?
Czasu zostało niewiele. Zaczynałem się oswajać z myślą, że dostaniesz coś innego i będę musiał przeboleć twój zawód, choć zawsze byłeś taktowny i grzeczny. Przychodziłeś rano z prezentem, pokazywałeś nam go i mówiłeś, że bardzo się cieszysz. Choć wiem, że nie zawsze się cieszyłeś. Z nart tak, ale ten pluszowy koziołek nigdy ci się nie podobał. Nawet kupiłem coś w zastępstwie, już nie pamiętam, może bierki? I wtedy spotkałem w windzie tamtego sąsiada. „Pewnie na prezent dla chłopaka”, powiedział i wyjął kilka dolarów. „Taki kraj, takie życie, nie trzeba się wstydzić”. Zapłaciłem i podziękowałem, a on poklepał mnie po plecach. „Dla dzieci warto”, rzucił, wysiadając. To było kilka sekund, szybka wymiana, chyba nie patrzyliśmy sobie w oczy. Potem uśmiechałem się do niego, jak on się nazywał? Bartnik? Barcik? Ty byś pamiętał, chyba grałeś z jego synami w kolarzy. Przez kilka miesięcy kłaniałem mu się z wdzięcznością, może nazbyt wylewnie. Odkłaniał się, ale nie zagadywał, był dyskretny. Chyba porządny człowiek.
Tego samego dnia poszedłem do peweksu na Czarnowiejskiej. Najbardziej czerwony był ford cortina, czułem, że wybierając go, spełniam twoje marzenie, i chyba je spełniłem. To była twoja ulubiona zabawka. Kładłeś ją sobie wieczorem koło poduszki i tak zasypiałeś. Kiedy jechaliśmy na wakacje, to z ciężkim sercem zostawiałeś ją w domu, żeby nie zgubić i nie zniszczyć, a po powrocie pędziłeś do swego pokoju, by sprawdzić, czy tam jest. Podczas kolacji autko stało już na stole, a ty ciągle na nie zerkałeś. Nie powinienem pytać, czy je pamiętasz, to głupie.
No i nadszedł tamten dzień. Wiesz, że nie pamiętam, o co poszło? Wiele razy próbowałem sobie przypomnieć, ale na próżno. Pewnie cię o coś prosiłem, a ty uparłeś się, że tego nie zrobisz. Gniew nas nakręcił, żaden nie chciał odpuścić. „Zrobisz?” „Nie zrobię”. „Mówię ci, że zrobisz!” „Nie”. „Masz to natychmiast zrobić!” Ale co to było? Ty byś pamiętał. Sprzątanie? Wyniesienie śmieci? Odrobienie lekcji? A może chciałem, żebyś spakował tornister przed snem? Zawsze o to walczyliśmy, a ty i tak pakowałeś go rano. Po co myśmy walczyli o takie rzeczy? Po co były wszystkie te wojny? Naprawdę wierzyłem, że pakując się wieczorem, będziesz lepszym człowiekiem? Bałem się, że kiedy odpuszczę, to się stoczysz? Kiedy jesteś ojcem, wydaje ci się, że musisz walczyć, że na tym polega wychowanie i troska. Wymagać, naciskać, nie odpuszczać. Ojciec chce, żeby syn był silny, miał charakter, kręgosłup. I co robi? Łamie wszystkie próby oporu, domaga się posłuszeństwa. A przecież ja sam nie znosiłem dyscypliny.
Tamten wieczór wraca do mnie i zawsze wtedy czuję się taki mały, taki nędzny. Nigdy nie miałem odwagi cię przeprosić, a chciałem setki razy, uwierz mi, Gałganku. Te wszystkie bezsenne noce, gdy o tym myślę! Kulę się wtedy pod kołdrą, chcę zniknąć. Gdybym mógł mieć jedno jedyne życzenie, to chciałbym wymazać tamten wieczór z naszej pamięci. Obudzić się któregoś ranka i nie pamiętać. I żebyś ty nie pamiętał.
Krzyczałem i machałem rękami, a ty, ze spuszczoną głową, powtarzałeś z uporem „nie”. W końcu postanowiłem się opanować. Wziąłem głęboki oddech i najspokojniej, jak tylko potrafiłem, spytałem, którą ze swoich zabawek lubisz najbardziej. Powiedziałeś, że forda cortinę. Poprosiłem, byś mi go podał. Chwilę obracałem resorówkę w rękach, komplementowałem ją, doceniałem twój wybór. A potem zacisnąłem w dłoni i wyszedłem do przedpokoju. Po chwili wróciłem z młotkiem i zacząłem walić nim w autko. Resorówka podskakiwała na wykładzinie, wymykała się, ale byłem uparty. Pękły plastikowe szybki, odpadły kółka i otwierane przednie drzwi, a ja, klęcząc na podłodze, dalej waliłem nieprzytomnie w to blaszane autko; odpryskiwał lakier, pękały elementy karoserii, odpadło podwozie.
Stałeś przerażony dwa kroki ode mnie i wołałeś ze łzami w oczach: „Tatusiu, proszę cię, nie! Tatusiu, bardzo cię proszę!”. A ja uderzałem tępo w czerwonego forda cortinę i cedziłem: „Nie możesz zrobić tego, co ci każę? Nie możesz choć raz tego zrobić? No to zobacz, jak to się kończy. Twoja ulubiona zabawka, naprawdę było warto?”.
Zanosiłeś się od płaczu, byłeś przerażony. „Tatusiu, tak bardzo cię proszę, tatusiu kochany, przestań”. Chyba raz nawet próbowałeś mnie powstrzymać, ale cię odepchnąłem. Nie jestem pewien. Pamiętam tylko zmiażdżone autko i to, jak się nad nim pastwię.
Potem wyszedłem bez słowa i zamknąłem się w łazience. Słyszałem twój lament i sam zacząłem płakać. Dotarło do mnie, co zrobiłem i że już tego nie cofnę. Zrozumiałem, że wszystko stracone. Zwinąłem się na podłodze w kłębek i tak dotrwałem do rana.
Tamtego wieczoru zacząłem cię tracić, kropla po kropli. Zobaczyłeś we mnie obcego człowieka, a ja zobaczyłem w twoich oczach strach. Bałeś się mnie i miałeś rację. Przecież zabiłem to, co miałem najcenniejszego. I nawet nie pamiętam, o co poszło.
Ale w twoich oczach było coś jeszcze. Zaskoczenie i jakiś niewysłowiony smutek. Rozczarowanie? Nie potrafię znaleźć lepszych słów, a one tak często nas zawodzą. Jednak pamiętam dobrze twoją twarz i ten zapłakany krzyk: „Tatusiu, proszę, nie!”. Tak, to był krzyk rozczarowania. Rozczarowałem cię do siebie, rozczarowałem siebie, jakbym zdjął czar, który przemienił mnie na kilka lat w ojca. Jak w bajkach, kiedy piękna dziewczyna zmienia się w staruchę, ja nagle przestałem być twoim rodzicem. I stałem się już na zawsze niezdolny do tego, by nim być. Atrapa ojca, przepraszam cię, Gałganku, tak bardzo cię przepraszam.
Następnego dnia zapukałem do sąsiada konika, poszedłem do niego sam, jak alkoholik na melinę. Przyjął mnie w przedpokoju, z boku wisiały płaszcze, mokre od deszczu, pachniało wełną. W głębi mieszkania bawili się jego synowie, ktoś mówił w telewizorze, w kuchni stukały garnki i łyżki. Nie wpuścił mnie głębiej, własnym ciałem zasłonił swój dom, jakby się bał, że go zabrudzę. Przyniósł zwitek dolarów, odliczył, wziął należność i się pożegnał. Tym razem nie było w nim zrozumienia. A może mi się wydawało? Wyrzuty sumienia kazały mi widzieć świat inaczej w ten listopadowy dzień? Bo dla mnie to był listopad, najbardziej ponury z miesięcy, nagie gałęzie, kałuże i wichry między blokami. Nawet jeśli kalendarz mówił co innego.
Odkupiłem resorówkę, ale nie odkupiłem winy. Nocą zakradłem się do twego pokoju jak złodziej i położyłem kolorowe pudełko obok poduszki. Rano nawet się na ten temat nie zająknąłeś i wiem, że nowy samochodzik nie był już twoją ulubioną zabawką. Nie kładłeś go na biurku przy odrabianiu lekcji, nie zasypiałeś z nim. Był taki sam jak poprzedni, ale przecież nie ten sam.
Po latach znalazłem w twoich rzeczach puszkę po chińskiej herbacie. Zawsze trzymałeś ją na biurku, teraz leżała między rysunkami i zeszytami z podstawówki. W środku coś grzechotało, otwarłem. Zebrałeś tam wszystkie części rozbitego forda cortiny, jak szczątki ciała po katastrofie. To była twoja ulubiona zabawka, zmiażdżona i popękana. Wcześniej nigdy o nią nie pytałem, nie rozmawialiśmy o tamtym wieczorze, w ogóle rozmawialiśmy coraz mniej, ale to jasne, że nowe autko nie mogło zastąpić starego. To prawdziwe i jedyne było tutaj. Często do niego zaglądałeś? Próbowałeś je poskładać? Wracałeś do niego wspomnieniami? Czy po prostu zamknąłeś je w metalowej puszce? Nigdy się tego nie dowiem.
Chciałbym, Syneczku, pamiętać coś innego: te wszystkie obrazy, którymi wypełnione jest szczęśliwe dzieciństwo i szczęśliwe rodzicielstwo. Biegniesz przez jesienny park, wokół kasztany i rude liście, a ty padasz mi w objęcia. Wspinamy się na Trzy Korony, oddychasz ciężko z wysiłku, a potem, już na szczycie, patrzysz na mnie dumny, bo sobie poradziłeś. Takich obrazów jest wiele, one wracają. Ale najczęściej wraca inny: twoja przestraszona twarz i złamany płaczem głos, „tatusiu, proszę cię, nie!”.
Za każdym razem pęka mi serce.
Nasze pierwsze spotkanie nie było naszym pierwszym. A precyzyjnie rzecz ujmując: za pierwszym razem nie spotkaliśmy się, a kiedy już się spotkaliśmy, nie był to nasz pierwszy raz.
Połowa lat dziewięćdziesiątych, ja w klasie maturalnej i zakochany w Magdzie, a ponieważ ona kocha filozofię, kocham też filozofię. Z miłości do filozofii chodzę na kółko, które prowadzi nasz polonista, pan Dobrowolski, człowiek zacny i jaśniejący na krzeszowickim firmamencie. Nie tylko nas uczy, lecz odgrywa w życiu Magdy, a zatem również i w moim, jeszcze inną, doniosłą rolę; nie o tym jednak jest ta opowieść. Pan Dobrowolski pięknie opowiada o Platonie, pięknie wygląda Magda w wieczornych cieniach, potem odprowadzam ją do domu, na Ogrodową. Z liceum na Ogrodową jest blisko, zdecydowanie za blisko, dlatego nadkładamy drogi. I rozmawiamy o filozofii. Ów intelektualny rytuał kładzie pod nasz związek trwały fundament, który tymczasem musi nam wystarczyć za całą budowlę.
Krzeszowice są miasteczkiem dumnym ze swej historii, jak wszystkie miasteczka, których historię da się opowiedzieć podczas jednej pogadanki. Zaletą Krzeszowic był kiedyś park przy pałacu Potockich, a teraz jest nią bliskość Krakowa. Tę bliskość wyzyskiwał z miłością pan Dobrowolski. „Trzeba trzymać rękę na pulsie kultury”, powiadał. Nie przepuścił żadnej premierze w Teatrze Starym, regularnie jeździł na odczyty organizowane przez Polskie Towarzystwo Filozoficzne. Starał się bywać na wernisażach i premierach ważnych książek krakowskich oficyn. Mówił o tym z taką samą dumą, jak o codziennej gimnastyce, podczas której poddawał swoje sześćdziesięcioletnie ciało morderczej serii pompek, przysiadów, brzuszków i pajacyków. Starał się być chodzącą reklamą zdrowego stylu życia i ambasadorem tężyzny kulturalnej. Verba docent, exempla trahunt, powtarzał i organizował wyjazdy do teatrów, filharmonii i muzeów. W Krakowie stawał się przewodnikiem, bywalcem i znawcą, prowadził naszą grupkę niczym pan Kleks, którego zresztą nieco przypominał.
Wśród tej adresowanej do licealistów szerokiej oferty turystyki kulturalnej bywały też propozycje składane szeptem, wybranym, a mianowicie uczniom z kółka filozoficznego, czyli Magdzie i mnie. Konfidencjonalny ton sugerował, że to wydarzenia szczególne, elitarne, crème de la crème, najwyższa emanacja krakowskiego życia, najznakomitszy wykwit miasta królów i poetów. W takiej szeptanej atmosferze pan Dobrowolski zabrał nas swoim starym polonezem na wykład profesora Pawła Czaskiego, swojego mistrza, o którym wspominał częściej niż o Platonie. Lekko wtedy skłaniał głowę i wymawiał słowo „profesor” tak, jakby było pisane wielką literą. Pan Dobrowolski ukończył wprawdzie polonistykę, ale w połowie studiów podjął również drugi kierunek, właśnie filozofię, jego miłość największą. I byłby został profesjonalnym miłośnikiem mądrości, gdyby nie meandry dawnego ustroju i tak zwany nakaz pracy dla każdego, kto miał kompetencje nauczycielskie. Tak los rzucił go do Krzeszowic, a on się nie skarżył, tylko starał się dzielić światłem, które opromieniało go w czasie krakowskich studiów, stając się dla licealistów i miejskiej społeczności drogowskazem zwróconym w stronę kulturalnej stolicy Polski.
Nie mogliśmy odrzucić tej szczodrej propozycji, wszak zapraszał nas na wykład najwybitniejszego żyjącego polskiego filozofa, jak mówił, między wierszami dając do zrozumienia, że wśród zmarłych nie ma wielu większych. Była zima, Planty wyglądały jak na pastelach Wyspiańskiego. Czaski jak w laudacjach pana Dobrowolskiego. Tweedowa marynarka, wełniany krawat, sztruksowe spodnie, staroświecka, już wtedy śmieszna elegancja. Siedliśmy w auli Collegium Witkowskiego, nisko, by być jak najbliżej. Pan Dobrowolski z początku szeptał nam do ucha niezbędne, jego zdaniem, wyjaśnienia i glosy, ale na szczęście szybko zasłuchał się i zamilkł. Na katedrze dyktafony i większe magnetofony kasetowe, ciężko pracujące, by utrwalić lotne słowa profesora, za nami pełna sala. Czaski wzdłuż tablicy, chodzi, gestykuluje, uśmiecha się, uwodzi. Spacer z Gadamerem po Florencji, kolacja u Ricoeurów, anegdota za anegdotą.
Wreszcie mityguje się, przecież miała być filozofia, śmiech rozpromienionego audytorium, sięga do książki, otwiera na założonym cytacie i już ma zacząć, kiedy pada pytanie: „Dlaczego pan był w partii?”. Nagle cisza, nikt nawet nie kaszlnie. „Ta aula nie zna takiej ciszy”, sufluje pan Dobrowolski, nagle spocony. Wszyscy odwracają się za głosem, wysoko, w górnych rzędach stoi chłopak, zielona wojskowa kurtka, długie włosy. Stoi i wytrzymuje spojrzenie Czaskiego. Ten powoli sięga do kieszeni marynarki po paczkę papierosów, wyjmuje jednego, zapala, zaciąga się i wydmuchuje dym, dym się rozwiewa. Patrzy na chłopaka bez gniewu. Z początku się uśmiecha, jakby chciał rozbroić pytanie żartem, dać rozbawionej sali powód do śmiechu, rzucić pytającego lwom i za tym śmiechem się ukryć. Ale poważnieje, ciągle patrzy na chłopaka i odpowiada: „A dlaczego pan nie był?”. W spojrzeniu mieszanina smutku i tkliwości, dziwne połączenie. Chłopak wie, że odpowiedź nie jest szyderstwem ani unikiem. Nie wiemy, czy się śmiać, pan Dobrowolski mówi, że nie, więc się nie śmiejemy. Akolici rechoczą i biją brawo, lecz szybko cichną. Czaski wraca do wykładu.
Kiedy wracamy polonezem, w którym wysiadło ogrzewanie, widzę twarze Czaskiego i tamtego chłopaka. Obok zimna dłoń Magdy, a z przodu narzekania pana Dobrowolskiego: „Tak powiedzieć profesorowi Czaskiemu! Tak się zachować! Taki despekt!”.
W październiku zaczęliśmy z Magdą studia i na zajęciach wpadłem na tamtego chłopaka. Przedstawiłem się i tak poznałem Bena. Jednak Beno twierdził, że to nie on zadał pytanie Czaskiemu. „W zimie chorowałem, nie było mnie tam”, wyjaśnił. Na tym kłamstwie zbudowaliśmy naszą przyjaźń.
Z początku jednak Beno nie garnął się do zadzierzgiwania więzów. Obydwaj staraliśmy się zbliżyć do Czaskiego, ale obraliśmy zupełnie odmienne strategie. Ja zacząłem od marynarek i krawatów. Zwracałem się też do studiujących oficjalnym zwrotem „panie kolego”. Wszystkich to śmieszyło, co tylko utwierdziło mnie w poczuciu wyższości, choć powinno raczej dać do myślenia. Zacząłem nawet palić, wybierając jednak bardzo niefortunny moment, gdyż niedługo potem Czaski zerwał z nałogiem i musiałem kryć przed nim moją słabość.
Spacerując Plantami, wyobrażałem sobie, jak w przyszłości, całkiem nieodległej, studenci na mój widok będą zniżać głos i mówić z szacunkiem: „To profesor Witowicz”. Właśnie tak reagowaliśmy na przypadkowe spotkania z Czaskim (oczywiście mówiliśmy „to profesor Czaski”). Kiedy jednak codzienne prasowanie koszul i poranne wiązanie krawata nie przybliżyło mnie ani na krok do mistrza, postanowiłem zacząć krążyć w jego rewirach. Wysiadywałem na uniwersyteckich korytarzach, na ławkach albo w okiennych wnękach, oddając się lekturze kolejnych książek Czaskiego. Intensyfikowałem tę aktywność w godzinach, w których Czaski chodził na obiad, radę wydziału albo konsultacje. Zależało mi, by mimochodem rzucić mu się w oczy i by rozpoznał książkę, którą miałem w ręku. Chciałem, by połączył te elementy w swoim lotnym umyśle w jedną, bliską jego sercu konstelację. Posunąłem się nawet do zaplanowania sceny przypadkowego potknięcia na schodach, w wyniku którego zaczytana monografia Czaskiego wypadnie mi z rąk i potoczy się pod jego stopy. Przećwiczywszy kilkakrotnie choreografię, zaczaiłem się pod dziekanatem i czekałem. Wreszcie pojawił się, a ja, może nieco zbyt dramatycznie, padłem na posadzkę. „Proszę uważać, zęby pan sobie wybije!”, powiedział, zatroskany.
Beno, jak wspomniałem, wybrał inną strategię. Jak zwykle raczej schodził wszystkim z oczu, niż się narzucał. Zaraz po wykładach znikał, siadywał gdzieś w ciemnym kącie z książką albo szedł do czytelni czy biblioteki. Jego strój także pozostał niezmieniony. Jednak pewnego dnia podszedł do mnie i zagadnął, dając do zrozumienia, że przejrzał moje najskrytsze intencje: „Chcesz poznać Czaskiego? Potrzebuję kogoś, z kim pójdę do niego na konsultacje”.
Konsultacje! Studiowaliśmy wprawdzie dopiero kilka miesięcy, ale dobrze wiedzieliśmy, że na konsultacje się nie chadza. Konsultacje wykładowców to jedna z najbardziej zrytualizowanych i tajemniczych praktyk uniwersytetu. Oficjalnie to czas, kiedy prowadzący zajęcia, zobligowani regulaminem, oddają się do dyspozycji studentów, raz w tygodniu w wyznaczonych godzinach czekając na pytania oraz prośby o wyjaśnienie trudniejszych kwestii. W rzeczywistości jednak pod żadnym pozorem nie należy wtedy profesorów i doktorów niepokoić, gdyż można zostać zapamiętanym w ten najszkodliwszy z możliwych sposobów. Nic bardziej ponurego nie może się bowiem przytrafić studentowi, niż zostać uznanym za nadgorliwca lub, co nawet gorsze, za osobę niezbyt lotną, gdyż tylko taka potrzebuje ponownego wytłumaczenia spraw tak znakomicie wyłożonych już podczas zajęć. Pojawienie się na konsultacjach to zarazem podważenie kompetencji dydaktycznych wykładowcy i wotum nieufności wobec rzucanych przez niego na zajęciach myśli: „Proszę mi wierzyć, późny Heidegger jest dużo prostszy, niż się wydaje, a czytanie go w oryginale nie rodzi żadnych trudności”.
Kiedy więc wspominaliśmy w obecności starszych roczników, że zamierzamy odwiedzić Czaskiego podczas jego dyżuru, spoglądano na nas z wyższością i pogardą. Odprowadzano nas wzrokiem jak desperatów i niefrasobliwców, którzy postanowili wyruszyć do jaskini smoka, zwiedzeni mirażem połowy królestwa i ręki królewny. Dotarło to do nas zbyt późno, byśmy mogli wycofać się z godnością. Uzbrojeni w błyskotliwe pytania i cytaty z dzieł profesora, ruszyliśmy w stronę jego gabinetu, gdzie za ciemnymi drzwiami zasiadał przy wielkim biurku, przy którym pracowały przed nim pokolenia wielkich profesorów. Za plecami słyszeliśmy śmiechy, lecz kiedy naciskałem klamkę, zapadła cisza. Wkroczyliśmy do zacienionego pomieszczenia pełnego paproci i palm; siedzący na jego końcu Czaski wolno podniósł oczy znad lektury i spojrzał na nas z zadziwieniem biologa napotykającego na badanym terenie egzemplarze gatunku, który wedle wszelkiej dostępnej wiedzy nie miał prawa się w tym miejscu pojawić. Chrząknął, jakby zakłopotany, i zagaił: „Zapewne panowie mają masę odpowiedzi. Proszę usiąść, może uda nam się je wspólnie przekształcić w pytania”.
Czaski uczył myślenia. I nie chodzi tu o logiczną poprawność wywodu czy sztukę argumentacji. (To są kompetencje nad wyraz proste, a jednak, co zdumiewające, nader rzadkie. Wszystko sprowadza się w nich do porzucenia mocnego i powszechnego przekonania, że się ma – i powinno mieć – rację). Czaskiego interesowało myślenie jako żywioł, który potrafi uczestniczyć w tajemnicy życia; myślenie gotowe kwestionować samo siebie i nieznające odpowiedzi na pytanie, czym w swojej istocie jest. Wytrącał nas z dobrego samopoczucia, wzbudzał niepokój. Obserwowałem, jak się zmienia zależnie od okoliczności. Na wykładzie błyszczał, uwodził, wszyscy go kochali. Wywód szedł mu gładko, nie robił błędów, zawsze precyzyjny. Znakomicie czuł salę, potrafił docisnąć analizę lub zwolnić, dając oddech. Uwielbiali go. Nienagannie ubrany, z dystynkcją, wspaniałomyślny. Nie pamiętam, żeby kogokolwiek poniżył lub zabawił się czyimś kosztem. Każdy miał wrażenie, że Czaski mówi tylko do niego, że ta wielka sala i tłum ludzi to jedynie tło ich intymnej rozmowy.
Na seminariach jakby schodziło z niego powietrze. Zmieniał mu się głos, był mniej dźwięczny, zdania stawały się bardziej rozlazłe, pełne dygresji, zdarzało mu się gubić wątek. Niekiedy bywał po prostu nudny, zwłaszcza kiedy coś tłumaczył. Na wykładach był mistrzem dowcipu, tutaj nie żartował nigdy. Ale to właśnie seminaria były szkołą prawdziwego myślenia. Czuliśmy, że towarzyszymy mu w dochodzeniu do czegoś naprawdę ważnego, że w każdej chwili nasze błądzące myśli ocierają się o rzeczy wielkie. Przy seminariach wykłady były jak spektakl! Zagadnięty o to, Czaski przyznał nam rację. „Wykład jest formą performatywną – mówił. – Na seminariach dążymy do tego, by nie przedstawiać, tylko myśleć”.
Beno wyglądał jak młody Czaski. Nie było między nimi żadnego fizycznego podobieństwa, ale tak właśnie wyobrażałem sobie Czaskiego jako studenta. Myśliciel w powijakach, ktoś, kto dopiero uczy się chodzić i mówić. Myślę, że Czaski dostrzegł to samo.
Jestem pełnoletnia i głodna cudzych słów. Cudze słowa nazywają mój świat, wciskają się w jego zakamarki. Dlaczego ich potrzebuję? Dlaczego nie ufam swojemu językowi? Towarzyszy mi, odkąd pamiętam. Nazywa moje lęki i pasje. Nieudolnie dopasowuje się do doświadczeń, a wypowiadając je, sprawia, że zyskują sens. Już nie ulecą jak chwile, tylko zostaną w mowie. Ale zaczynam się wstydzić swoich słów, słyszę, że inni mają lepsze. Mówiłam jak dziecko i jąkałam się w rozmowach z tymi, którzy żonglują cudzymi słowami. Dlatego sięgam po nowe słowniki, każdy porządkuje świat po swojemu. Zaczynam się uczyć tych obcych języków. Wsłuchuję się w ich pieśni.
Jestem pełnoletnia i jadę z małego do dużego. W małym wszystko jest małe, w dużym wszystko duże. Małe jest blisko dużego. Wystarczy zrobić krok. Nie wszyscy wiedzą, że jestem pełnoletnia, ale mam duże to, co miałam małe, i wszyscy od razu to widzą. Mam pełne lata i pełne piersi. Mam głowę pełną słów, ale słów nie widać.
Jestem pełnoletnia i jadę z ojcem do dużego miasta, gdzie poznam ciebie. Obok mnie na tylnym siedzeniu chłopak mego dotychczasowego życia. Jesteśmy wstępnie obwąchani nieśmiałymi wyznaniami. Wymieniamy cudze słowa, a z własnych wydzielin ślinę. Dziś to śmieszy, ale na progu pełnoletniości ślina znaczy wiele.
Jestem pełnoletnia, a ojciec wiezie mnie i Szymona na wykład starego mędrca. W moim domu obok krzyża wisi jego ikona. Stary mędrzec i mój ojciec stoją na jakimś moście. Starego mędrca można poznać, choć na ikonie nie jest stary. Mój ojciec jest nie do poznania i mógłby to być każdy. Zdjęcie mogłoby mieć tytuł Znany mistrz i nieznany uczeń. Nigdy mu tego nie powiem, ale on wie. „Zdjęcie jest poruszone”, mówi przepraszająco i poprawia ramkę na ścianie, jakby od tego kadr miał znieruchomieć. Zdjęcie jest poruszone i ojciec jest poruszony, gdy o nim mówi. Porusza go poruszenie i niewyraźność młodej twarzy, czy raczej wspomnienie tamtego spotkania, zaszczytu obcowania ze starcem? Wieczorami, kiedy dom usypia, ojciec siada przy kuchennym stole i wpatruje się w poruszony obraz. Uśmiecha się do myśli, które nigdy nie przyszły mu do głowy.
Jestem pełnoletnia i ojciec wiezie nas do Krakowa, byśmy też mogli obcować ze starcem. Od czasu ikony starzec się postarzał i dorósł do swej roli. Wiemy, że mamy się zachwycić i doznać olśnienia, że czekają nas prześwity i przecinki. Tak mówi ojciec i jest poruszony. Kraków wygląda szaro, ale przy starcu wszystko jest szare. Mimo to ojciec widzi w alejce na Plantach kadr z Wyspiańskiego. Nie ma Wawelu, chochołów, śniegu, to nie ta alejka. Ale może w Krakowie nie ma takiego wymogu. Tu alejka zawsze będzie stuletnim pastelem, idziemy przez muzeum. Nie wiemy jeszcze, że w Krakowie trzeba być starym. Pada.
Jestem pełna cudzych słów i lubię, jak mnie wypełniają. Bez nich czuję się pusta, własnych mam coraz mniej. Czytam więcej, niż mogę zrozumieć, choć potrafię zrozumieć wiele. Sądzę, że dorosłość polega na wypełnianiu, i bardzo chcę być dorosła. Czytam dobre słowa z nadzieją, że znajdę w nich klucz do siebie. Mam tych słów już wiele, obracam je potem w myślach. Ale na klucz nie natrafiłam. Było kilka obiecujących, zwłaszcza greckich, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. I dalej jestem zamknięta.
Jestem pełna dobrych chęci, kiedy starzec zaczyna. Prawda ma zapach kredy i dymu z papierosów. Pachnie też mokrą wełną i parującym potem. Siedzę na wykładzie starca, za mną ojciec, pod ręką Szymon. Starzec uwodzi umysły i ciała, ma pełno lat i pełną ludzi salę. Jego słowa zapełniają. Niewiele zostawia oddechu, karmi nas pełnymi łyżkami. Wszystko za nas przemyślał, w każdym zdaniu są jego enzymy. Miło z jego strony. Dziękuję.
Starzec mówi, a ja zastanawiam się, jak sala wykładowa wygląda bez ludzi. Czy mówił kiedyś do pustej sali? Czy był sam na sam z echem własnego głosu? Podglądam go przy mówieniu, mówiący są tacy bezbronni. Wydaje mi się, że starzec nie zna takiej pustki. Dlatego ogałacam salę, wyobrażam sobie, jak traci pewność siebie, gdy słuchacze znikają. Nikt nie potakuje, nikt śmiechem nie odbija żartów. Pusta sala pełna słów starca, których nikt nie słucha. Nikt z nim nie obcuje, on sam jest sobie obcy. A potem pojawia się we mnie inny obraz. Sala dalej pusta, lecz starzec, niezrażony, mówi dalej, ławki odbijają słowa, a on wypełnia salę i wypełnia. Pod koniec wykładu mam pewność, że pustka sali go nie dotyka. I zazdroszczę mu słów, które pozwalają znieść taką pustkę.
Jestem pełnoletnia i zaczynam rozumieć, dlaczego mój ojciec go kocha. To dzieje się między słowami, znika podział na cudze i własne. Starzec ma delikatne dłonie, białe od kredy opuszki palców. Kiedy tłumaczy coś szczególnie ważnego, ścisza głos do szeptu, trzyma dłonie tak, jakby próbował uchwycić coś od dołu, i pociera o siebie opuszkami. Ten gest ściąga uwagę, wszyscy pochylają się nad nim. Milknie. Misterium ciszy. Odwracam się i podpatruję spojrzenie ojca. Rozumiem już, dlaczego został apostołem starca. Od lat głosi jego chwałę w małym mieście, w którym starzec nigdy nie był. W spojrzeniu ojca jest coś jeszcze. Dopiero uczę się czytać te przebłyski. Nie mam pewności, lecz nie zapytam. Ojciec byłby poruszony. I tak się nigdy nie przyzna.
Sala jest pełna i obserwuję słuchaczy. Wtedy zauważam ciebie. Jesteś jedyny, którego słowa starca nie uwodzą. Słuchasz uważnie, ale jesteś pełen innych słów. Nie siedzisz, stoisz. Kiwasz się pod ścianą, przez chwilę poświęcasz uwagę mosiężnej klamce okna, bawisz się nią, otwierasz okno, zamykasz, w końcu wąchasz palce i chowasz dłoń do kieszeni. Potem ruszasz tyłem po schodach dużej auli. Co kilka słów starca jeden krok w górę, ostrożnie. Nie tracisz go z oczu, ale czy masz go w uszach? Masz, wiem to na pewno. On cię nie uwodzi, bo myślisz razem z nim. Oddajesz mu więcej niż ci wszyscy, którzy spijają. Choć starca cieszy spijanie.
Sala jest pełna uznania dla słów starca. Dlatego on cię nie widzi, nie widzą cię upojeni słuchacze. Kiedy dojdziesz na szczyt audytorium, przystaniesz, chwilę pospacerujesz za plecami studentów i zejdziesz. Zszedłeś i siadasz pod kaloryferem. Czuję, jak żeberka wbijają ci się w plecy. Gorąco. Jednym uchem słucham słów starca, kątem oka zerkam na ciebie. Czuję, że puściłam go mimo uszu, być może przegapiłam prześwit. On cię nie widzi, nikt cię nie widzi. Tylko ja.
Jestem pełnoletnia, a ty na mnie patrzysz. Nie ma już starca, obcuje z innymi, patrzymy na siebie i nie ma nic wokoło. Pełna sala jest pusta. Wytrzymujemy nasze spojrzenia. Jest w tobie bezczelność, patrzysz na moją twarz, ramiona, piersi. Nie chowam się i wodzę wzrokiem po tobie. Wiem, że się zapamiętamy, zapamiętamy się na dobre.
Ktoś pełnym głosem przerywa naszą wymianę spojrzeń. Młody człowiek z górnych rzędów pyta starca o komunistyczną przeszłość. Zrywamy nasze pierwsze spotkanie i słuchamy pytania. Jest niepodobny do ciebie. Czekał od początku zajęć ze swoim pytaniem. Nie słuchał, nosił je w sobie jak zamachowiec pistolet. Co chwila sprawdzał, czy nabity, czy dobrze leży w dłoni. Powtarzał bezgłośnie, szlifował. Nieważne, co starzec mówił, tamten chłopak chciał go tylko dorwać. Nagle zajaśnieć w tłumie, oddać strzał i dać się aresztować. Co mu odpowiedział starzec? Chłopak się kuli, sala się śmieje. Nie słucham, szukam twego spojrzenia. Nie znajdziemy się tamtego wieczoru, ale będziemy się szukać. Wiem, że będę cię szukać. Tamtego młodego człowieka z pytaniem jak kula zamachowca nigdy już nie zobaczę.
Jestem pełnoletnia i bogatsza o kilka cudzych słów, kiedy spotykam cię znowu. Jest jesień, studiujemy razem, wpadamy na siebie w akademii. Uśmiechasz się jak do starej znajomej. Idziemy na kawę. Mało mówisz i potrafisz słuchać. Dzięki twojemu słuchaniu zaczynam rozumieć, że nie chcę już cudzych słów. Od tego momentu zaczynam je gubić. Zostawiam je na ławce w parku, w książce oddanej do biblioteki. Część przekazuję innym, rozdaję potrzebującym. Wypełnia mnie pustka i dobrze się z tym czuję. Nadal chcesz mnie słuchać.
Jestem pełna wątpliwości, czy wrócą własne słowa. Zdążyły zdziczeć i zachowują się jak obcy ludzie, nie rozpoznajemy się nawzajem. A może nie ma własnych słów, może wszystkie są cudze? Tamte, które miałam za własne, też od kogoś dostałam. To słowa rodziców, bajek i podwórka. Muszę poczekać, aż urodzę nowe, i ty nieśpiesznie czekasz. Dalej chodzimy do starca, potrafi rzucać uroki. Podzielam zachwyty ojca. Uczę się go cenić w spokoju. I studzić myśli, zanim zacznę go słuchać. Wtedy daje więcej, a ja potrafię brać. Wyciąga mnie na spacery, zahacza pytaniami. Splata dłonie na plecach i wiem, że robił to, gdy był młody. Należy do tych, którzy urodzili się starzy. I którzy to zrozumieli. Czasem przegląda się w moim spojrzeniu, na mgnienie oka. Co widzi w tym prześwicie? Sam ujawnia więcej, niż chce, choć jest dobrze pochowany. Nie przenikam go nadmiernie, lecz wiem, że jestem bezpieczna. Czasem zaprasza na kawę, przedstawia mijanym znajomym. Pyta mnie, jakby zasięgał rady. Sonduje, tka wokoło sieć. Jest mądrym starcem, wyczuwa, kiedy powinien przestać. Lubimy nasze gry.
Jestem pełna wątpliwości. Pozwalam, by Szymon poznał cię sam i potem mi ciebie przedstawił. Jesteś jego prywatnym odkryciem. Cieszę się, że w to wierzy. Udaję zaskoczenie i jestem zdziwiona, że podoba mi się ta gra. Wydzielam wam czas na widzenia. Mam dla Szymona tkliwość i teraz wiem, że będę z nim aż do końca. Ale wiem już wtedy, że będę do ciebie wracać. Że będziemy kraść i oszukiwać, malwersować i mataczyć. Na razie drażnimy się słowami. Czekamy.
Jestem pełna obaw, gdy zaczynam opowiadać ci siebie. Siedzimy na Plantach. Jeśli w kadrze z Wyspiańskiego, to tego nie widzimy. Trącasz palcami moje palce, lecz nie jest to jeszcze czas dotyku, więc cofasz. Nie podobają ci się moje słowa, bo nie lubisz przemocy. Ale pozwalasz mi się od nich uwolnić, znosisz to cierpliwie i bierzesz na siebie. A ja zaczynam wyrzucać ze swojego wnętrza całe Krzeszowice. I kiedy o tym mówię, wszystko brzmi dla mnie obco. Jakbym powtarzała czyjąś historię. Zasłyszaną. Słowa, które tyle razy obracałam w ustach, które były moje, nic już nie nazywają. Opluwam cię z emocji, a ty dyskretnie ocierasz twarz ze śliny. Pierwsze wydzieliny. Przepraszam, że przypadkiem.
Jestem teraz pełna ciebie i wracam do tamtych wspomnień. Nie widzę twoich oczu, jakbyś spuszczał wzrok. Wiesz, co powiedziałeś, gdy usłyszałeś w moim głosie nadzieję? Że jesteś tylko przechodniem. Od wtedy wiedziałam. I czekałam na dzisiaj. Uczyłeś mnie tego czekania. Nie, nie szukam twej twarzy w innych przechodniach. Teraz przypominają mi się słowa, którymi cię wtedy oplułam. Ostatnie cudze słowa, jakie w sobie miałam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki