Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wit Szostak
„Sto dni bez słońca”
To miała być zwyczajna wymiana uniwersytecka.
Lesław Srebroń trafia na Finnegany, by spędzić semestr jako wykładowca na tamtejszej uczelni. Wyspy, skryte za horyzontem, nie figurują nawet na mapach, ale dla tak ambitnego badacza to tylko kolejna inspiracja. Nie ma wątpliwości, że uda mu się wcielić w życie projekt ocalenia cywilizacji Zachodu. Nie może być inaczej, skoro za drogowskaz ma prozę wielkiego polskiego fantasty, Filipa Włócznika.
Na miejscu nie wszystko jednak wygląda tak, jak się początkowo wydaje. Gdzie przebiega granica między fikcją a rzeczywistością? Czy prawda, jaką poznajemy o nas samych, jest wiedzą obiektywną, czy tylko kolejną kreacją?
Najnowsza powieść Wita Szostaka to zjadliwa akademicka satyra, w której dostaje się zarówno pracownikom naukowym, systemowi kształcenia, jak i polskiej fantastyce (oraz zwyczajom seksualnym dzikich). Ale to także pasjonująca historia o współczesnym Don Kichocie, który nie potrafi zrezygnować ze złudzeń.
„Sto dni bez słońca” to powieść szalenie zabawna, strasznie smutna i niebezpiecznie inteligentna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 311
Sto dni bez słońca
Wit Szostak
Finnegany wyrastają samotnie na Atlantyku niczym niechciane, porzucone dzieci Hebrydów. Irlandczycy z hrabstwa Donegal mówią o nich „poza horyzontem”. Na Finneganach jest tylko jeden uniwersytet, choć niektórzy uważają, że nawet ten jest niepotrzebny.
Archipelag siedmiu wysp znajduje się ponad sto kilometrów na północny zachód od wybrzeży Irlandii; na każdej leży rybacka wioska, czasem ruiny budowli megalitycznych; tylko jedno miasteczko z prawdziwego zdarzenia: wybrzeża chłostane falami, wzgórza porośnięte zieloną trawą, owce.
Dojechać tam trudno. Najpierw samolotem do Belfastu, potem autobusem do Derry, następnie autostopem do niewielkiego Mean Laragh, skąd odpływają promy na Tory Island. Dalej kutrem rybackim albo statkiem pasażerskim, który kursuje tylko raz na tydzień. Tego właśnie nie wiedziałem i spędziłem w West Town kilka smutnych dni, gdyż na dodatek wszystkie kutry były w morzu. Wreszcie przypłynął statek i po kilku godzinach znalazłem się u celu. Już w Belfaście zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem. Mogłem wprawdzie wybrać krótszą i mniej męczącą drogę, ale zostałem wprowadzony w błąd przez informację turystyczną.
St. Brendan College mieści się w dawnym klasztorze benedyktyńskim, który w XIII stuleciu wyrósł na gruzach wcześniejszego kompleksu iroszkockiego. Uniwersytet założył w XVIII wieku niestrudzony biskup Berkeley, kiedy upadł jego projekt szkoły na Karaibach. Republika Irlandii utrzymuje kilkunastu uczonych, na wyspę wysyła się stypendystów i doktorantów; lokalnych studentów jest niewielu.
Newport to niewielka osada. W zatoce port rybacki, wokół niego domki na nabrzeżu i kilka niknących szybko bocznych uliczek. Jedna tylko, Main Street, prowadzi na wzgórze, gdzie wznoszą się zabudowania uniwersyteckie. Wzdłuż niej przycupnęły w dwóch szeregach jednopiętrowe domki, gdzie gościnne wdowy wynajmują wykładowcom pokoje. Ja trafiłem na korpulentną panią Magee. Na parterze mieścił się niewielki sklep z lokalnym tweedem, w którym prawie nigdy nie widziałem klientów, w głębi pokoje pani Magee, a na piętrze, już pod skosami niewysokiego dachu, mój pokoik i mikroskopijna łazienka.
To miał być dla mnie cały świat na długie miesiące semestru zimowego. Byłem przekonany, że padłem ofiarą jakiejś biurokratycznej pomyłki w fundacji, która przyznawała stypendia w ramach programu „Teachers Mobility”, umożliwiające wykładowcom z krajów Unii Europejskiej tymczasową zmianę naturalnego środowiska akademickiego. We wniosku trzeba było zgłosić dokładny sylabus wykładów i miejsce planowanego wyjazdu. Ja zaznaczyłem Oxford, jako drugą możliwość podając ewentualnie Cambridge. Zapewne ktoś musiał zawieruszyć gdzieś te sugestie i otrzymałem decyzję o skierowaniu mnie do St. Brendan College w Newport.
Wyznaję, że nie wiedziałem wcześniej o istnieniu tego uniwersytetu, miasteczka, a nawet archipelagu Finnegan Islands. Nie ma go w moim atlasie, milczy o nim Wikipedia. Ale mimo to jest. Tam właśnie spędziłem cały semestr, walcząc z melancholią, pożądaniem i niemocą twórczą. I nawet jeśli to wszystko niewielu czytelnikom wyda się interesujące, właśnie o tym chcę opowiedzieć.
Salonik pani Magee wychodził na niewielki ogródek, otoczony, jak wszystko w Newport, szarym kamiennym murkiem. Pośrodku starannie utrzymanego trawnika rosła karłowata palma, jeden z niewielu na Finneganach dowodów na łagodne działanie Golfsztromu. Jak wynika z moich notatek – które starałem się prowadzić codziennie, narzucając sobie miłą dla umysłu rutynę – przez sto dwadzieścia dni mojego pobytu na wyspie tylko piętnaście z nich minęło bez deszczu. Wszystko wokół było wilgotne, a świsty morskich wiatrów towarzyszyły mi przez cały czas.
Pani Magee zapraszała mnie popołudniami do swego saloniku, gdzie siadaliśmy przed kominkiem i popijaliśmy herbatę. Mało mówiła, potrzebowała tylko czyjejś obecności. Wiem, że przede mną mieszkało u niej wielu wykładowców, po jednym znalazłem nawet jakieś drobne przedmioty w szufladzie biurka. Kiedy pani Magee odzywała się wreszcie, wspominała swego męża, który był rybakiem. Mówiła, że zginął przed półwieczem u wybrzeży Grenlandii, podczas polowania na wielkiego kaszalota. Ponoć w grzbiet wieloryba wbite były harpuny sprzed dwustu lat. Tak w każdym razie mówili pani Magee ci, co przeżyli.
Moja gospodyni miała bez mała osiemdziesiąt lat, choć zachowała sprawność aż do końca. Z rzadka skarżyła się na cokolwiek. Codziennie rano chodziła na zakupy z wełnianą torbą przewieszoną przez ramię, wspierając się na drewnianej lasce. Z jej kuchni najczęściej dochodził zapach ryb, podobnie jak z większości kuchni Newport. Poza darami oceanu można też było u niej dostać baraninę; pomiędzy surowymi skałami na wszystkich Finneganach wypasano owce.
Po dwóch próbach korzystania z kuchni pani Magee zacząłem się stołować w położonym niedaleko pubie, gdzie z radością wszedłem w monotonię irish stew i fish and chips. Polubiłem to proste jedzenie, popijane guinnessem. Toby McGraw gotował dobrze, choć niewymyślnie. Chciałbym powiedzieć, że Finnegany słyną ze znakomitej baraniny, ale te wyspy z niczego nie słyną; choć baranina jest tu wyborna.
Kiedy pierwszego dnia po przybyciu obszedłem całą wyspę, posmutniałem. Wyglądała jak więzienie, a ja poczułem się jak Napoleon na Świętej Helenie. Za wzgórzem, na którym stał gmach uniwersytetu, znajdowało się urwisko, o które rozbijały się fale. Byłem odcięty od świata. Ale nie trwałem długo w tym przygnębieniu. Nie należę do ludzi, którzy łatwo popadają w depresję, na ogół staram się dostrzec w swoich przeżyciach pozytywną stronę. Nie zawsze jest to łatwe, ale drogą wytrwałego treningu udoskonaliłem tę posiadaną od dziecka umiejętność.
Postanowiłem, że odosobnienie dobrze mi zrobi, usunięcie się z zawrotnego pędu współczesnego świata pozwoli przemyśleć własne życie i zobaczyć, co w nim jest istotnego. Poczułem się jak pustelnik, który dobrowolnie oddala się od ludzkich skupisk, by w samotności przemierzać rozległe przestrzenie własnej duszy, szukając spokoju i Boga. Ja nie wierzyłem w Boga, ale plany wędrówek po licznych i nieznanych mi zaułkach mego bogatego wnętrza bardzo mnie ekscytowały. Liczyłem, że wrócę z Finneganów mądrzejszy i dojrzalszy; nie pomyliłem się i tak też się stało.
Wiele spraw zrozumiałem i przemyślałem, przewartościowałem też sporo dawnych sądów i pozbyłem się wielu fałszywych mniemań. Z radością zrzucałem resztki dawnego siebie niczym wylinkę, otrząsając się z nagromadzonych warstw duchowego brudu. Przede wszystkim zaś poświęciłem się pracy, nie mogąc już szukać wymówek w codziennym zagonieniu.
Do moich obowiązków należało przeprowadzenie czterech godzin zajęć tygodniowo, przygotowanie ich, a także pozostawanie do dyspozycji studentów przez dwie godziny w tygodniu. Raz na tydzień dziekan O’Grady zwoływał zebranie wszystkich wykładowców. Podczas niego rozmawialiśmy o sprawach naukowych i organizacyjnych. Kolejni zaproszeni wykładowcy prezentowali społeczności uczonych swoje projekty badawcze, po czym szliśmy na obiad do wspaniałej rybnej restauracji, którą prowadzono w hotelu Brendan’s Toe przy samym porcie.
Lubiłem te popołudniowe godziny, kiedy siedzieliśmy po posiłku w fotelach obszernego lobby, paliliśmy fajki i rozmawialiśmy o wysokiej kulturze. Czułem, że tu, na zapomnianych nawet przez meteorologów rubieżach, bije serce świata Zachodu. I gdyby ktoś zajrzał przez zaparowane okna hotelu do jego wnętrza, z pewnością potwierdziłby moje słowa. Mężczyźni ubrani w tweedowe marynarki, poważne dyskusje i ta nieskrępowana postmodernizmem szczera miłość do literatury i sztuki. Może byliśmy naiwni, może byliśmy anachroniczni. Ale w tamte popołudnia to nie miało żadnego znaczenia. Czuliśmy się strażnikami upadającego imperium, spadkobiercami wciąż żywej tradycji.
Jak widać, wszystkie moje zajęcia przewidziane kontraktem mogły mi wypełnić co najwyżej jeden dzień. Resztę czasu miałem dla siebie i postanowiłem usiąść do monografii, której projekt kołatał się po mojej głowie od kilku lat. Zgłaszając się do programu wymiany międzyuczelnianej, zaproponowałem cykl wykładów poświęcony Filipowi Włócznikowi, wybitnemu polskiemu pisarzowi fantastycznemu. Twórczość tego fetowanego w kraju i niestety nieznanego poza jego granicami prozaika zasługiwała na rzetelne opracowanie. Jego zmagania z demonami wyobraźni domagały się dogłębnego zbadania. Rozpisana na kilkanaście wykładów problematyka zaczęła mi się z czasem rozrastać i kolejne puste dni na Finneganach zaowocowały wykrystalizowaniem się gotowego planu monografii. Zabrałem ze sobą oczywiście wszystkie dzieła Włócznika, w komputerze miałem recenzje jego powieści i nieliczne poświęcone mu w Polsce szersze omówienia (z czego większość stanowiły moje własne artykuły).
I tak, zupełnie nieoczekiwanie, pomysł – który miał być tylko pretekstem do wyrwania się na kilka miesięcy z dusznego środowiska macierzystego wydziału – stał się przygodą, która wypełniła mi krótkie dni i długie noce w Newport. Do późna siedziałem przy biurku i stukając w klawiaturę laptopa, wnikałem coraz głębiej w wymyślone światy Filipa Włócznika. Nie muszę dodawać, że kilkakrotnie zmieniałem swój pogląd na jego twórczość, a pogłębiony namysł nad tekstami źródłowymi wywrócił nie tylko moje wcześniejsze interpretacje, ale też całą krajową recepcję pisarza. Cieszyłem się jak każdy humanista na tę małą i niewinną rewolucję, którą rozpętam publikacją mojej skromnej monografii. Dni mijały szybko, a macki melancholii trzymały się z dala od mej izdebki na poddaszu.
Mam świadomość, że powyższe akapity pozwoliły uważnemu czytelnikowi zorientować się, z kim ma do czynienia. Ten lapidarny wstęp nienachalnie szkicuje sylwetkę młodego i utalentowanego humanisty, obdarzonego żywą inteligencją, taktem i poczuciem estetyki; rozkochanego w tradycji i wierzącego w dawne wartości; skromnego, choć przecież świadomego swej wartości i kiełkującej wielkości. Jeśli czytelnik zaczął wyobrażać sobie taką właśnie postać, to śpieszę zapewnić go, że to wszystko prawda.
Dlatego też z niejakimi oporami muszę wprowadzić w tę opowieść obcą nutę, mając świadomość, że może ona zafałszować wiodący temat muzyczny. Otóż już w pierwszych dniach mego pobytu na Finneganach gospodyni, dobra pani Magee, zwróciła się do mnie z niewinną na pozór propozycją. Kiedy, korzystając z jej uprzejmości, parzyłem sobie herbatę w kuchni, bezszelestnie zaszła mnie od tyłu i zagadnęła o zdrowie. Wprawnie poprowadziłem konwersację, nawiązując do bieżących warunków pogodowych, lokalnego klimatu i wpływu tych czynników na kondycję psychofizyczną człowieka. Słuchała mnie z uwagą, przyzwyczajona do przebywania w towarzystwie osób gruntownie wykształconych i potrafiąca czerpać z ich wiedzy. Ja mówiłem, ona słuchała, wpatrzona. Zatoczyłem retoryczne koło i powróciłem błyskotliwie do jej pytania:
— A jak tam zdrowie?
Wtedy pani Magee westchnęła i zaczęła uskarżać się na chroniczne bóle pleców. Jak wszyscy prości ludzie, nieprzyzwyczajeni do trafnego nazywania własnych przeżyć, ta wdowa po wielorybniku pomagała sobie gestami i mimiką, wskazując bolące miejsca i próbując grymasami oddać charakter bólu. Kiwałem głową ze zrozumieniem, oczywiście powstrzymując złośliwe komentarze pod adresem jej środków wyrazu.
— Czy mogę mieć do pana niewielką prośbę? — zapytała na koniec.
— Zrobię wszystko co w mojej mocy — odparłem odruchowo, kierowany własnym dobrym wychowaniem.
— Mógłby mi pan nasmarować plecy? To przynosi ulgę.
Po chwili siedzieliśmy na sofie, a pani Magee zachwalała skuteczność lokalnego specyfiku, pachnącej wodorostami maści. I wtedy nieoczekiwanie miało miejsce pewne zdarzenie, które bez odpowiedniego komentarza mogłoby zostać przez czytelnika niewłaściwie zrozumiane. Otóż moja gospodyni bez uprzedzenia jednym ruchem ściągnęła sweter i bluzkę, obnażając się do pasa.
— Przed panem jak przed doktorem, nie ma się czego wstydzić — powiedziała, przysuwając się do mnie.
Nie muszę dodawać, jak niezręcznie się poczułem. Oto siedziałem sam na sam z półnagą finnegańską staruszką, wdową po wielorybniku, wokół pachniało wodorostami, a ja, zakłopotany, patrzyłem na jej pomarszczone ciało. Z natury jestem opanowany i niewiele rzeczy potrafi wyprowadzić mnie z równowagi, wtedy jednak – nieco skonfundowany – zacząłem wyjaśniać różnicę pomiędzy doktorem medycyny (MD) a doktorem filozofii (PhD), którym w istocie byłem.
— Proszę wcierać — zaordynowała moja gospodyni i usiadła tyłem do mnie.
Drżącymi dłońmi zacząłem nakładać tłustą maść na jej plecy, a pani Magee mruczała z zadowolenia i wyginała grzbiet, z radością poddając się temu wymuszonemu podstępem masażowi. Nie muszę wyjaśniać, że ta dwuznaczna sytuacja nie miała dla mnie erotycznego charakteru, starałem się jednak wywiązać ze swej roli sumiennie. Płynnymi ruchami wcierałem tajemniczą substancję w pomarszczoną skórę, nie omijając regionów, które napawały mnie pewnym niepokojem. Zacisnąłem zęby i niosłem pomoc starej kobiecie.
Nie wiem, ile to wszystko trwało, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za długo. Po pewnym czasie, kiedy moje palce zmęczyły się na tyle, że musiałem przestać, pani Magee odwróciła się do mnie, nakryła tweedowym pledem i wylewnie podziękowała.
— Nawet pan nie wie, jaka jestem wdzięczna, tak trudno jest starej, samotnej kobiecie. Niewielu jest gotowych przynieść jej ulgę w cierpieniu, te chwile wiele dla mnie znaczą.
Siedziała przede mną, owinięta kocem, ale nadal półnaga, swobodna, uśmiechnięta, rozluźniona. Wchodząc jej w słowo, zwięźle wytłumaczyłem, jak ważne badania prowadzę nad twórczością Filipa Włócznika, jak blisko jestem epokowego odkrycia, jak bardzo potrzebuję skupienia i jak cenię sobie spokój, który zapewnia mi jako gospodyni. Mówiąc to, wstałem i zacząłem się wycofywać w stronę schodów. Wreszcie, bezpieczny już, pożegnałem się i czmychnąłem.
Liczyłem wówczas, że podobna sytuacja nigdy się nie powtórzy. Muszę jednak teraz przyznać, że gdyby rzeczywiście tak się stało, a zdarzenie owo przeszło do historii mego pobytu na Finneganach na prawach epizodu, uznałbym wówczas za wskazane w ogóle pominąć je milczeniem. Bynajmniej nie dlatego, że to wspomnienie zawstydza mnie w jakimkolwiek stopniu lub stawia w niekorzystnym świetle, lecz z powodu jego nieważności dla całej opowieści. Wytrawny gawędziarz musi umieć rezygnować ze szczegółów, które nic nie wnoszą, aby nie nudzić i umiejętnie budować napięcie. I nie wątpię, że uważny czytelnik zdążył już zauważyć te cechy w mojej historii. Dzielę się tu tylko sprawami istotnymi i zapewniam, że zwiędłe piersi pani Magee do nich nie należą.
Liczyłem więc na epizodyczny charakter tego zdarzenia, jednak sprawy przybrały nieco inny obrót.
Wspomniałem, że na parterze znajdował się sklep z tweedem. Nie była to jednak informacja ścisła, gdyż jego witryna znajdowała się obok domku, w którym mieszkała pani Magee. Żeby nie komplikować czytelnikowi topografii, który to zabieg często utrudnia lekturę, postanowiłem stopić te dwa budynki w jeden. Jednak po pewnym namyśle uznałem, że moja opowieść musi być prawdziwa. W fikcji literackiej nie ma znaczenia, gdzie znajdował się sklepik pana Howlina, ale ta opowieść ma być historią mojego życia, moich długich czterech miesięcy spędzonych na Finneganach. I choćby taka drobiazgowość okazała się dla narracji nieporęczna, a dla czytelnika irytująca, muszę jednak rozdzielić te dwa budynki. Inaczej nie mogę.
Idąc od portu, mniej więcej w połowie Main Street, najpierw mija się dom pani Magee, opatrzony numerem dwudziestym, a następnie (pod dwudziestką dwójką) prowadzi swój sklepik pan Howlin. Nie znam się na tkactwie i krawiectwie, ale zapewniono mnie, że pochodząca z tych wysp wełna należy do najbardziej cenionych na świecie. Najznakomitsze marki kupują przędzę na Hebrydach Zewnętrznych. Ta z Finneganów jest mniej popularna, ale równie doskonała. Pan Howlin kupuje materiały od trzech miejscowych tkaczy, sam z synem szyje garnitury i kaszkiety.
Do tegoż sklepiku i zakładu krawieckiego w jednym skierowałem swoje kroki drugiego dnia po przybyciu. Nie byłem jakoś szczególnie zainteresowany tweedem, ale w Newport nie znajdziemy wielu rzeczy do zobaczenia. Nacisnąłem klamkę i wszedłem w ciasny świat zielonych marynarek i brązowych kamizelek. Na półkach po lewej stronie leżały bele materiału, a po prawej, na wieszakach, wisiały gotowe ubrania. Pomiędzy tym wszystkim poznałem ją.
— Myśli pan, że dobrze leży? — zapytał nagle kobiecy głos. Jego właścicielka wynurzyła się po chwili spomiędzy tweedów.
Miała na sobie czapkę, którą znałem z filmów o Sherlocku Holmesie – z dwoma daszkami i wiązanymi na szczycie nausznikami. Spojrzałem na nią i oniemiałem. Spod daszka patrzyły na mnie uważnie ciemne oczy, a przez lewy policzek biegła ohydna blizna, która przykuwała wzrok. Starałem się nie patrzeć, ale nie potrafiłem. Blizna zaczynała się u nasady nosa i nierównym zygzakiem szła aż do kości żuchwy, szpecąc całą twarz.
— Może być? — powtórzyła dziewczyna.
— Znakomicie, znakomicie — wydukałem, udając, że patrzę na nakrycie głowy.
— Proszę nie kłamać.
— Nie kłamię! — zapewniłem energicznie.
— Jadranka Vidović — powiedziała nieoczekiwanie, wyciągając dłoń.
Przedstawiłem się i wyszliśmy ze sklepu. Czapka wylądowała z powrotem na półce.
Jadranka Vidović była jedną z dwóch kobiet wykładających w St. Brendan. Druga to Irlandka o niemożliwym do wymówienia gaelickim imieniu Sadhbh. Jadranka pochodziła z Chorwacji, choć od lat mieszkała w Niemczech. W St. Brendan prowadziła cykl wykładów poświęconych motywowi winorośli we współczesnej prozie Bałkanów. Jej zajęcia cieszyły się wielkim zainteresowaniem, czego skrycie zazdrościłem, gdyż na mój kurs uczęszczało zaledwie pięć osób. Później wielokrotnie dała się poznać jako osoba bystra i inteligentna. Potrafiła opowiadać o swoim projekcie z taką pasją, że mogłem jej słuchać godzinami.
O pochodzenie blizny, rzecz jasna, nie pytałem, gdyż podejrzewałem, że skrywa się za nią jakaś ponura historia wojenna, o której doktor Vidović nie chce opowiadać. W relacjach z kobietami zawsze zresztą starałem się kierować taktem i delikatnością, na ile oczywiście było to możliwe.
Znam się na ludziach, od razu zauważam rzeczy, które dla wielu innych pozostają niewidoczne. Ta przenikliwość uchroniła mnie wielokrotnie przed poważnymi błędami i nieporozumieniami, które tak często towarzyszą naszym relacjom międzyludzkim. Tak było i tym razem. Udałem więc owego dnia, że nie zauważam żadnej skazy na jej twarzy, i spacerem ruszyliśmy w stronę portu. Postanowiłem przy najbliższej okazji kupić czapkę, którą Jadranka mierzyła u pana Howlina, i podarować ją jej w prezencie. Drobny upominek, który mógł ucieszyć tę oszpeconą i zapewne wielce nieszczęśliwą kobietę.