Fuga - Wit Szostak - ebook

Fuga ebook

Wit Szostak

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bartłomiej Chochoł wraca po latach do domu, w którym kiedyś mieszkał. Zaczyna opowiadać o swoim życiu i twierdzi, że jest ostatnim królem Polski. Ujawnia spiskową teorię, która tłumaczy, dlaczego przejął władzę i dlaczego musiał ją sprawować w ukryciu. Ale już następny rozdział przynosi zupełnie nową opowieść, powrót do dzieciństwa, który z poprzednią historią łączy krakowska kamienica i boląca noga, ale różni niemal wszystko inne.

Swoją opowieść Bartłomiej Chochoł zaczyna jeszcze kilkakrotnie, przedstawiając się jako rozmawiający z wieszczami i generałami powstań bohater narodowy, jako człowiek sukcesu, rencista, bezdomny zbieg, wreszcie emeryt. Osiem fug, z których składa się powieść, to osiem ucieczek poza życie w opowieść. To książka o konieczności i zarazem niemożliwości opowiedzenia swojego życia, o przeplatających się warstwach doświadczeń, wspomnień, marzeń, urojeń, zmyśleń i zawiedzionych ambicji.

Powieść nominowana była w 2013 roku do Literackiej Nagrody NIKE.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 341

Oceny
4,3 (11 ocen)
4
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wit Szostak Fuga ISBN: 978-83-66178-19-9 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2012-2019 by Wit Szostak Copyright © 2019 by Powergraph Copyright © 2019 for the cover by Patrycja Podkościelny Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik Redakcja: Kasia Sienkiewicz-Kosik Korekta: Maria Aleksandrow Skład i łamanie: Powergraph Ilustracja na okładce: Patrycja Podkościelny Fotografia autora: Mikołaj Starzyński Projekt graficzny i opracowanie: Rafał Kosik Wyłączna dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Fuga I

Nazywam się Bartłomiej Chochoł i jestem ostatnim królem Polski. Postanowiłem porzucić zaszczyty i ukryłem się przed ludzkim wzrokiem. Wracam do mieszkania dziadków, które pamiętam jak dziś. Tu spędzę resztę życia. Wspinam się mozolnie stopień za stopniem. Noga ciągle boli. Pożegnałem żonę.

Jestem ostatnim królem Polski i przez całe swoje życie godność tę pełniłem z honorem, służąc memu krajowi, jak potrafiłem najlepiej. Nie zawsze było to łatwe, gdyż obecna sytuacja nie sprzyja rządom monarchy tak jak dawniej. Ale mimo to nie ustawałem w swych wysiłkach i nigdy nie pozwoliłem się zmarginalizować. Za swą nieustępliwość zapłaciłem wysoką cenę.

Noga ciągle boli, mimo że od zamachu minęło wiele tygodni. Nie mam za złe moim prześladowcom, gdyż swoim czynem sami siebie skrzywdzili o wiele bardziej niż mnie.

Postanowiłem porzucić zaszczyty i ukryłem się przed ludzkim wzrokiem, choć może powinienem nadal służyć mej Ojczyźnie. Przez ostatnie miesiące pracowałem intensywnie nad nową konstytucją, która ostatecznie ugruntowałaby władzę królewską. Tyle spraw zostało do załatwienia, tyle rad do przekazania licznym urzędnikom.

Pożegnałem żonę, królową Zofię, i wracam do mieszkania dziadków. Wspinam się mozolnie stopień za stopniem.

Noga ciągle boli, mimo że lekarze obiecywali poprawę. Ci, którzy stali za zamachem, dobrze wiedzieli, że w ten sposób pozbawią mnie wpływu na najważniejsze sprawy w państwie. Choć teraz wiem, że chcieli zabić.

Jestem ostatnim królem Polski, lecz w szpitalu dotarło do mnie, że być może nigdy nie będę mógł zejść do grobowców królewskich. A bez tego moja władza stanie się iluzoryczna.

Uświadomiłem to sobie na oddziale dla ozdrowieńców, kiedy podczas długich szpitalnych nocy usiłowałem ułożyć w głowie wszystkie elementy układanki. Wydarzenia poprzedzające wypadek nie pozostawiały cienia wątpliwości i mimo ciemności na sali przeniknąłem cały sens tego, co mnie spotkało. Na Wawelu mówiono o wypadku, ale nawet pobieżna analiza faktów musi skłonić każdego, kto chce się zaliczać do grona ludzi inteligentnych, do uznania hipotezy zamachu. Za zamachem zapewne stał spisek, który snuto za moimi plecami przez długie tygodnie, a może miesiące, starannie wyczekując odpowiedniego momentu, by uderzyć. Kimkolwiek są, wreszcie im się udało.

Noga ciągle boli, mozolnie wspinam się stopień za stopniem. Stare drewniane schody skrzypią, rozeschnięte. Czuję w powietrzu ten sam zapach, który pamiętam z dzieciństwa. Mieszanina kurzu i starości, która otulała tajemnice sprzed lat.

Mozolnie wspinam się stopień za stopniem. Pamiętam jak dziś, że wbiegałem po nich tyle razy, nie musząc liczyć, ile kroków jeszcze pozostało. Młode nogi przeskakiwały po dwa stopnie, w dół i w górę, zdrowe ciało nie znało ograniczeń.

Wracam do mieszkania dziadków, w którym nikogo nie było od lat.

Jestem ostatnim królem Polski i zapewne tylko z tego powodu stałem się celem tylu nikczemnych i podłych działań różnych ludzi niewielkiego formatu. Owego feralnego dnia opuściłem salę tronową ostatni. Odprawiłem współpracowników, a sam oddałem się refleksjom, których przedmiotem była Polska. Przechadzałem się po komnacie, wyglądając na pogrążający się w mroku dziedziniec. Ucichły rozmowy prowadzone za drzwiami i oddaliły się wszelkie kroki. Wawel układał się do snu. Była już noc, gdy opuściłem salę tronową, by udać się na spoczynek. W pałacu panowała ciemność. Wymacałem na ścianie kontakt, ale światło nie chciało się zapalić. Ruszyłem na pamięć, opuszkami palców dotykając ściany. Chodziłem tymi korytarzami przez tyle lat, znałem wszystkie zakręty i progi, wielokrotnie przeliczyłem wszystkie stopnie marmurowych klatek schodowych. Szedłem pewnie, ale ostrożnie, zanurzając się w ciemność. Czułem, że za chwilę dotrę do krawędzi schodów. Jednak zanim to nastąpiło, moja obuta w miękki pantofel stopa poślizgnęła się, a ja runąłem w dół i straciłem przytomność.

Noga ciągle boli i bolała, kiedy się ocknąłem. Wokół mnie pełno było ludzi, a lekarze w białych kitlach szykowali się, by przenieść mnie na nosze. Na ostrym dyżurze okazało się, że mam złamaną lewą nogę, cały jestem poobijany, a na głowie wyrósł mi bolący, pulsujący guz.

Ktoś wyłączył prąd w pałacu. Ktoś zostawił śliskie schody. Zamachowcy dobrze wiedzieli, gdzie zastawić na mnie pułapkę. Poczekali do zmroku i zapewne w napięciu czekali, aż opuszczę salę tronową. Znali dokładnie mój rozkład dnia, wiedzieli, którędy udam się na spoczynek. Pewnie planowali to od tygodni, spiskując po wawelskich komnatach. Ci sami ludzie uśmiechali się do mnie codziennie, witali i zagadywali o zdrowie. Razem z nimi jadłem drugie śniadanie i obiad, z nimi często rozmawiałem po całym dniu swej pracy. Liczyli, że spadając ze schodów, złamię kark. Ale ja ciągle żyję.

Noga ciągle boli, a ja mozolnie wspinam się stopień za stopniem. Liczę każdy krok i widzę, ile jeszcze dzieli mnie od drzwi mieszkania moich dziadków. Tu spędzę resztę życia, bo postanowiłem porzucić zaszczyty i ukryć się przed ludzkim wzrokiem.

Pożegnałem żonę, królową Zofię, choć ona odeszła bez słowa.

Wracam do mieszkania dziadków, w którym nie byłem od niemal dwudziestu lat. Jakim je zastanę? Czy znajdę w nim meble, które pamiętam jasno i wyraźnie z dzieciństwa? Czy za drzwiami zobaczę tylko zakurzone przestrzenie starej pustki? Wydaje mi się, że pamiętam je jak dziś. Ale czy pamięć nie płata mi figli, podsuwając wykrzywione przez lata obrazy?

Noga ciągle boli, mimo długiej rehabilitacji. Szpital nauczył mnie, jak sobie radzić z bólem. Nie chodzi jednak o tabletki i środki znieczulające. Niech służba zdrowia zachowa je dla moich poddanych. Jestem ostatnim królem Polski i nauczyłem się żyć z bólem. To kwestia godności.

Jestem ostatnim królem Polski i podczas długiej rekonwalescencji postanowiłem, że usunę się z życia mojego Narodu. Być może ten zamach to był znak; być może powinienem był zrezygnować już wcześniej, oddając stery władzy. Może przegapiłem wiele sygnałów, które wysyłał mi zewsząd świat? Może powinienem był odgadnąć nastroje społeczne z twarzy ludzi, którzy przewijali się przez salę tronową, wychwycić zmiany w głosie moich współpracowników, kiedy rozmawialiśmy niezobowiązująco, patrząc na położony u naszych stóp Kraków? Najczęściej człowiek nie dostrzega tych drobnych zmian, które zachodzą w jego świecie, a są znakami, by podjąć ważne decyzje.

Noga ciągle boli i pogodziłem się z tym, że ten ból będzie mi towarzyszył do końca. Szpitalne łóżko jest miejscem, które uczy pokory. Ludzka bezradność, cierpienie, które otacza człowieka, to wszystko sprawia, że rzeczy stają cię czymś innym, niż nam się wcześniej wydawało. Już w karetce powiedziałem lekarzowi, zażądałem wręcz, by nie dawano mnie do izolatki, tylko położono ze zwykłymi pacjentami. Wzruszył ramionami, ale kiedy obudziłem się z narkozy po operacji, podczas której składano moją pogruchotaną upadkiem nogę, z zadowoleniem spostrzegłem, że obok mnie leżą inni współbracia w cierpieniu, prości ludzie. Nie byłem zamknięty w złotej klatce, tylko dzieliłem mój ból z rodakami. Ta solidarność w odczuwanych niedogodnościach bardzo mnie podbudowała i odtąd znosiłem moje dolegliwości z radością i wewnętrzną siłą.

Jestem ostatnim królem Polski, lecz postanowiłem porzucić zaszczyty i ukryłem się przed ludzkim wzrokiem. Naród, który podnosi rękę na monarchę, nie jest godny, by mieć króla. Naród, który rodzi królobójców, choćby tak nieporadnych, sam wydaje na siebie wyrok. Ten naród, który przygotował na mnie zamach, sam zdecydował, że woli być rządzony przez ludzi małych i nikczemnych. Ukryję się przed ludzkim wzrokiem, a wtedy wszyscy zobaczą, co utracili. Zmiany będą następowały stopniowo, bo dobrze wyregulowany mechanizm nie przestaje działać z dnia na dzień. Moim rodakom będzie się żyło coraz gorzej, wszystko wokoło zacznie się psuć. Będą odczuwać rosnący niepokój, którego przyczyny nie odkryją. Świat będzie się stawał coraz bardziej szary, z każdym dniem tracąc barwy. Ale sami wybrali.

Noga ciągle boli, choć lekarze obiecywali poprawę. Po dwóch miesiącach ściągnięto mi gips i rozpoczęła się żmudna rekonwalescencja. Codziennie odwiedzał mnie rehabilitant, który męczył mnie bolesnymi i żmudnymi ćwiczeniami. Znosiłem je jednak ze spokojem, gdyż wiedziałem, że za jego surowymi poleceniami kryje się troska o moje zdrowie. Nam obydwu zależało przecież na tym, bym powrócił do dawnej sprawności.

Pożegnałem żonę, która umarła na pustkę.

Jestem ostatnim królem Polski, lecz postanowiłem porzucić zaszczyty. Byłem pewien, że chcę odejść. Po zamachu nic już mnie nie trzymało na tronie. Przyjaciele zawiedli, naród zdradził. Pożegnałem żonę, królową Zofię, i nic mnie nie łączyło z tamtym światem, który żył swoimi dworskimi intrygami w wawelskich komnatach. Mogłem odejść.

Jednak nie jest łatwo monarsze zniknąć ze świata, ukryć się przed ludzkim wzrokiem. Dlatego w głowie mojej zaczął kiełkować sekretny plan, który dojrzewał podczas długich szpitalnych dni.

Noga ciągle boli, choć przecież wykonywałem wszystkie zadane ćwiczenia, nawet bez obecności rehabilitanta. Widać coś się źle zrosło i do końca życia będzie mi towarzyszył ból, przypominający o tym, że brzemię władzy nie jest lekkie.

W tym okresie zaniechałem golenia, obmyślając w najdrobniejszych szczegółach swój sekretny plan. Po kilku tygodniach tak zarosłem, że moja twarz zmieniła się nie do poznania. Już wcześniej postanowiłem nie informować innych pacjentów o swej prawdziwej tożsamości, a oni, zajęci bez reszty własnym cierpieniem, nie dostrzegli we mnie króla Polski. Dla nich byłem po prostu panem Bartkiem, i cieszyłem się z tej zażyłości. Moi współpracownicy byli na tyle dyskretni, że odwiedzając mnie, mówili szeptem i dzięki temu mogłem zachować błogosławioną anonimowość w świecie, gdzie ludzie sławni nie mają w ogóle życia prywatnego. Kiedy jednak po dwóch miesiącach od mego wypadku, który będę konsekwentnie nazywał zamachem, na naszą salę przyszedł nowy pacjent, pierwsze, co zrobiłem, to przywitałem go pytaniem: „Poznajesz mnie?”. Wpatrywał się w moją twarz przez dłuższą chwilę, a w jego oczach widziałem zakłopotanie. Radowałem się z tego skrycie i wiedziałem, że po kilku chwilach będzie musiał odpowiedzieć, że nie. Brodaty, z długimi włosami, wychudzony przez chorobę, stałem się cieniem samego siebie. Przyjąłem to z radością.

Noga ciągle boli i mozolnie wspinam się stopień za stopniem. Może powinienem był zarzucić mój plan lub odłożyć go do czasu, kiedy rekonwalescencja zakończy się ostatecznie? Teraz już za późno na takie rozważania. Wracam do mieszkania dziadków, które jest tak blisko. Zostawiłem za sobą całe moje życie i nie mam do niego powrotu.

Pożegnałem żonę, która umarła na pustkę, chorobę egzotyczną i zarazem swojską, przyniesioną z Zachodu i zakorzenioną u nas od pokoleń.

Postanowiłem porzucić zaszczyty i ukryłem się przed ludzkim wzrokiem. Teraz muszę się tego trzymać. Plan był bardzo prosty. Kiedy tylko na tyle wydobrzeję, że będę mógł chodzić o własnych siłach, narzucę na piżamę swój płaszcz i w tajemnicy przed innymi opuszczę szpital. Zrobię to wieczorem, kiedy ostatni goście wracają do domów, szczęśliwi, że nie muszą spędzać nocy przy łóżkach chorych bliskich. Widziałem ich twarze pełne ulgi, kiedy wstawali z metalowych stołeczków, odprawiani przez swych krewnych. Ruszali lekko do wyjścia, wracając do swego życia, które toczyło się poza murami szpitala.

Obmyśliłem, że wymknę się wraz z nimi, chytrze wymijając personel i ochronę. Na ulicy Kopernika wmieszam się w tłum i powoli zagubię wśród krakowskich ulic. W kieszeni płaszcza miałem pęk kluczy, a wśród nich jeden do mieszkania moich dziadków, o którym nikt poza mną nie wiedział. Tam mnie nikt nie będzie szukał, tam zniknę z ludzkich oczu. Nigdy nie wrócę na Wawel, nie dam znaku życia mym współpracownikom.

Najpierw rozpoczną się poszukiwania, ale i one ustaną, nie przynosząc żadnego rezultatu. Przestaną mnie szukać, zapomną, a ja, uwolniony od dźwiganego przez lata brzemienia, dożyję swoich dni w mieszkaniu po dziadkach.

Wracam do mieszkania dziadków, ale o tym nikt nie wie, bo zgubiłem wszystkich tropiących i zatarłem wszystkie ślady. Wielokrotnie sprawdzałem, czy nikt mnie nie śledzi, pozwalałem się mijać przechodniom, udając, że podziwiam witryny sklepów i gniazda w koronach drzew. Lata sprawowania władzy nauczyły mnie dostrzegać wszystkie śliskie metody służb specjalnych. Ominąłem więc wszystkie pułapki i wymazałem się z ludzkiego życia. Rozpłynąłem się w krakowskim powietrzu: szary, zarośnięty, kulawy człowiek, ostatni król Polski.

Pożegnałem żonę, która umarła na pustkę. Musiała się nią zarazić podczas studiów, podczas tych długich rozmów przy wódce i winie, które ciągną się po świt, nie znając umiaru; podczas których powieki się kleją, dialektyka wspina się na wyżyny, których potem nikt nie pamięta, a przedmioty i słowa tracą swe kontury. Wtedy, kiedy młody organizm jest najbardziej osłabiony, choroba znajduje do niego przystęp, przychodzi w odcieniach szarości, niewidzialna i cicha. Zagnieżdża się w ciele i powoli pustoszy wnętrze, przyczajając się przez lata w okolicach wątroby.

Wracam do mieszkania dziadków, które znajduje się w kamienicy przy ulicy S., bo nazwę ulicy też zatarłem, by nikt mnie nie odnalazł. I będą błądzić moi prześladowcy po krakowskich ulicach S., których jest legion, bo cały Kraków jest pocięty ulicami S., a przy jednej z nich stoi kamienica, w której kryje się mieszkanie moich dziadków.

Noga ciągle boli, ale nie mogę już zawrócić. Wracam do mieszkania dziadków. Pożegnałem żonę i tu spędzę resztę życia. Szary, kulawy i nierozpoznany.

Jestem ostatnim królem Polski i choć zostałem namaszczony na monarchę wiele lat temu, to powołanie dojrzewało we mnie długo. Nie byłem gotowy, by przejąć rządy nad mymi rodakami i długo wzbraniałem się przed tą odpowiedzialnością. Bałem się też rządu dusz, jaki niechybnie przypadłby mi w udziale, gdyż jest to odpowiedzialność jeszcze większa. Ci, którzy o tym marzą, nie wiedzą, na jaką śmiałość sobie pozwalają. Tylko człowiek pyszny i pozbawiony zmysłu krytycznego może sądzić, że ma w swoim wnętrzu prawdy godne objawienia; tylko taki człowiek może uważać, że jego idee, pielęgnowane przez lata, godne są, by narzucić je poddanym. Natomiast człowiek naprawdę wielkiego formatu waha się i odrzuca od siebie myśl, by mógł panować nad duszami i umysłami innych, często słabszych i mniej rozgarniętych.

Takie wątpliwości towarzyszyły i mnie; i długo walczyłem ze sobą, mocując się z własnymi demonami, długo dojrzewałem, aby wreszcie odkryć w sobie moc, by wypełnić testament moich przodków. Nie chciałem być królem, broniłem się przed tym i wielokrotnie udawałem, że nie mnie wyznaczono do tej roli. Ale trudno uciec przed przeznaczeniem, choćby człowiek próbował umknąć na koniec świata. W końcu uznałem, że muszę ponieść ten ciężar. I chwila, kiedy zobaczyłem to z całą jasnością, była dla mnie gorzka i słodka zarazem. Znałem już wagę brzemienia. Ale też decyzja moja, suwerenna i dojrzała, była chwilą największej mej wolności. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie czułem się tak wolny jak wtedy. Powiedziałem swoje wewnętrzne „tak” i byłem przez ten moment nie tylko królem Polski, ale i królem świata.

Późniejsze trudy mego rządzenia sprawiły, że chwila owa zbladła w mej pamięci. Ale w momentach największego zwątpienia zawsze do niej wracałem i wtedy to wspomnienie rozjarzało się niczym gwiazda, która wskazuje drogę strudzonemu i zbłąkanemu wędrowcowi.

Postanowiłem porzucić zaszczyty, bo nie ma w moim życiu nic, co by przypominało tamtą chwilę. Pożegnałem żonę, noga ciągle boli.

Pożegnałem żonę, która umarła na pustkę. Najpierw pustka zjadła jej wolę, kawałek po kawałku. Zofia coraz bardziej nie chciała; najpierw nie chciała rzeczy drobnych, jak niewielkie przyjemności, których doświadczamy poza domem. Przestała spacerować po mieście, patrzyć na łabędzie, które pływały po Wiśle, przestała odwiedzać sklepy i galerie pełne zakurzonych obrazów. Przestała chcieć chodzić do restauracji, przestała chcieć siadać w ogródkach krakowskich kawiarni przy filiżance espresso.

Wracam do mieszkania dziadków w kamienicy przy ulicy S. i sam już nie wiem, gdzie ona jest, ale nie muszę wiedzieć, bo przecież wspinam się po jej schodach, mozolnie i stopień za stopniem, noga ciągle mnie boli.

Noga ciągle boli, muszę przystanąć na chwilę na półpiętrze. Za mną kilkanaście schodów, niewiele, ale każdy stopień przybliża mnie do celu. Każdy stopień prowadzi mnie do mieszkania, gdzie przed laty żyli moi dziadkowie, każdy stopień przybliża mnie do chwili, kiedy ostatecznie ukryję się przed ludźmi. Ta decyzja też wymagała dojrzałości.

Pożegnałem żonę, która umierała na pustkę długo, powoli wycofując się z życia, nie chcąc najpierw rzeczy niekoniecznych, a potem rzeczy niezbędnych; nie chciała jedzenia i picia, potem nie chciała wstawać z łóżka i oddychała bardzo rzadko. Pustka rosła, choć pustka rosnąć nie może i czułem, że ciało Zofii staje się coraz lżejsze i lżejsze, napełnione pustką, chorobą egzotyczną i zarazem swojską.

Postanowiłem porzucić zaszczyty i ukryłem się przed ludzkim wzrokiem, by przeżyć resztę życia w spokoju. Bez tego ciężaru odpowiedzialności, który przecież sam przyjąłem na barki wiele lat temu. Służyłem mojemu narodowi, najlepiej jak umiałem; wymijałem liczne rafy, na które wiatry rzucały moją łódeczkę i przez te wszystkie lata nie troszczyłem się o swoje własne dobro. Moim dobrem było dobro moich poddanych, którzy dzięki mym wysiłkom nie musieli się już troszczyć o Polskę. Budowali swoje domy, kosili trawę w ogródkach, wymieniali meble i sprzęty gospodarstwa domowego na nowe. Ich spokój i niewinność były możliwe dzięki mojej pracy i działaniom. Dyskretnie troszczyłem się o nich, jak rodzic, który przykrywa śpiące dziecko, by nie zmarzło. Oni mogli spać spokojnie; ja musiałem czuwać, gdyż ja byłem ich królem.

A teraz odchodzę, zostawiając Polskę innym ludziom. Może nie będą mieli tyle mądrości co ja, tyle przenikliwości i wrażliwości na los mego narodu. Ale zostawiam mój kraj w dobrym stanie i myślę sobie, że nawet nieudolni włodarze, którzy przyjdą po mnie, nieprędko zepsują to, co ja przez kilkanaście lat budowałem. A w końcu naród zrozumie, jakich ludzi ma sobie wybierać do rządzenia.

Jestem zmęczony.

Pożegnałem żonę, która umierała na pustkę w naszej podmiejskiej posiadłości w Przegorzałach, bo nie chciała umierać w zgiełku wawelskiego dworu. Królowa Zofia z początku wychodziła na ganek opleciony winoroślą, dającą cierpkie owoce. Siadała na wiklinowym fotelu owinięta szlafrokiem, a ja trzymałem ją za rękę, żeby nie zabrał jej podmuch letniego wiatru. A potem nie wychodziła już nigdzie, tylko leżała w naszym łożu, patrząc na chmury przepływające za oknem.

Wracam do mieszkania moich dziadków. Tu spędzę resztę życia, gdzie będę się cieszył spokojnym losem osoby prywatnej. Nie znają mnie tu, gdyż nie przypominam samego siebie sprzed kilku tygodni, a co dopiero siebie sprzed wielu lat. Nawet jeśli żyją jeszcze dawni sąsiedzi, nawet jeśli ich pamięć nie jest pomieszana chorobami starości, to nie rozpoznają w tym zmęczonym utykającym człowieku chłopca w krótkich spodenkach, który przed laty biegał po tych samych schodach i bawił się na podwórku. Stałem się nikim i bardzo mnie cieszy ten stan. Może spiszę swoje wspomnienia, gdyż przez te lata nazbierało się tego wiele? Może warto zachować dla potomności zawiłe koleje mego życia, moją walkę, toczone bitwy, zwycięstwa, ale też porażki, których nie oszczędzał mi los? Może warto pokazać cały ten bojowy szlak, który przeszedłem niemal samotnie, skazany na siebie i własne decyzje? Siądę przy biurku dziadka, wyciągnę z szuflady jego wieczne pióro i drobnym pismem zapełnię pożółkłe kartki, których kilka ryz musiało zostać w szafce pod oknem.

Pożegnałem żonę, która umarła na pustkę. Po tym, jak już wyciekła z niej wola, która wyparowała porami skóry i wyleciała przez niedomknięte usta, pustka zabrała jej spojrzenie. Patrzyła na mnie niewidzącymi oczami, nie byłem już jej Bartłomiejem, nikim nie byłem, bo nie zatrzymywała na mnie wzroku. Jej spojrzenie było puste, a więc go nie było; na dnie oczu przysiadła szklista nicość.

Wracam do mieszkania dziadków, które pamiętam jak dziś, choć czuję, że oglądałem je po raz ostatni wieki temu.

Pożegnałem żonę, która umierała na pustkę przez kilka miesięcy, z każdym dniem mniejsza i bardziej pusta, niepodobna do siebie i przeźroczysta jak zimowe powietrze. Topniała jak śnieg, a pustka zabierała ją w swe nieprzeniknione otchłanie, gdzie nie ma nic, nawet pustki.

Wracam do mieszkania dziadków, które pamiętam jak dziś, choć zapewne jest to złudzenie.

Pożegnałem żonę, która umarła na pustkę we śnie, nie śniąc nic i nic nie wiedząc, nie mając już siebie i mnie, nic nie mając, nie tylko woli i spojrzenia. Umarła cicho i bezszelestnie, niewidocznie, tak jak żyła przez ostatnie tygodnie. O poranku zgarnąłem jej prochy do srebrnej urny, która pomieściła to, co zostało po królowej Zofii.

Wracam do mieszkania dziadków, które widzę jasno i wyraźnie, choć moja pamięć może mnie zwodzić, koślawiąc obrazy sprzed lat. Pamiętam długi korytarz, szeroki i ciemny, skazany na światło, które wpadało przez otwarte drzwi do pokojów. Wzdłuż ścian stały szafy na ubrania, rzeźbione i wysokie, które w dzieciństwie przypominały mi pachnące spowiedzią konfesjonały. W tych wielkich szafach wisiały futra babci i kożuchy dziadka, ciężkie płaszcze, garnitury i owinięty w bibułę ułański mundur; w tych wielkich szafach upchane były sukienki, które babcia przeglądała w zamyśleniu, a wtedy uderzające o siebie wieszaki podpowiadały jej, co powinna na siebie włożyć; w tych wielkich szafach na wyłożonych równo przyciętym papierem półkach leżały krochmalone obrusy i wyprasowane chustki do nosa z monogramem dziadka.

Wzdłuż drugiej ściany stały półki na buty, które opięte na prawidłach, czekały na swój czas. Do półek z butami dziadek przybił pinezkami sznurek, a babcia naciągnęła na niego perkalową kotarę, chroniącą obuwie przed kurzem i ludzkim wzrokiem.

Korytarz zamykała maszyna do szycia, która wyglądała jak ołtarz nakryty dzierganą serwetą, nad nią wisiało wielkie lustro, a nad lustrem wieniec wielkiego jelenia, bo w korytarzu mieszkania moich dziadków wszystko było wielkie.

Pożegnałem żonę w katakumbach wawelskiej katedry, gdzie spoczęła obok królów, bo królom była równa. Niewidoczne drobiny królowej Zofii wniknęły w wapienne ciosy i cynowe wieka trumien, przylgnęły cicho i niezauważenie do marmurowych płyt starodawnych sarkofagów.

Wracam do mieszkania dziadków, choć dziadków już nie ma i nie ma ich świata. Sam nie wiem, co zastanę za ciężkimi drzwiami, wiem tylko, że dalej trwa tam ich mieszkanie. Czy będą meble, które babcia co tydzień przecierała flanelowymi szmatkami? Czy będzie skrzypiąca podłoga, ciemna i pachnąca, w którą przez lata wsmarowywano żywiczne pasty? Czy zastanę wszystkie te starożytne przedmioty, pochowane w szafkach i szufladach, każde na swoim miejscu, wedle swego przeznaczenia i rodzaju?

Pożegnałem żonę na wietrznym szczycie katedralnej wieży, w cieniu drzemiącego Zygmunta. Jej pył rozniósł się nad całym Krakowem i powoli opadał na ulice mego miasta. Osiadał na wargach ludzi, którzy ciągle o czymś mówili, osiadał na ich powiekach, które mrużyli ze zdumieniem. Lekko i szeptem królowa Zofia zstąpiła po raz ostatni do swych poddanych, którzy tego nie zauważyli, podobnie jak przez lata nie zauważali jej obecności, wtedy jeszcze nie przetartej pustką.

Wracam do mieszkania dziadków, które pamiętam jak dziś, bo muszę pamiętać, bo nic innego mi nie zostało.

Pożegnałem żonę, która nigdy nie była w mieszkaniu dziadków, bo opuściłem je wiele lat przed tym, jak poznałem królową Zofię. Dziadkowie dawno umarli i królowa Zofia skazana była tylko na moje opowieści, które pokazywały jej tamten świat, zapamiętany wielkimi oczami dziecka.

Wracam do mieszkania dziadków, gdzie spędzę resztę życia. Będę w nim sam, otoczony własnymi demonami, których nie udało mi się zgubić podczas mojej ucieczki.

Jestem ostatnim królem Polski i godność tę otrzymałem w sekrecie od swego dziadka. Kiedy umierał, przywołał mnie do swego łoża boleści i powiedział: „Bartusiu, teraz ty musisz dźwigać ten ciężar. A musisz zachować to wszystko, co ci opowiadałem, w sekrecie”.

I dźwigałem ten ciężar, choć brzemię polskiej korony mi ciążyło. Patrzyłem na mój naród, chodziłem ulicami pomiędzy mym ludem i czułem, jak korona Piastów i Jagiellonów wrzyna mi się w skronie.

Pożegnałem żonę, która nigdy nie dowiedziała się, że jest królową Zofią. Kryłem to przed nią i przed całym światem, sam nosząc brzemię, które na me skronie włożył dziadek, kiedy umierał. Królowa Zofia dla siebie była Zosią, dopóki była kimkolwiek, bo potem długo umierała na pustkę.

Jestem ostatnim królem Polski i przez całe swe życie starałem się utrzymać to w sekrecie. Mimo to tajemnica ta przedostała się pomiędzy ludzi i od tamtej chwili nie mam spokoju. Wszędzie na ulicach widzę wrogie spojrzenia miłośników demokracji. Widzą we mnie wroga wolności, nie wiedzą, że swą mądrością dałbym im wolność stokroć większą, niż mają. Co chwila ktoś próbuje targnąć się na moje życie.

Wracam do mieszkania dziadków, bo nie miałem rodziców. Zmarli w mym dzieciństwie i zamiast wspomnień, mam wyblakłe fotografie, które dała mi babcia. Wychowali mnie dziadkowie, według swoich międzywojennych poglądów, niezdarnie wciśniętych w samo serce Polski Ludowej. Dlatego zawsze byłem stary, zanurzony w oparach świata, który dawno umarł.

Jestem ostatnim królem Polski, ale nikt o tym nie wie. Aby być blisko królewskich spraw, zatrudniłem się na Wawelu. Moja funkcja była skromna: pilnowałem, by nikt z tysięcy turystów nie splugawił sali tronowej. Siedziałem na krześle przy oknie, bo tylko tam można było oddychać czystym powietrzem, i przyjmowałem hołdy moich poddanych. Podchodzili do okazałego tronu, kłaniali się, coś szeptali. Dzisiejsi ludzie nie mają już szacunku dla monarchii. Dla nich władcy są papierowymi figurami na rycinach, nieruchomymi portretami Matejki. Ale mimo to lud mój ściszał głos. Wiem, że to mnie oddawali hołd. Dzięki swej pracy byłem blisko królewskich spraw, przechadzając się po komnatach, które przed wiekami zamieszkiwali moi przodkowie.

Mozolnie wspinam się po schodach i wracam do mieszkania dziadków. Noga ciągle boli, choć spostrzegłem, że kiedy przywołuję wspomnienia, moja uwaga na nich się koncentruje i ból się przyczaja.

Jestem ostatnim królem Polski, ale nikt o tym nie wie. Szybko spostrzegłem, że potrafiłbym rządzić mymi poddanymi lepiej niż politycy, którzy pokazują się w telewizji. Wiele lat temu postanowiłem przejąć realną władzę.

Widząc krzywdę mego ludu, napisałem sekretny list do pana prezydenta, w którym opisałem moją historię i tytuł do sprawowania urzędu. Zaoferowałem też swą pomoc w bieżącej polityce, podając od razu rozwiązania kilku najbardziej palących problemów, o których czyta się w gazetach. Ta błyskotliwa analiza miała pokazać, że jestem dobrze przygotowany do sprawowania władzy. Zaznaczyłem, że nie oczekuję zaszczytów, od lat przecież żyłem w ukryciu i przyzwyczaiłem się do tego. Mógłbym dalej z ukrycia służyć swej ojczyźnie, dyskretnie wspierając rządy pana prezydenta. Bo choć pochodził on z gminu, to jednak wierzę, że najwyższa władza potrafi przemienić przeciętne nawet jednostki, aby dorosły do powierzonej im roli. Sam miałem przecież w żywej pamięci, jak zmieniło się moje życie, gdy umierający dziadek koronował mnie ze swego łoża boleści na ostatniego króla Polski.

Nie mogłem jednak mego listu wysłać wprost, pocztą, gdyż służby specjalne od razu doszłyby do tego, skąd został on nadany, a zatrudnieni w każdym urzędzie pocztowym agenci od razu wskazaliby moją skromną osobę. Dlatego musiałem dotrzeć do pana prezydenta inaczej. Przez rok szukałem rozmaitych sposobów, raz nawet wykorzystałem cały swój urlop, by na Krakowskim Przedmieściu czekać, aż pan prezydent opuści swój pałac, by dopaść do niego i wręczyć mu moje pismo. Jednak mój trud okazał się daremny, bo pan prezydent przez cały ten czas bawił na wakacjach poza stolicą. Nie zdziwiło mnie to w ogóle. To był deszczowy lipiec i wróciłem do Krakowa przeziębiony.

Wracam do mieszkania dziadków, które pamiętam jak dziś. Widzę światło wpadające do ciemnego przedpokoju przez uchylone drzwi po obydwu stronach korytarza. Pomieszczenia po lewej stronie wychodzą na ulicę, są duże i widne.

W połowie korytarza znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi do salonu. W salonie na samym środku stał okrągły stół otoczony ciemnymi, ciężkimi krzesłami. Pamiętam, jak biegałem dookoła tego stołu, który we wczesnym dzieciństwie wydawał mi się wielkim kontynentem albo niezdobytym masywem. Stół zawsze nakryty był obrusem, a nad nim zwieszał się żyrandol ze splątanych jelenich rogów.

Pod oknem salonu stała sofa i dwa fotele, na których dziadkowie zasiadali, by oglądać telewizję, a pomiędzy meblami na wygiętych nóżkach przycupnął stolik z marmurowym blatem, który wtedy przypominał mi szlifowane płyty wawelskich grobowców. W rogu stało czarne pianino, też podobne do sarkofagu. Jako dziecko musiałem uważać, by klapa nie przytrzasnęła mi palców. Na klawiszach z kości słoniowej babcia pieczołowicie rozkładała kawałek bordowego sukna, który przypominał mi księżowską stułę. Po rozprostowaniu sukna klapa delikatnie się zamykała, a ja byłem szczęśliwy, że po raz kolejny udało mi się ocalić moje małe palce.

Jestem ostatnim królem Polski, ale nikt o tym nie wie. Dlatego bardzo chciałem, by ta informacja dotarła do pana prezydenta. Okazja nadarzyła się kilka miesięcy później, kiedy na Wawelu pan prezydent podejmował głowy państw z całego świata na świetnym obiedzie. Przy tej okazji postanowił spotkać się z pracownikami królewskiego pałacu i wymienił z nami kilka krzepiących słów. Prawdziwy mąż stanu, człowiek wielkiego formatu, dokładnie taki, jak pokazują go w telewizji. Skorzystałem wtedy z okazji i wsunąłem mu dyskretnie kopertę do kieszeni. Nawet nie zauważył.

Przez całą noc w prezydenckim apartamencie paliło się światło, a ja wiedziałem, że pierwszy obywatel z uwagą czyta moje słowa. Następnego ranka znalazłem się w grupie pracowników muzeum wawelskiego, która widziała odjazd prezydenckiego orszaku. „Strzeżcie dziedzictwa polskich królów” – powiedział pan prezydent i odjechał. A ja wiedziałem, że w ten sposób odpowiada na mój list. Od tamtej pory pilnie śledziłem wszelkie doniesienia o działalności pana prezydenta i serce moje się radowało. Prezydent posłuchał moich rad i mądrze rządził Polską. Kilkakrotnie odwołał się w swych orędziach do naszej znajomości, choć zawsze na tyle delikatnie, że postronni słuchacze nie zdołali odkryć tej tajemnicy. „Wsłuchuję się w doświadczenia naszej Ojczyzny, zastanawiam się, co by zrobili nasi królowie” – tak mówił pan prezydent, a we mnie serce rosło.

Wracam do mieszkania dziadków, które pamiętam jak dziś. Wielkie przestrzenie, zwielokrotnione wyobraźnią dziecka, które musiałem oswajać długimi miesiącami.

Z salonu można się było dostać do dwóch pokojów, jeden zajęty był przez sypialnię dziadków, a drugi przez gabinet dziadka.

Wstęp do gabinetu bez zgody dziadka był surowo wzbroniony. Drzwi były zamknięte na klucz, który dziadek odkładał na pianino. Wiedziałem, że sam nigdy nie mogę po niego sięgać, mimo że wystarczyło przystawić krzesło. W gabinecie pod oknem stało biurko z wieloma szufladami i blatem obitym zielonym suknem. Na nim zawsze piętrzyły się sterty papierów, gdyż mój dziadek, mimo poważnego wieku, nadal dużo pracował. Był przecież królem i emerytura nie usprawiedliwiałaby dostatecznie jego bezczynności. Prowadził rozległą korespondencję i pamiętam jak dziś, że często chodziliśmy na pocztę, by rozsyłać listy do tajemniczych adresatów rozsianych po całym świecie. Ludzi wspierających dziadka w jego ukrytej misji nigdy nie poznałem. Odpowiadali na jego listy, dzięki czemu miałem w swym klaserze wiele egzotycznych znaczków, których zazdrościli mi koledzy ze szkoły i z podwórka.

Całą ścianę gabinetu zajmowała przeszklona biblioteka, pełna starych książek w wielu językach, których tytuły w dzieciństwie z trudem potrafiłem odczytać. Poza tym w gabinecie dziadka stał skórzany fotel. Siadywał na nim, pykając fajkę. Wtedy myślał i nie należało mu przeszkadzać. Obserwowałem go, ukryty pod biurkiem, gdzie wpełzałem, by przeglądać wielki atlas motyli i owadów leśnych, zawierający kolorowe, pachnące starością ryciny.

Po drugiej stronie salonu, dokładnie naprzeciw drzwi do gabinetu, znajdowało się wejście do sypialni dziadków. Dębowy komplet ciężkich mebli napełniał to pomieszczenie chłodem. Wielkie łóżka, wielka szafa, wszystko wielkie. Wewnątrz pachniało krochmalem i zimą. Nie lubiłem tam chodzić, mimo że mogłem.

Mozolnie wspinam się stopień za stopniem, noga za nogą, a noga ciągle boli. Jestem coraz bliżej, jeszcze tylko kilka kroków, a stanę przed białymi drzwiami z zaśniedziałą tabliczką i dotknę mosiężnej klamki. Jeszcze kilka kroków, ale noga boli, więc muszę na chwilę się zatrzymać.

Jestem ostatnim królem Polski, ale nikt o tym nie wie, gdyż zgodnie z wolą dziadka ukryłem się przed ludzkim wzrokiem. Tajemnicę swoją powierzyłem jedynie panu prezydentowi, a on, oczywiście dochowując sekretu, wielokrotnie dał mi do zrozumienia, że uznaje i szanuje moją władzę. Odtąd przejąłem stery rządów. W swym pierwszym liście zasugerowałem, że będę zostawiał kolejne rady dla Polski wsunięte za sarkofag marszałka Piłsudskiego. Planowałem wprawdzie pierwotnie, by był to grobowiec Władysława Jagiełły – króla, do którego zresztą czuję się najbardziej podobny, ale po długim rozmyślaniu uznałem ten pomysł za zbyt oczywisty. Odtąd więc zostawiałem co tydzień szczegółowe instrukcje, prowadząc jednocześnie z panem prezydentem błyskotliwą korespondencję, przenikniętą głęboką troską o losy Ojczyzny. Listy znikały, a ja co chwila natrafiałem w działaniach pana prezydenta na ślady mych porad.

Czasem jednak doraźna polityka zmuszała go do licznych zmian w mych planach i wtedy misternie budowane przeze mnie strategie waliły się niczym domki z kart. Musiałem potem wieczorami wszystko na nowo obmyślać, aby uratować Polskę przed niechybną katastrofą. Wtedy też ton moich listów stawał się surowszy, jako prawowity monarcha bowiem nie szczędziłem panu prezydentowi słów krytyki. Widziałem go potem w telewizji, jak zasmucony, składa wieńce na grobach bezimiennych żołnierzy, jak trze zaczerwienione oczy i sztywno siedzi w swej parlamentarnej loży. Robiło mi się go wtedy żal, dlatego siadałem do kolejnych listów, w których łagodnym tonem dodawałem otuchy i namawiałem do wytrwałości.

Wracam do mieszkania dziadków, które jest stare i wielkie; te dwa słowa wystarczą, by je dobrze opisać.

Jestem ostatnim królem Polski i przez ponad dziesięć lat rządziłem Polską z ukrycia. Stary pan prezydent odchodząc, przekazał tajemne informacje o mnie swemu następcy i odtąd wspierałem nową głowę państwa, z każdym rokiem radząc lepiej i mądrzej. Można powiedzieć, że wychowywałem do rządzenia kolejnych prezydentów Polski.

Cały czas pamiętałem jednak o słowach mego dziadka, którego grób tak często odwiedzałem. Ileż razy chciałem zlecić kamieniarzowi, by na grobowcu tego wielkiego człowieka, położonym w bocznej alei cmentarza Rakowickiego, zajaśniał tytuł, na który mój przodek w pełni zasługiwał: Król Polski; ale ćwiczyłem się w pokorze i składałem skromne kwiaty na płycie z lastryko.

Wracam do mieszkania dziadków, w którym spędzę resztę życia. Pamiętam je jak dziś, a mijające lata nie naruszyły przechowywanych pod sercem obrazów. Zamykam oczy i widzę wielki korytarz, z którego na lewo prowadzą drzwi do salonu, a stamtąd do gabinetu i sypialni. Jednak to pomieszczenia po prawej stronie napełnione były swojskością. Były mniejsze i przez to bardziej przytulne. Pośrodku, dokładnie naprzeciw salonu, mieściła się kuchnia, z panującym w niej białym kredensem. Pod ścianą stał stół i tam z dziadkami jadałem codzienne posiłki. Wielki stół w salonie nakrywano dla gości i do niedzielnych obiadów. Prawdziwe życie toczyło się w kuchni. Babcia pod oknem miała swój fotel, wykładany kocami i poduszkami, w którym spędzała większość czasu. Stamtąd zarządzała gotowaniem, prosząc mnie, bym zamieszał makaron albo podkręcił gaz na kuchence. Pomagałem jej, ogrzewając się ciepłem pieca i wdychając aromaty rosołu, młodej kapusty i kiszonych ogórków. A babcia czytała gazety i kartki pocztowe, które z sanatoriów wysyłały jej liczne kuzynki.

Z kuchni jedne drzwi prowadziły do niewielkiego pokoju, który w dawnych czasach pełnił funkcje służbówki. Jednak w czasach powojennych mój dziadek, mimo że był królem Polski, nie mógł sobie pozwolić na służbę i dlatego ten pokój przypadł mnie. Cieszyłem się z tego, gdyż wcześniej spałem z babcią i jej królewskie chrapanie mnie przerażało.

Drugie drzwi prowadziły do spiżarki, przez którą wychodziło się na balkon zawieszony nad podwórkiem. W letnie dni, kiedy tylko nie bawiłem się z kolegami, siadałem na nim i patrzyłem w dół, plując na głowy spacerujących po trylince gołębi. Studnia podwórka była ciemna, ale przez swoje zamknięcie dawała nam bezpieczeństwo. Obcy świat zaczynał się za bramą kamienicy, po ulicy jeździły samochody, a chodnikami spacerowali nieznani ludzie. Podwórko było naszym królestwem, znaliśmy jego zakamarki i władaliśmy nim niepodzielnie.

Jestem ostatnim królem Polski i mimo całej mej ostrożności ktoś musiał się o tym dowiedzieć. Uknuto spisek, by pozbawić mnie władzy. Teraz widzę z całą jasnością, dlaczego postanowiono to zrobić. Wszyscy wiedzieli, że pracuję nad projektem nowej konstytucji, choć starałem się to trzymać w tajemnicy.

Późnymi popołudniami, kiedy ruch w wawelskich komnatach ustaje i turyści udają się na obiad, wyciągałem z szuflady niewielkiego biureczka, przy którym urzędowałem pod oknem sali tronowej, zwitek kartek, na które nanosiłem poprawki. Pokreślony i wymięty, stanowił zaczyn nowego ustroju, który rodził się w trudach pod dobrotliwą opieką wawelskich głów. To one dodawały mi mądrości, spoglądając spod sufitu tymi samymi oczyma, które przed wiekami oglądały Jagiellonów i ich prawe rządy. Teraz patrzyły na wysiłki Bartłomieja I, niegodnego następcy wielkich monarchów.

Noga ciągle boli. Ten ślad po zamachu, który nikczemnie przygotowali ludzie małego formatu, będzie towarzyszył mi do końca życia, które spędzę w mieszkaniu dziadków.

Jestem ostatnim królem Polski i wiem, że władza uczy pokory. Zwykłym ludziom, którzy znają władzę tylko z telewizji i gazet, zapewne wydaje się, że rządzenie państwem niewiele się różni od zarządzania firmą albo wydawania poleceń personelowi w szpitalu lub gminnym urzędzie. Tymczasem wchodząc na salony władzy, wkracza się w zupełnie inny świat.

Kiedy człowiek pozna smak prawdziwej władzy, uczy się, że każde jego słowo może zmienić dzieje świata. Dlatego z drżeniem i obawą zanosiłem swe cotygodniowe dyspozycje za sarkofag marszałka Piłsudskiego, wiedząc, że kolejni prezydenci Polski będą uważnie czytać moje słowa i posłusznie wcielać je w życie. Rady moje były dla nich bezcenne, a jeszcze cenniejsze było moje ukrycie. Służyłem swoją mądrością, gdyż prawdziwe bycie królem to bycie pokornym sługą swego narodu. A jednocześnie nie przyznawałem się publicznie do swej mądrości ani też nie domagałem się uznania ze względu na swe liczne zasługi. I kiedy kolejni prezydenci mojego narodu wygłaszali publicznie moje słowa jako swoje własne, to dumny byłem, że mogę w ten sposób wpływać na losy Polski.

Czasem czułem ukłucie zazdrości, bo przecież nawet monarchowie nie są wolni od ludzkich uczuć i słabości. Chciałem biec przed obiektywy kamer i wykrzyczeć, że to ja jestem sprawcą wszystkiego, co dobre, to ja stoję za wszystkimi mądrymi decyzjami, które podejmowali ludzie oficjalnie rządzący tym krajem. Kilka razy nawet chciałem wyjść z cienia, ujawnić się i zażyć sławy, na którą przecież zasłużyłem całym swoim życiem, lecz zawsze w ostatniej chwili wspominałem słowa mego drogiego dziadka, który wytrzymał w ukryciu przez kilkadziesiąt lat. Wtedy robiło mi się wstyd, że dla próżnej sławy, o którą dzisiaj przecież tak łatwo, miałbym złamać dane mu słowo. Moim losem pozostało być królem ukrytym, i to brzemię niosłem godnie przez wszystkie dni mego panowania.

Ukryłem się przed ludzkim wzrokiem, gdyż taka była wola mego dziadka. Teraz ukrywam się ostatecznie, znikając z areny dziejów, aby spędzić resztę życia w mieszkaniu przy ulicy S., której nazwę pozostawię dla siebie, aby nikt mnie nie odnalazł i nie namawiał, bym zmienił decyzję.

Jestem ostatnim królem Polski i wiedziałem, że moja rola nie może się ograniczać do dyskretnego doradzania panującym w moim kraju na mocy demokratycznych praw. Dlatego, kiedy już owinąłem sobie wokół palca kolejnych prezydentów, postanowiłem wypłynąć na szerokie wody światowej dyplomacji. Nie dysponując wystarczającymi środkami, by utworzyć w stolicach ważniejszych państw swoje poselstwa, musiałem sam wszystkiego dopilnować.

Po skończonej pracy opuszczałem więc zamek królewski i wracałem do swego niewielkiego domku położonego w Przegorzałach, wśród ogródków działkowych. Mieszkanko to, trochę nieprzyjazne, zwłaszcza w zimie, utrzymywałem skromnie i schludnie. Bardzo uważałem, aby właściwy monarszym dworom przepych nie przeniknął do mego domu, gdyż to mogłoby ujawnić przed wścibskimi sąsiadami moje prawdziwe życie, a tego przecież nie chciałem. Ustanowiłem więc z nimi stosunki poprawne i naznaczone wzajemną uprzejmością, jednak zdecydowanie nie tak bliskie, by prowokować ewentualne wizyty towarzyskie. Te wprawiłyby mnie bowiem w nie lada kłopot, ponieważ swój domek uczyniłem sztabem, z którego roztaczałem nad moim krajem ochronny parasol dzięki niebezpiecznej i wymagającej dużego wyczucia grze dyplomatycznej. Dlatego kłaniałem się uprzejmie przychodzącym na działki emerytom, zapytywałem z troską o uprawy marchewki i kapusty, chętnie przyjmowałem skromne prezenty w postaci garnuszka czarnych porzeczek. Ale nic poza tym.

Pożegnałem żonę, królową Zofię, która ostatnie miesiące swego życia spędziła w tym niewielkim domku w Przegorzałach. Przed nią też musiałem ukrywać swoją działalność, gdyż zgodnie z przysięgą złożoną dziadkowi nie mogłem ujawnić swej tożsamości nikomu.

Jestem ostatnim królem Polski, ale nikt o tym nie wie. Na ścianie w swym domku powiesiłem szczegółową mapę Europy, na którą nanosiłem wszelkie zasłyszane w telewizji zmiany personalne, które dokonywały się na szczytach władzy. Dobre rozeznanie w aktualnej polityce jest bowiem warunkiem skutecznych działań. Przyswoiłem sobie też kilka podstawowych zasad międzynarodowej gry politycznej i sprawnie realizowałem je dla dobra Polski. Wieczorami pisałem liczne listy do głów państw, z którymi relacje leżały w żywotnym interesie mego kraju. W listach sugerowałem pewne rozwiązania narastających konfliktów, dawałem dobre rady i jak równy korespondowałem z prezydentami oraz koronowanymi głowami. Twardo walczyłem o polskie interesy, choć często wymagało to stanowczości, która przekracza granice dobrego wychowania. Czasem bowiem dobre maniery i wyniesioną z rodzinnego domu delikatność trzeba schować do kieszeni, kiedy gra toczy się o dobro Ojczyzny. Przyznaję, że zdarzało mi się podsycać pewne napięcia, których utrzymanie leżało w interesie mego państwa. Napuszczałem więc Walonów na Flamandów, sugerowałem kanclerzowi Niemiec, że prezydent Francji prowadzi nieczystą grę, i w ten sposób rozstawiałem figury na europejskiej szachownicy. Dzieliłem i rządziłem z ukrycia.

Koperty z listami starannie adresowałem i zabierałem na Wawel. Kiedy tylko w tłumie wypatrzyłem osobę, będącą obywatelem danego kraju, upominałem ją surowo pod pozorem przekroczenia zasad zwiedzania i dyskretnie wsuwałem kopertę do kieszeni. Oczywiste było, że osoba ta, po odnalezieniu tajemniczej koperty w swej garderobie, uczciwie wyśle ją lub osobiście doręczy swemu premierowi lub prezydentowi. Każdy obywatel, znalazłszy nagle wśród swych rzeczy list zaadresowany do głowy jego państwa i opatrzony adnotacją: „doręczyć niezwłocznie!”, musi zrozumieć, że to jest ten moment, kiedy musi służyć swej ojczyźnie.

Dzięki tej sprytnej taktyce unikałem urzędów pocztowych, pełnych wrogich służb i permanentnie inwigilowanych przez wywiady całego świata. Dzięki temu zachowywałem swoje istnienie w tajemnicy, włodarze Europy i świata znali zaś tylko moje imię: Bartłomiej I, król Polski. A ja sterowałem nimi, jak chciałem.

Mozolnie wspinam się stopnień za stopniem, noga za nogą, a noga ciągle boli. Już jestem na piętrze, gdzie mieści się mieszkanie moich dziadków. Ale muszę oprzeć się o ścianę, by chwilę odsapnąć. Szukam kluczy, a wśród nich tego jednego, który przed laty zabrałem ze sobą, kiedy wyruszałem stąd w daleki świat. Czy będzie pasował do zamka? Czy aby ktoś go nie zmienił, czyniąc mnie bezdomnym? Jestem już tak blisko.

Wracam do mieszkania dziadków, za chwilę do niego wejdę. Zobaczę długi korytarz zwieńczony jelenimi rogami i ołtarzem z maszyny do szycia Singer. I pierwsze, co zrobię, to ruszę na sam koniec, gdzie obok maszyny znajdują się wąskie drzwi do łazienki i toalety.

Jestem ostatnim królem Polski i dowodem skuteczności mych metod, wymuszonych przecież przez niełatwe okoliczności, w których przyszło mi rządzić, jest to, że przez cały czas mego dyskretnego panowania nie doszło do ani jednej zbrojnej agresji skierowanej na Polskę. Tego obawiałem się najbardziej, muszę to szczerze wyznać. W telewizji mówiono bezustannie o wojnach, które wybuchały w różnych częściach świata, czasem zupełnie niedaleko od naszych granic. Za mojego panowania wojny te nie dotarły do wrót mojej Ojczyzny, a wewnętrzne napięcia, od których przecież doraźna polityka nie była wolna, nie doprowadziły do żadnej rewolucji ani zamachu stanu.

To był właśnie parasol ochronny, który rozpostarłem nad mym krajem. Reszta, a więc sprawy drobne i codzienne, niewykraczające poza zwykłe zarządzanie dobrze wyregulowanym przeze mnie mechanizmem, zostawiłem ministrom i premierom. Nie mogłem przecież robić za nich wszystkiego, gdyż musiałem koncentrować się na sprawach najważniejszych. I tu nie zawiodłem swych poddanych.

Postanowiłem porzucić zaszczyty i ukryłem się przed ludzkim wzrokiem, ale nie wykluczam, że jeszcze kiedyś opuszczę to miejsce mego dobrowolnego odosobnienia. Wspierając się na lasce mego dziadka, ubrany w jego staromodny garnitur, wyjdę z kamienicy przy ulicy S. i wolnym krokiem ruszę w stronę Plant. Tam przysiądę na ławeczce w cieniu kasztanów, popatrzę na młode dziewczęta spacerujące z tą uroczą nieświadomością własnej cielesności, a potem ruszę w stronę Wawelu. Skryty za długą brodą, kapeluszem, którego nigdy nie nosiłem, będę królem ukrytym, swobodnie przechadzającym się wśród swych poddanych i nierozpoznanym przez nikogo. Moi poddani, karmieni przez telewizory innymi twarzami rządzących, nie będą mnie w ogóle zauważać. A ja, przystając kilkakrotnie dla złapania oddechu, wespnę się na Wzgórze Wawelskie, dla niepoznaki kupię bilet do królewskich apartamentów i skryty w tłumie wielojęzycznych turystów, odwiedzę dawne kąty, które przez tyle lat zdążyłem poznać tak dobrze. Będę mijał moich dawnych współpracowników, a oni omiotą mnie tym niewidzącym wzrokiem wszystkich strażników świata, kiedy ja z podniesioną głową i niekłamanym wzruszeniem wkroczę do sali tronowej. Pogładzę starą dłonią adamaszek na monarszym siedzisku, a pani, która pod oknem będzie na drutach robić sweterek dla wnuczka, skarci mnie pobłażliwym spojrzeniem, na co ja z przepraszającym uśmiechem odsunę się od eksponatu i podążę dalej.

Wracam do mieszkania dziadków i tylko drzwi oddzielają mnie od tej zamkniętej przez lata przestrzeni. Czy wszystko dobrze zapamiętałem? Czy zastanę znajome wnętrza takimi, jakimi je przed laty zostawiłem? Wsuwam ostrożnie klucz do zamka, a ręka mi drży. Nie czuję nogi, nie czuję ciężaru władzy, czuję tylko wzruszenie. Przekręcam klucz i zamek puszcza. Za chwilę nacisnę klamkę i powrócę do mieszkania dziadków, gdzie spędzę resztę życia. Pożegnałem żonę, która umarła na pustkę, postanowiłem porzucić zaszczyty i ukryłem się przed ludzkim wzrokiem.

Nazywam się Bartłomiej Chochoł i jestem ostatnim królem Polski. Naciskam klamkę.

Fuga II

Nazywam się Bartłomiej Chochoł i byłem tu kiedyś dzieckiem – powiedziałem przez uchylone drzwi do pana Andrzeja, który był złotą rączką, ale na co dzień pracował jako dozorca naszej kamienicy.

— I przyszedłem po klucze do mieszkania moich dziadków.

— Tamtego mieszkania już nie ma — odpowiedział mi pan Andrzej — ale mam dla pana album, który znalazłem na podłodze, kiedy już wszystko wywieźli.

Siadłem na schodach i przewracałem kartki, a na nich zobaczyłem cały świat. A wszystko dzięki aparatowi pana Zygmunta, który od pokoleń był naszym fotografem w kamienicy. I tylko tyle mi zostało.

Na fotografiach pana Zygmunta był cały świat. Była nasza kamienica i jej podwórko, był mój dziadek i moja babcia, byli ludzie, którzy już odeszli, i ci, którzy zmienili się od czasów mego dzieciństwa. Na zdjęciach była ulica S., Planty i wieże krakowskich kościołów. A na jednej fotografii był nawet pan Chodnikiewicz.

Mój dziadek był wielkim pasjonatem fotografii, choć sam nigdy nie zrobił żadnego zdjęcia. Chętnie natomiast pozował i skrzętnie gromadził uwieczniające go fotografie, co doskonale widać w albumie. Moja babcia mniej ceniła fotografię i zawsze machała ręką, kiedy dziadek proponował jej, żeby poszli się sfotografować. Wchodził wtedy do kuchni w garniturze, pogwizdując ułańskie piosenki. Pachniał wodą kolońską i zapraszał babcię do fotografa z tą samą miną i ukłonem, z jakim kawaler powinien prosić pannę do tańca. Babcia wtedy machała ręką i mówiła, że ma już dość zdjęć. Ale w końcu odkładała swoją robotę, szła się przebrać i razem schodzili do oficyny naszej kamienicy, gdzie od wieków miał swoją pracownię pan Zygmunt.

Mój dziadek miał na imię Jan, a babcia Maria, i uważam, że to bardzo dobre imiona dla dziadków.

Mój dziadek był wielkim pasjonatem fotografii i wszystkie kupione u pana Zygmunta odbitki wklejał do albumu o czarnych kartkach i dokładnie opisywał swoim profesorskim piórem. Jako człowiek o szerokich horyzontach był zainteresowany nie tylko sobą, ale dokumentował w albumie życie całej naszej kamienicy.

Moja babcia mniej ceniła fotografię, choć lubiła oglądać album prowadzony przez dziadka. Siadała w swoim wymoszczonym kocami fotelu, który stał pod oknem w kuchni, i rozkładała album na kolanach. Potrafiła wpatrywać się w stare zdjęcia godzinami, kiwając nad nimi głową i coś mrucząc pod nosem. Nie pamiętam natomiast, by dziadek kiedykolwiek przeglądał te fotografie.

Na fotografiach pana Zygmunta był cały świat, ale przede wszystkim było centrum świata, czyli nasza kamienica. Pan Zygmunt lubił fotografować jej mieszkańców zawsze w tym samym miejscu, na ławeczce pod starym jesionem, który rósł na podwórku, rozsadzając swymi korzeniami sześciokątne płyty trylinki. Na poszczególnych zdjęciach zmieniały się pory roku, oświetlenie, czasem jakiś szczegół z tła, ale poza tym wszystko było takie samo.

Na fotografiach pana Zygmunta był cały świat, który dla mnie zaczynał się od babci i dziadka. Kilkakrotnie zasiadali na ławce pod jesionem. Na pierwszych zdjęciach młodzi, wyprostowani, później coraz bardziej poważni. Ostatnie, które wklejono do albumu mojego dziadka, zrobiono zapewne tamtego lata. Babcia siedzi w bordowej sukience z białym kołnierzykiem, włosy ma upięte w kok, a dłonie zaciska na torebce. Dziadek stoi obok niej, w jasnej marynarce, berecie i patrzy poza kadr, w kierunku bramy naszej kamienicy. Dłoń opiera na ramieniu babci, jakby przygarniał ją do siebie. Obydwoje są skupieni i przejęci, zupełnie inaczej, niż zachowywali się na co dzień. Dziadek przecież pogwizdywał i robił głupie miny, a babcia często się śmiała. Nawet fotografie pana Zygmunta nie potrafią powiedzieć wszystkiego.

Mój dziadek chodził w beretach. Babcia robiła mu je szydełkiem i w jego szafie znajdowała się kolekcja we wszystkich kolorach. Były berety wesołe i smutne, oficjalne i codzienne, berety na zakupy i berety do kościoła. Był też beret z czarnego sukna, który dziadek ubierał tylko na pogrzeby swoich kolegów, na które chadzał dość często. W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli.

Moja babcia mówiła, że dziadek pod beretami skrywa swą łysinę, której nabawił się jeszcze przed wojną, służąc w 9. Pułku Ułanów Małopolskich. Kiedy szedł do wojska, miał jeszcze włosy, a do rezerwy wrócił łysy. Postanowiłem wtedy, że będę unikał wojska i uważnie przyglądałem się napotykanym żołnierzom. Niestety, to, co widziałem na ulicach i w telewizji, potwierdzało moje obawy. Dziadek poradził mi, że najlepszym sposobem na łysienie jest beret. Chroniłem się więc jak mogłem, naciągając go na uszy tamtego lata, choć skrycie nienawidziłem tego nakrycia głowy.

Mój dziadek był posiadaczem łysiny świecącej i całkowitej. Kiedyś, kiedy drzemał po obiedzie, podszedłem do niego ostrożnie i uważnie przyjrzałem się jego głowie. Nie znalazłem tam ani jednego włoska, tylko zmarszczki i brązowe plamy, które babcia nazywała wątrobianymi. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak plamy te przedostają się z wątroby na głowę i dłonie.

Mój dziadek był posiadaczem łysiny świecącej i całkowitej jedynie pozornie. Kiedy przed śmiercią zachorował i nie miał siły się golić, po kilku dniach jego głowa pokryła się srebrną, gęstą szczeciną. Wtedy dziadek wyznał, że od czasów wojska golił starannie głowę co rano. To odkrycie bardzo mnie ucieszyło, gdyż nie musiałem już więcej nosić beretów.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, nie tylko nasza kamienica. Są zdjęcia, które zrobiono na ulicy S. albo nawet na Plantach. W albumie dziadka znalazłem jedną starą fotografię odbitą na papierze o wycinanych krawędziach. Przez środek biegnie pęknięcie, jakby ktoś wcześniej złożył ją na pół i schował do kieszeni. Na fotografii widać bramę naszej kamienicy widzianą od strony podwórka. Dookoła ciemny tynk, gdzieniegdzie liszaje cegieł. W świetle bramy stoi tyłem stary, malutki człowieczek, przygarbiony i wsparty na lasce. Ubrany jest w jasny garnitur, na głowie ma słomkowy kapelusz. Nie widać jego twarzy. Dziadek powiedział mi tamtego lata, że to pan Chodnikiewicz.

Pan Chodnikiewicz był postacią na tyle tajemniczą, że moi dziadkowie nie potrafili uzgodnić jednolitej wersji jego życiorysu. Babcia zawsze opowiadała mi inne historie niż te, które poznawałem od dziadka. Kiedy pytałem ją, co było dalej, bo dziadek najczęściej przerywał w połowie, babcia siadała w kuchni w fotelu pod oknem, mościła się na wszystkich poduszkach, wzdychała i zaczynała opowiadać od początku, ale całkiem inaczej. W ten oto sposób żyłem w dwóch światach, pomiędzy którymi niewiele było wspólnego. Jeden świat roztaczał się z gabinetu dziadka, osnuty dymem fajki, a drugi ciepło rozchodził się z kuchni, od strony fotela. A ja żyłem sobie pomiędzy nimi, przechodząc tylko na drugą stronę korytarza, który był wielki i stary, jak wszystko w domu dziadków. Poza moją babcią, która była mała i stara.

Mój dziadek opowiadał, że pan Chodnikiewicz był sekretarzem samego Józafata Dumanowskiego. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, kim był sam Józafat Dumanowski, ale szacunek, z jakim dziadek o nim mówił, wskazywał, że musiał być człowiekiem wielkiego formatu, podobnie jak mój dziadek. Szanowałem więc bardzo tego nieznanego pana Dumanowskiego.

Moja babcia opowiadała, że pan Chodnikiewicz był emerytowanym pracownikiem Kolei Państwowych, który wprawdzie zrobił pewną karierę, gdyż zaczynał od pracy przy piecu w parowozie, a skończył jako starszy referent w zarządzie kolei, ale trudno to uznać za coś wyjątkowego i wartego wzmianki.

Mój dziadek opowiadał, że pan Chodnikiewicz po śmierci Józafata Dumanowskiego, który zmarł w zapomnieniu niedługo po zakończeniu pierwszej wojny światowej, przyszedł na pustą działkę przy ulicy S., która wówczas była jeszcze ulicą Z., i usiadł na wielkim kufrze, w którym zgromadził cały swój dobytek. Niedługo potem pojawili się murarze, którzy zaczęli wznosić naszą kamienicę, budując ściany wokół zamyślonego i pogrążonego w żałobie pana Chodnikiewicza. Mijał czas, mury pięły się szybko w górę, aż wreszcie dom był gotowy. Pan Chodnikiewicz pozostał w mieszkaniu na parterze, które wokół niego wyrosło, rozpakował swój kufer i tak został pierwszym lokatorem naszej kamienicy. Dopiero po nim sprowadzili się inni.

Moja babcia bardzo śmiała się z tej opowieści i mówiła, że pan Chodnikiewicz sprowadził się do naszej kamienicy, kiedy ta już stała. Zamieszkiwali ją głównie artyści, którzy jednak szybko wyginęli, i pan Zygmunt, niebędący jednak tym panem Zygmuntem, którego wszyscy znaliśmy, tylko jego dziadkiem. Pan Chodnikiewicz przyszedł pewnego dnia piechotą, z dwiema walizkami, po czym wprowadził się do mieszkania na parterze, dokładnie pod mieszkaniem moich dziadków. Moi dziadkowie nie byli wtedy jeszcze moimi dziadkami i w ogóle się nie znali, a tym bardziej nie mieszkali w naszej kamienicy.

Mój dziadek krzyczał wtedy z drugiego końca mieszkania, że na historię babci nie ma żadnych świadków. Co było prawdą, gdyż wszyscy, którzy mieszkali w naszej kamienicy niedługo po pierwszej wojnie, dawno już zmarli. Babcia nie krzyczała, tylko kazała mi przekazać dziadkowi, że na jego historię tym bardziej nie ma żadnych dowodów. A dziadek z powagą stwierdzał, że jego słowa są prawdą, gdyż zna je od samego pana Chodnikiewicza.

Moja babcia opowiadała, że pan Chodnikiewicz wygadywał różne rzeczy. Siedział całymi dniami na ławeczce pod jesionem, który wtedy był jeszcze bardzo młody, o czym zaświadczają fotografie z epoki, i patrzył przed siebie. I kiedy tylko ktoś strudzony przysiadł nieopatrznie obok niego, zaczynał niestworzone opowieści o królach i książętach, generałach i pułkownikach, rewolucjach i republikach, o których nikt nie słyszał. Babci zdarzyło się to kilkakrotnie i nie wspominała tego dobrze. Parę razy zabierano też pana Chodnikiewicza do podkrakowskiego szpitala dla obłąkanych, gdzie przebywał pod opieką biegłych psychiatrów przez długie tygodnie.

Mój dziadek śmiał się z tych opowieści, nazywając je insynuacjami. Nie rozumiałem wówczas tego słowa, ale brzmiało mi groźnie i obraźliwie zarazem. Dziadek mówił, że w tym wszystkim, co plotła babcia, prawdą jest tylko to, że pana Chodnikiewicza zabierano do szpitala. Ale nie jako pacjenta psychiatrycznego, tylko z powodu chorej nogi. Pan Chodnikiewicz cierpiał bowiem straszne bóle z powodu odłamka pocisku, który trafił go w udo podczas powstania styczniowego. Od tamtej pory kulał i potrzebował troskliwej opieki. I sugerowanie, że był niespełna rozumu, jest brakiem patriotyzmu.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, ale nie ma siedzącego pod młodym jesionem pana Chodnikiewicza. Nieraz pytałem o to dziadków, ale oni twierdzili, że pan Zygmunt przechowuje u siebie cały album ze zdjęciami pana Chodnikiewicza, który zrobił jego dziadek, też pan Zygmunt. Pan Zygmunt strzeże go jak źrenicy oka i nie pokazuje nikomu.

Mój dziadek opowiadał mi, że pierwszego dnia drugiej wojny światowej pan Chodnikiewicz postanowił umrzeć. Miał już sto lat i pełne prawo do śmierci. W ten dzień zawołał dziadka i poprosił, by ten pomógł mu przesunąć na środek pokoju kufer, w którym przed dwudziestu laty przywiózł swoje rzeczy. Potem ubrał się w granatowy mundur, który odziedziczył po Józafacie Dumanowskim, pożegnał z moim dziadkiem, położył w kufrze i umarł. Podobno wysuszył się na wiór i teraz jest wielkości małego dziecka. Od jego śmierci mieszkanie stoi zamknięte, a kufer można zobaczyć przez okno. W tym opuszczonym mieszkaniu, do którego przez te wszystkie lata nikt się nie wprowadził, ukryty jest największy skarb pana Chodnikiewicza: manuskrypt wspomnień, które spisywał o Józafacie Dumanowskim przez całą swoją starość w naszej kamienicy.

Moja babcia natomiast twierdziła, że wprawdzie pan Chodnikiewicz umarł w wieku stu lat pierwszego dnia wojny, lecz został po bożemu pochowany na Rakowicach, tylko babcia nie pamięta już, gdzie znajduje się jego grób, bo to było dawno. A mieszkanie stoi puste, bo w administracji szukają spadkobierców pana Chodnikiewicza i oto cała tajemnica.

W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, który nietrudno uchwycić, bo przecież chyba każdy raz w życiu siedział na ławeczce pod starym jesionem. W albumie dziadka jest zdjęcie, którego babcia nie pozwalała mi oglądać. Widać na nim pana Łukasza Wichra, który śpi skulony na ławce, owinięty ciemnym płaszczem. Ręka zwisa mu bezradnie, a jej palce dotykają butelki po wódce, która stoi na ziemi. Na drzewie nie ma liści, więc pewnie była jesień.

Pan Łukasz Wicher był malarzem, choć nic na to nie wskazywało. W naszej kamienicy znany był raczej z tego, że pije.

Mój dziadek mówił, że pan Łukasz Wicher pije, żeby móc malować.

Moja babcia natomiast twierdziła, że pan Łukasz Wicher nie maluje, bo pije. Starałem się to zrozumieć i kiedyś zakradłem do barku dziadka i wypiłem jeden kieliszek nalewki orzechowej. Ale ani nie zacząłem po niej malować, ani nie przestałem, więc dalej nie rozumiałem pana Łukasza Wichra. Widywaliśmy go z kolegami, kiedy schodził w pochlapanym podkoszulku i kalesonach do sklepu, boso; był bardzo zarośnięty i kudłaty, ale dziadek mówił, że to bardzo mądrze, że się pan Wicher nie goli, bo jeszcze by się zaciął po pijaku i byłoby nieszczęście. Kiedyś z Kozłem Ostrowskim śledziliśmy pana Wichra do samego sklepu, gdzie okazało się, że żywi się on wódką żytnią, chlebem oraz paprykarzem szczecińskim.

Mój dziadek powiedział mi, że pan Łukasz Wicher mieszkał w mansardzie, gdzie miał atelier, i długo nie mogłem zrozumieć żadnego z tych słów. Ale potem Kozioł mi wytłumaczył, że chodzi o strych, gdzie pan Wicher miał pracownię, i wszystko się wyjaśniło. Kiedyś w nocy nie mogłem spać i stanąłem w oknie mojego pokoju. I okazało się, że pan Wicher też nie może spać, bo u niego pali się światło. Za to spał w dzień, tak przynajmniej twierdził Paweł, który mieszkał na drugim piętrze i dobrze widział okna pracowni.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, więc nie może brakować dzieci z naszej kamienicy. Widać je wyraźnie, jak siedzą na ławce pod starym jesionem: Kozioł Ostrowski, Paweł i Zosia. Każdy robi to co zawsze. Zosia czyta książkę, Kozioł mówi, a Paweł słucha. Wszyscy mają na sobie lekkie ubrania, więc to zdjęcie zostało pewnie zrobione tamtego lata.

Kozioł Ostrowski był synem pana Zygmunta i nie miał na imię Kozioł; ale nikt na podwórku nie wiedział, jak nazywa się naprawdę. Wiele razy pytaliśmy go o to, ale Kozioł za każdym razem mówił coś innego. Podawał się więc za Linusa, Kleta, Klemensa, Sykstusa, Korneliusza, Cypriana, Wawrzyńca, Chryzogona. W Wielkanoc zrozumiałem, że kłamał. Podejrzewaliśmy jednak wszyscy na podwórku, że ktoś, kto każe mówić na siebie „Kozioł”, musi nazywać się jeszcze gorzej niż starożytni męczennicy.

Zosia miała sukienki w kwiaty, smutne oczy i ciągle czytała książki. Zawsze siadała na uboczu i znad okładek obłożonych w papier pakowy przyglądała się naszym zabawom. Kiedyś podeszła do ławki, na której siedzieliśmy, i zapytała, czy może się z nami bawić. Ja się od razu zgodziłem, ale Kozioł powiedział, że musi udowodnić, że jest odważna. I kazał jej wejść na stary jesion. Wtedy Zosia powiedziała, że jesteśmy świntuchy i odeszła do swego kąta podwórka.

Tamtego lata najpierw poznałem Pawła. Przyszedł do mieszkania moich dziadków i zapytał, czy mógłby pożyczyć dla swego ojca jakąś książkę. Kiedy dziadek szukał jej w bibliotece, ja zacząłem rozmawiać z Pawłem i dowiedziałem się, że jesteśmy w tym samym wieku. Potem kilka razy byłem u niego, ale trochę bałem się jego mamy, więc spotykaliśmy się na podwórku.

Tamtego lata zaprzyjaźniłem się też z Kozłem Ostrowskim. Wcześniej z nim nie rozmawiałem, bo był starszy o rok i spoglądał na mnie z góry. Przyglądał się każdemu uważnie, ciągle uśmiechał pod nosem i sprawiał wrażenie, że zna ludzkie myśli. Kozioł zaprzyjaźnił się ze mną pewnego lipcowego dnia, kiedy upał wypełnił studnię naszego podwórka. Siedziałem na trzepaku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, i patrzyłem na Azę, starą podwórkową sukę, która wygrzewała się na słońcu całymi dniami. Wtedy podszedł do mnie Kozioł i się przedstawił.

— Umiesz grać na klarnecie? — zapytał po chwili.

— Chyba nie — odparłem zgodnie z prawdą.

— A ja umiem.

Siedzieliśmy na trzepaku, po męsku plując na bruk, kiedy Kozioł odezwał się ponownie:

— Mogę ci zagrać, jak przyniesiesz mi szklankę kompotu z rabarbaru.

Nie wiem dlaczego, ale się zgodziłem. Pobiegłem na górę, ale tego dnia nie było w mieszkaniu moich dziadków kompotu z rabarbaru. Były za to ogórki małosolne, więc wyłowiłem kilka z kamionkowego garnca i zbiegłem na dół. Kozioł ogórki zjadł, ale powiedział, że nie zagra, bo to nie rabarbar. Zgodziłem się z nim i od tamtej pory zostaliśmy przyjaciółmi.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, na skraju tego świata znajdowała się stara suka Aza. Aza należała do wszystkich, czyli do nikogo. Znalazłem w albumie mojego dziadka zdjęcie, na którym jest podwórko naszej kamienicy, stary jesion i pusta ławka. Zdjęcie jest bardzo smutne, bo na innych fotografiach zawsze ktoś na ławce siedzi. Ale jak się uważnie przyjrzeć, to widać pod ławką ciemny kłębek. Ten kłębek to właśnie stara suka Aza. Kiedy to odkryłem, zdjęcie przestało być smutne i się uśmiechnąłem.

Mój dziadek powiedział mi kiedyś, że bardzo się cieszy, że wzrastam w atmosferze niewinności. Czułem, że wzrastam raczej w innej atmosferze, bo tamtego lata było bardzo gorąco, ale nic się nie odezwałem.

— Pielęgnuj ją w sobie! — pouczył mnie dziadek, a ja nie wiedziałem, czy chodzi mu o atmosferę, czy o niewinność.

Tamtego lata było wyjątkowo upalnie i pewnego dnia Paweł opowiedział nam, że jego starsza siostra Ania chodzi po swoim pokoju w samych tylko majtkach i bez stanika. Ania była kilka lat starsza ode mnie, miała już włosy pod pachami i była już chyba dorosłą kobietą. Bardzo mi się podobała, choć nigdy się z nami nie bawiła, bo miała własne sprawy. Widywałem ją, jak zbiega po schodach w letniej sukience i wychodzi przed bramę naszej kamienicy, gdzie czekały na nią koleżanki, z którymi chodziła na Rynek. My nie mogliśmy jeszcze wtedy wychodzić poza podwórko.

Tamtego lata niewinna uwaga poczyniona przez Pawła bardzo głęboko zapadła nam w pamięć. Pielęgnowałem w swej wyobraźni obraz Ani i kiedy zamykałem oczy, to widziałem, jak spaceruje bez stanika po swym pokoju.

Zosia miała sukienki w kwiaty, smutne oczy i ciągle czytała książki. Też nie nosiła stanika, ale to co innego.

Tamtego lata odeszła od nas podwórkowa suka Aza. Miała gęstą, brązową sierść, smutne oczy i melancholijny głos, którym czasem odzywała się w środku dnia. Pewnego dnia spostrzegliśmy wszyscy, że na jej pysku pojawiły się siwe włosy. Od tamtej pory jej siwizna zaczęła się powiększać, zajmując łapy, całą głowę i tułów. Kiedy doszła do szubka ogona i Aza zrobiła się cała biała, stara suka odeszła. Widzieliśmy, jak wychodzi ciężko przez bramę na ulicę, na którą nam nie było wolno chodzić.

Nigdy potem jej nie widzieliśmy.

W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli.

Tamtego lata Kozioł wymyślił, że musimy założyć tajne bractwo. Z początku nie wiedzieliśmy, dlaczego miałoby być tajne i przed kim mielibyśmy się ukrywać. Jednak ani ja, ani Paweł nie mieliśmy wątpliwości, że istnieje paląca potrzeba powołania takiego bractwa. Aby było tajemniczo, Kozioł zwołał pierwsze spotkanie wieczorem, po „Dzienniku”. Powiedział, że spotykanie się w ciągu dnia jest niepoważne i w taki sposób od razu zostaniemy zdemaskowani.

Nie było mi łatwo nakłonić dziadków, by wypuścili mnie na podwórko tuż przed kolacją. Musiałem skłamać, podobnie jak każdy z nas. Tak więc od początków naszego tajnego bractwa towarzyszył nam grzech. Ja powiedziałem dziadkowi, że zapomniałem odebrać książkę od Pawła, Paweł, że od Kozła, a Kozioł skłamał nam, że nie musiał rodzicom kłamać.

Tamtego lata dużo czasu spędzaliśmy na starym jesionie, siedząc na grubych konarach wysoko ponad taflą podwórka naszej kamienicy. Owego wieczoru też wspięliśmy się na drzewo i snuliśmy sekretne plany. Dookoła nas okna kamienicy jaśniały światłem, wewnątrz nasi rodzice i dziadkowie przygotowywali kolację, krojąc chleb i soczyste pomidory, a myśmy spiskowali, machając nogami nad ziemią. Zapytałem, po co nam tajne bractwo, ale Kozioł uspokoił nas słowami:

— Zawsze się przyda. W razie czego będziemy przygotowani.

Zaufaliśmy mu, bo był od nas starszy o rok, a poza tym bardzo chcieliśmy być członkami jakiejś tajemnej organizacji. Kiedy wróciłem do domu, sekret tak mnie palił, że od razu chciałem pochwalić się dziadkom, jakiego mają dzielnego wnuka. Z trudem się powstrzymałem i długo leżałem bezsennie w łóżku, snując plany i wyobrażając sobie nasze przyszłe zadania.

Kozioł zebrał nas następnego dnia przy drzwiach od piwnicy, gdzie śmierdziało kotami i dlatego nikt tam nie chodził, i podzielił się z nami kolejną porcją swych dalekosiężnych planów. Nasze tajne bractwo potrzebowało legitymacji, żeby móc się rozpoznawać, na wszelki wypadek; potrzebowało też pieczątki, którą podbijalibyśmy nasze tajne dokumenty; potrzebowaliśmy lokalu na spotkania oraz archiwum, w którym gromadzilibyśmy liczne dokumenty z naszej działalności.

Paweł zrobił legitymacje, korzystając ze ścinków brystolu, które znalazł w pracowni swego ojca. Pan Piotr, ojciec Pawła, był architektem. Miał pracownię w domu i często uspokajał nas przez okno, kiedy zachowywaliśmy się zbyt głośno. Chodził z czarnymi tubusami i wzrokiem wbitym w ziemię, a zamiast paska do spodni nosił granatowe szelki. Paweł opowiadał, że jego ojciec cały czas pracuje nad projektem ich nowego domu. Martwiliśmy się, bo to by oznaczało, że Paweł i Ania będą musieli w końcu wyprowadzić się z naszej kamienicy i stracimy z nimi wszelki kontakt.

Moja babcia nie lubiła pana Piotra, ponieważ kiedyś dowiedziała się z pewnych, acz nieujawnionych przez nią źródeł, że ojciec Pawła zamierza zburzyć naszą kamienicę i zaprojektować w jej miejsce coś nowoczesnego, funkcjonalnego i estetycznego. Ponieważ jednak moja babcia była osobą dobrze wychowaną, nie dawała wprost panu Piotrowi odczuć, jak nim pogardza. Ograniczała się więc do aluzji, które rzucała na schodach w chwilach, gdy pan Piotr kłaniał się jej uprzejmie.

— Bardzo nowoczesna kamienica, prawda? — odpowiadała na pytanie o pogodę.

Albo:

— Jak dobrze, że mieszkamy w tak funkcjonalnym domu, nie uważa pan? — pytała, gdy życzył jej dobrego dnia.

Moja babcia była pewna, że jej drobne złośliwości odnoszą właściwy skutek, gdyż o ewentualnej rozbiórce kamienicy nic się nie mówiło.

— Inżynier, ale ma jeszcze odrobinę wstydu! — mówiła, siedząc na swym kuchennym tronie.

Kozioł Ostrowski do legitymacji wpisał imię Kozioł i powiedział, że nasze bractwo jest tajne, więc nie ma powodu, by ujawniał swe imię. Z podobnych powodów zrezygnowaliśmy ze zdjęć, co było nam nawet na rękę, gdyż ani Piotr, ani ja nie dysponowaliśmy odpowiednimi fotografiami. Ja przyniosłem pieczątkę mego dziadka, którą mogłem się bawić od wczesnego dzieciństwa, gdyż dziadek od dawna jej nie potrzebował. Wprawdzie tekst na pieczątce brzmiał: EGZEMPLARZ ARCHIWALNY, ale ważne było, że mamy prawdziwą pieczątkę i prawdziwy, zielony tusz. Napis ten zresztą okazał się bardzo przydatny, gdyż mogliśmy nim swobodnie oznaczać wszelkie dokumenty, które składaliśmy do archiwum.

Chwilowo archiwum mieściło się w blaszanym pudełku po czekoladkach, które zobowiązałem się przechowywać w domu. Po tajnej naradzie ustaliłem, że będę je chować za oficerki dziadka, gdyż nie pamiętałem, aby on kiedykolwiek z nich korzystał. W archiwum na początku znalazły się nasze oświadczenia, w których zobowiązywaliśmy się do zachowania wszystkich spraw naszego bractwa w tajemnicy.

Podczas pierwszych dni istnienia owej sekretnej organizacji narodziła się też jej nazwa. Brzmiała ona: Tajne Bractwo.

Tamtego lata sporo czasu spędzaliśmy w gałęziach starego jesionu. Skryci pomiędzy liśćmi, byliśmy niewidoczni dla mieszkańców naszej kamienicy. Tam też była pierwsza siedziba naszego tajnego bractwa.

W naszym tajnym bractwie postanowiliśmy, że musimy udowodnić, że jesteśmy godni tajemnicy, którą mamy dźwigać. Musiał to być prawdziwy test odwagi i hartu ducha. Paweł z początku nieco się ociągał, twierdząc, że podpisaliśmy oświadczenia, ale Kozioł był stanowczy:

— A jak będą nas torturować?

Każdy w duchu przyznał mu rację, że nie byliśmy pewni samych siebie i siebie nawzajem.

W naszym tajnym bractwie postanowiliśmy, że poddamy naszą odwagę próbie. Ustaliliśmy, że spędzimy noc na Wawelu, przy grobie marszałka Piłsudskiego. Jeśli wytrzymamy, a potem nie powiemy dziadkom i rodzicom, gdzie byliśmy całą noc, to będziemy godni prawdziwego członkostwa w naszym bractwie. Ustaliliśmy ponadto, że wyniki tego testu będą wpisane do naszych tajnych legitymacji, a Paweł dorysował cienkopisem specjalną rubrykę, którą opisał „próba odwagi”. Rubryka spokojnie czekała, aż będziemy mogli ją wypełnić.

W naszym tajnym bractwie dość długo odwlekaliśmy tę próbę, gdyż wiedzieliśmy, że nie wolno nam samym wychodzić poza podwórko, a co dopiero iść na Wawel i spędzać tam noce w podziemiach. Na każde wspomnienie o próbie czuliśmy dreszcz podniecenia i strachu. Dwa razy ustaliliśmy termin, lecz zawsze coś przeszkadzało. Raz Paweł musiał z rodzicami i siostrą jechać do zoo, i w ostatniej chwili odwołaliśmy akcję. Innym razem były imieniny mamy Kozła i też wszystko się odwlekło.

Zosia miała smutne oczy i ciągle czytała książki, ale czasem się śmiała. Tamtego lata, kiedy my umacnialiśmy się w naszym tajnym bractwie, Zosia siedziała na ławce pod jesionem i patrzyła z uśmiechem, jak codziennie wdrapujemy się na drzewo i szeptamy tam między sobą. Wiedzieliśmy, że robimy poważne rzeczy, ale jednocześnie czuliśmy się dziwnie, gdyż jej śmiech sugerował, że uważa nas za dzieci.

— Dziewczyny nic nie rozumieją — mówił Kozioł, ale minę też miał nietęgą.

Wszyscy czuliśmy, że musimy zejść Zosi z oczu, jeśli chcemy zachować wiarę w powagę tego, co robimy.

Tamtego lata sporo czasu spędzaliśmy w gałęziach starego jesionu, ale pewnego dnia przyszedł Kozioł z tajemniczą miną i powiedział, wskazując na Zosię, która spokojnie czytała książkę na ławce:

— W takich warunkach nie da się poważnie pracować.