Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy choć raz chciał odejść: zostawić wszystko, odwrócić się i zniknąć. Mateusz porzuca błyskotliwą karierę i zamieszkuje na dworcu kolejowym. Jego brat Błażej od dwudziestu lat nie wypowiedział ani słowa. Ale nic nie jest takie, jak się z początku wydaje. Dworzec Mateusza jest śródziemnomorską willą, zatopionym wśród beskidzkich lasów schronieniem dla ludzi i bogów. A milczący Błażej szeptem opowiada tajemniczą historię o odejściach i powrotach. To opowieść o dwóch braciach i Marcie, bogini Poświatowa, pełna niedopowiedzeń i pulsującego erotyzmu wyprawa w poszukiwaniu mitologii życia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Jestem głupim bratem mojego mądrego brata, on ma wszystko, a ja nic i tak jest dobrze. On ma piękną żonę, dom ma, dzieci ma i pieniądze, on ma przyjaciół i powodzenie, jest inteligentny i wszyscy go lubią, zna się na wszystkim i nie ma w tym przesady, a ja nie mam nic. On jest dobry, pozwala mi mieszkać na poddaszu, nic nie płacę, bo i tak nie mam z czego, dobrze mi tutaj, opiekują się mną on i jego żona, dobry brat Mateusz i dobra bratowa Marta, Mateusz i Marta, a ja mam na imię Błażej.
Zawsze tak było, zawsze ktoś się mną opiekował, a ja potrzebuję opieki i bez opieki już nie potrafię, potrzebuję troski i odkąd zmarła mama, to mieszkam z Martą i Mateuszem, dobrze mi i jestem najszczęśliwszy na świecie. Nie mam nic, mam tylko opiekę, mam ich, ale oni nie są moi, oni nie należą do nikogo, więc nawet ich nie mam, tylko jestem przy nich, a oni pozwalają mi być i nie wiedzą chyba, że mnie jest lepiej w życiu niż im, bo nie muszę wybierać. Wybierano za mnie, odkąd okazało się, że nie nadaję się do wybierania. Żyję wolny poza wolnością, bo wolność to przymus, bo trzeba być wolnym, jak się żyje, a ja żyję i nie muszę być wolny, sobie jestem, głupi brat, na poddaszu brata mądrego. Wolność to wychodzenie na zewnątrz, to zaznaczanie siebie na zewnątrz siebie, gdzieś w świecie. A ja nie muszę siebie zaznaczać, mnie dobrze we własnym wnętrzu, niech inni męczą się na zewnątrz. Ja patrzę. Takie życie, dziwne życie, ale czyje nie jest dziwne.
Siedzą teraz na tarasie, słońce zachodzi, a oni nie patrzą na słońce i na siebie nie patrzą i nie rozmawiają ze sobą, bo od dawna nie rozmawiają, bo nie mają o czym rozmawiać, więc siedzą, tak zastygli, jakby już nie żyli, bo nie żyją naprawdę, nie żyją od miesięcy, od lat, tylko siedzą na tarasie i piją wino, starożytni bogowie, mój brat i jego żona.
Taras jest peronem, bo oni mieszkają na dworcu, a ja mieszkam na poddaszu dworca, na peronie stoją kwiaty w wielkich donicach, pomiędzy betonowymi płytami rośnie trawa i nikt nie broni jej rosnąć, więc jest coraz większa i łaskocze w stopy, bo ja chodzę boso po peronie, więc łaskocze, ale teraz siedzę na poddaszu i patrzę na peron, na Mateusza i Martę, a słońce zachodzi za góry, bo wokoło są góry. Nikt nie mieszka na dworcu, bo na dworcu się nie mieszka, bo na dworcu mieszkają bezdomni, którzy nie mieszkają, bo są bezdomni, więc tylko śpią, ale my mieszkamy, bo mój mądry brat kupił stary dworzec i zakazał pociągom tu przyjeżdżać, więc przyjeżdżamy tu samochodem albo przychodzimy przez góry od sąsiedniej wsi, taki nasz dworzec, to znaczy dworzec Mateusza i Marty, bo nie mój, bo ja nie mam nic, nic nie jest moje, więc dworca też nie mam. Ich dworzec, ich peron, przed nimi zarośnięte tory, wielki ogród Marty i stary wagon na bocznicy, gdzie teraz jest szklarnia i pachnie pomidorami. Lubię zapach pomidorów, bo przypominają mi dzieciństwo, bo wszystko przypomina mi dzieciństwo, bo wszystko było w dzieciństwie po raz pierwszy i teraz tylko powraca albo nie powraca: pomidory powracają i miód słodki, i racuchy, i placki ziemniaczane, ale nie tylko rzeczy do jedzenia powracają, bo powracają rzeczy do czytania, rzeczy do spania i rzeczy do noszenia. A ja miałem dobre dzieciństwo, wszyscy mnie kochali, a potem stałem się głupi i wymagałem opieki, i dalej mnie kochali, jak w dzieciństwie. Dlatego teraz żyję dalej tym dzieciństwem, a wszystko powraca. Albo nie powraca, bo mama nie powraca i nie powracają zabawki, bo zabawki leżą w pudle w piwnicy i są stare i zmęczone. Kiedyś je zaprosiłem, żeby mnie odwiedziły, i przyniosłem do siebie na poddasze, ale to nie były już te zabawki. Nie potrafiły się bawić ze mną i ja też nie wiedziałem, jak się z nimi bawić. Takie chore, stare zabawki, a miś trochę łysy. Więc położyłem je spać i zaniosłem do piwnicy, niech śpią, i wiem, że śpią, bo nie wszystko wraca, bo mama nie wraca, bo zabawki nie wracają. Tylko pomidory wracają, bo rosną w wagonie na bocznicy, są zielone i czerwone i lubię, kiedy Marta robi z nich zupę.
A kiedyś to zasnąłem w tym zapachu, w wagonie, bo od pomidorów to się czasem kręci w głowie, i wszyscy mnie szukali, ale przecież nie wiedziałem, że szukają, bo spałem, a potem było mi smutno, że wszystkich zmartwiłem, bo Mateusz mi powiedział, że bali się, że poszedłem w las i umarłem. A ja bym nigdy nie poszedł w las umrzeć, bo dlaczego chodzić z tym do lasu? Jak będę chciał umrzeć, to się położę w swoim łóżku i wszystkim powiem, że umieram, i sobie umrę. Tylko najpierw poproszę, żeby mi przynieśli zupę pomidorową, bo ja bardzo lubię jeść zupę pomidorową. I śmierci się nie boję, ale śmierci bez zupy to już tak.
Tak się o mnie troszczą, tak się martwili, że umarłem, że chodzili z latarkami po lesie i wołali, Błażej, Błażej, a ja nie słyszałem, bo spałem w wagonie, i było mi przykro potem, że tak szukali. Marta mi powiedziała, że wołali, Błażej, Błażej, bo ja przecież spałem, kiedy wołali. Jestem im wdzięczny i staram się pomagać, jak tylko umiem. Ale co ja mogę pomóc, nic nie mogę, nie można dać niczego tym, co mają wszystko. A już na pewno nie może dać czegoś ten, co nic nie ma. Ale pomagam.
Na krawężniku, który kończy peron i zaczyna ogród i jest pomalowany na biało, choć farba jest już stara i tylko ja wiem, że była biała, układam na przykład małe kamyczki, na przemian ciemne i jasne. To jedna z niewielu rzeczy, jakie robię na zewnątrz siebie. Kiedy bardzo nudzę się ze sobą, układam kamyczki, bez celu. Marta i Mateusz przypatrują się z zaciekawieniem i próbują odgadywać, jaki jest w tym sens. Nazywają te kamyczki zagrodą i myślą, że ma ona dla mnie znaczenie. Kiedy jakiś kamyczek spadnie albo się przesunie, poprawiają, żeby nie było mi przykro. Napraw zagrodę Błażeja, mówią. Ale ta zagroda nie jest moja, bo przecież wszystkie kamyczki należą do dworca, a dworzec należy do Mateusza i Marty, więc ja tylko przestawiam to, co jest ich. I pilnuję się, żeby nie wynosić poza dworzec tego, co należy do dworca, ani też nie wnosić do dworca tego, co pochodzi spoza. Chyba że są to zakupy albo jeżyny, co rosną w lesie po drugiej stronie torów, których już nie ma.
Z tym układaniem kamyczków to też nie jest żadna pomoc, ułożyłem je tak jednego dnia, sam nie wiem do dziś czemu. I Marta powiedziała do Mateusza, że pewnie Błażej ułożył, a Mateusz do Marty, że pewnie dlatego, by nikt nie spadł. Ucieszyłem się, że to moje układanie ma dla kogoś sens, bo dla mnie nie miało, ale skoro ktoś sens widzi, to ja też mogę zobaczyć. Ale taka pomoc chyba się nie liczy, bo przecież układałem bez sensu.
Torów nie ma, są pod spodem ukryte, mają teraz swoje życie podziemne, zakryte ziemią i inspektami, w których Marta trzyma zioła i warzywa. Torów nie ma, pogrzebaliśmy je pod ogrodem Marty, ale jest szlaban i przejazd kolejowy, choć kolej już nie przejeżdża. Kiedy świeci słońce, to siadam przy szlabanie i siedzę. Mateusz mówi, że Błażej pilnuje przejazdu. Ale ja nie pilnuję, więc i tu nie pomagam. Czasem drogą przejeżdżają samochody. Gdybym mówił, tobym powiedział, że mogą jechać, bo nie ma w rozkładzie żadnych pociągów. I one by słuchały i przejeżdżały, a ja byłbym dróżnikiem. Tak mi powiedział Mateusz. I nawet znalazł czapkę w pokoiku, gdzie kiedyś mieszkał naczelnik stacji. Podobno był to bardzo stary i bardzo dobry pan, który całymi dniami siedział na krześle na peronie, pykał fajkę i liczył chmury. Od liczenia chmur się mądrzeje i ja też siadam na krześle, w czapce starego naczelnika, który pewnie umarł dawno temu, bo był stary już w opowieściach mojego brata, a opowieści są z dawnych czasów, bo każda opowieść jest z dawnych czasów, więc już na pewno nie żyje, a ja tak jak on liczę chmury i czasem wieczorem czuję się mądry. Tylko że od liczenia chmur starcza mądrości na piętnaście minut, nie więcej, a czasem na krócej, zwłaszcza kiedy Marta zawoła na kolację i ta mądrość wtedy gdzieś się gubi, ucieka ode mnie i nie wraca.
Ale nie pomagam nie tylko dlatego, że nie mówię, ale też dlatego, że te samochody nie jeżdżą, dokąd by miały jeździć, skoro nasz dworzec jest na końcu torów i na końcu doliny, i na końcu świata? Jest przejazd, ale przejeżdżających nie ma. To Mateusz je dla mnie wymyśla, bo pewnie uważa, że ich potrzebuję. Że jak człowiek ma dużo czasu, to sobie wymyśla różne zabawy i gry, i dzięki tym grom czas się oswaja i porządkuje, można jakoś z nich żyć, można dzięki nim negocjować z czasem. I ja udaję, że przepuszczam te samochody, co ich nie ma, że otwieram i zamykam szlaban, i Mateusz z Martą myślą, że pomagam. A ja tylko negocjuję z czasem kolejne chwile, niektóre pełne, a niektóre puste, bo tak przecież z czasem jest. I tak to jest z tym moim pomaganiem. Bo przecież ja nie mogę pomagać, choć bardzo chcę jakoś odwdzięczyć się dobrej Marcie i dobremu Mateuszowi. Ale żeby pomagać, to trzeba wybierać, a ja nie wybieram, i trzeba być trochę na zewnątrz, choć na krok być poza sobą, a ja jestem cały w swoim wnętrzu i nie znam drogi na zewnątrz. Nawet mówić nie mogę, bo mowa jakoś łączy wnętrze z zewnętrzem, a ja potrafię tylko do siebie, więc mowa krąży po moim wnętrzu, ale go nie opuszcza.
A stary pan naczelnik uratował kiedyś Mateuszowi życie, tak Mateusz mówi, kiedy Mateusz był młody i chodził po górach. I była zima, był śnieg i Mateusz był sam, taki zupełnie sam w tych górach, i już miał umrzeć od tej samotności, bo zszedł na stację i dalej był sam, ale wtedy znalazł go pan naczelnik i zrobił mu ciepłej herbaty i dał mu koc, a potem podzielił się swoim obiadem, i tak Mateusz przeżył. A wiele lat później stary pan naczelnik umarł, bo był jeszcze starszy, i Mateuszowi było smutno, bo się z nim zaprzyjaźnił i przyjeżdżał kilka razy do roku na tę stację i rozmawiał ze starym panem naczelnikiem, bo obaj byli mądrzy i mieli o czym rozmawiać. A potem Mateusz został bogatym człowiekiem i kupił ten dworzec, tę niewielką stacyjkę w górskiej dolinie, bo powiedział, że kolej zabija zapomniane stacje, a on nie pozwoli, żeby zabić miejsce, gdzie on odnalazł życie. I kiedy zamknęli tę linię, bo okazało się, że wszyscy ludzie, którzy nią jeździli, umarli albo przeprowadzili się do miasta, to Mateusz kupił dworzec i teraz on jest naczelnikiem. I nie wiem, czy to on jest naczelnikiem, czy ja, ale chyba on, bo przecież do niego należy ta stacja, a do mnie nawet ja sam nie należę, bo jestem zupełnie bezpański.
Tak mówi Mateusz do mnie i do swoich dzieci, ale przecież ja znam Mateusza z czasów, kiedy on nie miał dzieci, a ja nie byłem jeszcze głupi, i wiem, że Mateusz nie chodził po górach, bo Mateusz nie jest człowiekiem wysokogórskim, tylko człowiekiem śródziemnomorskim. Ale jego dzieci nie wiedzą i słuchają opowieści o zimie i o starym panu naczelniku, a ja słucham i patrzę na Mateusza, bo wiem, że nie było zimy, że naczelnik pewnie był, ale że wszystko wydarzyło się inaczej.
Mateusz i Marta wyremontowali dworzec i w nim zamieszkali i tak żyją poza światem, ale Marta chętnie przyjmuje gości, choć niewiele osób tu przyjeżdża. Jest kilka pokoi na piętrze, gdzie mieszkają goście, i nikt tam wtedy nie wchodzi, kiedy mieszkają, a wszyscy spotykamy się w poczekalni, gdzie jest salon i jadalnia, i kuchnia, i wszystko jest, co wspólne. Wielka stara poczekalnia, w której rosną starożytne palmy w wielkich donicach, jeszcze z czasów kolei, sięgają po sufit, którego nie widać, bo w poczekalni jest ciemno. Na podłodze leżą kolorowe dywany i są fotele, każdy z innego kompletu. Można się zgubić w tej poczekalni, ale każdy może się zgubić po swojemu. Jedni gubią się na fotelach i czytają książki, potem chodzą tacy zagubieni i patrzą dziwnym wzrokiem, nie wierząc, że się odnaleźli. Inni gubią się w rozmowach, przy długim stole, nad nimi rosną palmy. A z poczekalni można wyjść na peron, gdzie stoją ławeczki i kwietniki i gdzie latem kobiety opalają się nago, bo nikt nie patrzy. Gdyby jeździły pociągi, toby się nie opalały, bo nikt się nie opala na peronie, ale tutaj wolno, bo dookoła są tylko góry i sami swoi.
Siedzą na peronie, Mateusz z Martą, i nie patrzą na słońce. Kiedyś rozmawiali, a teraz rozmawiają tylko wtedy, kiedy mają gości. Potem, kiedy poza nami na dworcu nikogo nie ma, milczą do siebie całymi dniami. Dalej się lubią i kochają pewnie, więc milczą uprzejmie, miło milczą, mijając się w poczekalni albo na schodach. Ale nie mają o czym rozmawiać, bo za dużo rozmawiali na początku swojej miłości. Wtedy siedzieli nocami i szeptali sobie różne rzeczy, opowiadali sobie historie prawdziwe i zmyślone, opowiadali siebie i swoje miłości, i swoje zainteresowania, i pasje, opowiadali sobie muzykę i literaturę, sztukę sobie opowiadali i dzieciństwo. A teraz już wszystko zostało opowiedziane i nie ma słów pomiędzy nimi, bo nie ma już w nich świata poza ich wspólnym światem, a po co mówić o tym, o czym się wie? Inni ludzie, którzy nas odwiedzają, mówią za dużo i niepotrzebnie, mówią o tym, że słońce wschodzi i zachodzi, i opowiadają o tym Marcie i Mateuszowi, a przecież oni wiedzą, oni wiedzą wszystko.
Nie trzeba mówić, kiedy jest wszystko powiedziane, bo słowa są ważne i trzeba ich używać rozsądnie. Mateusz powiedział mi kiedyś, że słowa zużywają się i kiedy zbyt często mówimy, to może ich zabraknąć na rzeczy naprawdę ważne. A u nas nie dzieją się rzeczy naprawdę ważne, więc Mateusz i Marta zachowują słowa na właściwy czas. Ale są pomiędzy nimi sprawy, na które nie mają jeszcze słów i szukają ich cały czas. Ta rozmowa jest ciągle przed nimi i milczą o tym inaczej, niż milczą o zachodach i wschodach słońca. Zużyte słowa nie pasują, a niezużytych nie ma. Więc Marta i Mateusz czekają na słowa nowe, że może przyjdą, może ktoś je przyniesie, a może życie tak minie na czekaniu i nie trzeba będzie w ogóle słów szukać. I tak milczą na wiele sposobów, bo są mądrzy, mój mądry brat i jego mądra żona.
Tu dzieją się sprawy codzienne, wstajemy, jemy, śpimy, odpoczywamy, czasem ktoś przyjedzie i wtedy warto rozmawiać. Wiem, że Mateusz ma rację, bo jest mądry i poznał naturę świata, poznał naturę człowieka i naturę mowy. I wie, jak te natury połączyć ze sobą, jak człowiek jest ze swoją mową w świecie. On wie, jak to działa, dlatego jest mądry i milczy. Ale ja jestem głupi, niewiele mówię na głos, nie opowiadam nikomu o sobie, więc teraz mogę pisać, choć piszę szeptem, żeby nikt nie słyszał, żeby słowa nie dowiedziały się, że ich używam, bo wtedy zaczną się psuć i niszczyć, staną się dziurawe i do wyrzucenia. Więc piszę szeptem, kiedy słowa nie słyszą, tak jak szeptem i na palcach podjadam ze spiżarki konfitury z jeżyn. I nikt nie zauważa, że to robię, a ja potem wieczorami usypiam z tym smakiem w ustach i jest mi bardzo dobrze. Szeptem piszę, na palcach, słowa śpią i nic nie wiedzą. Mądry by nie pisał, chyba że dla głupich. Bo dla mądrych nie warto, mądrzy wiedzą wszystko i pisania nie potrzebują. A dla głupich też nie warto, bo głupi i tak nie zrozumieją mądrego, jak ja nie rozumiem mojego mądrego brata Mateusza. Tylko głupi może, i ja sobie właśnie piszę.
A swojego brata Mateusza nie rozumiem, bo nikt go nie rozumie. Wszyscy mu mówią, że źle zrobił, że kupił ten dworzec. Że powinien siedzieć w mieście i tam dalej pracować, bo jest zdolny i ma talent i mógłby daleko zajść, a już zaszedł daleko, więc mógłby jeszcze dalej i dalej. A on się śmieje i mówi, że zaszedł daleko i co z tego ma. Marta czasem mówi, że Mateusz uciekł, że zostawił wszystko i się odciął. Może ma rację. Ja nie wiem, jak to jest, bo ja nic nie zostawiłem, bo żeby zostawić, to trzeba mieć, a ja nic nie miałem, więc nie mogłem porzucić, nie mogłem daleko zajść, nie miałem pracy i talentu, nie miałem perspektyw. Wszyscy mówią, że Mateusz miał perspektywy. I dlatego nie rozumieją, dlaczego ten mądry człowiek żyje na dworcu w górach, gdzie kolej nawet nie jeździ, bo co ma jeździć do cudzego dworca. Kolej odwiedza swoje dworce, kolejowe, a ten jest Mateuszowy, i Mateusz nie pozwolił kolei tu przyjeżdżać. Mateusz zostawił wszystko, zostawił pracę i miasto, zostawił karierę i perspektywy, nawet perspektywy sobie nie zabrał na dworzec, nawet jednej perspektywy w walizce nie przywiózł. Przywiózł tylko Martę i dzieci, których teraz nie ma, bo pojechały do dziadków, do rodziców Marty do miasta, żeby zobaczyć, co to miasto, i żeby wiedzieć, jak się w mieście żyje, jak miasto żyje w człowieku. Bo Marta wie, że kiedy Zuzia i Szymek dorosną, to wyjadą z dworca i wrócą do świata.
A my tu mieszkamy poza światem, mamy świat poza innymi światami i nie dociera tu nic, czego byśmy nie chcieli, bo do tego świata mają wstęp tylko ludzie, których sami zaprosimy. Nad dworcem wisi stara biała tablica z czarnymi literami POŚWIATÓW, bo tak się nazywała ta stacja, kiedy jeszcze była stacją. Podobno miało tu być uzdrowisko, bo mądrzy ludzie, co chodzili dawno temu po górach i szukali prawdy, odkryli w dolinie żywą wodę, która leczy ludzi ze smutku i melancholii, ale potem okazało się, że ta woda nie leczy i ludzie dalej są smutni. Przed wszystkimi światowymi wojnami powstało tu kilka pensjonatów, które potem zapadły się w sobie, stoją takie zapadnięte, wrośnięte w swoje ogrody i nikt tam nie mieszka. Na jednym jest sowa, na drugim paproć, każdy miał jakiś tajemny znak. Powstała stacja kolejowa, za duża, bo plany były za duże, i nawet na środku poczekalni zrobili fontannę, która jest do dzisiaj, mamy źródełko u siebie w domu, u siebie na dworcu. Wieczorami miło szumi, woda uderza o wodę i jest taki szmer, że człowiek usypia. Może tak działała ta woda, że usypiała człowieka, usypiała smutki i melancholię tym szmerem, tym spadaniem wody ruchomej na wodę nieruchomą. Patrzę często na tę fontannę, jak spotykają się te dwie wody, i cieszę się z mojego życia, które podtrzymuję tym patrzeniem i piciem prosto ze źródełka.
Mateusz mi mówił, że nazwę Poświatów wymyślili tacy czarno-biali panowie w eleganckich garniturach, którzy patrzą na człowieka ze zdjęcia, które wisiało w mieszkaniu starego naczelnika stacji. Ja też patrzyłem często na nich, na ich maniery i świat, pełen pewności i siły, ich spojrzenia błyszczące nadzieją. Wierzyli w żywą wodę, wierzyli w Poświatów, gdyby nie wierzyli, toby go nie wymyślili, bo po co komu taki Poświatów na końcu torów i na końcu drogi? Widzę ich na zdjęciu trzech, trzech bogów Poświatowa, jeden w ciemnym garniturze, drugi w jasnym, a trzeci pomiędzy nimi, w spodniach jasnych i marynarce ciemnej. Za nimi dworzec i budujące się pensjonaty, które na zdjęciu wyglądają tak samo jak teraz – drewniane rusztowania, które dopiero mogą się czymś stać, ale nie muszą. I te nie musiały, i się nie stały. Teraz te domki się zapadły, niczym się nie staną, a szkielety ich sterczą i kaleczą niebo ostrymi drzazgami.
Na zdjęciu trzej bogowie Poświatowa wznoszą toast żywą wodą i są żywi na tym zdjęciu, choć naprawdę już od dawna nie żyją. Jeden zginął w wypadku samochodowym podczas wyścigów krakowskiego automobilklubu, drugi zginął na wojnie, a trzeci umarł zapomniany i nie wiadomo nawet, gdzie leży. Mateusz ma zapisane ich imiona, ale po co komu imiona zapomnianych ludzi? Trzeba zapomnieć te imiona, bo niepotrzebnie żyją w pamięci, więc staram się zapomnieć, ćwiczę się w zapominaniu codziennie. Ale kiedy tylko przypominam sobie, co mam zapomnieć, to imiona powracają, żebym wiedział, co mam dzisiaj zapomnieć, i przez to pamiętam je jeszcze mocniej. Teraz znowu powróciły i mam je przed sobą, ale ich nie zapiszę, żeby nie marnować słów. Trzej bogowie Poświatowa, w bardzo eleganckich garniturach.
Mateusz nie ma zwyczajów, a Marta ma. Mateusz każdego dnia wszystko robi na nowo, jakby świat się zaczął i on nie wiedział, jak w tym świecie żyć. O innej porze wstaje, o innej porze się kładzie, o innej je posiłki, czyta, pracuje i jeździ do wsi po zakupy. Nigdy nie ma stałych pór swojego życia i improwizuje, za każdym razem stwarzając siebie na nowo. Zwyczaje go nużą, ucieka od nich, ale nie ma do czego uciec, bo nie ma przecież na boku takiego miejsca, gdzie mógłby się przed zwyczajem schronić. Może nie siedzieć z Martą w ciepłe wieczory na peronie, ale musiałby uciec w inny zwyczaj, na przykład w czytanie książki albo myślenie o śmierci. Mateusz jest mądrym bratem i wie, że ze świata zwyczajów się nie ucieknie, więc siedzi na peronie, pije wino, wczoraj siedział i pił i jutro będzie robił to samo, ale nie ma go w tym zwyczaju. To nie jego siedzenie, to nie jego picie, więc go tam nie ma. Zastanawiam się, gdzie jest wtedy mój brat, kiedy tak ucieka. Czy można uciec w myślenie? Czy to nie jest inny zwyczaj? Mateusz nigdy nie potrafił zamieszkać na ziemi. Zawsze był wędrowcem, nawet w domu rodziców był wędrowcem. Przemeblowywał swój pokój, ciągle coś zmieniał, a i tak nie spędzał w nim czasu. Czasem myślę, że on jest tylko gościem na Ziemi, przechodniem, który nie rozumie, dlaczego ludzie potrzebują swoich miejsc, swoich rzeczy i swojego patrzenia na te rzeczy. Mateusz nie ma korzeni, nie ma miejsca, nawet dworzec nie należy do niego.
Marta ma zwyczaje i jej zwyczaje łączą ze sobą miejsca, rzeczy i ludzi. Bez Marty ten świat by się rozsypał i nie byłoby ani Mateusza, ani całego Poświatowa, ani nawet mnie. Marta o tym nie wie, i dobrze, bo gdyby wiedziała, toby się tym bardzo przejęła, bo ona się wszystkim bardzo przejmuje, bo jest dobra i troskliwa. I gdyby zaczęła się o swoje zwyczaje troszczyć: o to, żeby zawsze pilnować czasu i miejsca, żeby obiad był o tej, a śniadanie o tej, i kolacja w tym miejscu, a poważna rozmowa z mężem w tym miejscu, więc gdyby musiała tym wszystkim zarządzać, toby się ten świat rozleciał, bo nic już nie działoby się tak, jak dotychczas. Marta ma zwyczaje, ale nimi nie zarządza, i bardzo dobrze. Mateusz stara się zarządzać zwyczajami i sobą i widać, jak ciągle przegrywa. Raz zarządził sobą, że będzie po obiedzie czytał w zielonym fotelu w poczekalni. I przez tydzień zarządzał, a potem mu się znudziło. Innym razem postanowił wstawać razem z Martą. Ale raz zaspał i mu się zwyczaj zawalił. Taki jest Mateusz, wędruje po świecie i przytula się do zwyczajów innych ludzi. Najczęściej są to zwyczaje Marty, czasem moje, a czasem zwyczaje lasu, który otacza nasz dworzec. Bo las rodzi grzyby o poranku, a jagody o zmierzchu. I to są zwyczaje lasu, a Mateusz je szanuje. Łączy miejsca z czasem i po nich wędruje. Ale zawsze wraca.
Marta wstaje zawsze o siódmej rano, robi śniadanie i odwozi dzieci do szkoły, która jest w sąsiedniej wsi. Nigdy nie mówimy nazwy tej wsi i nie wiem dlaczego. Na początku ja mówiłem, ale kiedy zauważyłem, że Mateusz mówi tylko, że jedzie do wioski i Marta też mówi, że jedzie do wioski, to zrozumiałem tę grę i mówię o wiosce albo wsi. Po co nazwa, skoro jest tylko jedna wioska w pobliżu, pierwsza, jak się idzie po torach? Szkoda słów na nazwę wioski, która nikomu nie jest potrzebna, bo wszyscy wiemy, o co chodzi. Słowa trzeba oszczędzać na gorsze czasy, na czasy głodu i wojny. Wtedy będą potrzebne. Zresztą, i tak mówiłem do siebie, więc nikt nie słyszał, czy używałem nazwy, czy nie. Dlatego piszę szeptem. A słowa, których teraz nie potrzebuję, zapamiętuję i trzymam na czarną godzinę. Bo może przyjdzie taka godzina, kiedy niezużyte słowa kogoś uratują? Sam nie wiem.
Teraz w wiosce, która ma nazwę, ale nie ma sensu jej wymawiać, kończą się pociągi, tamta stacja bucha życiem kolei, lokomotywy pocą się na tory i potem w powietrzu wszędzie wisi ten zapach, który każdy zna, bo każdy zna kolej. A u nas zapach nie wisi, bo kolej nie jeździ i się nie poci, zapach dawno umarł i zarosła go trawa. Ostatnio kursowały tu składy z drewnem, bo jak zwożono drzewo z wyrębu, to właśnie tu, bo najbliżej lasu. Teraz jednak nie ma zapachu kolei, ale jest zapach żywicy, on żyje i pachnie. Marta wstaje rano, a kiedy dzieci nie mają szkoły i są u dziadków w mieście, to jest w Krakowie, to Marta też wstaje, tylko zamiast jeździć do wioski, siedzi w kuchni i pije kawę. Kawa stygnie, papieros się wypala, Marta się budzi i potem może dalej żyć. I tak godzina po godzinie, świat Marty jest pełen zwyczajów. Jedne są codzienne, inne cotygodniowe, są zwyczaje letnie i zimowe. Myślę sobie, że Marta ma w swoim pokoju księgę zwyczajów i codziennie rano rozkłada ją przed sobą, jak ksiądz mszał, i śpiewa wedle niej swój dzień, a potem to wszystko się staje. Dlatego Marta zawsze wie, gdzie jest i nigdy się nie gubi. Gubi ją tylko czasem świat, który zabiera jej zwyczaje. Jeśli wracając z Szymkiem i Zuzią ze szkoły, złapie gumę, to wtedy straci pół godziny i nie zdąży obrać ziemniaków, i gotuje makaron, a miały być ziemniaki, i zmienia się jadłospis, i zmienia się pora posiłku, i Marta nie zdąży po posiłku zrobić tego, co ma zapisane w księdze, więc opuszcza jakiś zwyczaj i do wieczora jest podenerwowana i smutna, że coś nie wyszło. I wiem, że wtedy Marty nie należy pocieszać, bo na co jej pocieszenie, kiedy świat się zawalił. Słowa świata nie naprawią, trzeba czekać na następny dzień i mieć nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z zapisanym planem.
Marta denerwuje się na smutno, traci wtedy blask i się garbi, jakby brała na siebie całe nieszczęście świata. Tak to jest z ludźmi, którzy mają zwyczaje. Ale nie mieć zwyczajów to też niedobrze, bo zwyczaje budują dom, a źle być bezdomnym. I Mateusz jest bezdomny, i mieszka na dworcu, i choć dla Marty ten dworzec jest domem, to dla Mateusza nie.
Latem Marta ma zwyczaj opalać się nago na peronie. Czasem opala się całkiem nago, czasem nie całkiem, ale korzysta ze słońca i wtedy zmienia inne obyczaje. Lubię patrzyć, jak tak leży nieruchomo, z oczami zamkniętymi. Uważam, że jest piękna, ale to nie moje piękno, tylko jej i Mateusza, więc nie mogę na jej piękno patrzyć za bardzo, bo bym je mógł przypadkiem ukraść. I wtedy Marta mogłaby je stracić, mogłaby poczuć się ograbiona z siebie. Więc patrzę sobie nie na jej piękno, tylko na Martę samą. Wydaje mi się, że jest coraz piękniejsza, i może to dlatego, że kradnę jej całą brzydotę, każdą nierówność, fałdkę tłuszczu, zmarszczkę czy krostkę na skórze. Patrzę na te miejsca, gdzie brzydnie, i po chwili już nie są dla mnie brzydkie. Tak ocalam jej piękno, dla niej i dla Mateusza. Niech mają.
Siedziałem w poczekalni, kiedy Marta rozebrała się na peronie po raz pierwszy. A jak Błażej zobaczy?, zapytała Mateusza, ale on ją uspokoił, że przecież rozbierała się w Hiszpanii na plaży i tam było pełno Błażejów i jej nie przeszkadzało. W Hiszpanii jest plaża pełna Błażejów i wszyscy patrzyli na nagą Martę! Kiedy teraz przyjeżdżają do nas goście, a jest lato, to peron zamienia się w plażę, tylko nie ma już tam tylu Błażejów, tylko jestem ja sam, sam jeden. Reszta Błażejów jest przecież w Hiszpanii. Czasem jednak za mało jest jednego Błażeja na to całe piękno, bo są dni, kiedy piękno ledwie mieści się na peronie.
O pięknie Marty chętnie bym napisał, ale nie wiem, czy wtedy jej go nie ukradnę. I musiałbym użyć wielu słów, które mogą się przydać na inną okazję. Bo piękno nie potrzebuje słów, tylko patrzenia. Po co słowa, kiedy można coś zobaczyć? Dlatego powiem tylko tyle, że jest takie ładne miejsce na Marcie, ale jest nie zawsze, tylko czasem, że kiedy Marta siedzi na leżaku i podciąga nogę, to ono się pojawia w zgięciu tej nogi. Pomiędzy Martą a jej nogą jest taki rowek, który obiega biodro, okrąża je i niknie tam, gdzie Marta ma swoje skarby. A kiedy Marta wyprostuje nogę, to ten rowek znika i widać tylko kropelki potu na jego miejscu. Ale miejsca już nie ma, aż do następnego zgięcia nogi. I to miejsce jest piękne, mimo że dookoła jest bardzo gorąco, a jak jest gorąco, to człowiek widzi wszędzie złe i brzydkie rzeczy, bo nie może myśleć ani dobrze patrzyć. Więc to musi być prawdziwe piękno, skoro zachwyca nawet w takim upale. Trzeba się dobrze napatrzyć latem, bo zimą tego miejsca w ogóle nie ma. Marta zimą też czasem siada i podciąga nogę, ale to nie to samo. To inne miejsce, zimowe, bez słońca i bez kropelek potu. Zupełnie nieładne i nieciekawe. Zresztą, wtedy Marta ma na sobie bawełniane spodnie i wcale nie jestem pewien, czy pod spodniami to miejsce rodzi się na chwilę w zgięciu nogi, czy też nie. Kto to wie?
Piękno Marty jest pięknem ziemi, pachnie ziemią i z niej wyrasta. Marta jest królową tej doliny, boginią ogrodu, w którym rośnie wszystko. Mamy marchew i selery, bordową botwinę i zielone, pofałdowane liście szpinaku. Pod płotem rosną wielkie dynie, które trzeba toczyć do dworcowej kuchni i ciąć piłą na ćwiartki. Marta chodzi po swoim królestwie boso i jej stopy są twarde, a pięty popękane. Spulchnia glebę gołymi rękami, często widzę ją, jak klęczy w podkoszulku Mateusza i ociera czarnymi dłońmi czoło. Opuszki jej palców noszą ślady tych wszystkich prac, a ramiona poranione są kolcami malin i jeżyn. Ale kiedy stoi nago na peronie, pomiędzy swoimi przyjaciółkami, które właśnie przyjechały z miasta i opowiadają o swoim świecie, nacierając się kremami, to Marta jest królową. Stoi naturalnie piękna, jej nagość jest czymś zwyczajnym, codziennym, podczas gdy jej przyjaciółki przebierają się w nagość i udają, że ją noszą. Mają gładszą skórę i lśniące kształty, czasem pod naskórkiem widzę zielone węże i smoki, które wygrzewają się na słońcu. Pachną nieznanymi perfumami, a Marta pachnie ziemią, kapustą i pomidorami. I pewnie w mieście to one są piękniejsze, one bardziej pasują do gorących ulic, domów i zastygłego powietrza. Ale tu, pełna swobody i władzy, rządzi bogini ziemi. Marta. Rządzi i chodzi między nimi, roznosząc szklanki z lemoniadą, rzucając cień na ich węże i smoki. Jej przyjaciółki czują tę moc i milkną wtedy, patrząc za nią z zazdrością. Wiedzą, że one starają się być piękne, a Marta po prostu jest pięknem. Tylko Sara jest inna, ale Sara to Sara, jasna siostra Marty. Sara nie patrzy, Sara nie zazdrości, ale Sara potrzebuje innych słów niż Marta i własnego miejsca, nie można Sary wciskać pomiędzy lemoniadę i nagie przyjaciółki, więc dość teraz o Sarze i dalej o Marcie.
Chodzi po peronie i rozdaje lemoniadę i wtedy patrzę na jej piękno i je chłonę i wiem, że Marty nie można z niego okraść. Wzrokiem można ukraść piękno pożyczone, bo wzrok rozpoznaje tę pożyczkę i wie już, że ono do człowieka nie należy. Ale samego piękna, którym jest Marta królowa, nie można skraść. Więc patrzę, jak chodzi, kołysząc biodrami, bosa i naga, z tacą pełną szklanek lemoniady. Marta królowa, Marta bogini.
Przyjaciółki Marty, które przyjeżdżają, albo żony przyjaciół mają inne ciała niż Marta, bo żyją w innym świecie. I może są tam królowymi, ale tu nie. I mają też inne słowa, takie zagubione i obce naszemu dworcowi. Jedne ciągle coś mówią, ciągle chcą wszystko opowiedzieć i wtedy słów jest dużo, słowa tracą znaczenie i można słuchać tylko melodii głosu. I czasem to melodia smutna, a czasem wesoła, ale najczęściej monotonna i nudna. Takie słowa mnie usypiają, zwłaszcza w lecie, i wtedy nie słyszę więcej ich słów i nie widzę ich ciał, tylko śpię. Te usypiające słowa rzucają cień na ciała kobiet i ich piękno szarzeje. Ale są też przyjaciółki, które nic nie mówią, tylko czasem wzdychają i powiedzą: jak tu pięknie. I cisza. A potem znów, znienacka, westchnienie i jak tu pięknie. Takie są wtedy różne rytmy i melodie słów na peronie. A Marta jest pomiędzy nimi, bo nie mówi ani za dużo, ani za mało, tylko w sam raz. Wie, kiedy się milczy, i wie, kiedy trzeba się odezwać. Nie ucieka przed słowami, ale też nie zagaduje rzeczywistości. Mówi szeptem albo na głos, ale zawsze wie, co chce powiedzieć, i to mówi. Mateusz jest inny, bo mówi mniej, niż ma słów. Widzę, że ma w sobie dużo słów i gotowych zdań, ale macha ręką i rezygnuje z nich. Nie wygląda to dobrze, bo wychodzą z niego same takie ech, oj, no tak, chyba nie. Ale Mateusz wie, co powiedzieć, tylko nie mówi. Siedzą w nim te słowa, duszą się, a on nie pozwala im wyjść. Myślę, że je więzi, że je przetrzymuje w sobie, a potem zabija.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki