Cykl Expanse. Gorączka Ciboli. Cykl Expanse. Tom 4 - nowe wydanie - James S.A. Corey - ebook

Cykl Expanse. Gorączka Ciboli. Cykl Expanse. Tom 4 - nowe wydanie ebook

James S.A. Corey

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto nowe pogranicze.

– Puste mieszkanie, zniknęła rodzina, to niepokojące. Ale tutaj masz pustą bazę wojskową. Myśliwce i czołgi na jałowym biegu na skraju pasa, bez kierowców i pilotów. To nie pachnie dobrze. Stało się tu coś złego. Powinieneś powiedzieć wszystkim, żeby się stąd zabrali.

Otwarły się wrota do tysiąca nowych układów gwiezdnych i rozpoczął się wyścig do ich skolonizowania. Z macierzystych planet ludzkości ruszyli osadnicy szukający nowego życia. Ilus, pierwsza ludzka kolonia tego potężnego pogranicza rodzi się we krwi i ogniu.

Niezależni osadnicy opierają się przemożnej sile korporacyjnego statku kolonizacyjnego mając po swojej stronie tylko determinację, odwagę i umiejętności nabyte podczas długich wojen w domu. Niewinni naukowcy giną, próbując zbadać nowy, obcy świat. Zmagania na Ilusie grożą dotarciem z powrotem aż na Ziemię.

James Holden i załoga jego małego statku zostają wysłani, żeby doprowadzić do pokoju i zaprowadzić porządek pośród chaosu. Jednak im głębiej Holden wchodzi w swoje zadanie, tym większego nabiera przekonania, że jego misja ma się nie udać.

A nieustanny szept truposza przypomina mu, że przepadła wielka galaktyczna cywilizacja, która kiedyś zamieszkiwała to miejsce. I że coś ją zabiło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 725

Oceny
4,2 (6 ocen)
3
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Bob­bie Dra­per

Tysiąc pla­net, pomy­ślała Bob­bie, gdy zamknęły się drzwi. A wła­ści­wie nie tylko tysiąc pla­net. Tysiąc ukła­dów. Słońc. Gazo­wych olbrzy­mów. Pasów aste­ro­idów. Wszyst­kie miej­sca zasie­dlone przez ludzi pomno­żone przez tysiąc. Ekran nad sie­dze­niami po dru­giej stro­nie wyświe­tlał wia­do­mo­ści, ale gło­śniki były uszko­dzone, a głos pre­zen­tera był zbyt znie­kształ­cony, by zro­zu­mieć słowa. Jed­nak gra­fika, która poja­wiła się obok niego, wystar­czyła, by wie­działa, o czym mówi. Dotarły nowe dane z sond wysła­nych na drugą stronę wrót. Kolejne zdję­cie nie­zna­nego słońca z elip­sami ozna­cza­ją­cymi orbity nowych pla­net. Wszyst­kie były puste. Cokol­wiek zbu­do­wało pro­to­mo­le­kułę i u zara­nia dzie­jów wystrze­liło ją w stronę Ziemi, nie odbie­rało już tele­fonu. Budow­ni­czy mostów otwo­rzył drogę, ale przez wrota nie prze­szli wielcy bogo­wie.

Bob­bie pomy­ślała, że to zdu­mie­wa­jące, jak szybko ludz­kość potra­fiła przejść od „Cóż za prze­po­tężna inte­li­gen­cja stwo­rzyła te nie­sa­mo­wite cuda?” do „Cóż, skoro ich tu nie ma, to czy możemy zabrać ich zabawki?”.

– Prze­pra­szam – ode­zwał się chra­pliwy męski głos. – Nie ma pani cza­sem paru gro­szy dla wete­rana?

Ode­rwała wzrok od ekranu. Męż­czy­zna był chudy, o sza­rej twa­rzy. Jego ciało zdra­dzało wszyst­kie oznaki dora­sta­nia w niskim cią­że­niu: długi kor­pus, duża głowa. Obli­zał wargi i nachy­lił się do niej.

– Wete­ran? – zapy­tała. – Gdzie słu­ży­łeś?

– Na Gani­me­de­sie – odpo­wie­dział, kiwa­jąc głową i sta­ra­jąc się przy­brać szla­chetny wyraz twa­rzy. – Byłem tam, gdy wszystko tra­fił szlag. A kiedy tu wró­ci­łem, rząd wyrzu­cił mnie na zbity pysk. Teraz pró­buję nazbie­rać dość, żeby wyku­pić prze­lot na Ceres. Mam tam rodzinę.

Bob­bie poczuła rosnącą w piersi złość, ale spró­bo­wała zacho­wać spo­kój w gło­sie i wyra­zie twa­rzy.

– Korzy­sta­łeś z pro­gramu dla wete­ra­nów? Może ci pomogą.

– Potrze­buję tylko cze­goś do zje­dze­nia – powie­dział gło­sem, w któ­rym poja­wił się jad.

Bob­bie rozej­rzała się po wago­nie. Zwy­kle o tej porze metrem podró­żo­wało wiele osób. Wszyst­kie osie­dla pod Auro­rae Sinus były połą­czone próż­niową rurą, ele­men­tem wiel­kiego pro­jektu ter­ra­for­ma­cji Marsa, który roz­po­czął się przed uro­dze­niem Bob­bie i będzie trwał jesz­cze długo po jej śmierci. Tym razem w wago­nie nie było nikogo. Wzięła pod uwagę, jak musiała wyglą­dać w oczach żebraka. Była dużą, wysoką i masywną kobietą, ale sie­działa, a swe­ter, który na sobie miała, był dość luźny. Męż­czy­zna mógł przy­jąć błędne zało­że­nie, że na jej masę składa się głów­nie tłuszcz. Któ­rego w ogóle nie miała.

– W któ­rej kom­pa­nii słu­ży­łeś? – zapy­tała.

Zamru­gał. Wie­działa, że powinna się go tro­chę bać, ale to on poczuł się nie­pew­nie, gdy nie oka­zała nie­po­koju.

– Kom­pa­nii?

– W któ­rej kom­pa­nii słu­ży­łeś?

Znowu obli­zał wargi.

– Nie chcę…

– Bo wiesz, to zabawne – powie­działa. – Mogła­bym przy­siąc, że zna­łam prak­tycz­nie wszyst­kich słu­żą­cych na Gani­me­de­sie, gdy zaczęła się wojna. Wiesz, jak przej­dzie się przez coś takiego, to mocno wbija się w pamięć. Gdy widzisz, jak ginie mnó­stwo two­ich przy­ja­ciół. Jaki mia­łeś sto­pień? Ja byłam sier­żan­tem kom­pa­nii.

Szara twarz zamknęła się w sobie i zbie­lała. Męż­czy­zna zaci­snął wargi. Wci­snął dło­nie głę­biej do kie­szeni i coś wymam­ro­tał.

– A teraz – kon­ty­nu­owała Bob­bie – pra­cuję trzy­dzie­ści godzin tygo­dniowo w ramach pro­gramu pomocy wete­ra­nom. I jestem cho­ler­nie pewna, że mogli­by­śmy zapew­nić takiemu wete­ra­nowi jak ty cał­kiem przy­zwo­ity byt.

Odwró­cił się, a ona zła­pała go za łokieć szyb­ciej, niż mógł się odsu­nąć. Jego twarz wykrzy­wił strach i ból. Przy­cią­gnęła go do sie­bie. Kiedy się ode­zwała, mówiła bar­dzo ostroż­nie. Każde słowo było wyraźne i ostre.

– Znajdź. Sobie. Inną. Histo­rię.

– Tak jest, pro­szę pani – odpo­wie­dział żebrak. – Znajdę. Obie­cuję.

Wagon prze­su­nął się, hamu­jąc przed sta­cją Bre­ach Candy. Puściła go i wstała. Kiedy to zro­biła, tro­chę sze­rzej otwo­rzył oczy. Ludzie cza­sami tak na nią reago­wali – jej rysy i postawa, odzie­dzi­czone po przod­kach z Samoa, robiły wra­że­nie, gdy sta­nęli z nią twa­rzą w twarz. Cza­sami tro­chę się tego wsty­dziła. Nie tym razem.

Jej brat miesz­kał w śred­niej klasy dziu­rze w Bre­ach Candy, nie­da­leko uni­wer­sy­tetu. Miesz­kała z nim przez jakiś czas po powro­cie na Marsa, gdy wciąż pró­bo­wała poskła­dać w całość swoje życie. Zajęło jej to znacz­nie wię­cej czasu, niż się spo­dzie­wała, czego skut­kiem było poczu­cie, że jest coś winna bratu. Ele­men­tem spła­ca­nia tego długu były wie­czory rodzin­nych kola­cji.

Sale Bre­ach Candy były dość puste. Reklamy na ścia­nach budziły się, gdy pod­cho­dziła, śle­dząc ją mecha­ni­zmami roz­po­zna­wa­nia twa­rzy i ofe­ru­jąc pro­dukty i usługi, któ­rych mogła chcieć. Ser­wisy rand­kowe, kar­nety na siłow­nię, szo­arma na wynos, nowy film Mbeki Soon, porady psy­cho­lo­giczne. Bob­bie pró­bo­wała nie brać tego do sie­bie, ale żało­wała, że w oko­licy nie ma wię­cej osób, kilku dodat­ko­wych twa­rzy, które uroz­ma­ici­łyby tę mie­szankę. Żeby mogła sobie wma­wiać, że reklamy wyce­lo­wano w kogoś prze­cho­dzą­cego w pobliżu, nie w nią.

Jed­nak Bre­ach Candy nie było tak tłoczne jak kie­dyś. Na sta­cjach metra i w kory­ta­rzach było mniej ludzi, coraz mniej osób przy­cho­dziło na spo­tka­nia pro­gramu pomocy wete­ra­nom. Sły­szała, że o sześć pro­cent spa­dła liczba kan­dy­da­tów na stu­dia.

Ludz­kość nie zdo­łała jesz­cze stwo­rzyć ani jed­nej porząd­nej kolo­nii na nowych świa­tach, ale dane sond wystar­czyły. Ludzie zoba­czyli nową gra­nicę i mar­sjań­skie mia­sta od razu odczuły kon­ku­ren­cję.

Gdy tylko prze­szła przez drzwi, ude­rzył w nią wywo­łu­jący ślinę na ustach inten­sywny aro­mat gumbo robio­nego przez szwa­gierkę i usły­szała pod­nie­sione głosy brata i bra­tanka. Skrę­ciło ją od nich w trze­wiach, ale byli jej rodziną. Kochała ich. Była ich dłuż­niczką. Nawet jeśli spra­wiali, że pomysł szo­army na wynos stał się nagle bar­dzo kuszący.

– …wcale nie to mówię – powie­dział bra­ta­nek. Koń­czył stu­dia magi­ster­skie, ale gdy rodzina zaczy­nała się kłó­cić, w jego gło­sie wciąż sły­szała jękli­wego sze­ścio­latka.

Usły­szała grzmiący głos brata. Bob­bie roz­po­znała cha­rak­te­ry­styczne ude­rze­nia pal­cami o blat stołu, pod­kre­śla­jące waż­niej­sze punkty wypo­wie­dzi. Per­ku­sja jako ele­ment reto­ryki. Ich ojciec robił tak samo.

– Mars to nie opcja. – Stuk­nię­cie. – Nie jest wtórny. – Stuk­nię­cie. – Te wrota i to, co znaj­duje się po ich dru­giej stro­nie, nie jest naszym domem. Wysi­łek ter­ra­for­ma­cji…

– Nie twier­dzę, że ter­ra­for­ma­cja nie ma sensu – odpo­wie­dział bra­ta­nek w chwili, gdy weszła do pokoju.

Szwa­gierka bez słowa kiw­nęła jej głową z kuchni. Bob­bie odpo­wie­działa tym samym. Jadal­nia łączyła się z salo­nem, w któ­rym wyświe­tlane na ekra­nie wia­do­mo­ści poka­zy­wały tele­sko­powe obrazy nie­zna­nych pla­net z mówią­cym obok nich ele­ganc­kim czar­no­skó­rym męż­czy­zną w oku­la­rach ze sta­lo­wymi ram­kami.

– Mówię tylko, że zdo­bę­dziemy mnó­stwo nowych danych. Danych. To wszystko, co twier­dzę.

Sie­dzieli przy­gar­bieni po dwóch stro­nach stołu, jakby mieli mię­dzy sobą nie­wi­dzialną sza­chow­nicę. Grę wyma­ga­jącą sku­pie­nia i zaan­ga­żo­wa­nia inte­lektu, pochła­nia­jącą ich tak bar­dzo, że nie dostrze­gali świata wokół. Co było prawdą na wiele spo­so­bów. Zajęła miej­sce przy stole, choć żaden z nich jej nie przy­wi­tał.

– Mars – ode­zwał się jej brat – jest naj­le­piej prze­ba­daną pla­netą. Nie ma zna­cze­nia, ile nowych zesta­wów danych zdo­bę­dziesz, jeśli nie doty­czą Marsa. Bo nie doty­czą Marsa! To tak jak­byś twier­dził, że obej­rze­nie zdjęć tysiąca innych sto­łów powie ci wię­cej na temat tego, przy któ­rym wła­śnie sie­dzisz.

– Wie­dza jest dobra – zaopo­no­wał bra­ta­nek. – Sam mi to zawsze powta­rza­łeś. Nie rozu­miem, dla­czego teraz tak się przed tym wzbra­niasz.

– Jak ci leci, Bob­bie? – ode­zwała się szwa­gierka ostro, sta­wia­jąc miskę na stole.

Ryż i papryka jako pod­stawa pod gumbo i przy­po­mnie­nie pozo­sta­łym, że mają gościa. Obaj męż­czyźni skrzy­wili się z powodu prze­rwa­nia dys­ku­sji.

– Dobrze – odpo­wie­działa Bob­bie. – Kon­trakt ze stocz­nią został zatwier­dzony. To powinno zapew­nić pracę spo­rej licz­bie wete­ra­nów.

– To dla­tego, że budują statki badaw­cze i trans­por­towe – sko­men­to­wał bra­ta­nek.

– David.

– Prze­pra­szam, mamo. Ale to prawda – odpo­wie­dział David, nie ustę­pu­jąc. Bob­bie nało­żyła sobie ryżu do miski. – Wszyst­kie statki, które łatwo prze­ro­bić, są prze­ra­biane, a budują ich też wię­cej, żeby ludzie mogli lecieć do wszyst­kich tych nowych ukła­dów.

Jej brat wziął miskę z ryżem i łyżkę, śmie­jąc się pod nosem, by jasno dać do zro­zu­mie­nia, jak nisko ceni opi­nię syna.

– Pierw­szy praw­dziwy zespół badaw­czy dopiero dola­tuje do pierw­szego z tych ukła­dów…

– Na Nowej Ziemi już miesz­kają ludzie, tato! Grupa ucie­ki­nie­rów z Gani­me­desa… – urwał, posy­ła­jąc Bob­bie spoj­rze­nie obar­czone poczu­ciem winy. Gani­me­des nie był tema­tem roz­mów przy kola­cji.

– Zespół badaw­czy jesz­cze nie wylą­do­wał – odpo­wie­dział jej brat. – Miną lata, zanim będziemy mieć tam coś wyglą­da­ją­cego jak praw­dziwe kolo­nie.

– Miną poko­le­nia, zanim kto­kol­wiek będzie mógł tutaj cho­dzić po powierzchni! Nie mamy pie­przo­nej magne­tos­fery!

– Słow­nic­two, David!

Wró­ciła szwa­gierka. Gumbo było czarne i aro­ma­tyczne, z war­stewką oleju na wierz­chu. Od jego zapa­chu Bob­bie poczuła ślinę w ustach. Kobieta posta­wiła kocio­łek na pod­stawce i podała Bob­bie cho­chelkę.

– Jak twoje nowe miesz­ka­nie? – zapy­tała.

– Cał­kiem miłe – odparła Bob­bie. – Tanie.

– Wolał­bym, żebyś nie miesz­kała w Innis Shal­low – sko­men­to­wał jej brat. – To bar­dzo zła oko­lica.

– Nikt nie będzie zacze­piał cioci Bob­bie – wtrą­cił się bra­ta­nek. – Ode­rwa­łaby im głowy.

Bob­bie się uśmiech­nęła.

– Nie, po pro­stu patrzę na nich cięż­kim wzro­kiem, a oni…

Salon nagle roz­bły­snął czer­wie­nią. Zmie­nił się wygląd ekranu wia­do­mo­ści. U góry i dołu poja­wiły się jaskra­wo­czer­wone pasy, a na ekra­nie star­sza Zie­mianka mówiła coś z poważną miną, patrząc pro­sto do kamery. Za jej ple­cami wyświe­tlano zdję­cia pożaru i stan­dar­dowe zdję­cie sta­rego statku kolo­ni­za­cyj­nego. Czarne litery na tle bia­łych pło­mieni gło­siły: tra­ge­dia na nowej ziemi.

– Co się stało? – zapy­tała Bob­bie. – Co się tam stało?

Rozdział pierwszy

Basia

Basia Mer­ton był kie­dyś łagod­nym czło­wie­kiem. Nie kimś, kto robi bomby ze sta­rych beczek po sma­rze i z gór­ni­czych mate­ria­łów wybu­cho­wych.

Wyto­czył kolejną beczkę z małego warsz­tatu za swoim domem i potur­lał ją w stronę jed­nego z elek­trycz­nych samo­cho­dów Pierw­szego Lądo­wa­nia. Budynki roz­cią­gały się na nie­wiel­kiej powierzchni na pół­noc i połu­dnie, a za nimi aż po hory­zont widać było tylko czerń rów­niny. Zwi­sa­jąca mu z pasa latarka pod­ska­ki­wała przy każ­dym kroku, rzu­ca­jąc na pyli­sty grunt dziwne ruchome cie­nie. Spoza kręgu świa­tła huczały małe poza­ziem­skie zwie­rzęta.

Noce na Ilu­sie – on nie nazy­wał go Nową Zie­mią – były bar­dzo ciemne. Pla­neta miała trzy­na­ście maleń­kich księ­ży­ców o niskim albedo, roz­miesz­czo­nych tak rów­no­mier­nie na tej samej orbi­cie, że wszy­scy zakła­dali, że są arte­fak­tami obcych. Skąd­kol­wiek się wzięły, dla kogoś dora­sta­ją­cego na sate­li­tach Jowi­sza, będą­cych pra­wie wiel­ko­ści pla­net, wyglą­dały bar­dziej na prze­chwy­cone aste­ro­idy niż na praw­dziwe księ­życe. I prak­tycz­nie wcale nie prze­chwy­ty­wały ani nie odbi­jały świa­tła słońca Ilusa. Na miej­scowe nocne zwie­rzęta skła­dały się głów­nie małe ptaki i jasz­czurki. A przy­naj­mniej coś, co nowi miesz­kańcy Ilusa uwa­żali za ptaki i jasz­czurki. Z ziem­skimi odpo­wied­ni­kami dzie­liły tylko najbar­dziej powierz­chowne cechy zewnętrzne i bio­che­mię opartą na węglu.

Basia stęk­nął z wysiłku, dźwi­ga­jąc beczkę na tył samo­chodu, a po sekun­dzie z odle­gło­ści kilku metrów zabrzmiało iden­tyczne stęk­nię­cie. Jasz­czurka papu­zia, którą cie­ka­wość przy­cią­gnęła aż do skraju kręgu świa­tła, bły­snęła małymi oczami. Stęk­nęła jesz­cze raz, kiwa­jąc sze­roką skó­rza­stą głową podobną do ropu­szej, napeł­nia­jąc i opróż­nia­jąc przy tym worek powietrzny na karku. Stwo­rze­nie cze­kało przez chwilę, patrząc na niego, a gdy nie odpo­wie­dział, odpeł­zło z powro­tem w mrok.

Basia wycią­gnął ze skrzynki narzę­dzio­wej ela­styczne taśmy i zaczął moco­wać beczki do paki wózka. Mate­riały wybu­chowe nie powinny się akty­wo­wać od upadku na zie­mię. A przy­naj­mniej tak twier­dził Coop. Basia wolał tego nie spraw­dzać.

– Baz – ode­zwała się Lucia.

Zaczer­wie­nił się, zawsty­dzony jak mały chło­piec przy­ła­pany na kra­dzieży cukier­ków. Lucia wie­działa, co robi. Ni­gdy nie potra­fił jej okła­my­wać. Ale miał nadzieję, że zosta­nie w środku, gdy pra­co­wał. Sama jej obec­ność spra­wiła, że zaczął się zasta­na­wiać, czy słusz­nie postę­puje. Jeśli tak, to dla­czego czuł się tak zawsty­dzony w obec­no­ści Lucii?

– Baz – powie­działa znowu, nie nale­ga­jąc. Jej głos zdra­dzał smu­tek, nie złość.

– Lucia – odpo­wie­dział, odwra­ca­jąc się.

Stała na skraju świa­tła rzu­ca­nego przez jego latarkę, biały szla­frok szczel­nie osła­niał szczu­płe ciało przed noc­nym chło­dem. Jej twarz była ciemną plamą.

– Fel­cia pła­cze – powie­działa gło­sem, który nie suge­ro­wał oskar­że­nia. – Boi się o cie­bie. Chodź poroz­ma­wiać ze swoją córką.

Basia odwró­cił się i mocno zacią­gnął taśmę na becz­kach, ukry­wa­jąc przed nią twarz.

– Nie mogę. Przy­la­tują – odpo­wie­dział.

– Kto? Kto przy­la­tuje?

– Wiesz, o czym mówię. Jeśli się nie sprze­ci­wimy, zabiorą wszystko, co tu stwo­rzy­li­śmy. Potrze­bu­jemy czasu. A tak wła­śnie możemy go zdo­być. Bez płyty lądo­wi­ska będą musieli użyć małych pro­mów. Więc zabie­rzemy im lądo­wi­sko. Zmu­simy ich do odbu­do­wa­nia go. Nikomu nie sta­nie się krzywda.

– Jeśli tu zrobi się źle – odparła – możemy odle­cieć.

– Nie – zaopo­no­wał Basia zasko­czony gnie­wem w swoim gło­sie. Odwró­cił się i prze­szedł kilka kro­ków, wcią­ga­jąc jej twarz w krąg świa­tła. Pła­kała. – Żad­nego wię­cej odla­ty­wa­nia. Opu­ści­li­śmy Gani­me­desa. Zosta­wi­li­śmy Katoa i ucie­kli­śmy, a moja rodzina przez rok miesz­kała na statku, gdy nikt nie chciał nam wydać zgody na lądo­wa­nie. Nie będziemy znowu ucie­kać. Ni­gdy wię­cej nie będziemy ucie­kać. Oni zabrali mi już wszyst­kie dzieci, które mogli.

– Mnie też bra­kuje Katoa – powie­działa Lucia. – Ale ci ludzie go nie zabili. Była wojna.

– To była decy­zja biz­ne­sowa. Pod­jęli decy­zję biz­ne­sową i wywo­łali wojnę, zabie­ra­jąc mi syna. – „A ja im pozwo­li­łem”, choć tego już nie powie­dział. „Zabra­łem cie­bie, Fel­cię i Jacka, zosta­wia­jąc Katoa za sobą, bo myśla­łem, że nie żyje. A jesz­cze żył”. Słowa były zbyt bole­sne, by je wymó­wić, ale Lucia i tak je usły­szała.

– To nie była twoja wina.

„Ow­szem, była”, poja­wiło się na końcu jego języka, ale nie powie­dział tego.

– Ci ludzie nie mają żad­nych praw do Ilusa – powie­dział zamiast tego, sta­ra­jąc się, by jego głos brzmiał roz­sąd­nie. – Byli­śmy tu pierwsi. Zgło­si­li­śmy rosz­cze­nie. Wyślemy pierw­szy ładu­nek litu, dosta­niemy pie­nią­dze i będziemy mogli wyna­jąć praw­ni­ków na Ziemi, żeby o nas zadbali. Jeśli kor­po­ra­cja zapu­ści tu korze­nie, gdy wresz­cie do tego doj­dzie, to nie będzie miało żad­nego zna­cze­nia. Po pro­stu potrze­bu­jemy czasu.

– Jeśli to zro­bisz – ode­zwała się Lucia – wsa­dzą cię do wię­zie­nia. Zostaw to. Nie rób tego swo­jej rodzi­nie.

– Robię to dla mojej rodziny – odpo­wie­dział cicho.

To było gor­sze od krzyku. Wsko­czył za kie­row­nicę i wdu­sił pedał gazu. Wózek szarp­nął z jękiem. Nie obej­rzał się, nie mógł się obej­rzeć i zoba­czyć Lucii.

– Dla mojej rodziny – powtó­rzył jesz­cze raz.

Odda­lił się od domu w stronę pro­wi­zo­rycz­nego mia­sta, które zaczęli nazy­wać Pierw­szym Lądo­wa­niem jesz­cze w cza­sach, gdy wybie­rali miej­sce na pla­ne­cie na pod­sta­wie map stwo­rzo­nych przez czuj­niki Bar­ba­pic­cola. Gdy prze­szli od pomy­słu do rze­czy­wi­stego miej­sca, nikt nie zawra­cał sobie głowy zmianą nazwy. Jechał w stronę cen­trum mia­sta, dwóch rzę­dów budyn­ków z pre­fa­bry­ka­tów, aż dotarł do sze­ro­kiego pasa utwar­dzo­nej ziemi słu­żą­cej za główną drogę i skrę­cił do miej­sca pierw­szego lądo­wa­nia. Uchodźcy, któ­rzy zasie­dlili Ilus, dotarli tu ze swo­jego statku w małych pro­mach, więc do lądo­wa­nia potrze­bo­wali tylko pła­skiego kawałka gruntu, ale ludzie z Royal Char­ter Energy, kor­po­ra­cyjni, któ­rzy dostali od ONZ sta­tut prze­ka­zu­jący im pla­netę, zlecą tu z cięż­kim sprzę­tem. Cięż­kie promy potrze­bo­wały praw­dzi­wego lądo­wi­ska. Zostało zbu­do­wane na tych samych otwar­tych tere­nach, któ­rych do lądo­wa­nia użyła kolo­nia.

Basi wyda­wało się to obsce­niczne. Inwa­zyjne. Miej­sce pierw­szego lądo­wa­nia coś zna­czyło. Wyobra­żał sobie, że kie­dyś powsta­nie tam park z pomni­kiem upa­mięt­nia­ją­cym ich przy­by­cie na pla­netę. Zamiast tego RCE zbu­do­wało tam lśniącą meta­lem, olbrzy­mią kon­struk­cję. Co gor­sza, zatrud­nili do tego samych kolo­ni­stów, a dosta­tecz­nie dużo osób uznało ten pomysł za na tyle dobry, żeby fak­tycz­nie go wyko­nać.

Czuł się, jakby go wyma­zy­wano z histo­rii.

Kiedy przy­je­chał, na miej­scu cze­kali Scotty i Coop. Scotty sie­dział na brzegu meta­lo­wej plat­formy z nogami zwie­szo­nymi w powie­trzu, paląc fajkę i splu­wa­jąc na zie­mię. Sto­jąca obok mała elek­tryczna latar­nia oświe­tlała go w dziw­nym zie­lo­nym kolo­rze. Coop stał tro­chę dalej, z wyszcze­rzo­nymi zębami przy­glą­da­jąc się niebu. Coop był Pasia­rzem sta­rej szkoły, a seanse lecze­nia ago­ra­fo­bii były dla niego trud­niej­sze niż dla pozo­sta­łych. Chudy męż­czy­zna wciąż wpa­try­wał się w pustkę, wal­cząc o przy­zwy­cza­je­nie się do niej tak, jak dziecko zrywa strupy.

Basia pod­je­chał wóz­kiem do brzegu plat­formy i zesko­czył z niego, żeby zdjąć pasy przy­trzy­mu­jące bomby.

– Pomo­że­cie? – rzu­cił.

Ilus był dużą pla­netą o cią­że­niu tro­chę powy­żej ziem­skiego. Nawet po sze­ściu mie­sią­cach przyj­mo­wa­nia leków wzmac­nia­ją­cych mię­śnie i kości wszystko wyda­wało się za cięż­kie. Myśl o prze­sta­wie­niu beczek z powro­tem na zie­mię spra­wiła, że jego mię­śnie bar­ków drgnęły w prze­wi­dy­wa­niu zmę­cze­nia.

Scotty zsu­nął się z plat­formy i zesko­czył pół­tora metra w dół, na zie­mię. Odsu­nął ole­iście czarne włosy z oczu i jesz­cze raz solid­nie pocią­gnął z fajki. Basia poczuł inten­sywny, silny zapach hodo­wa­nych przez Scotty’ego kono­pii zmie­sza­nych z lio­fi­li­zo­wa­nymi liśćmi tyto­niu. Coop obej­rzał się, przez chwilę sku­pia­jąc spoj­rze­nie, a potem na jego twa­rzy poja­wił się wąski, okrutny uśmiech. To wła­śnie on stwo­rzył plan.

– Mmm – ode­zwał się. – Ładne.

– Nie przy­wią­zuj się – odpo­wie­dział Basia. – Nie zostaną tu długo.

Coop wydał dźwięk naśla­du­jący wybuch i wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu. Razem zdjęli z wózka cztery cięż­kie beczki i usta­wili je w rzę­dzie obok plat­formy. Przy ostat­niej wszy­scy dyszeli z wysiłku. Basia przez chwilę w ciszy opie­rał się o pojazd, pod­czas gdy Scotty dopa­lał fajkę, a Coop mon­to­wał na barył­kach zapal­niki. Deto­na­tory leżały z tyłu wózka jak śpiące grze­chot­niki z jesz­cze nie­ak­tyw­nymi dio­dami LED.

W ciem­no­ści iskrzyło się mia­sto. Domy, które zbu­do­wali dla sie­bie, plus jeden dodat­kowy, migo­tały jak gwiazdy. Za nimi stały ruiny. Długa, niska struk­tura obcych, z dwoma potęż­nymi wie­żami wzno­szą­cymi się nad oko­licą jak gigan­tyczne ter­mi­tiery. Cała budowla pełna była kory­ta­rzy i pomiesz­czeń, któ­rych nie zapro­jek­to­wał żaden czło­wiek. Za dnia ruiny jarzyły się tęczową gamą barw masy per­ło­wej, w nocy były tylko ciem­niej­szym mro­kiem. Jamy kopalni znaj­do­wały się za nimi, nie­wi­doczne poza bar­dzo sła­bym odbla­skiem lamp odbi­ja­ją­cym się od spodu chmur. Prawdę mówiąc, Basia nie lubił odkrywki. Ruiny były dziw­nym relik­tem prze­szło­ści pla­nety i podob­nie jak wszystko, co nie­zwy­kłe, a zara­zem nie­sta­no­wiące zagro­że­nia, także i to prze­stało przy­ku­wać jego uwagę po pierw­szych kilku mie­sią­cach. Kopal­nia nio­sła ze sobą histo­rię i ocze­ki­wa­nia. Pół życia spę­dził w tune­lach z lodu, a tunele bie­gnące przez obcą zie­mię źle pach­niały.

Coop syk­nął ostro, zama­chał dło­nią i zaklął. Nic nie wybu­chło, więc nie mogło być tak źle.

– Myślisz, że zapłacą nam za odbu­do­wa­nie go? – zapy­tał Scotty.

Basia zaklął i splu­nął na zie­mię.

– Nie musie­li­by­śmy tego robić, gdyby nie ludzie pra­gnący utu­czyć się na cycku RCE – sko­men­to­wał, tur­la­jąc na miej­sce ostat­nią beczkę. – Bez tego tu nie wylą­dują. Wystar­czy­łoby go nie budo­wać.

Scotty roze­śmiał się w chmu­rze dymu.

– I tak by tu przy­le­cieli, więc mogli­śmy cho­ciaż wziąć ich pie­nią­dze. Tak mówili ludzie.

– Ludzie są głupi – rzu­cił Basia.

Scotty przy­tak­nął, a potem jedną ręką zrzu­cił z fotela pasa­żera wózka papu­zią jasz­czurkę i usiadł na zwol­nio­nym miej­scu. Nogi poło­żył na desce roz­dziel­czej i głę­boko pocią­gnął z fajki.

– Jeśli mamy to wysa­dzić, trzeba będzie się stąd odda­lić. Ten proch robi solidne bum.

– Hej, ludzie – krzyk­nął Coop. – Gotowe. Ustawmy je, dobra?

Scotty wstał i ruszył w stronę lądo­wi­ska. Basia zatrzy­mał go, wyjął mu z ust zapa­loną fajkę i poło­żył ją na masce wózka.

– Mate­riały wybu­chowe – powie­dział. – Wybu­chają.

Scotty wzru­szył ramio­nami, ale wyglą­dał na upo­ko­rzo­nego. Kiedy do niego doszli, Coop obra­cał już pierw­szą beczkę na bok.

– To buena zała­twi sprawę. Na mur.

– Dzię­kuję – powie­dział Basia.

Coop leżał na ple­cach na ziemi. Basia poło­żył się obok niego. Scotty ostroż­nie prze­tur­lał bombę mię­dzy nimi.

Basia wspiął się pod plat­formę, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy skrzy­żo­wa­nymi wspor­ni­kami do każ­dej z czte­rech beczek, włą­cza­jąc zdalne zapal­niki i syn­chro­ni­zu­jąc je. Usły­szał nara­sta­jący jęk elek­trycz­nych sil­ni­ków i przez chwilę czuł iry­ta­cję na Scotty’ego za odje­cha­nie, zanim uświa­do­mił sobie, że sły­szy przy­jeż­dża­jący, a nie odda­la­jący się wózek.

– Hej – zabrzmiał zna­jomy głos Petera.

– Que la moog drań tu robi? – wymam­ro­tał Coop, wycie­ra­jąc dło­nią czoło.

– Mam iść się dowie­dzieć? – zapy­tał Scotty.

– Basia – rzu­cił Coop. – Idź zobacz, czego chce Peter. Scotty jesz­cze sobie nie pobru­dził ple­ców.

Basia wysu­nął się spod plat­formy lądo­wi­ska i zro­bił miej­sce dla Scotty’ego przy ostat­niej z czte­rech bomb. Wózek Petera stał zapar­ko­wany obok jego wózka, a sam Peter stał mię­dzy nimi, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, jakby cisnęło go na pęcherz. Basię bolały plecy i ręce. Chciał mieć to za sobą i wró­cić do domu, do Lucii, Felci i Jacka.

– Czego? – zapy­tał Basia.

– Lecą – powie­dział Pete, szep­cząc, jakby był tu ktoś, kto mógłby ich pod­słu­chać.

– Kto leci?

– Wszy­scy. Tym­cza­sowy guber­na­tor. Poli­cja kor­po­ra­cyjna. Per­so­nel naukowy i tech­niczny. Wszy­scy. Poważna sprawa. Wylą­duje tu dla nas cały nowy rząd.

Basia wzru­szył ramio­nami.

– Też mi nowość. Lecą już od osiem­na­stu mie­sięcy. Dla­tego wła­śnie tu jeste­śmy.

– Nie – zaopo­no­wał Pete, krę­cąc się ner­wowo i patrząc w gwiazdy. – Lecą już teraz. Edward Israel wyha­mo­wał pół godziny temu. Sie­dzi na wyso­kiej orbi­cie.

Basia poczuł nie­smak w ustach. Spoj­rzał w górę, w mrok. Miliard nie­zna­nych gwiazd, choć wszy­scy uwa­żali, że to ta sama galak­tyka Mlecz­nej Drogi, tylko widziana z innego kąta. Jego oczy poru­szały się gorącz­kowo, a potem to zoba­czył. Ruch był powolny jak ruch minu­to­wej wska­zówki na zega­rze ana­lo­go­wym, ale zoba­czył go. Lądow­nik już scho­dził. Ciężki prom leciał na lądo­wi­sko.

– Chcia­łem wam powie­dzieć przez radio, ale Coop powie­dział, że moni­to­rują widmo radiowe i… – Pete urwał, ale Basia biegł już w stronę plat­formy.

Scotty i Coop wła­śnie spod niej wycho­dzili. Coop strzep­nął ze spodni chmury pyłu i wyszcze­rzył się w uśmie­chu.

– Mamy pro­blem – powie­dział Basia. – Sta­tek już scho­dzi. Wygląda na to, że już są w atmos­fe­rze.

Coop spoj­rzał do góry. Świa­tło jego latarki rzu­ciło cie­nie na jego policzki i oczy.

– Hm…

– Myśla­łem, że masz to pod kon­trolą. Że zwra­casz uwagę na to, gdzie są.

Coop wzru­szył ramio­nami, nie potwier­dza­jąc ani nie zaprze­cza­jąc.

– Musimy z powro­tem wycią­gnąć bomby – oświad­czył Basia.

Scotty zaczął klę­kać, ale Coop chwy­cił go za ramię i zatrzy­mał.

– Dla­czego? – zapy­tał.

– Jeśli teraz spró­bują wylą­do­wać, mogą je akty­wo­wać – wyja­śnił Basia.

Coop uśmiech­nął się łagod­nie.

– Mogą – potwier­dził. – I co z tego?

Basia zaci­snął dło­nie w pię­ści.

– Oni już scho­dzą.

– Widzę – zgo­dził się Coop. – Ale jakoś nie wzbu­dza to we mnie poczu­cia obo­wiązku. I jakby na to nie patrzeć, nie ma dość czasu, żeby je wycią­gnąć.

– Możemy wyjąć przy­naj­mniej zapal­niki – stwier­dził Basia, schy­la­jąc się. Poświe­cił latarką po meta­lo­wym rusz­to­wa­niu.

– Może tak, może nie – odpo­wie­dział Coop. – Pyta­nie brzmi, czy powin­ni­śmy, a to już zupeł­nie inna kwe­stia.

– Coop? – ode­zwał się Scotty cien­kim i nie­pew­nym gło­sem.

Coop go zigno­ro­wał.

– Dla mnie to wygląda jak oka­zja – powie­dział.

– W tym pro­mie są ludzie – przy­po­mniał Basia, wczoł­gu­jąc się pod plat­formę. Elek­tro­nika naj­bliż­szej bomby opie­rała się o zie­mię. Oparł o nią bolące ramię i pchnął.

– Nie ma czasu, bra­chu – zawo­łał Coop.

– Może być, jeśli pomo­że­cie – odkrzyk­nął Basia.

Zapal­nik przy­warł do boku beczki jak kleszcz. Basia spró­bo­wał wbić palce w żel mocu­jący i ode­rwać go od metalu.

– O cho­lera – powie­dział Scotty ze zde­cy­do­wa­nie zbyt dużym prze­ję­ciem w gło­sie. – Baz, cho­lera!

Zapal­nik się ode­rwał. Basia wci­snął go do kie­szeni i zaczął się czoł­gać do dru­giej bomby.

– Nie ma czasu! – krzyk­nął Coop. – Lepiej się stąd zbie­rajmy i wysadźmy to, póki jesz­cze mogą się pod­nieść.

Usły­szał, jak jeden z pojaz­dów rusza. Pete wyraź­nie posta­no­wił się odda­lić. A potem usły­szał jesz­cze inny dźwięk. Basowe grzmie­nie sil­ni­ków hamu­ją­cych. Z roz­pa­czą popa­trzył na trzy pozo­stałe bomby i wytur­lał się spod lądo­wi­ska. Prom był już masyw­nym obiek­tem na czar­nym nie­bie, tak bli­sko nich, że widział poszcze­gólne dysze.

Nie miał szans.

– Ucie­kamy! – krzyk­nął.

Razem ze Scot­tym i Coopem pognali do wózka. Ryk promu nara­stał i robił się ogłu­sza­jący. Basia dotarł do wózka i chwy­cił deto­na­tor. Jeśli wysa­dzi bomby wcze­śniej, prom będzie mógł się pode­rwać i odle­cieć.

– Nie! – krzyk­nął Coop. – Jeste­śmy za bli­sko!

Basia wal­nął dło­nią w przy­cisk.

Zie­mia się unio­sła, ude­rza­jąc go mocno, z glebą i kamie­niami szar­pią­cymi dło­nie i poli­czek, gdy się wresz­cie zatrzy­my­wał, ale ból był odle­gły. Jakaś jego część wie­działa, że może być bar­dzo ciężko ranny, może być w szoku, ale to też wyda­wało się odle­głe i łatwe do zigno­ro­wa­nia. Naj­bar­dziej ude­rzyła go panu­jąca cisza. Świat dźwięku koń­czył się na jego czaszce. Sły­szał wła­sny oddech, bicie swo­jego serca, ale wszystko poza tym miało gło­śność usta­wioną na „1”.

Prze­tur­lał się na plecy i wbił wzrok w upstrzone gwiaz­dami nocne niebo. Ciężki prom prze­le­ciał nad jego głową, połowa tego kolosa pluła ogniem, dźwięk sil­ni­ków nie był już baso­wym rykiem, a krzy­kiem ran­nego zwie­rzę­cia, który Basia bar­dziej czuł w brzu­chu niż sły­szał. Prom był zbyt bli­sko, wybuch był zbyt silny, albo po pro­stu jakiś pechowy odła­mek został wyrzu­cony w bar­dzo nie­wła­ściwe miej­sce. Ni­gdy się tego nie dowie. Jakaś część Basi wie­działa, że to bar­dzo źle, ale nie potra­fił zwra­cać na to uwagi.

Prom znik­nął z pola widze­nia, skrze­cząc śmier­tel­nie w locie nad doliną, co Basia odbie­rał jako odle­gły, piskliwy dźwięk, a potem nagle zapa­dła cisza. Scotty sie­dział obok niego na ziemi, wpa­tru­jąc się w miej­sce, gdzie znik­nęła maszyna. Basia pozwo­lił sobie dalej leżeć.

Kiedy przy­ga­sły plamy w jego polu widze­nia, wró­ciły gwiazdy. Basia patrzył, jak mru­gają, i zasta­na­wiał się, która z nich jest Słoń­cem. Były tak daleko. Ale dzięki wro­tom – rów­no­cze­śnie były bli­sko. Zestrze­lił ich prom. Teraz będą musieli wylą­do­wać. Nie dał im wyboru.

Dopadł go nagły atak kaszlu. Miał wra­że­nie, że jego płuca wypeł­niły się pły­nem, który wyka­sły­wał przez kilka następ­nych minut. Z kasz­lem w końcu przy­szedł ból, ogar­nia­jąc go od stóp do głów.

A z bólem przy­szedł strach.

Rozdział drugi

Elvi

Pro­mem szarp­nęło, rzu­ca­jąc Elvi Okoye o pasy na tyle mocno, żeby pozba­wić ją tchu, a potem wci­snęło ją z powro­tem w prze­możne obję­cia pry­czy prze­cią­że­nio­wej. Świa­tło zami­go­tało, zga­sło, wró­ciło. Prze­łknęła ślinę, a pod­nie­ce­nie i ocze­ki­wa­nie zmie­niło się w zwie­rzęcy strach. Obok niej Eric Van­der­wert uśmiech­nął się w taki sam, suge­ru­jący nadzieję spo­sób, jaki posy­łał jej w ciągu ostat­nich sze­ściu mie­sięcy. Oczy sie­dzą­cego po dru­giej stro­nie Fay­eza otwo­rzyły się sze­roko, a jego skóra zsza­rzała.

– Wszystko w porządku – powie­działa Elvi. – Wszystko będzie dobrze.

Nawet gdy mówiła te słowa, jakaś jej część wzdry­gnęła się przed nimi. Nie wie­działa, co się dzieje. Nie było mowy, żeby mogła mieć pew­ność, że fak­tycz­nie cokol­wiek będzie w porządku. A jed­nak mimo wszystko jej pierw­szym odru­chem było zapew­nia­nie, mówie­nie tego tak, jakby słowa miały magiczną moc. Przez kor­pus promu prze­bił się wysoki jęk, z pię­trzą­cymi się na sobie nutami. Poczuła, że jej masa uska­kuje w lewo i wszyst­kie pry­cze prze­cią­że­niowe rów­no­cze­śnie prze­su­nęły się na prze­gu­bach, jak w tańcu syn­chro­nicz­nym. Stra­ciła Fay­eza z oczu.

Trój­to­nowy sygnał dźwię­kowy poin­for­mo­wał o akty­wa­cji mikro­fonu pilota, a potem w gło­śni­kach zabrzmiał jej głos.

– Panie i pano­wie, wygląda na to, że doszło do kry­tycz­nej awa­rii na plat­for­mie lądo­wi­ska. Nie będziemy mogli obec­nie wylą­do­wać. Wró­cimy na orbitę i zado­ku­jemy z powro­tem do Edwarda Isra­ela do czasu, aż zdo­łamy oce­nić…

Zamil­kła, ale w statku wciąż roz­brzmie­wał syk otwar­tej linii. Elvi przy­pusz­czała, że coś odwró­ciło uwagę pilotki. Stat­kiem szarp­nęło, a potem maszyna zadrżała i Elvi chwy­ciła swoje pasy, przy­tu­la­jąc się do nich. Ktoś obok zaczął się gło­śno modlić.

– Panie i pano­wie – ode­zwała się znowu pilotka. – Oba­wiam się, że awa­ria lądo­wi­ska spo­wo­do­wała uszko­dze­nie naszego promu. Nie sądzę, żeby­śmy mogli od razu pole­cieć z powro­tem na górę. Nie­da­leko stąd jest dno wyschnię­tego jeziora. Spró­bu­jemy przyj­rzeć mu się jako awa­ryj­nemu miej­scu lądo­wa­nia.

Elvi poczuła chwi­lową ulgę – wciąż mamy gdzie wylą­do­wać – a potem zro­zu­miała nie­wy­po­wie­dziane słowa i ogar­nął ją głęb­szy strach – ona tak naprawdę mówi, że się roz­bi­jemy.

– Muszę pro­sić wszyst­kich o pozo­sta­nie w swo­ich pry­czach – powie­działa pilotka. – Pro­szę nie roz­pi­nać pasów i trzy­mać ręce i nogi w obrę­bie osłony pry­czy tak, żeby nie ude­rzały o jej boki. Żel znaj­duje się tam z okre­ślo­nego powodu. Za kilka minut znaj­dziemy się na dole.

Wymu­szony, sztuczny spo­kój prze­ra­ził Elvi bar­dziej niż ewen­tu­alne krzyki czy płacz. Pilotka robiła wszystko, co mogła, żeby na pokła­dzie nie wybu­chła panika. Czy kto­kol­wiek robiłby coś takiego, gdyby nie uwa­żał, że panika jest uza­sad­niona?

Jej masa znowu się prze­su­nęła, cią­gnąc ją w lewo i potem z powro­tem, po chwili – gdy prom zaczął opa­dać – zro­biła się bar­dzo lekka. Spa­da­nie zda­wało się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. Kle­kot i jęki promu robiły się coraz gło­śniej­sze, prze­cho­dząc w ryk. Elvi zamknęła oczy.

– Nic nam nie będzie – powie­działa do sie­bie. – Wszystko jest w porządku.

Ude­rze­nie roz­biło prom jak ogon homara stuk­nięty młot­kiem. Przez chwilę miała wra­że­nie widze­nia nie­zna­nych gwiazd na obcym nie­bie i jej świa­do­mość zga­sła, jakby Bóg pstryk­nął prze­łącz­ni­kiem.

***

Wieki temu Euro­pej­czycy naje­chali prze­trze­bione przez zarazę Ame­ryki, wcho­dząc na pokłady drew­nia­nych stat­ków z wiel­kimi płó­cien­nymi żaglami; ufa­jąc, że wia­try i umie­jęt­no­ści żegla­rzy prze­wiozą ich ze zna­nych kra­jów do ziem zwa­nych Nowym Świa­tem. Fana­tycy reli­gijni, awan­tur­nicy i biedni despe­raci powie­rzali swój los nie­przy­chyl­nym falom Oce­anu Atlan­tyc­kiego cza­sem nawet na sześć mie­sięcy.

Osiem­na­ście mie­sięcy temu Elvi Okoye opu­ściła sta­cję Ceres w ramach kon­traktu z Royal Char­ter Energy. Edward Israel był wielką jed­nostką. Kie­dyś, pra­wie trzy poko­le­nia temu, był jed­nym ze stat­ków kolo­ni­za­cyj­nych, które zabrały ludz­kość do Pasa i układu Jowi­sza. Gdy migra­cja się skoń­czyła i potrzeba eks­pan­sji osią­gnęła swoje natu­ralne gra­nice, Israel został prze­ro­biony na jed­nostkę do trans­portu wody. Era eks­pan­sji się skoń­czyła i roman­tyczna wizja wol­no­ści ustą­piła miej­sca prak­tycz­nym potrze­bom życia – powie­trzu, wodzie i jedze­niu, dokład­nie w tej kolej­no­ści. Przez dzie­się­cio­le­cia sta­tek był koniem robo­czym Układu Sło­necz­nego, a potem otwo­rzył się Pier­ścień. Wszystko znów się zmie­niło. W stocz­niach Bush i sta­cji Tycho budo­wano nowe poko­le­nie stat­ków kolo­ni­za­cyj­nych, ale prze­ro­bie­nie Isra­ela była szyb­sze.

Kiedy Elvi weszła na jego pokład po raz pierw­szy, czuła zdu­mie­nie, nadzieję i pod­nie­ce­nie szu­mem wymien­ni­ków powie­trza Isra­ela oraz kątami jego sta­ro­mod­nych kory­ta­rzy. Znowu nastą­piła era przy­gód, stary wojow­nik powró­cił ze świeżo naostrzo­nym mie­czem i zbroją lśniącą po dzie­się­cio­le­ciach, kiedy to zże­rała go rdza. Elvi zda­wała sobie sprawę, że to tak naprawdę tylko pro­jek­cja psy­cho­lo­giczna mówiąca wię­cej o jej sta­nie umy­słu niż o moż­li­wo­ściach statku, ale to niczego mu nie ujmo­wało. Edward Israel znowu był stat­kiem kolo­ni­za­cyj­nym z ładow­niami wypeł­nio­nymi pre­fa­bry­ko­wa­nymi budyn­kami i son­dami atmos­fe­rycz­nymi, labo­ra­to­riami pro­duk­cyj­nymi, a nawet fem­to­sko­pem roz­pra­sza­nia wtór­nego. Mieli ze sobą zespół eks­plo­ra­cyjny i kar­to­gra­ficzny, ekipę geo­lo­gów, hydro­lo­gów, grupę egzo­zo­olo­giczną Elvi i inne. Dok­to­rów na pokła­dzie star­czy­łoby na przy­zwo­ity uni­wer­sy­tet, a do tego było tu dość mło­dych naukow­ców na obsa­dze­nie labo­ra­to­rium rzą­do­wego. Łącz­nie z załogą i kolo­ni­stami – tysiąc osób.

Two­rzyli mia­sto w prze­stwo­rzach, rów­no­cze­śnie – łódź piel­grzy­mów kie­ru­jącą się na Ply­mo­uth Rock i podróż Dar­wina na pokła­dzie Beagle. Była to naj­więk­sza i naj­pięk­niej­sza przy­goda ludz­ko­ści, a Elvi zdo­była miej­sce w zespole egzo­bio­lo­gii. W tym kon­tek­ście wyobra­że­nie sobie, że stal i cera­mikę statku prze­nika uczu­cie rado­ści, było dopusz­czal­nym złu­dze­niem.

A wszyst­kim rzą­dził guber­na­tor Try­ing.

Widziała go kilka razy w ciągu mie­sięcy, które spę­dzili na przy­śpie­sza­niu, hamo­wa­niu, powol­nym prze­lo­cie mię­dzy pier­ście­niami, a potem ponow­nym przy­śpie­sza­niu i hamo­wa­niu. Ale poroz­ma­wiała z nim dopiero tuż przed wej­ściem do promu.

Try­ing był chu­dym męż­czy­zną. Jego maho­niowa skóra i przy­pró­szone siwi­zną włosy koja­rzyły się jej z wuj­kami, a jego uśmiech uspo­ka­jał i dawał poczu­cie pew­no­ści sie­bie. Była na pokła­dzie obser­wa­cyj­nym, uda­jąc, że ekrany wyso­kiej roz­dziel­czo­ści, wyświe­tla­jące obraz pla­nety, są tak naprawdę oknami, że świa­tło tego obcego słońca rze­czy­wi­ście odbija się od roz­le­głych, męt­nych mórz i wyso­kich chmur, a potem dociera bez­po­śred­nio do jej oczu, choć cią­że­nie hamo­wa­nia ozna­czało, że jesz­cze nie zna­leźli się na orbi­cie. To był dziwny, piękny widok. Jeden wielki ocean upstrzony wyspami. Duży kon­ty­nent roz­cią­ga­jący się na poło­wie pół­kuli, naj­szer­szy na rów­niku, zwę­ża­jący się ku połu­dniu i pół­nocy. Ofi­cjalna nazwa pla­nety brzmiała Bering Bada­nie Cztery, na cześć sondy, która pierw­sza go wykryła. W kory­ta­rzach, kawiarni i siłowni wszy­scy zaczęli nazy­wać ją Nową Zie­mią. Przy­naj­mniej nie była jedyną, która dała się ponieść roman­ty­zmowi.

– O czym pani myśli, dok­tor Okoye? – zapy­tał Try­ing łagod­nym gło­sem, a Elvi pod­sko­czyła.

Nie sły­szała, gdy wcho­dził. Nie zauwa­żyła, że stoi obok niej. Miała wra­że­nie, że powinna się ukło­nić albo zło­żyć jakiś for­malny raport, ale miał tak łagodny i roz­ba­wiony wyraz twa­rzy, że odpu­ściła.

– Zasta­na­wiam się, czym sobie na to wszystko zasłu­ży­łam – odpo­wie­działa. – Lada chwila zoba­czę pierw­szą rze­czy­wi­ście obcą bios­ferę. Dowiem się o ewo­lu­cji rze­czy, któ­rych dotąd dosłow­nie nie dało się dowie­dzieć. W poprzed­nim życiu musia­łam być bar­dzo, bar­dzo dobrą osobą.

Nowa Zie­mia jarzyła się na ekra­nie brą­zem, zło­tem i błę­ki­tem. Wia­try w gór­nych war­stwach atmos­fery smu­żyły zie­lon­ka­wymi chmu­rami na połowę pla­nety. Elvi nachy­liła się do ekranu. Guber­na­tor roze­śmiał się cicho.

– Będzie pani sławna – powie­dział.

Elvi zamru­gała i par­sk­nęła śmie­chem.

– Chyba tak, prawda? – powie­działa. – Będziemy robić rze­czy, któ­rych ludz­kość jesz­cze nie robiła.

– Nie­które – przy­znał Try­ing. – Oraz takie, które robi­li­śmy od zawsze. Mam nadzieję, że histo­ria będzie dla nas łaskawa.

Nie do końca wie­działa, co przez to rozu­mie, ale zanim zdą­żyła zapy­tać, wszedł Adol­phus Mur­try. Chudy męż­czy­zna z twar­dymi nie­bie­skimi oczami był sze­fem ochrony, będąc w tym rów­nie twar­dym i sku­tecz­nym, jak Try­ing był dobro­tliwy. Męż­czyźni wyszli razem, zosta­wia­jąc Elvi samą ze świa­tem, który lada chwila będzie mogła badać.

Ciężki prom był pra­wie tak wielki, jak nie­które ze stat­ków, któ­rymi latała Elvi. Na powierzchni musieli zbu­do­wać spe­cjalne lądo­wi­sko, żeby go utrzy­mać. Zała­do­wano na niego pierw­sze pięć­dzie­siąt struk­tur, pod­sta­wo­wych labo­ra­to­riów badaw­czych, oraz – co naj­waż­niej­sze – sztywną kopułę.

Prze­ci­skała się przez zatło­czone kory­ta­rze promu, pozwa­la­jąc się pro­wa­dzić ter­mi­na­lowi do przy­dzie­lo­nej jej pry­czy prze­cią­że­nio­wej. Gdy na Mar­sie zakła­dano pierw­sze kolo­nie, sztywne kopuły były bez­względ­nym wymo­giem prze­trwa­nia. Umoż­li­wiały utrzy­ma­nie powie­trza w środku i chro­niły przed pro­mie­nio­wa­niem. Na Nowej Ziemi cho­dziło o ogra­ni­cze­nie ska­że­nia. W ramach otrzy­ma­nego przez RCE sta­tutu firma miała obo­wią­zek dopil­no­wać, aby ich wpływ na bios­ferę pla­nety był moż­li­wie naj­mniej­szy. Sły­szała, że na dole są już inni ludzie, i miała nadzieję, że oni także uwa­żają, by nie ska­zić miejsc, w któ­rych prze­by­wają. Jeśli tak nie było, inte­rak­cje mię­dzy miej­sco­wymi orga­ni­zmami a tymi przy­wie­zio­nymi przez nich mogły być bar­dzo zło­żone. Może nie da się ich odse­pa­ro­wać.

– Wyglą­dasz na zmar­twioną.

Fayez Sar­kis sie­dział na pry­czy prze­cią­że­nio­wej, zapi­na­jąc sze­ro­kie pasy bez­pie­czeń­stwa na piersi i w talii. Dora­stał na Mar­sie i miał wysoką, szczu­płą syl­wetkę oraz dużą głowę typową dla niskiego cią­że­nia. Wyglą­dał, jakby bar­dzo dobrze znał pry­cze prze­cią­że­niowe. Do Elvi dotarło, że jej ter­mi­nal ręczny infor­muje ją o dotar­ciu do wła­ści­wego miej­sca. Usia­dła, a żel powoli dopa­so­wał się do jej bio­der i dol­nej czę­ści ple­ców. Zawsze miała ochotę sie­dzieć w pry­czy prze­cią­że­nio­wej jak dziecko w bro­dziku. Powolne zata­pia­nie się w niej koja­rzyło jej się ze zja­da­niem żyw­cem.

– Po pro­stu myślę o tym, co tam zasta­niemy – odpo­wie­działa, zmu­sza­jąc się do poło­że­nia się. – Czeka nas mnó­stwo pracy.

– Wiem – potwier­dził Fayez z wes­tchnie­niem. – Koniec laby. Teraz będziemy musieli zapra­co­wać na utrzy­ma­nie. Mimo wszystko, było miło. To zna­czy, poza lotem z peł­nym cią­że­niem.

– Wiesz, że na Nowej Ziemi cią­że­nie jest tro­chę więk­sze.

– Nawet mi nie przy­po­mi­naj – rzu­cił. – Nie wiem, dla­czego nie mogli­śmy zacząć od jakieś miłej dmu­cha­nej pla­nety z cywi­li­zo­waną stud­nią gra­wi­ta­cyjną.

– Tak się wylo­so­wało – stwier­dziła Elvi.

– Cóż, gdy tylko dosta­niemy doku­menty na jakąś przy­zwo­itą pla­netę w typie Marsa, natych­miast się prze­no­szę.

– Ty i połowa Marsa.

– Wiem, prawda? Jakieś miej­sce z atmos­ferą nada­jącą się do oddy­cha­nia. I polem magne­tycz­nym, żeby­śmy nie musieli gnieź­dzić się jak krety. To jakby skoń­czył się już pro­jekt ter­ra­for­ma­cji, tylko że dożyję jego końca.

Elvi się roze­śmiała. Fayez był człon­kiem zespołu geo­lo­gów i hydro­lo­gicz­nej grupy robo­czej. Stu­dio­wał na naj­lep­szych uni­wer­sy­te­tach poza Zie­mią, a dzięki dłu­go­let­niej zna­jo­mo­ści wie­działa, że był przy­naj­mniej rów­nie prze­stra­szony i zachwy­cony jak ona. Przy­szedł Eric Van­der­wert, sia­da­jąc na pry­czę obok Elvi. Uśmiech­nęła się do niego uprzej­mie. W ciągu pół­tora roku lotu z Ceres człon­ko­wie zespo­łów nauko­wych nawią­zali roz­liczne romanse, jeśli nie o pod­łożu uczu­cio­wym, to przy­naj­mniej sek­su­al­nym. Elvi trzy­mała się z dala od tej plą­ta­niny. Wcze­śnie prze­ko­nała się, że połą­cze­nie pracy z zaan­ga­żo­wa­niem sek­su­al­nym two­rzy tok­syczną i nie­sta­bilną mie­szankę.

Eric kiw­nął głową Fay­ezowi, a potem zwró­cił się ku niej.

– Pod­nie­ca­jące – powie­dział.

– Tak – zgo­dziła się Elvi, a sie­dzący po dru­giej stro­nie Fayez prze­wró­cił oczami.

Poja­wił się Mur­try, prze­cho­dząc mię­dzy pry­czami prze­cią­że­nio­wymi. Jego spoj­rze­nie prze­je­chało po wszyst­kim – pry­czach, pasach, twa­rzach ludzi przy­go­to­wu­ją­cych się do lądo­wa­nia. Elvi uśmiech­nęła się do niego, a on krótko kiw­nął jej głową. Nie był to wrogi gest, po pro­stu robo­czy. Patrzyła, jak ją oce­nia. Nie robił tego w spo­sób sek­su­alny, jak zwy­kle męż­czyźni oce­niali kobiety, raczej jak doker upew­nia­jący się, że akty­wują się zaczepy magne­tyczne skrzyni. Jesz­cze raz kiw­nął jej głową, naj­wy­raź­niej zado­wo­lony z popraw­nego zapię­cia pasów, i ruszył dalej. Kiedy znik­nął z pola widze­nia, Fayez się roze­śmiał.

– Biedny drań zaczyna żuć ściany – sko­men­to­wał, kiwa­jąc głową w stronę, w którą odda­lił się szef poli­cji.

– Doprawdy? – ode­zwał się Eric.

– Miał nas pod swoją kon­trolą przez pół­tora roku, prawda? A teraz lecimy na dół, a on zostaje na orbi­cie. Jest prze­ra­żony, że damy się poza­bi­jać na jego wach­cie.

– Przy­naj­mniej się przej­muje – sko­men­to­wała Elvi. – Za to go lubię.

– Ty lubisz każ­dego – rzu­cił Fayez. – To twoja pato­lo­gia.

– A ty nie lubisz nikogo.

– To moja – zgo­dził się z uśmie­chem.

Zabrzmiał trój­to­nowy sygnał ostrze­gaw­czy i obu­dziły się do życia gło­śniki.

– Panie i pano­wie, nazy­wam się Patri­cia Silva i będę waszym pilo­tem pod­czas tej dostawy towaru.

Z prycz prze­cią­że­nio­wych roz­legł się chór śmie­chów.

– Odłą­czymy się od Isra­ela za około dzie­sięć minut i spo­dzie­wamy się, że lądo­wa­nie zaj­mie około pięć­dzie­się­ciu. Czyli za godzinę od teraz wszy­scy będzie­cie oddy­chać cał­kiem nowym powie­trzem. Mamy na pokła­dzie guber­na­tora, więc dopil­nu­jemy, żeby wszystko poszło gładko i spo­koj­nie, żeby­śmy mogli zło­żyć wnio­sek o pre­mię.

Czyli wszy­scy byli pod­de­ner­wo­wani, nawet pilotka. Elvi uśmiech­nęła się sze­roko, a Fayez odpo­wie­dział tym samym. Eric odchrząk­nął.

– No cóż – powie­dział Fayez z uda­waną rezy­gna­cją. – Dotar­li­śmy aż tutaj, więc pew­nie powin­ni­śmy to dokoń­czyć.

***

Ból nie był zlo­ka­li­zo­wany. Był na to zbyt wielki. Roz­cią­gał się wszę­dzie, obej­mo­wał wszystko. Elvi uświa­do­miła sobie, że na coś patrzy. Może na olbrzy­mią, powy­gi­naną nogę kraba. Albo poła­many żuraw budow­lany. Pła­ski grunt dna jeziora roz­cią­gał się w stronę tego cze­goś, a potem robił się coraz bar­dziej nie­równy, aż do pod­stawy obiektu. Mogła sobie wyobra­zić, że to coś wypy­cha się z ciem­nej, suchej gleby albo że się w nią wbiło. Jej otę­piały od bólu umysł pró­bo­wał zro­bić z tego kawa­łek roz­bi­tego promu, ale bez­sku­tecz­nie.

To był arte­fakt. Ruiny. Jakaś tajem­ni­cza struk­tura pozo­sta­wiona przez obcą cywi­li­za­cję, która zapro­jek­to­wała pro­to­mo­le­kułę i pier­ście­nie; teraz porzu­cona i pusta. Elvi doznała nagłego, potęż­nego i ode­rwa­nego wspo­mnie­nia wystawy, którą widziała jako dziew­czynka. Był tam wyso­kiej roz­dziel­czo­ści obraz roweru w rowie przed ruinami Glas­gow. Sku­tek kata­strofy na jed­nym obra­zie, skom­pre­so­wany i wymowny jak poemat.

Przy­naj­mniej udało mi się to zoba­czyć, pomy­ślała. Przy­naj­mniej dotar­łam tutaj przed śmier­cią.

Ktoś wycią­gnął ją ze znisz­czo­nego promu. Kiedy obró­ciła głowę, zoba­czyła jarzące się biało-żółto świa­tła kon­struk­cyjne i innych ludzi uło­żo­nych rzę­dami na pła­skiej ziemi. Nie­któ­rzy stali. Cho­dzili mię­dzy ran­nymi i mar­twymi. Nie roz­po­znała ich twa­rzy ani spo­sobu, w jaki się ruszali. Po pół­tora roku na Isra­elu potra­fiła roz­po­znać każ­dego, a ci byli obcy. Czyli miej­scowi. Dzicy loka­to­rzy. Nie­le­galni. Powie­trze pach­niało pło­ną­cym pyłem i kumi­nem.

Musiała stra­cić przy­tom­ność, bo kobieta poja­wiła się przy boku Elvi w mgnie­niu oka. Miała zakrwa­wione dło­nie i twarz uma­zaną zie­mią i cudzą krwią.

– Jesteś poobi­jana, ale nie ma bez­po­śred­niego zagro­że­nia. Dam ci coś prze­ciw­bó­lo­wego, ale musisz leżeć nie­ru­chomo, aż będziemy mogli usztyw­nić ci nogę. Dobrze?

Była piękna na szorstki spo­sób. Na ciem­nych policz­kach miała roz­pro­szone czarne kropki, które wyglą­dały jak kora­liki na welo­nie. Jej czarne włosy prze­ni­kały srebrne nitki przy­po­mi­na­jące blask księ­życa na wodzie. Ale na Nowej Ziemi nie było bla­sku księ­życa, tylko miliony obcych gwiazd.

– Dobrze? – zapy­tała ponow­nie kobieta.

– Dobrze – potwier­dziła Elvi.

– Powiedz mi, na co się wła­śnie zgo­dzi­łaś.

– Nie pamię­tam.

Kobieta znowu się nachy­liła, łagod­nie naci­ska­jąc dło­nią ramię Elvi.

– Torre! Będę potrze­bo­wać skanu głowy tej tutaj. Może mieć wstrzą­śnie­nie.

Z ciem­no­ści zabrzmiał kolejny głos, tym razem męski.

– Tak, dok­tor Mer­ton. Jak tylko skoń­czę z tym.

Dok­tor Mer­ton odwró­ciła się z powro­tem do niej.

– Jeśli teraz wstanę, zosta­niesz na miej­scu do czasu, aż przyj­dzie tu Torre?

– Nie, wszystko w porządku. Mogę iść pomóc – powie­działa Elvi.

– Z pew­no­ścią możesz – zgo­dziła się z wes­tchnie­niem kobieta. – Ale może lepiej na niego pocze­kamy.

Z ciem­no­ści wyło­nił się cień. Po spo­so­bie cho­dze­nia roz­po­znała Fay­eza.

– Pro­szę iść, ja z nią zostanę.

– Dzię­kuję – powie­działa dok­tor Mer­ton, a potem znik­nęła.

Fayez ze stęk­nię­ciem opadł na zie­mię i usiadł po turecku. Włosy ster­czały mu na wszyst­kie strony z nieco za dużej głowy. Mocno zaci­skał wargi. Choć wcale nie miała takiego zamiaru, Elvi ujęła jego dłoń i przez chwilę poczuła, jak ją cofa, ale potem pozwo­lił na dotyk pal­ców.

– Co się stało? – zapy­tała.

– Lądo­wi­sko wybu­chło.

– Och – powie­działa. – One tak mogą?

– Nie. Zde­cy­do­wa­nie tego nie robią.

Spró­bo­wała to prze­my­śleć. Skoro nie wybu­chają, to jak mogło do tego dojść? Jej umysł oczy­ścił się na tyle, że dostrze­gła, jak kiep­sko idzie jej myśle­nie. Było to nie­po­ko­jące, ale praw­do­po­dob­nie rów­nież było dobrym zna­kiem.

– Jak źle to wygląda?

Bar­dziej poczuła, niż zoba­czyła wzru­sze­nie ramion Fay­eza.

– Źle. Jedyna dobra wia­do­mość to fakt, że wio­ska jest bli­sko, a ich lekarka jest kom­pe­tentna. Uczyła się na Gani­me­de­sie. A gdyby nasze wypo­sa­że­nie się nie paliło albo nie było przy­gnie­cione paroma tonami cera­miki i metalu, może mogłaby coś zro­bić.

– Nasza grupa?

– Widzia­łem Gre­go­ria. Nic mu nie jest. Eric zgi­nął. Nie wiem, co się stało z Sophie, ale pójdę szu­kać dalej, gdy już się tobą zajmą.

Eric nie żył. Kilka minut temu leżał w pry­czy obok niej, iry­tu­jąc ją i pró­bu­jąc flir­to­wać. Nie rozu­miała.

– Sudyam? – zapy­tała.

– Ona jest na pokła­dzie Isra­ela. Nic jej nie jest.

– To dobrze.

Fayez ści­snął jej dłoń i puścił ją. W miej­scu, gdzie jego skóra prze­stała doty­kać jej pal­ców, powie­trze wyda­wało się chłodne. Popa­trzył nad rzę­dami ciał w stronę wraku roz­bi­tego promu. Było tak ciemno, że led­wie widziała jego syl­wetkę zasła­nia­jącą gwiazdy.

– Guber­na­tor Try­ing nie miał szczę­ścia – powie­dział.

– Nie miał szczę­ścia?

– Mar­twy jak zeszło­ty­go­dniowy szczur. Nie jeste­śmy pewni, kto tu teraz rzą­dzi.

Poczuła zbie­ra­jące się łzy i nara­sta­jący w piersi ból, który nie miał nic wspól­nego z obra­że­niami. Przy­po­mniała sobie łagodny uśmiech guber­na­tora i cie­pło jego głosu. Jego praca dopiero się zaczy­nała. Dziwne, że śmierć Erica prze­mknęła po powierzchni jej myśli jak kamień rzu­cony nad wodą, pod­czas gdy śmierć guber­na­tora Try­inga zapa­dła tak głę­boko.

– Tak mi przy­kro – powie­działa.

– No cóż. Jeste­śmy na obcej pla­ne­cie pół­tora roku od domu z zapa­sami w kawał­kach wiel­ko­ści wyka­ła­czek, a naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nym wyja­śnie­niem kata­strofy jest sabo­taż ze strony ludzi, któ­rzy wła­śnie udzie­lają nam pomocy medycz­nej. Śmierć nie jest dobra, ale przy­naj­mniej jest pro­sta. Zanim będzie po wszyst­kim, możemy jesz­cze pozaz­dro­ścić Try­in­gowi.

– Wcale tak nie myślisz. Wszystko będzie dobrze.

– Elvi? – Fayez powie­dział to z sar­do­nicz­nym śmie­chem. – Oba­wiam się, że wcale nie jest.

Rozdział trzeci

Have­lock

– Hej. – Inży­nier ode­zwał się chra­pli­wie z celi. – Have­lock. Nie jesteś chyba na­dal wku­rzony, co?

– Nie płacą mi za wku­rza­nie się, Wil­liams – odpo­wie­dział Have­lock ze swo­jego miej­sca przy biurku.

Sta­no­wi­sko ochrony wewnętrz­nej Edwarda Isra­ela było małe. Dwa biurka, osiem cel, prze­strzeń w rów­nym stop­niu wię­zienna, co biu­rowa. A przy statku na orbi­cie utrata pozo­ro­wa­nego cią­że­nia spra­wiła, że prze­strzeń wyda­wała się jesz­cze mniej­sza.

– Słu­chaj, wiem, że się wygłu­pi­łem, ale teraz już jestem trzeźwy. Możesz mnie wypu­ścić.

Have­lock zer­k­nął na swój ter­mi­nal.

– Jesz­cze pięć­dzie­siąt minut – odparł – i będziesz wolny.

– Daj spo­kój, Have­lock. Miej serce.

– Takie są zasady. Nie mogę z tym nic zro­bić.

Przez ostat­nie trzy­na­ście lat Dimi­tri Have­lock pra­co­wał na kon­trak­tach poli­cyj­nych w ośmiu kor­po­ra­cjach. Mię­dzy innymi dla Pin­kwa­ter, Star Helix, el-Hashem Coope­ra­tive i Stone & Sib­bets. Krótko nawet dla Pro­to­genu. Był w Pasie, na Ziemi, Mar­sie i Lunie. Zali­czył dłu­gie loty na stat­kach zaopa­trze­nio­wych lecą­cych z Gani­me­desa na Zie­mię, radził sobie ze wszyst­kim: od bun­tów, przez prze­moc domową i prze­myt nar­ko­ty­ków, aż do histo­rii pew­nego idioty, który miał fetysz krad­nię­cia cudzych skar­pet. Nie widział wszyst­kiego, ale dużo. Dość, by wie­dzieć, że praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie zoba­czy wszyst­kiego. I dość, by roz­po­znać, że jego spo­sób reago­wa­nia na sytu­ację kry­zy­sową miał wię­cej wspól­nego z ludźmi w zespole niż z samą sytu­acją.

Kiedy wal­nął reak­tor w bazie Ateny, jego part­ner i szef spa­ni­ko­wali, a Have­lock pamię­tał ogar­nia­jący go wtedy prze­możny strach. Kiedy doszło do bun­tów na Ceres po znisz­cze­niu lodow­cowca Can­ter­bury, jego part­ner był bar­dziej zmę­czony niż prze­stra­szony, więc Have­lock sta­wił czoła sytu­acji z podobną ponurą rezy­gna­cją. Kiedy Ebisu został pod­dany kwa­ran­tan­nie z powodu wirusa Nipah, jego szef był pełen ener­gii – pra­wie zachwy­cony – i kie­ro­wał stat­kiem pra­wie jak łami­główką do roz­wią­za­nia, a Have­lock rów­nież odczu­wał satys­fak­cję z robie­nia cze­goś waż­nego.

Z dłu­giego doświad­cze­nia Have­lock wie­dział, że ludzie są przede wszyst­kim isto­tami spo­łecz­nymi, i sam dosko­nale to odczu­wał. Dużo bar­dziej roman­tyczne – szlag, nawet męskie – było uda­wa­nie, że jest samotną wyspą, na którą nie wpły­wają fale ota­cza­ją­cych go emo­cji, ale to nie była prawda i już dawno się z tym pogo­dził.

Kiedy dotarła wia­do­mość, że lądo­wi­sko cięż­kiego promu wybu­chło i zaczęły docie­rać raporty o ofia­rach, Mur­try zare­ago­wał sku­pioną i wydajną furią, więc podob­nie odczuł to Have­lock. Wszystko działo się na powierzchni pla­nety, więc mógł się wyżyć tylko na Edwar­dzie Isra­elu. Za to tutaj miał pełną kon­trolę nad sytu­acją.

– Pro­szę? – jęk­nął Wil­liams z celi. – Muszę iść po jakieś czy­ste ciu­chy. Prze­cież to nie zrobi żad­nej róż­nicy, prawda? Kilka minut?

– Jeśli to nie zrobi żad­nej róż­nicy, to rów­nie dobrze możesz tam prze­sie­dzieć do końca – odpo­wie­dział Have­lock. – Za czter­dzie­ści pięć minut będziesz mógł sobie iść. Usiądź wygod­nie i ciesz się wol­nym cza­sem.

– Nie da się usiąść, gdy uno­sisz się na orbi­cie.

– To meta­fora. Nie bądź taki dosłowny.

Przy­dział na Edwarda Isra­ela był świet­nym kon­trak­tem. Royal Char­ter Energy wysłała pierw­szą praw­dziwą wyprawę do nowych ukła­dów otwar­tych przez pier­ście­nie i waga, jaką firma przy­kła­dała do suk­cesu misji, zna­la­zła odbi­cie w wiel­ko­ści pakietu korzy­ści, jaki zaofe­ro­wali uczest­ni­kom lotu. Każdy dzień na pokła­dzie Isra­ela ozna­czał pre­mię za zagro­że­nie, nawet gdy po pro­stu łado­wali zapasy i załogę z Luny. A przy pra­wie pół­to­ra­rocz­nym locie, sze­ścio­let­niej misji przed pla­no­wa­nym powro­tem na Zie­mię i kolej­nych mie­sią­cach lotu w drugą stronę – wszystko z pełną pen­sją – był to nie tyle kon­trakt, co ścieżka kariery.

A jed­nak Have­lock zawa­hał się przed zacią­gnię­ciem się.

Widział zdję­cia z Erosa i Gani­me­desa, rzeź­nię w tak zwa­nej powol­nej stre­fie, gdy obrona obcej bazy zatrzy­mała statki na tyle gwał­tow­nie, by wymor­do­wać jedną trze­cią znaj­du­ją­cych się w nich ludzi. Przy olbrzy­mim zagęsz­cze­niu naukow­ców i inży­nie­rów upa­ko­wa­nych na pokła­dzie Isra­ela nie spo­sób było zapo­mnieć, że lecą w nie­znane. Tam będą smoki.

A teraz guber­na­tor Try­ing nie żył. Nie żył Severn Astra­pani, sta­ty­styk, który w kon­kur­sie talen­tów śpie­wał kla­syczne utwory Ryu-pop. Nie żyła Amanda Chu, która flir­to­wała kie­dyś z Have­loc­kiem, gdy oboje byli tro­chę nie­trzeźwi. Połowa kobiet i męż­czyzn pierw­szego zestawu ludzi była ranna. Prze­padł sprzęt na cięż­kim pro­mie, razem z samą maszyną. A cisza, która spa­dła na Edwarda Isra­ela, była jak chwila szoku mię­dzy ude­rze­niem a odczu­ciem bólu. A potem wście­kłość i cier­pie­nie. Nie tylko załogi. Rów­nież Have­locka.

Zadzwo­nił jego ręczny ter­mi­nal. Wia­do­mość była ozna­czona dla służb bez­pie­czeń­stwa. Mur­try, Wei, Tra­jan, Smith i on. Have­lock otwo­rzył ją z uczu­ciem przy­jem­no­ści. Może i był naj­niż­szy stop­niem w tej gru­pie, ale był jej człon­kiem. Włą­cze­nie spra­wiło, że poczuł się, jakby może jed­nak miał jakiś wpływ na zda­rze­nia. Co było złu­dze­niem, ale mu to nie prze­szka­dzało. Szybko prze­czy­tał wia­do­mość, kiw­nął głową i wystu­kał kod otwie­ra­jący drzwi celi.

– Masz szczę­ście – powie­dział. – Muszę iść na zebra­nie.

Wil­liams wypchnął się z pomiesz­cze­nia. Jego siwie­jące włosy były zmierz­wione, a skóra wyglą­dała na bar­dziej szarą niż zwy­kle.

– Dzięki – rzu­cił ponuro.

– Tylko nie rób tego wię­cej – powie­dział Have­lock. – Sytu­acja będzie dość trudna i bez pogar­sza­nia jej przez ludzi, któ­rzy powinni mieć wię­cej rozumu.

– Ja tylko się upi­łem – burk­nął inży­nier. – Nic spe­cjal­nego nie mia­łem na myśli.

– Wiem – potwier­dził Have­lock. – Po pro­stu wię­cej tego nie rób, dobra?

Wil­liams kiw­nął głową, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego, a potem prze­cią­gnął się za pomocą uchwy­tów na ręce i wle­ciał do kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego do kabin zało­go­wych i sza­fek z ubra­niem bez dziur i plam po wymio­ci­nach. Have­lock odcze­kał, aż inży­nier odleci, a potem zamknął sta­no­wi­sko ochrony i skie­ro­wał się do pokoju zebrań.

Mur­try był już na miej­scu. Był nie­wiel­kiej postury, ale prze­peł­niała go ener­gia zda­jąca się pro­mie­nio­wać z niego jak żar. Have­lock wie­dział, że szef ochrony całą ścieżkę zawo­dową prze­pra­co­wał w kor­po­ra­cyj­nych wię­zie­niach i ochro­nie prze­my­sło­wej. W połą­cze­niu z pro­stym fak­tem, że powie­rzono mu dowo­dze­nie Isra­elem, nie musiał pra­co­wać na sza­cu­nek zespołu. Uno­sząca się obok niego spe­cja­listka od infor­ma­cji, Chan­dra Wei, i zastępca do spraw ope­ra­cji lądo­wych, Has­san Smith, wyglą­dali poważ­nie i ponuro.

– Have­lock – przy­wi­tał go Mur­try.

– Sir. – Have­lock kiw­nął głową, zła­pał uchwyt i usta­wił się tak, by jego głowa zna­la­zła się w podob­nym usta­wie­niu jak pozo­sta­łych.

Kilka sekund póź­niej do pokoju wle­ciał Reeve, zastępca Mur­try’ego. Mur­try kiw­nął głową.

– Zamknij drzwi, Reeve.

– Tra­jan? – zapy­tała Wei, ale nie­wy­raźny ton głosu zdra­dzał, że podej­rze­wała już odpo­wiedź.

– Tra­jan zgi­nęła na pro­mie – potwier­dził Mur­try. – Smith? Dosta­jesz awans.

– Przy­kro mi to sły­szeć, sir – odpo­wie­dział Smith. – Tra­jan była dobrym ofi­ce­rem i pro­fe­sjo­na­listką. Będzie nam jej bra­ko­wać.

– Ow­szem – potwier­dził Mur­try. – Musimy poroz­ma­wiać o pla­nie odpo­wie­dzi.

– Zrzu­cić kamień na nie­le­gal­nych? – zasu­ge­ro­wała Wei, żar­tu­jąc w spo­sób, który nie miał nic wspól­nego z humo­rem.

Mur­try i tak się uśmiech­nął.

– Na razie roze­gramy to tro­chę bar­dziej według pod­ręcz­nika – odpo­wie­dział. – Zresztą, mamy tam swo­ich ludzi. Wysła­łem wia­do­mość do domu i popro­si­łem o swo­bodę w spo­so­bie podej­ścia do tej sprawy. Bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, jestem prze­ko­nany, że w razie czego będziemy kryci.

– Jeste­śmy o pół­tora roku od dowol­nego miej­sca – przy­po­mniała Wei. W powie­trzu zawi­sło nie­wy­po­wie­dziane „Nikt nie zdoła nas powstrzy­mać przed zro­bie­niem cze­go­kol­wiek”.

– Jeste­śmy też tylko kilka godzin od każ­dego ekranu i stru­mie­nia wia­do­mo­ści od Ziemi do Nep­tuna – przy­po­mniał Reeve. – To jest do bani, ale mamy prze­wagę moralną. Jeśli zare­agu­jemy zbyt ostro, zmieni się to w kolejną serię złych kor­po­ra­cji uci­ska­ją­cych bied­nych Pasia­rzy. Żyjemy w świe­cie ze spu­ści­zną Pro­to­genu. Nie wygramy cze­goś takiego.

– Nie wie­dzia­łem, że zro­bili cię ofi­ce­rem poli­tycz­nym – sko­men­to­wała Wei, a Reeve mocno zaci­snął szczęki.

Mur­try ode­zwał się spo­koj­nym, cichym gło­sem, groź­nym jak grze­chot­nik.

– To. Tego nie będziemy robić.

– Sir? – zapy­tał Reeve.

– Takie przy­gry­za­nie sobie i oplu­wa­nie jadem. Tego nie będziemy sobie robić.

Wei i Reeve popa­trzyli na sie­bie.

– Prze­pra­szam, sir – powie­działa Wei. – Nie powin­nam była tego robić.

– To nie jest żaden pro­blem, bo wię­cej się to nie powtó­rzy – stwier­dził Mur­try. – Jakie dzia­ła­nia widzie­li­śmy ze strony Bar­ba­pic­cola?

– Nic – odpo­wie­działa Wei. – Pasia­rze wysłali kon­do­len­cje i oferty pomocy, jakby było cokol­wiek, co mogliby zro­bić.

– Grzeją sil­niki?

– Niczego takiego nie zaob­ser­wo­wa­łam – zapew­niła Wei.

– Mamy na to oko – rzu­cił Mur­try.

Było to rów­no­cze­śnie stwier­dze­nie i pyta­nie.

– Mogli­by­śmy prze­jąć kon­trolę nad stat­kiem – zasu­ge­ro­wała Wei. – Zanim go zajęli, nale­żał do Mao-Kwi­kow­ski. Jego sta­tus odzy­ska­nego jest bar­dzo nie­pewny. Można go ogło­sić nie­le­gal­nym, obsa­dzić paroma ludźmi i zablo­ko­wać.

– Zapa­mię­tam – rzu­cił Mur­try. – Jak załoga, Have­lock?

– Wstrzą­śnięta, sir. Prze­stra­szona. Zła. To naukowcy. W ich oczach dzicy loka­to­rzy byli źró­dłem iry­ta­cji i zagro­że­niem dla danych. Dla więk­szo­ści to, co się stało, wykra­cza poza ich doświad­cze­nia.

Mur­try pogła­dził się po bro­dzie wierz­chem dłoni.

– Co zamie­rzają z tym zro­bić?

– Na razie? Upić się. Krzy­czeć na sie­bie nawza­jem lub na nas. Wymy­ślić teo­re­tyczne sys­temy prawne. Więk­szość z nich wydaje się chcieć, żeby to wszystko po pro­stu znik­nęło, żeby mogli zająć się swo­imi bada­niami.

Mur­try się zaśmiał.

– Boże bło­go­sław jajo­gło­wych. No dobra.

– Wciąż mamy jesz­cze dwa lek­kie promy atmos­fe­ryczne – przy­po­mniał Have­lock. – Mogę wziąć do nich pilo­tów i ewa­ku­ować ludzi z pla­nety.

– Żad­nej ewa­ku­acji. Nie­le­galni tego nie wygrają – zapro­te­sto­wał Mur­try. – Nikt, kto tam zle­ciał, nie wróci na górę. Wyślemy wię­cej ludzi na dół, żeby im pomóc. Nie­za­leż­nie od tego, jakiego rodzaju bada­nia pro­wa­dzą, dopil­nu­jemy, żeby pra­co­wali, a wszy­scy na dole widzieli, że praca się posuwa.

– Tak jest, sir – odpo­wie­dział Have­lock, czu­jąc lek­kie zawsty­dze­nie.

– Reeve, pole­cisz na dół. Zaj­mij się miej­sco­wymi. Dowiedz się, czego tylko zdo­łasz. Zapew­nij bez­pie­czeń­stwo naszym ludziom. Chcemy pokazu siły.

– Ale nic na tyle moc­nego, żeby można tego użyć do wywo­ła­nia współ­czu­cia w wia­do­mo­ściach w domu – dodał Reeve, jakby się zga­dzał.

– Wei, ty pil­nuj wro­giego statku. Jeśli zacznie grzać sil­niki, chcę o tym natych­miast wie­dzieć.

– Mogę prze­pro­wa­dzić swoje uspraw­nie­nia lasera łącz­no­ści?

Edward Israel nie miał wyrzutni tor­ped ani dział elek­tro­ma­gne­tycz­nych. Sprzę­tem naj­bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cym broń był stary laser łącz­no­ści, który można było zmo­dy­fi­ko­wać na tyle, by potra­fił ciąć. Sta­tek zapro­jek­to­wano w cza­sach, gdy nie­bez­pie­czeń­stwa kosmosu spro­wa­dzały się do pro­mie­nio­wa­nia i zapa­sów powie­trza, nie celo­wej prze­mocy. Co było pra­wie uro­cze.

– Nie – odpo­wie­dział Mur­try. – Po pro­stu moni­to­ruj ich dzia­ła­nia, słu­chaj roz­mów i zgła­szaj mi wszystko. Jeśli ktoś będzie musiał pod­jąć decy­zję, będę to ja. Żad­nej ini­cja­tywy. Zro­zu­miano?

– Tak jest, sir.

– Have­lock, zosta­niesz tutaj i będziesz koor­dy­no­wał dzia­ła­nia z zespo­łem na dole. Uży­waj pro­mów, gdy tylko będzie potrzeba, żeby spro­wa­dzić per­so­nel i mate­riały na powierzch­nię. Przy­le­cie­li­śmy tu, żeby zało­żyć bazę, więc zaczniemy ją zakła­dać.

– A jeśli doj­dzie do kolej­nego ataku, sir? – zapy­tała Wei.

– Wtedy będzie to decy­zja pod­jęta przez dzi­ku­sów, a my usza­nu­jemy ich wybór – oświad­czył Mur­try.

– Nie jestem pewna, co pan ma na myśli, sir – odpo­wie­działa.

Uśmiech Mur­try’ego nie dotarł do jego oczu.

– Jest pewna god­ność w kon­se­kwen­cjach.

***

Kwa­tera Have­locka była tylko odro­binę więk­sza od cel w aresz­cie, ale znacz­nie wygod­niej­sza. Po skoń­cze­niu zmiany leżał przy­pięty pasami do swo­jej pry­czy prze­cią­że­nio­wej, gdy roz­le­gło się ciche puka­nie do drzwi i do środka wcią­gnął się Mur­try. Szef ochrony krzy­wił się, ale nie bar­dziej niż zwy­kle.

– Coś się dzieje, sze­fie? – zapy­tał Have­lock.

– Pra­co­wa­łeś z Pasia­rzami – ode­zwał się Mur­try. – Co o nich myślisz?

– To ludzie – odpo­wie­dział Have­lock. – Nie­któ­rzy są lepsi od innych. Wciąż mam przy­ja­ciół na Ceres.

– Dobrze. Ale co myślisz o Pasia­rzach?

Have­lock się poru­szył, a ruch pchnął go na ogra­ni­cza­jące ruch pasy.

– Są zaścian­kowi. Pra­wie ple­mienni. Wydaje mi się, że ich naj­bar­dziej wspólną cechą jest to, że nie lubią typów z pla­net wewnętrz­nych. Choć Mar­sja­nin cza­sem ujdzie. Oni też mają ten typ fizjo­lo­giczny niskiego cią­że­nia.

– Czyli głów­nie nie­na­wi­dzą Zie­mian.

– To ich jed­no­czy. Bycie uci­ska­nym przez Zie­mię to w zasa­dzie jedyne, co mają wspól­nego. Kul­ty­wują to. Nie­na­wi­dze­nie ludzi takich jak my spra­wia, że stają się sobą.

Mur­try przy­tak­nął.

– Wiesz, że są ludzie, któ­rzy za powie­dze­nie cze­goś takiego nazwa­liby cię uprze­dzo­nym.

– To jest uprze­dze­nie tylko wtedy, gdy czło­wiek tam nie był – odparł Have­lock. – Byłem na sta­cji Ceres tuż przed tym, jak prze­szła na stronę SPZ. Dla mnie to realne doświad­cze­nie.

– No tak, uwa­żam, że masz rację – stwier­dził Mur­try. – Dla­tego wła­śnie chcia­łem z tobą poroz­ma­wiać. Nie­ofi­cjal­nie. Więk­szość osób na pokła­dzie pocho­dzi z Ziemi, ewen­tu­al­nie z Marsa, ale jest kil­koro Pasia­rzy. Na przy­kład ten tech­nik z maszy­nowni, jak mu tam?

– Bischen?

– O wła­śnie. Miej na nich oko.

– Czy coś się dzieje?

– Cho­dzi o to, że nasi dzicy loka­to­rzy to prze­waż­nie Pasia­rze i ludzie z pla­net zewnętrz­nych, a RCE to ziem­ska firma. Nie chcę, żeby komuś pomy­liło się, wobec kogo powi­nien być lojalny.

– Tak jest, sir – odpo­wie­dział Have­lock. A potem dodał tro­chę nie­pew­nie. – Czy coś się będzie działo, sir?

– Nie od razu, ale… cóż, rów­nie dobrze możesz się dowie­dzieć. Dosta­łem wia­do­mość z domu. Uprzej­mie odda­lono moją prośbę o udzie­le­nie więk­szej swo­body. Naj­wy­raź­niej spo­sób pro­wa­dze­nia tej sprawy to temat roz­gry­wek poli­tycz­nych. SPZ i ONZ roz­ma­wiają o tym, czego chcie­liby w tej sytu­acji. Chcą dopil­no­wać, żeby nie­le­galni zostali dobrze potrak­to­wani.

Gniew Mur­try’ego był głę­boki i led­wie ukry­wany, a Have­lock zauwa­żył, że zaczyna go przej­mo­wać.

– Ale to my otrzy­ma­li­śmy sta­tut. Mamy prawo tu być.

– Ow­szem.

– I to nie my zaczę­li­śmy zabi­jać ludzi.

– Też prawda.

– To co mamy w tej sytu­acji zro­bić? Sie­dzieć z zało­żo­nymi rękami, pod­czas gdy Pasia­rze nas zabi­jają i odbie­rają nam naszą wła­sność?

– Sprze­daż litu z ich nie­le­gal­nej ope­ra­cji wydo­byw­czej została zamro­żona – rzu­cił Mur­try. – I pole­cono nam nie robić niczego, co w więk­szym stop­niu zaogni­łoby kon­flikt.

– To bzdura. Jak mamy wyko­ny­wać naszą pracę, jeśli mamy przy tym uwa­żać, żeby nie ura­zić drani, któ­rzy do nas strze­lają?

Wzru­sze­nie ramion Mur­try’ego było wyra­zem zgody. Kiedy się ode­zwał, jego spo­kojny i lako­niczny ton led­wie ukry­wał pogardę.

– Podobno wysy­łają nam media­tora.

Interludium

Śled­czy

– sięga, sięga, sięga, sięga –

Sto trzy­na­ście razy na sekundę, nic nie odpo­wiada, a to sięga. Nie jest świa­dome, choć zawiera świa­dome czę­ści. Ma w sobie struk­tury, które kie­dyś były osob­nymi orga­ni­zmami, miej­scowe, wyewo­lu­owane i zło­żone. Zapro­jek­to­wano je do impro­wi­za­cji, do uży­wa­nia tego, co znaj­dzie, i do wyko­na­nia zada­nia. To, co wystar­czy, wystar­czy, więc arte­fakty są igno­ro­wane lub dosto­so­wy­wane. Świa­dome czę­ści pró­bują odna­leźć sens się­ga­nia. Zin­ter­pre­to­wać je.

Jedna wyobraża sobie nogę owada, drga­jącą, drga­jącą, drga­jącą. Inna sły­szy iskrę prze­ska­ku­jącą przez szcze­linę, trza­ska­nie tak czę­ste, że staje się brzę­cze­niem. Kolejna, nie­po­mna, już od lat wciąż na nowo doświad­cza odpa­da­nia ciała od kości, mdło­ści i stra­chu, i począt­ków śmierci. Ma na imię Maria. To nie pozwala jej umrzeć. Nie daje kom­fortu. Jest jej nie­świa­dome, ponie­waż jest nie­świa­dome.

Ale brak świa­do­mo­ści nie ozna­cza braku aktyw­no­ści. Znaj­duje ener­gię, gdzie tylko może, ską­pane w niskich daw­kach pro­mie­nio­wa­nia. Drobne struk­tury mniej­sze od ato­mów wychwy­tują ener­gię prze­la­tu­ją­cych przez nie wyso­ko­ener­ge­tycz­nych czą­stek. Sub­a­to­mowe wia­traki. Zjada pustkę i sięga, sięga, sięga.

W arte­fak­tach będą­cych świa­do­mo­ścią wciąż budzą się wspo­mnie­nia wyma­za­nych żywo­tów. Tkanki prze­mie­nione bez zabi­ja­nia ich trzy­mają się chwili, gdy chło­piec usły­szał, że jego sio­stra opusz­cza dom. Trzy­mają tabliczkę mno­że­nia. Obrazy seksu, prze­mocy i piękna. Wspo­mnie­nia nie­ist­nie­ją­cych już ciał. Zawie­rają meta­fory: mito­chon­dria, roz­gwiazdy, mózg Hitlera w słoju, kra­ina pie­kieł. Śnią. Struk­tury, które kie­dyś były neu­ro­nami, drgają, zapę­tlają się, płoną i śnią. Obrazy i słowa, i ból, i strach, bez końca. Prze­możne odczu­cie cho­roby. Pamię­tany głos sta­ruszka szep­czą­cego suche słowa, któ­rych nie jest świa­dome. Pięć sążni w głąb twój ojciec na dnie, z kości wyro­sły korale1.

Gdyby przy­szła odpo­wiedź, mogłoby się to skoń­czyć. Gdyby kto­kol­wiek odpo­wie­dział, spo­czę­łoby niczym kamień w głę­bi­nie, ale nic nie odpo­wiada. Bli­zny wie­dzą, że żadna odpo­wiedź ni­gdy nie nadej­dzie, ale odruch wzbu­dza odruch, wzbu­dza odruch i sięga.

W kaska­dach odru­chów roz­wią­zało już miliard małych łami­głó­wek. Nie pamięta robie­nia tego, pamię­tają tylko bli­zny. Jest tylko wysy­ła­nie, się­ga­nie, prze­sy­ła­nie wia­do­mo­ści, że wyko­nało swoje zada­nie. Nic nie odpo­wiada, więc nie może prze­stać. Sięga. Jest zło­żo­nym mecha­ni­zmem do roz­wią­zy­wa­nia łami­głó­wek z uży­ciem tego, co dostępne.

A jego oczy to perły te.

Ale ma śled­czego.

Ze wszyst­kich blizn ten poja­wił się ostatni. Jest naj­mniej uszko­dzony. Jest uży­teczny, więc jest uży­wany. Buduje śled­czego z tego sza­blonu nie­świa­dome, że to robi, i pró­buje kolej­nego spo­sobu się­ga­nia. I coś odpo­wiada. Coś nie­wła­ści­wego, obcego i miej­sco­wego, ale poja­wiła się odpo­wiedź, więc w ciągu lat buduje śled­czego ponow­nie i sięga. Śled­czy robi się coraz bar­dziej zło­żony.

To nie prze­sta­nie, aż dokona final­nego połą­cze­nia, a do tego ni­gdy nie doj­dzie. Roz­ciąga się, pró­buje nowych kom­bi­na­cji, róż­nych spo­so­bów na wysy­ła­nie, choć nie jest świa­dome tego, że to robi. Nieświa­dome swo­jego ist­nie­nia. Puste poza nie­istot­nymi ele­men­tami.

Owa­dzia noga będzie drgać w nie­skoń­czo­ność. Bli­zna wyjąca o śmierć będzie wyć w nie­skoń­czo­ność. Śled­czy będzie szu­kać w nie­skoń­czo­ność. Cichy głos będzie mam­ro­tał w nie­skoń­czo­ność.

Nie zgi­nął bowiem wcale, pod­lega mor­skiej prze­mia­nie,

W coś dziw­nego nie­sły­cha­nie.

Sięga.

Rozdział czwarty

Hol­den

– FMRK Sally Ride, tu nie­za­leżny sta­tek Rosy­nant, pro­szę o pozwo­le­nie na prze­lot przez Pier­ścień z jedną jed­nostką, cięż­kim frach­tow­cem SPZ Sen Kali­sto.

– Prze­ślij kod auto­ry­za­cji, Rosy­nant.

– Prze­sy­łam. – Hol­den stuk­nął w ekran, żeby prze­słać kody, i prze­cią­gnął się, pro­stu­jąc ręce i nogi, pozwa­la­jąc, by w nie­waż­ko­ści ruch wycią­gnął go z fotela. Kilka nad­wy­rę­żo­nych sta­wów i różne miej­sca szkie­letu zare­ago­wały pyka­niem.

– Sta­rze­jesz się – sko­men­to­wał Mil­ler.

Detek­tyw stał w wymię­tym sza­rym gar­ni­tu­rze i kape­lu­szu pork pie kilka metrów od niego, ze sto­pami na pokła­dzie, jakby dla niego dzia­łało cią­że­nie. Im bar­dziej inte­li­gentna robiła się symu­la­cja Mil­lera – a w ciągu ostat­nich dwóch lat stała się pra­wie dosko­nała – tym mniej zda­wała się dbać o dosto­so­wa­nie do warun­ków oto­cze­nia.

– Ty nie.

– Z mych kości wyro­sły korale – odpo­wie­dział duch, jakby się zga­dzał. – To wszystko kwe­stia kom­pro­mi­sów.

Kiedy Sally Ride prze­słał kod pozwo­le­nia, Aleks spo­koj­nie i powoli prze­pro­wa­dził ich przez Pier­ścień, z Cal­li­sto na rów­no­le­głym kur­sie i z iden­tyczną pręd­ko­ścią. Gwiazdy znik­nęły w chwili, gdy sta­tek prze­niósł się do czar­nej pustki sku­pi­ska. Mil­ler znik­nął w chwili przej­ścia przez wrota, zaczął się odtwa­rzać i znik­nął ponow­nie w chmu­rze błę­kit­nych świe­tli­ków, gdy z brzę­kiem otwo­rzył się właz pokła­dowy i do środka prze­cią­gnął się Amos.

– Lądu­jemy? – zapy­tał mecha­nik bez wstę­pów.

– Tym razem nie ma takiej potrzeby – odpo­wie­dział Hol­den i otwo­rzył kanał do Aleksa w kok­pi­cie. – Zostań tu aż do zado­ko­wa­nia Cal­li­sto, a potem zabierz nas z powro­tem.

– Przy­da­łoby się nam kilka dni na sta­cji, sze­fie – rzu­cił Amos, pod­cią­ga­jąc się do jed­nego ze sta­no­wisk dowo­dze­nia i przy­pi­na­jąc się pasami. Jego szary kom­bi­ne­zon miał ślad po przy­pa­le­niu na ręka­wie, a połowę lewej dłoni pokry­wał ban­daż.

Hol­den wska­zał na opa­tru­nek, ale Amos tylko wzru­szył ramio­nami.

– Na sta­cji Tycho cze­kają na nas dwa statki z glebą – przy­po­mniał Hol­den.

– Nikt nie miał dość jaj, żeby spró­bo­wać obro­bić jakiś sta­tek na tej tra­sie. Przy tej licz­bie jed­no­stek floty w oko­licy to byłoby samo­bój­stwo.

– A jed­nak Fred płaci nam bar­dzo przy­zwo­ite pie­nią­dze za eskor­to­wa­nie jego stat­ków na sta­cję Medyna, a ja lubię brać jego pie­nią­dze. – Hol­den prze­su­nął okrę­towy tele­skop, powięk­sza­jąc obraz pier­ścieni. – Z dru­giej strony nie lubię zosta­wać tu dłu­żej niż to konieczne.

Duch Mil­lera był arte­fak­tem tech­no­lo­gii obcych, któ­rzy stwo­rzyli bramy. I był tru­pem. Trzy­mał się Hol­dena od dwóch lat, od kiedy wyłą­czyli sta­cję Pier­ście­nia. Cały ten czas spę­dzał, żąda­jąc, pro­sząc i nama­wia­jąc Hol­dena do prze­lotu przez nowo otwarte wrota w celu roz­po­czę­cia bada­nia znaj­du­ją­cych się za nimi pla­net. Przy zdro­wych zmy­słach utrzy­my­wał go tylko fakt, że Mil­ler mógł się obja­wiać Hol­de­nowi wyłącz­nie, gdy ten był sam, co bar­dzo rzadko zda­rzało się na statku wiel­ko­ści Rosy­nanta.

Z kok­pitu przy­le­ciał Aleks z rzed­ną­cymi wło­sami ster­czą­cymi na wszyst­kie strony z brą­zo­wej głowy. Pod oczami miał ciemne kręgi.

– Nie lądu­jemy? Naprawdę przy­da­łoby mi się parę dni na sta­cji.

– Widzisz? – rzu­cił Amos.

Zanim Hol­den zdą­żył odpo­wie­dzieć, przez właz pokła­dowy prze­szła Naomi.

– Nie będziemy doko­wać?

– Kapi­tan chce szybko wra­cać po te trans­por­towce z glebą przy Tycho – wyja­śnił Amos gło­sem, któ­remu w jakiś spo­sób zdo­łał nadać rów­no­cze­śnie neu­tralny i drwiący ton.

– Naprawdę przy­da­łoby mi się kilka dni… – zaczęła Naomi.

– Obie­cuję, że po powro­cie weź­miemy tydzień wol­nego na Tycho. Po pro­stu nie chcę spę­dzać waka­cji, no wie­cie – wska­zał na ekrany wyświe­tla­jące mar­twą kulę sta­cji Pier­ście­nia i lśniące bramy – w tym miej­scu.

– Tchórz – rzu­ciła Naomi.

– Ow­szem.

Kon­sola łącz­no­ści bły­snęła ostrze­że­niem o nad­cho­dzą­cej wiązce kie­run­ko­wej. Sie­dzący naj­bli­żej Amos stuk­nął w ekran.

– Tu Rosy­nant – powie­dział.

– Rosy­nant – odpo­wie­dział zna­jomy głos. – Mówi sta­cja Medyna.

– Fred – ode­zwał się z wes­tchnie­niem Hol­den. – Jakiś pro­blem?

– Nie lądu­je­cie? Założę się, że przy­da­łoby się wam kilka…

– Mogę w czymś pomóc? – Hol­den nie dał mu dokoń­czyć.

– Tak, możesz. Zadzwoń do mnie, jak zado­ku­je­cie. Mam inte­res do omó­wie­nia.

– Szlag – rzu­cił Hol­den po zamknię­ciu połą­cze­nia. – Macie cza­sem wra­że­nie, że wszech­świat jest prze­ciwko wam?

– Cza­sem mie­wam wra­że­nie, że wszech­świat jest prze­ciwko tobie – sko­men­to­wał Amos z sze­ro­kim uśmie­chem. – Zabaw­nie się to ogląda.

– Znowu zmie­nili nazwę – sko­men­to­wał Aleks, powięk­sza­jąc obraz wiru­ją­cej sta­cji, która jesz­cze nie­dawno nazy­wała się Behe­mot. – Sta­cja Medyna. Dobra nazwa.

– Czy to nie zna­czy „twier­dza”? – zapy­tała Naomi, marsz­cząc brwi. – To chyba zbyt wojenne.

– Nie – zaprze­czył Aleks. – A w każ­dym razie nie do końca. To była część mia­sta oto­czona murami, ale była też czymś w rodzaju ośrodka aktyw­no­ści spo­łecz­nej. Wąskie ulice miały utrud­nić ewen­tu­alne wtar­gnię­cie napast­ni­ków, ale też nie wpusz­czały do środka ruchu zme­cha­ni­zo­wa­nego ani wozów cią­gnię­tych przez zwie­rzęta, więc można się tam było prze­miesz­czać tylko na pie­chotę. A dzięki temu zbie­rali się tam sprze­dawcy, przez co stało się to świet­nym miej­scem na zakupy, spo­tka­nia i picie her­baty. Bez­pieczne miej­sce, w któ­rym mogą zbie­rać się ludzie. To bar­dzo dobra nazwa sta­cji.

– Dużo o tym myśla­łeś – zauwa­żył Hol­den.

Aleks wzru­szył ramio­nami.

– To cie­kawe, to zna­czy ewo­lu­cja tego statku i jego nazw. Zaczął życie jako Nauvoo, czyli miej­sce schro­nie­nia, prawda? Duże mia­sto w kosmo­sie. Potem stał się Behe­mo­tem, naj­więk­szym i naj­groź­niej­szym okrę­tem bojo­wym w Ukła­dzie. A teraz to sta­cja Medyna. Miej­sce spo­tkań. Ten sam sta­tek, trzy nazwy, trzy różne rze­czy.

– Ten sam sta­tek – rzu­cił ura­żony Hol­den i pole­cił Rosy­nan­towi roz­po­czę­cie podej­ścia do doko­wa­nia.

– Nazwy są ważne, sze­fie – powie­dział Amos po chwili mil­cze­nia z dziw­nym wyra­zem twa­rzy. – Nazwy wszystko zmie­niają.

***

Wnę­trze Medyny było pla­cem budowy. Duże czę­ści cen­tral­nego, obro­to­wego cylin­dra pokryto przy­wie­zioną glebą w przy­go­to­wa­niu na pro­duk­cję żyw­no­ści, ale w wielu miej­scach wciąż widać było metal i cera­mikę kon­struk­cji. Usu­nięto już więk­szość uszko­dzeń, jakich doznał były sta­tek kolo­ni­za­cyjny pod­czas wcze­śniej­szych bitew. Biura i maga­zyny w ścia­nach cylin­dra sta­wały się ośrod­kiem koor­dy­na­cji wysił­ków eks­plo­ra­cji tysiąca nowych świa­tów, które sta­nęły otwo­rem przed ludz­ko­ścią. Jeśli Fred John­son, były puł­kow­nik ziem­skich sił zbroj­nych, a teraz szef sza­no­wa­nego skrzy­dła SPZ sta­rał się przy­go­to­wać Medynę na logiczną sie­dzibę racz­ku­ją­cego rządu w stylu Ligi Pla­net, przy­naj­mniej miał dość roz­sądku, by nie mówić tego na głos.

Hol­den był tam świad­kiem śmierci zbyt wielu ludzi, by widzieć w Sta­cji coś innego niż cmen­tarz. Co w grun­cie rze­czy sta­wiało ją na równi z każ­dym innym rzą­dem w histo­rii.

Fred urzą­dził swoje nowe biuro w budynku admi­ni­stra­cji kolo­nial­nej zapla­no­wa­nej w cza­sach, gdy sta­cja Medyna wciąż jesz­cze nazy­wała się Nauvoo