Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto nowe pogranicze.
– Puste mieszkanie, zniknęła rodzina, to niepokojące. Ale tutaj masz pustą bazę wojskową. Myśliwce i czołgi na jałowym biegu na skraju pasa, bez kierowców i pilotów. To nie pachnie dobrze. Stało się tu coś złego. Powinieneś powiedzieć wszystkim, żeby się stąd zabrali.
Otwarły się wrota do tysiąca nowych układów gwiezdnych i rozpoczął się wyścig do ich skolonizowania. Z macierzystych planet ludzkości ruszyli osadnicy szukający nowego życia. Ilus, pierwsza ludzka kolonia tego potężnego pogranicza rodzi się we krwi i ogniu.
Niezależni osadnicy opierają się przemożnej sile korporacyjnego statku kolonizacyjnego mając po swojej stronie tylko determinację, odwagę i umiejętności nabyte podczas długich wojen w domu. Niewinni naukowcy giną, próbując zbadać nowy, obcy świat. Zmagania na Ilusie grożą dotarciem z powrotem aż na Ziemię.
James Holden i załoga jego małego statku zostają wysłani, żeby doprowadzić do pokoju i zaprowadzić porządek pośród chaosu. Jednak im głębiej Holden wchodzi w swoje zadanie, tym większego nabiera przekonania, że jego misja ma się nie udać.
A nieustanny szept truposza przypomina mu, że przepadła wielka galaktyczna cywilizacja, która kiedyś zamieszkiwała to miejsce. I że coś ją zabiło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 725
Bobbie Draper
Tysiąc planet, pomyślała Bobbie, gdy zamknęły się drzwi. A właściwie nie tylko tysiąc planet. Tysiąc układów. Słońc. Gazowych olbrzymów. Pasów asteroidów. Wszystkie miejsca zasiedlone przez ludzi pomnożone przez tysiąc. Ekran nad siedzeniami po drugiej stronie wyświetlał wiadomości, ale głośniki były uszkodzone, a głos prezentera był zbyt zniekształcony, by zrozumieć słowa. Jednak grafika, która pojawiła się obok niego, wystarczyła, by wiedziała, o czym mówi. Dotarły nowe dane z sond wysłanych na drugą stronę wrót. Kolejne zdjęcie nieznanego słońca z elipsami oznaczającymi orbity nowych planet. Wszystkie były puste. Cokolwiek zbudowało protomolekułę i u zarania dziejów wystrzeliło ją w stronę Ziemi, nie odbierało już telefonu. Budowniczy mostów otworzył drogę, ale przez wrota nie przeszli wielcy bogowie.
Bobbie pomyślała, że to zdumiewające, jak szybko ludzkość potrafiła przejść od „Cóż za przepotężna inteligencja stworzyła te niesamowite cuda?” do „Cóż, skoro ich tu nie ma, to czy możemy zabrać ich zabawki?”.
– Przepraszam – odezwał się chrapliwy męski głos. – Nie ma pani czasem paru groszy dla weterana?
Oderwała wzrok od ekranu. Mężczyzna był chudy, o szarej twarzy. Jego ciało zdradzało wszystkie oznaki dorastania w niskim ciążeniu: długi korpus, duża głowa. Oblizał wargi i nachylił się do niej.
– Weteran? – zapytała. – Gdzie służyłeś?
– Na Ganimedesie – odpowiedział, kiwając głową i starając się przybrać szlachetny wyraz twarzy. – Byłem tam, gdy wszystko trafił szlag. A kiedy tu wróciłem, rząd wyrzucił mnie na zbity pysk. Teraz próbuję nazbierać dość, żeby wykupić przelot na Ceres. Mam tam rodzinę.
Bobbie poczuła rosnącą w piersi złość, ale spróbowała zachować spokój w głosie i wyrazie twarzy.
– Korzystałeś z programu dla weteranów? Może ci pomogą.
– Potrzebuję tylko czegoś do zjedzenia – powiedział głosem, w którym pojawił się jad.
Bobbie rozejrzała się po wagonie. Zwykle o tej porze metrem podróżowało wiele osób. Wszystkie osiedla pod Aurorae Sinus były połączone próżniową rurą, elementem wielkiego projektu terraformacji Marsa, który rozpoczął się przed urodzeniem Bobbie i będzie trwał jeszcze długo po jej śmierci. Tym razem w wagonie nie było nikogo. Wzięła pod uwagę, jak musiała wyglądać w oczach żebraka. Była dużą, wysoką i masywną kobietą, ale siedziała, a sweter, który na sobie miała, był dość luźny. Mężczyzna mógł przyjąć błędne założenie, że na jej masę składa się głównie tłuszcz. Którego w ogóle nie miała.
– W której kompanii służyłeś? – zapytała.
Zamrugał. Wiedziała, że powinna się go trochę bać, ale to on poczuł się niepewnie, gdy nie okazała niepokoju.
– Kompanii?
– W której kompanii służyłeś?
Znowu oblizał wargi.
– Nie chcę…
– Bo wiesz, to zabawne – powiedziała. – Mogłabym przysiąc, że znałam praktycznie wszystkich służących na Ganimedesie, gdy zaczęła się wojna. Wiesz, jak przejdzie się przez coś takiego, to mocno wbija się w pamięć. Gdy widzisz, jak ginie mnóstwo twoich przyjaciół. Jaki miałeś stopień? Ja byłam sierżantem kompanii.
Szara twarz zamknęła się w sobie i zbielała. Mężczyzna zacisnął wargi. Wcisnął dłonie głębiej do kieszeni i coś wymamrotał.
– A teraz – kontynuowała Bobbie – pracuję trzydzieści godzin tygodniowo w ramach programu pomocy weteranom. I jestem cholernie pewna, że moglibyśmy zapewnić takiemu weteranowi jak ty całkiem przyzwoity byt.
Odwrócił się, a ona złapała go za łokieć szybciej, niż mógł się odsunąć. Jego twarz wykrzywił strach i ból. Przyciągnęła go do siebie. Kiedy się odezwała, mówiła bardzo ostrożnie. Każde słowo było wyraźne i ostre.
– Znajdź. Sobie. Inną. Historię.
– Tak jest, proszę pani – odpowiedział żebrak. – Znajdę. Obiecuję.
Wagon przesunął się, hamując przed stacją Breach Candy. Puściła go i wstała. Kiedy to zrobiła, trochę szerzej otworzył oczy. Ludzie czasami tak na nią reagowali – jej rysy i postawa, odziedziczone po przodkach z Samoa, robiły wrażenie, gdy stanęli z nią twarzą w twarz. Czasami trochę się tego wstydziła. Nie tym razem.
Jej brat mieszkał w średniej klasy dziurze w Breach Candy, niedaleko uniwersytetu. Mieszkała z nim przez jakiś czas po powrocie na Marsa, gdy wciąż próbowała poskładać w całość swoje życie. Zajęło jej to znacznie więcej czasu, niż się spodziewała, czego skutkiem było poczucie, że jest coś winna bratu. Elementem spłacania tego długu były wieczory rodzinnych kolacji.
Sale Breach Candy były dość puste. Reklamy na ścianach budziły się, gdy podchodziła, śledząc ją mechanizmami rozpoznawania twarzy i oferując produkty i usługi, których mogła chcieć. Serwisy randkowe, karnety na siłownię, szoarma na wynos, nowy film Mbeki Soon, porady psychologiczne. Bobbie próbowała nie brać tego do siebie, ale żałowała, że w okolicy nie ma więcej osób, kilku dodatkowych twarzy, które urozmaiciłyby tę mieszankę. Żeby mogła sobie wmawiać, że reklamy wycelowano w kogoś przechodzącego w pobliżu, nie w nią.
Jednak Breach Candy nie było tak tłoczne jak kiedyś. Na stacjach metra i w korytarzach było mniej ludzi, coraz mniej osób przychodziło na spotkania programu pomocy weteranom. Słyszała, że o sześć procent spadła liczba kandydatów na studia.
Ludzkość nie zdołała jeszcze stworzyć ani jednej porządnej kolonii na nowych światach, ale dane sond wystarczyły. Ludzie zobaczyli nową granicę i marsjańskie miasta od razu odczuły konkurencję.
Gdy tylko przeszła przez drzwi, uderzył w nią wywołujący ślinę na ustach intensywny aromat gumbo robionego przez szwagierkę i usłyszała podniesione głosy brata i bratanka. Skręciło ją od nich w trzewiach, ale byli jej rodziną. Kochała ich. Była ich dłużniczką. Nawet jeśli sprawiali, że pomysł szoarmy na wynos stał się nagle bardzo kuszący.
– …wcale nie to mówię – powiedział bratanek. Kończył studia magisterskie, ale gdy rodzina zaczynała się kłócić, w jego głosie wciąż słyszała jękliwego sześciolatka.
Usłyszała grzmiący głos brata. Bobbie rozpoznała charakterystyczne uderzenia palcami o blat stołu, podkreślające ważniejsze punkty wypowiedzi. Perkusja jako element retoryki. Ich ojciec robił tak samo.
– Mars to nie opcja. – Stuknięcie. – Nie jest wtórny. – Stuknięcie. – Te wrota i to, co znajduje się po ich drugiej stronie, nie jest naszym domem. Wysiłek terraformacji…
– Nie twierdzę, że terraformacja nie ma sensu – odpowiedział bratanek w chwili, gdy weszła do pokoju.
Szwagierka bez słowa kiwnęła jej głową z kuchni. Bobbie odpowiedziała tym samym. Jadalnia łączyła się z salonem, w którym wyświetlane na ekranie wiadomości pokazywały teleskopowe obrazy nieznanych planet z mówiącym obok nich eleganckim czarnoskórym mężczyzną w okularach ze stalowymi ramkami.
– Mówię tylko, że zdobędziemy mnóstwo nowych danych. Danych. To wszystko, co twierdzę.
Siedzieli przygarbieni po dwóch stronach stołu, jakby mieli między sobą niewidzialną szachownicę. Grę wymagającą skupienia i zaangażowania intelektu, pochłaniającą ich tak bardzo, że nie dostrzegali świata wokół. Co było prawdą na wiele sposobów. Zajęła miejsce przy stole, choć żaden z nich jej nie przywitał.
– Mars – odezwał się jej brat – jest najlepiej przebadaną planetą. Nie ma znaczenia, ile nowych zestawów danych zdobędziesz, jeśli nie dotyczą Marsa. Bo nie dotyczą Marsa! To tak jakbyś twierdził, że obejrzenie zdjęć tysiąca innych stołów powie ci więcej na temat tego, przy którym właśnie siedzisz.
– Wiedza jest dobra – zaoponował bratanek. – Sam mi to zawsze powtarzałeś. Nie rozumiem, dlaczego teraz tak się przed tym wzbraniasz.
– Jak ci leci, Bobbie? – odezwała się szwagierka ostro, stawiając miskę na stole.
Ryż i papryka jako podstawa pod gumbo i przypomnienie pozostałym, że mają gościa. Obaj mężczyźni skrzywili się z powodu przerwania dyskusji.
– Dobrze – odpowiedziała Bobbie. – Kontrakt ze stocznią został zatwierdzony. To powinno zapewnić pracę sporej liczbie weteranów.
– To dlatego, że budują statki badawcze i transportowe – skomentował bratanek.
– David.
– Przepraszam, mamo. Ale to prawda – odpowiedział David, nie ustępując. Bobbie nałożyła sobie ryżu do miski. – Wszystkie statki, które łatwo przerobić, są przerabiane, a budują ich też więcej, żeby ludzie mogli lecieć do wszystkich tych nowych układów.
Jej brat wziął miskę z ryżem i łyżkę, śmiejąc się pod nosem, by jasno dać do zrozumienia, jak nisko ceni opinię syna.
– Pierwszy prawdziwy zespół badawczy dopiero dolatuje do pierwszego z tych układów…
– Na Nowej Ziemi już mieszkają ludzie, tato! Grupa uciekinierów z Ganimedesa… – urwał, posyłając Bobbie spojrzenie obarczone poczuciem winy. Ganimedes nie był tematem rozmów przy kolacji.
– Zespół badawczy jeszcze nie wylądował – odpowiedział jej brat. – Miną lata, zanim będziemy mieć tam coś wyglądającego jak prawdziwe kolonie.
– Miną pokolenia, zanim ktokolwiek będzie mógł tutaj chodzić po powierzchni! Nie mamy pieprzonej magnetosfery!
– Słownictwo, David!
Wróciła szwagierka. Gumbo było czarne i aromatyczne, z warstewką oleju na wierzchu. Od jego zapachu Bobbie poczuła ślinę w ustach. Kobieta postawiła kociołek na podstawce i podała Bobbie chochelkę.
– Jak twoje nowe mieszkanie? – zapytała.
– Całkiem miłe – odparła Bobbie. – Tanie.
– Wolałbym, żebyś nie mieszkała w Innis Shallow – skomentował jej brat. – To bardzo zła okolica.
– Nikt nie będzie zaczepiał cioci Bobbie – wtrącił się bratanek. – Oderwałaby im głowy.
Bobbie się uśmiechnęła.
– Nie, po prostu patrzę na nich ciężkim wzrokiem, a oni…
Salon nagle rozbłysnął czerwienią. Zmienił się wygląd ekranu wiadomości. U góry i dołu pojawiły się jaskrawoczerwone pasy, a na ekranie starsza Ziemianka mówiła coś z poważną miną, patrząc prosto do kamery. Za jej plecami wyświetlano zdjęcia pożaru i standardowe zdjęcie starego statku kolonizacyjnego. Czarne litery na tle białych płomieni głosiły: tragedia na nowej ziemi.
– Co się stało? – zapytała Bobbie. – Co się tam stało?
Basia
Basia Merton był kiedyś łagodnym człowiekiem. Nie kimś, kto robi bomby ze starych beczek po smarze i z górniczych materiałów wybuchowych.
Wytoczył kolejną beczkę z małego warsztatu za swoim domem i poturlał ją w stronę jednego z elektrycznych samochodów Pierwszego Lądowania. Budynki rozciągały się na niewielkiej powierzchni na północ i południe, a za nimi aż po horyzont widać było tylko czerń równiny. Zwisająca mu z pasa latarka podskakiwała przy każdym kroku, rzucając na pylisty grunt dziwne ruchome cienie. Spoza kręgu światła huczały małe pozaziemskie zwierzęta.
Noce na Ilusie – on nie nazywał go Nową Ziemią – były bardzo ciemne. Planeta miała trzynaście maleńkich księżyców o niskim albedo, rozmieszczonych tak równomiernie na tej samej orbicie, że wszyscy zakładali, że są artefaktami obcych. Skądkolwiek się wzięły, dla kogoś dorastającego na satelitach Jowisza, będących prawie wielkości planet, wyglądały bardziej na przechwycone asteroidy niż na prawdziwe księżyce. I praktycznie wcale nie przechwytywały ani nie odbijały światła słońca Ilusa. Na miejscowe nocne zwierzęta składały się głównie małe ptaki i jaszczurki. A przynajmniej coś, co nowi mieszkańcy Ilusa uważali za ptaki i jaszczurki. Z ziemskimi odpowiednikami dzieliły tylko najbardziej powierzchowne cechy zewnętrzne i biochemię opartą na węglu.
Basia stęknął z wysiłku, dźwigając beczkę na tył samochodu, a po sekundzie z odległości kilku metrów zabrzmiało identyczne stęknięcie. Jaszczurka papuzia, którą ciekawość przyciągnęła aż do skraju kręgu światła, błysnęła małymi oczami. Stęknęła jeszcze raz, kiwając szeroką skórzastą głową podobną do ropuszej, napełniając i opróżniając przy tym worek powietrzny na karku. Stworzenie czekało przez chwilę, patrząc na niego, a gdy nie odpowiedział, odpełzło z powrotem w mrok.
Basia wyciągnął ze skrzynki narzędziowej elastyczne taśmy i zaczął mocować beczki do paki wózka. Materiały wybuchowe nie powinny się aktywować od upadku na ziemię. A przynajmniej tak twierdził Coop. Basia wolał tego nie sprawdzać.
– Baz – odezwała się Lucia.
Zaczerwienił się, zawstydzony jak mały chłopiec przyłapany na kradzieży cukierków. Lucia wiedziała, co robi. Nigdy nie potrafił jej okłamywać. Ale miał nadzieję, że zostanie w środku, gdy pracował. Sama jej obecność sprawiła, że zaczął się zastanawiać, czy słusznie postępuje. Jeśli tak, to dlaczego czuł się tak zawstydzony w obecności Lucii?
– Baz – powiedziała znowu, nie nalegając. Jej głos zdradzał smutek, nie złość.
– Lucia – odpowiedział, odwracając się.
Stała na skraju światła rzucanego przez jego latarkę, biały szlafrok szczelnie osłaniał szczupłe ciało przed nocnym chłodem. Jej twarz była ciemną plamą.
– Felcia płacze – powiedziała głosem, który nie sugerował oskarżenia. – Boi się o ciebie. Chodź porozmawiać ze swoją córką.
Basia odwrócił się i mocno zaciągnął taśmę na beczkach, ukrywając przed nią twarz.
– Nie mogę. Przylatują – odpowiedział.
– Kto? Kto przylatuje?
– Wiesz, o czym mówię. Jeśli się nie sprzeciwimy, zabiorą wszystko, co tu stworzyliśmy. Potrzebujemy czasu. A tak właśnie możemy go zdobyć. Bez płyty lądowiska będą musieli użyć małych promów. Więc zabierzemy im lądowisko. Zmusimy ich do odbudowania go. Nikomu nie stanie się krzywda.
– Jeśli tu zrobi się źle – odparła – możemy odlecieć.
– Nie – zaoponował Basia zaskoczony gniewem w swoim głosie. Odwrócił się i przeszedł kilka kroków, wciągając jej twarz w krąg światła. Płakała. – Żadnego więcej odlatywania. Opuściliśmy Ganimedesa. Zostawiliśmy Katoa i uciekliśmy, a moja rodzina przez rok mieszkała na statku, gdy nikt nie chciał nam wydać zgody na lądowanie. Nie będziemy znowu uciekać. Nigdy więcej nie będziemy uciekać. Oni zabrali mi już wszystkie dzieci, które mogli.
– Mnie też brakuje Katoa – powiedziała Lucia. – Ale ci ludzie go nie zabili. Była wojna.
– To była decyzja biznesowa. Podjęli decyzję biznesową i wywołali wojnę, zabierając mi syna. – „A ja im pozwoliłem”, choć tego już nie powiedział. „Zabrałem ciebie, Felcię i Jacka, zostawiając Katoa za sobą, bo myślałem, że nie żyje. A jeszcze żył”. Słowa były zbyt bolesne, by je wymówić, ale Lucia i tak je usłyszała.
– To nie była twoja wina.
„Owszem, była”, pojawiło się na końcu jego języka, ale nie powiedział tego.
– Ci ludzie nie mają żadnych praw do Ilusa – powiedział zamiast tego, starając się, by jego głos brzmiał rozsądnie. – Byliśmy tu pierwsi. Zgłosiliśmy roszczenie. Wyślemy pierwszy ładunek litu, dostaniemy pieniądze i będziemy mogli wynająć prawników na Ziemi, żeby o nas zadbali. Jeśli korporacja zapuści tu korzenie, gdy wreszcie do tego dojdzie, to nie będzie miało żadnego znaczenia. Po prostu potrzebujemy czasu.
– Jeśli to zrobisz – odezwała się Lucia – wsadzą cię do więzienia. Zostaw to. Nie rób tego swojej rodzinie.
– Robię to dla mojej rodziny – odpowiedział cicho.
To było gorsze od krzyku. Wskoczył za kierownicę i wdusił pedał gazu. Wózek szarpnął z jękiem. Nie obejrzał się, nie mógł się obejrzeć i zobaczyć Lucii.
– Dla mojej rodziny – powtórzył jeszcze raz.
Oddalił się od domu w stronę prowizorycznego miasta, które zaczęli nazywać Pierwszym Lądowaniem jeszcze w czasach, gdy wybierali miejsce na planecie na podstawie map stworzonych przez czujniki Barbapiccola. Gdy przeszli od pomysłu do rzeczywistego miejsca, nikt nie zawracał sobie głowy zmianą nazwy. Jechał w stronę centrum miasta, dwóch rzędów budynków z prefabrykatów, aż dotarł do szerokiego pasa utwardzonej ziemi służącej za główną drogę i skręcił do miejsca pierwszego lądowania. Uchodźcy, którzy zasiedlili Ilus, dotarli tu ze swojego statku w małych promach, więc do lądowania potrzebowali tylko płaskiego kawałka gruntu, ale ludzie z Royal Charter Energy, korporacyjni, którzy dostali od ONZ statut przekazujący im planetę, zlecą tu z ciężkim sprzętem. Ciężkie promy potrzebowały prawdziwego lądowiska. Zostało zbudowane na tych samych otwartych terenach, których do lądowania użyła kolonia.
Basi wydawało się to obsceniczne. Inwazyjne. Miejsce pierwszego lądowania coś znaczyło. Wyobrażał sobie, że kiedyś powstanie tam park z pomnikiem upamiętniającym ich przybycie na planetę. Zamiast tego RCE zbudowało tam lśniącą metalem, olbrzymią konstrukcję. Co gorsza, zatrudnili do tego samych kolonistów, a dostatecznie dużo osób uznało ten pomysł za na tyle dobry, żeby faktycznie go wykonać.
Czuł się, jakby go wymazywano z historii.
Kiedy przyjechał, na miejscu czekali Scotty i Coop. Scotty siedział na brzegu metalowej platformy z nogami zwieszonymi w powietrzu, paląc fajkę i spluwając na ziemię. Stojąca obok mała elektryczna latarnia oświetlała go w dziwnym zielonym kolorze. Coop stał trochę dalej, z wyszczerzonymi zębami przyglądając się niebu. Coop był Pasiarzem starej szkoły, a seanse leczenia agorafobii były dla niego trudniejsze niż dla pozostałych. Chudy mężczyzna wciąż wpatrywał się w pustkę, walcząc o przyzwyczajenie się do niej tak, jak dziecko zrywa strupy.
Basia podjechał wózkiem do brzegu platformy i zeskoczył z niego, żeby zdjąć pasy przytrzymujące bomby.
– Pomożecie? – rzucił.
Ilus był dużą planetą o ciążeniu trochę powyżej ziemskiego. Nawet po sześciu miesiącach przyjmowania leków wzmacniających mięśnie i kości wszystko wydawało się za ciężkie. Myśl o przestawieniu beczek z powrotem na ziemię sprawiła, że jego mięśnie barków drgnęły w przewidywaniu zmęczenia.
Scotty zsunął się z platformy i zeskoczył półtora metra w dół, na ziemię. Odsunął oleiście czarne włosy z oczu i jeszcze raz solidnie pociągnął z fajki. Basia poczuł intensywny, silny zapach hodowanych przez Scotty’ego konopii zmieszanych z liofilizowanymi liśćmi tytoniu. Coop obejrzał się, przez chwilę skupiając spojrzenie, a potem na jego twarzy pojawił się wąski, okrutny uśmiech. To właśnie on stworzył plan.
– Mmm – odezwał się. – Ładne.
– Nie przywiązuj się – odpowiedział Basia. – Nie zostaną tu długo.
Coop wydał dźwięk naśladujący wybuch i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Razem zdjęli z wózka cztery ciężkie beczki i ustawili je w rzędzie obok platformy. Przy ostatniej wszyscy dyszeli z wysiłku. Basia przez chwilę w ciszy opierał się o pojazd, podczas gdy Scotty dopalał fajkę, a Coop montował na baryłkach zapalniki. Detonatory leżały z tyłu wózka jak śpiące grzechotniki z jeszcze nieaktywnymi diodami LED.
W ciemności iskrzyło się miasto. Domy, które zbudowali dla siebie, plus jeden dodatkowy, migotały jak gwiazdy. Za nimi stały ruiny. Długa, niska struktura obcych, z dwoma potężnymi wieżami wznoszącymi się nad okolicą jak gigantyczne termitiery. Cała budowla pełna była korytarzy i pomieszczeń, których nie zaprojektował żaden człowiek. Za dnia ruiny jarzyły się tęczową gamą barw masy perłowej, w nocy były tylko ciemniejszym mrokiem. Jamy kopalni znajdowały się za nimi, niewidoczne poza bardzo słabym odblaskiem lamp odbijającym się od spodu chmur. Prawdę mówiąc, Basia nie lubił odkrywki. Ruiny były dziwnym reliktem przeszłości planety i podobnie jak wszystko, co niezwykłe, a zarazem niestanowiące zagrożenia, także i to przestało przykuwać jego uwagę po pierwszych kilku miesiącach. Kopalnia niosła ze sobą historię i oczekiwania. Pół życia spędził w tunelach z lodu, a tunele biegnące przez obcą ziemię źle pachniały.
Coop syknął ostro, zamachał dłonią i zaklął. Nic nie wybuchło, więc nie mogło być tak źle.
– Myślisz, że zapłacą nam za odbudowanie go? – zapytał Scotty.
Basia zaklął i splunął na ziemię.
– Nie musielibyśmy tego robić, gdyby nie ludzie pragnący utuczyć się na cycku RCE – skomentował, turlając na miejsce ostatnią beczkę. – Bez tego tu nie wylądują. Wystarczyłoby go nie budować.
Scotty roześmiał się w chmurze dymu.
– I tak by tu przylecieli, więc mogliśmy chociaż wziąć ich pieniądze. Tak mówili ludzie.
– Ludzie są głupi – rzucił Basia.
Scotty przytaknął, a potem jedną ręką zrzucił z fotela pasażera wózka papuzią jaszczurkę i usiadł na zwolnionym miejscu. Nogi położył na desce rozdzielczej i głęboko pociągnął z fajki.
– Jeśli mamy to wysadzić, trzeba będzie się stąd oddalić. Ten proch robi solidne bum.
– Hej, ludzie – krzyknął Coop. – Gotowe. Ustawmy je, dobra?
Scotty wstał i ruszył w stronę lądowiska. Basia zatrzymał go, wyjął mu z ust zapaloną fajkę i położył ją na masce wózka.
– Materiały wybuchowe – powiedział. – Wybuchają.
Scotty wzruszył ramionami, ale wyglądał na upokorzonego. Kiedy do niego doszli, Coop obracał już pierwszą beczkę na bok.
– To buena załatwi sprawę. Na mur.
– Dziękuję – powiedział Basia.
Coop leżał na plecach na ziemi. Basia położył się obok niego. Scotty ostrożnie przeturlał bombę między nimi.
Basia wspiął się pod platformę, przeciskając się między skrzyżowanymi wspornikami do każdej z czterech beczek, włączając zdalne zapalniki i synchronizując je. Usłyszał narastający jęk elektrycznych silników i przez chwilę czuł irytację na Scotty’ego za odjechanie, zanim uświadomił sobie, że słyszy przyjeżdżający, a nie oddalający się wózek.
– Hej – zabrzmiał znajomy głos Petera.
– Que la moog drań tu robi? – wymamrotał Coop, wycierając dłonią czoło.
– Mam iść się dowiedzieć? – zapytał Scotty.
– Basia – rzucił Coop. – Idź zobacz, czego chce Peter. Scotty jeszcze sobie nie pobrudził pleców.
Basia wysunął się spod platformy lądowiska i zrobił miejsce dla Scotty’ego przy ostatniej z czterech bomb. Wózek Petera stał zaparkowany obok jego wózka, a sam Peter stał między nimi, przestępując z nogi na nogę, jakby cisnęło go na pęcherz. Basię bolały plecy i ręce. Chciał mieć to za sobą i wrócić do domu, do Lucii, Felci i Jacka.
– Czego? – zapytał Basia.
– Lecą – powiedział Pete, szepcząc, jakby był tu ktoś, kto mógłby ich podsłuchać.
– Kto leci?
– Wszyscy. Tymczasowy gubernator. Policja korporacyjna. Personel naukowy i techniczny. Wszyscy. Poważna sprawa. Wyląduje tu dla nas cały nowy rząd.
Basia wzruszył ramionami.
– Też mi nowość. Lecą już od osiemnastu miesięcy. Dlatego właśnie tu jesteśmy.
– Nie – zaoponował Pete, kręcąc się nerwowo i patrząc w gwiazdy. – Lecą już teraz. Edward Israel wyhamował pół godziny temu. Siedzi na wysokiej orbicie.
Basia poczuł niesmak w ustach. Spojrzał w górę, w mrok. Miliard nieznanych gwiazd, choć wszyscy uważali, że to ta sama galaktyka Mlecznej Drogi, tylko widziana z innego kąta. Jego oczy poruszały się gorączkowo, a potem to zobaczył. Ruch był powolny jak ruch minutowej wskazówki na zegarze analogowym, ale zobaczył go. Lądownik już schodził. Ciężki prom leciał na lądowisko.
– Chciałem wam powiedzieć przez radio, ale Coop powiedział, że monitorują widmo radiowe i… – Pete urwał, ale Basia biegł już w stronę platformy.
Scotty i Coop właśnie spod niej wychodzili. Coop strzepnął ze spodni chmury pyłu i wyszczerzył się w uśmiechu.
– Mamy problem – powiedział Basia. – Statek już schodzi. Wygląda na to, że już są w atmosferze.
Coop spojrzał do góry. Światło jego latarki rzuciło cienie na jego policzki i oczy.
– Hm…
– Myślałem, że masz to pod kontrolą. Że zwracasz uwagę na to, gdzie są.
Coop wzruszył ramionami, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając.
– Musimy z powrotem wyciągnąć bomby – oświadczył Basia.
Scotty zaczął klękać, ale Coop chwycił go za ramię i zatrzymał.
– Dlaczego? – zapytał.
– Jeśli teraz spróbują wylądować, mogą je aktywować – wyjaśnił Basia.
Coop uśmiechnął się łagodnie.
– Mogą – potwierdził. – I co z tego?
Basia zacisnął dłonie w pięści.
– Oni już schodzą.
– Widzę – zgodził się Coop. – Ale jakoś nie wzbudza to we mnie poczucia obowiązku. I jakby na to nie patrzeć, nie ma dość czasu, żeby je wyciągnąć.
– Możemy wyjąć przynajmniej zapalniki – stwierdził Basia, schylając się. Poświecił latarką po metalowym rusztowaniu.
– Może tak, może nie – odpowiedział Coop. – Pytanie brzmi, czy powinniśmy, a to już zupełnie inna kwestia.
– Coop? – odezwał się Scotty cienkim i niepewnym głosem.
Coop go zignorował.
– Dla mnie to wygląda jak okazja – powiedział.
– W tym promie są ludzie – przypomniał Basia, wczołgując się pod platformę. Elektronika najbliższej bomby opierała się o ziemię. Oparł o nią bolące ramię i pchnął.
– Nie ma czasu, brachu – zawołał Coop.
– Może być, jeśli pomożecie – odkrzyknął Basia.
Zapalnik przywarł do boku beczki jak kleszcz. Basia spróbował wbić palce w żel mocujący i oderwać go od metalu.
– O cholera – powiedział Scotty ze zdecydowanie zbyt dużym przejęciem w głosie. – Baz, cholera!
Zapalnik się oderwał. Basia wcisnął go do kieszeni i zaczął się czołgać do drugiej bomby.
– Nie ma czasu! – krzyknął Coop. – Lepiej się stąd zbierajmy i wysadźmy to, póki jeszcze mogą się podnieść.
Usłyszał, jak jeden z pojazdów rusza. Pete wyraźnie postanowił się oddalić. A potem usłyszał jeszcze inny dźwięk. Basowe grzmienie silników hamujących. Z rozpaczą popatrzył na trzy pozostałe bomby i wyturlał się spod lądowiska. Prom był już masywnym obiektem na czarnym niebie, tak blisko nich, że widział poszczególne dysze.
Nie miał szans.
– Uciekamy! – krzyknął.
Razem ze Scottym i Coopem pognali do wózka. Ryk promu narastał i robił się ogłuszający. Basia dotarł do wózka i chwycił detonator. Jeśli wysadzi bomby wcześniej, prom będzie mógł się poderwać i odlecieć.
– Nie! – krzyknął Coop. – Jesteśmy za blisko!
Basia walnął dłonią w przycisk.
Ziemia się uniosła, uderzając go mocno, z glebą i kamieniami szarpiącymi dłonie i policzek, gdy się wreszcie zatrzymywał, ale ból był odległy. Jakaś jego część wiedziała, że może być bardzo ciężko ranny, może być w szoku, ale to też wydawało się odległe i łatwe do zignorowania. Najbardziej uderzyła go panująca cisza. Świat dźwięku kończył się na jego czaszce. Słyszał własny oddech, bicie swojego serca, ale wszystko poza tym miało głośność ustawioną na „1”.
Przeturlał się na plecy i wbił wzrok w upstrzone gwiazdami nocne niebo. Ciężki prom przeleciał nad jego głową, połowa tego kolosa pluła ogniem, dźwięk silników nie był już basowym rykiem, a krzykiem rannego zwierzęcia, który Basia bardziej czuł w brzuchu niż słyszał. Prom był zbyt blisko, wybuch był zbyt silny, albo po prostu jakiś pechowy odłamek został wyrzucony w bardzo niewłaściwe miejsce. Nigdy się tego nie dowie. Jakaś część Basi wiedziała, że to bardzo źle, ale nie potrafił zwracać na to uwagi.
Prom zniknął z pola widzenia, skrzecząc śmiertelnie w locie nad doliną, co Basia odbierał jako odległy, piskliwy dźwięk, a potem nagle zapadła cisza. Scotty siedział obok niego na ziemi, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknęła maszyna. Basia pozwolił sobie dalej leżeć.
Kiedy przygasły plamy w jego polu widzenia, wróciły gwiazdy. Basia patrzył, jak mrugają, i zastanawiał się, która z nich jest Słońcem. Były tak daleko. Ale dzięki wrotom – równocześnie były blisko. Zestrzelił ich prom. Teraz będą musieli wylądować. Nie dał im wyboru.
Dopadł go nagły atak kaszlu. Miał wrażenie, że jego płuca wypełniły się płynem, który wykasływał przez kilka następnych minut. Z kaszlem w końcu przyszedł ból, ogarniając go od stóp do głów.
A z bólem przyszedł strach.
Elvi
Promem szarpnęło, rzucając Elvi Okoye o pasy na tyle mocno, żeby pozbawić ją tchu, a potem wcisnęło ją z powrotem w przemożne objęcia pryczy przeciążeniowej. Światło zamigotało, zgasło, wróciło. Przełknęła ślinę, a podniecenie i oczekiwanie zmieniło się w zwierzęcy strach. Obok niej Eric Vanderwert uśmiechnął się w taki sam, sugerujący nadzieję sposób, jaki posyłał jej w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Oczy siedzącego po drugiej stronie Fayeza otworzyły się szeroko, a jego skóra zszarzała.
– Wszystko w porządku – powiedziała Elvi. – Wszystko będzie dobrze.
Nawet gdy mówiła te słowa, jakaś jej część wzdrygnęła się przed nimi. Nie wiedziała, co się dzieje. Nie było mowy, żeby mogła mieć pewność, że faktycznie cokolwiek będzie w porządku. A jednak mimo wszystko jej pierwszym odruchem było zapewnianie, mówienie tego tak, jakby słowa miały magiczną moc. Przez korpus promu przebił się wysoki jęk, z piętrzącymi się na sobie nutami. Poczuła, że jej masa uskakuje w lewo i wszystkie prycze przeciążeniowe równocześnie przesunęły się na przegubach, jak w tańcu synchronicznym. Straciła Fayeza z oczu.
Trójtonowy sygnał dźwiękowy poinformował o aktywacji mikrofonu pilota, a potem w głośnikach zabrzmiał jej głos.
– Panie i panowie, wygląda na to, że doszło do krytycznej awarii na platformie lądowiska. Nie będziemy mogli obecnie wylądować. Wrócimy na orbitę i zadokujemy z powrotem do Edwarda Israela do czasu, aż zdołamy ocenić…
Zamilkła, ale w statku wciąż rozbrzmiewał syk otwartej linii. Elvi przypuszczała, że coś odwróciło uwagę pilotki. Statkiem szarpnęło, a potem maszyna zadrżała i Elvi chwyciła swoje pasy, przytulając się do nich. Ktoś obok zaczął się głośno modlić.
– Panie i panowie – odezwała się znowu pilotka. – Obawiam się, że awaria lądowiska spowodowała uszkodzenie naszego promu. Nie sądzę, żebyśmy mogli od razu polecieć z powrotem na górę. Niedaleko stąd jest dno wyschniętego jeziora. Spróbujemy przyjrzeć mu się jako awaryjnemu miejscu lądowania.
Elvi poczuła chwilową ulgę – wciąż mamy gdzie wylądować – a potem zrozumiała niewypowiedziane słowa i ogarnął ją głębszy strach – ona tak naprawdę mówi, że się rozbijemy.
– Muszę prosić wszystkich o pozostanie w swoich pryczach – powiedziała pilotka. – Proszę nie rozpinać pasów i trzymać ręce i nogi w obrębie osłony pryczy tak, żeby nie uderzały o jej boki. Żel znajduje się tam z określonego powodu. Za kilka minut znajdziemy się na dole.
Wymuszony, sztuczny spokój przeraził Elvi bardziej niż ewentualne krzyki czy płacz. Pilotka robiła wszystko, co mogła, żeby na pokładzie nie wybuchła panika. Czy ktokolwiek robiłby coś takiego, gdyby nie uważał, że panika jest uzasadniona?
Jej masa znowu się przesunęła, ciągnąc ją w lewo i potem z powrotem, po chwili – gdy prom zaczął opadać – zrobiła się bardzo lekka. Spadanie zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Klekot i jęki promu robiły się coraz głośniejsze, przechodząc w ryk. Elvi zamknęła oczy.
– Nic nam nie będzie – powiedziała do siebie. – Wszystko jest w porządku.
Uderzenie rozbiło prom jak ogon homara stuknięty młotkiem. Przez chwilę miała wrażenie widzenia nieznanych gwiazd na obcym niebie i jej świadomość zgasła, jakby Bóg pstryknął przełącznikiem.
***
Wieki temu Europejczycy najechali przetrzebione przez zarazę Ameryki, wchodząc na pokłady drewnianych statków z wielkimi płóciennymi żaglami; ufając, że wiatry i umiejętności żeglarzy przewiozą ich ze znanych krajów do ziem zwanych Nowym Światem. Fanatycy religijni, awanturnicy i biedni desperaci powierzali swój los nieprzychylnym falom Oceanu Atlantyckiego czasem nawet na sześć miesięcy.
Osiemnaście miesięcy temu Elvi Okoye opuściła stację Ceres w ramach kontraktu z Royal Charter Energy. Edward Israel był wielką jednostką. Kiedyś, prawie trzy pokolenia temu, był jednym ze statków kolonizacyjnych, które zabrały ludzkość do Pasa i układu Jowisza. Gdy migracja się skończyła i potrzeba ekspansji osiągnęła swoje naturalne granice, Israel został przerobiony na jednostkę do transportu wody. Era ekspansji się skończyła i romantyczna wizja wolności ustąpiła miejsca praktycznym potrzebom życia – powietrzu, wodzie i jedzeniu, dokładnie w tej kolejności. Przez dziesięciolecia statek był koniem roboczym Układu Słonecznego, a potem otworzył się Pierścień. Wszystko znów się zmieniło. W stoczniach Bush i stacji Tycho budowano nowe pokolenie statków kolonizacyjnych, ale przerobienie Israela była szybsze.
Kiedy Elvi weszła na jego pokład po raz pierwszy, czuła zdumienie, nadzieję i podniecenie szumem wymienników powietrza Israela oraz kątami jego staromodnych korytarzy. Znowu nastąpiła era przygód, stary wojownik powrócił ze świeżo naostrzonym mieczem i zbroją lśniącą po dziesięcioleciach, kiedy to zżerała go rdza. Elvi zdawała sobie sprawę, że to tak naprawdę tylko projekcja psychologiczna mówiąca więcej o jej stanie umysłu niż o możliwościach statku, ale to niczego mu nie ujmowało. Edward Israel znowu był statkiem kolonizacyjnym z ładowniami wypełnionymi prefabrykowanymi budynkami i sondami atmosferycznymi, laboratoriami produkcyjnymi, a nawet femtoskopem rozpraszania wtórnego. Mieli ze sobą zespół eksploracyjny i kartograficzny, ekipę geologów, hydrologów, grupę egzozoologiczną Elvi i inne. Doktorów na pokładzie starczyłoby na przyzwoity uniwersytet, a do tego było tu dość młodych naukowców na obsadzenie laboratorium rządowego. Łącznie z załogą i kolonistami – tysiąc osób.
Tworzyli miasto w przestworzach, równocześnie – łódź pielgrzymów kierującą się na Plymouth Rock i podróż Darwina na pokładzie Beagle. Była to największa i najpiękniejsza przygoda ludzkości, a Elvi zdobyła miejsce w zespole egzobiologii. W tym kontekście wyobrażenie sobie, że stal i ceramikę statku przenika uczucie radości, było dopuszczalnym złudzeniem.
A wszystkim rządził gubernator Trying.
Widziała go kilka razy w ciągu miesięcy, które spędzili na przyśpieszaniu, hamowaniu, powolnym przelocie między pierścieniami, a potem ponownym przyśpieszaniu i hamowaniu. Ale porozmawiała z nim dopiero tuż przed wejściem do promu.
Trying był chudym mężczyzną. Jego mahoniowa skóra i przyprószone siwizną włosy kojarzyły się jej z wujkami, a jego uśmiech uspokajał i dawał poczucie pewności siebie. Była na pokładzie obserwacyjnym, udając, że ekrany wysokiej rozdzielczości, wyświetlające obraz planety, są tak naprawdę oknami, że światło tego obcego słońca rzeczywiście odbija się od rozległych, mętnych mórz i wysokich chmur, a potem dociera bezpośrednio do jej oczu, choć ciążenie hamowania oznaczało, że jeszcze nie znaleźli się na orbicie. To był dziwny, piękny widok. Jeden wielki ocean upstrzony wyspami. Duży kontynent rozciągający się na połowie półkuli, najszerszy na równiku, zwężający się ku południu i północy. Oficjalna nazwa planety brzmiała Bering Badanie Cztery, na cześć sondy, która pierwsza go wykryła. W korytarzach, kawiarni i siłowni wszyscy zaczęli nazywać ją Nową Ziemią. Przynajmniej nie była jedyną, która dała się ponieść romantyzmowi.
– O czym pani myśli, doktor Okoye? – zapytał Trying łagodnym głosem, a Elvi podskoczyła.
Nie słyszała, gdy wchodził. Nie zauważyła, że stoi obok niej. Miała wrażenie, że powinna się ukłonić albo złożyć jakiś formalny raport, ale miał tak łagodny i rozbawiony wyraz twarzy, że odpuściła.
– Zastanawiam się, czym sobie na to wszystko zasłużyłam – odpowiedziała. – Lada chwila zobaczę pierwszą rzeczywiście obcą biosferę. Dowiem się o ewolucji rzeczy, których dotąd dosłownie nie dało się dowiedzieć. W poprzednim życiu musiałam być bardzo, bardzo dobrą osobą.
Nowa Ziemia jarzyła się na ekranie brązem, złotem i błękitem. Wiatry w górnych warstwach atmosfery smużyły zielonkawymi chmurami na połowę planety. Elvi nachyliła się do ekranu. Gubernator roześmiał się cicho.
– Będzie pani sławna – powiedział.
Elvi zamrugała i parsknęła śmiechem.
– Chyba tak, prawda? – powiedziała. – Będziemy robić rzeczy, których ludzkość jeszcze nie robiła.
– Niektóre – przyznał Trying. – Oraz takie, które robiliśmy od zawsze. Mam nadzieję, że historia będzie dla nas łaskawa.
Nie do końca wiedziała, co przez to rozumie, ale zanim zdążyła zapytać, wszedł Adolphus Murtry. Chudy mężczyzna z twardymi niebieskimi oczami był szefem ochrony, będąc w tym równie twardym i skutecznym, jak Trying był dobrotliwy. Mężczyźni wyszli razem, zostawiając Elvi samą ze światem, który lada chwila będzie mogła badać.
Ciężki prom był prawie tak wielki, jak niektóre ze statków, którymi latała Elvi. Na powierzchni musieli zbudować specjalne lądowisko, żeby go utrzymać. Załadowano na niego pierwsze pięćdziesiąt struktur, podstawowych laboratoriów badawczych, oraz – co najważniejsze – sztywną kopułę.
Przeciskała się przez zatłoczone korytarze promu, pozwalając się prowadzić terminalowi do przydzielonej jej pryczy przeciążeniowej. Gdy na Marsie zakładano pierwsze kolonie, sztywne kopuły były bezwzględnym wymogiem przetrwania. Umożliwiały utrzymanie powietrza w środku i chroniły przed promieniowaniem. Na Nowej Ziemi chodziło o ograniczenie skażenia. W ramach otrzymanego przez RCE statutu firma miała obowiązek dopilnować, aby ich wpływ na biosferę planety był możliwie najmniejszy. Słyszała, że na dole są już inni ludzie, i miała nadzieję, że oni także uważają, by nie skazić miejsc, w których przebywają. Jeśli tak nie było, interakcje między miejscowymi organizmami a tymi przywiezionymi przez nich mogły być bardzo złożone. Może nie da się ich odseparować.
– Wyglądasz na zmartwioną.
Fayez Sarkis siedział na pryczy przeciążeniowej, zapinając szerokie pasy bezpieczeństwa na piersi i w talii. Dorastał na Marsie i miał wysoką, szczupłą sylwetkę oraz dużą głowę typową dla niskiego ciążenia. Wyglądał, jakby bardzo dobrze znał prycze przeciążeniowe. Do Elvi dotarło, że jej terminal ręczny informuje ją o dotarciu do właściwego miejsca. Usiadła, a żel powoli dopasował się do jej bioder i dolnej części pleców. Zawsze miała ochotę siedzieć w pryczy przeciążeniowej jak dziecko w brodziku. Powolne zatapianie się w niej kojarzyło jej się ze zjadaniem żywcem.
– Po prostu myślę o tym, co tam zastaniemy – odpowiedziała, zmuszając się do położenia się. – Czeka nas mnóstwo pracy.
– Wiem – potwierdził Fayez z westchnieniem. – Koniec laby. Teraz będziemy musieli zapracować na utrzymanie. Mimo wszystko, było miło. To znaczy, poza lotem z pełnym ciążeniem.
– Wiesz, że na Nowej Ziemi ciążenie jest trochę większe.
– Nawet mi nie przypominaj – rzucił. – Nie wiem, dlaczego nie mogliśmy zacząć od jakieś miłej dmuchanej planety z cywilizowaną studnią grawitacyjną.
– Tak się wylosowało – stwierdziła Elvi.
– Cóż, gdy tylko dostaniemy dokumenty na jakąś przyzwoitą planetę w typie Marsa, natychmiast się przenoszę.
– Ty i połowa Marsa.
– Wiem, prawda? Jakieś miejsce z atmosferą nadającą się do oddychania. I polem magnetycznym, żebyśmy nie musieli gnieździć się jak krety. To jakby skończył się już projekt terraformacji, tylko że dożyję jego końca.
Elvi się roześmiała. Fayez był członkiem zespołu geologów i hydrologicznej grupy roboczej. Studiował na najlepszych uniwersytetach poza Ziemią, a dzięki długoletniej znajomości wiedziała, że był przynajmniej równie przestraszony i zachwycony jak ona. Przyszedł Eric Vanderwert, siadając na pryczę obok Elvi. Uśmiechnęła się do niego uprzejmie. W ciągu półtora roku lotu z Ceres członkowie zespołów naukowych nawiązali rozliczne romanse, jeśli nie o podłożu uczuciowym, to przynajmniej seksualnym. Elvi trzymała się z dala od tej plątaniny. Wcześnie przekonała się, że połączenie pracy z zaangażowaniem seksualnym tworzy toksyczną i niestabilną mieszankę.
Eric kiwnął głową Fayezowi, a potem zwrócił się ku niej.
– Podniecające – powiedział.
– Tak – zgodziła się Elvi, a siedzący po drugiej stronie Fayez przewrócił oczami.
Pojawił się Murtry, przechodząc między pryczami przeciążeniowymi. Jego spojrzenie przejechało po wszystkim – pryczach, pasach, twarzach ludzi przygotowujących się do lądowania. Elvi uśmiechnęła się do niego, a on krótko kiwnął jej głową. Nie był to wrogi gest, po prostu roboczy. Patrzyła, jak ją ocenia. Nie robił tego w sposób seksualny, jak zwykle mężczyźni oceniali kobiety, raczej jak doker upewniający się, że aktywują się zaczepy magnetyczne skrzyni. Jeszcze raz kiwnął jej głową, najwyraźniej zadowolony z poprawnego zapięcia pasów, i ruszył dalej. Kiedy zniknął z pola widzenia, Fayez się roześmiał.
– Biedny drań zaczyna żuć ściany – skomentował, kiwając głową w stronę, w którą oddalił się szef policji.
– Doprawdy? – odezwał się Eric.
– Miał nas pod swoją kontrolą przez półtora roku, prawda? A teraz lecimy na dół, a on zostaje na orbicie. Jest przerażony, że damy się pozabijać na jego wachcie.
– Przynajmniej się przejmuje – skomentowała Elvi. – Za to go lubię.
– Ty lubisz każdego – rzucił Fayez. – To twoja patologia.
– A ty nie lubisz nikogo.
– To moja – zgodził się z uśmiechem.
Zabrzmiał trójtonowy sygnał ostrzegawczy i obudziły się do życia głośniki.
– Panie i panowie, nazywam się Patricia Silva i będę waszym pilotem podczas tej dostawy towaru.
Z prycz przeciążeniowych rozległ się chór śmiechów.
– Odłączymy się od Israela za około dziesięć minut i spodziewamy się, że lądowanie zajmie około pięćdziesięciu. Czyli za godzinę od teraz wszyscy będziecie oddychać całkiem nowym powietrzem. Mamy na pokładzie gubernatora, więc dopilnujemy, żeby wszystko poszło gładko i spokojnie, żebyśmy mogli złożyć wniosek o premię.
Czyli wszyscy byli poddenerwowani, nawet pilotka. Elvi uśmiechnęła się szeroko, a Fayez odpowiedział tym samym. Eric odchrząknął.
– No cóż – powiedział Fayez z udawaną rezygnacją. – Dotarliśmy aż tutaj, więc pewnie powinniśmy to dokończyć.
***
Ból nie był zlokalizowany. Był na to zbyt wielki. Rozciągał się wszędzie, obejmował wszystko. Elvi uświadomiła sobie, że na coś patrzy. Może na olbrzymią, powyginaną nogę kraba. Albo połamany żuraw budowlany. Płaski grunt dna jeziora rozciągał się w stronę tego czegoś, a potem robił się coraz bardziej nierówny, aż do podstawy obiektu. Mogła sobie wyobrazić, że to coś wypycha się z ciemnej, suchej gleby albo że się w nią wbiło. Jej otępiały od bólu umysł próbował zrobić z tego kawałek rozbitego promu, ale bezskutecznie.
To był artefakt. Ruiny. Jakaś tajemnicza struktura pozostawiona przez obcą cywilizację, która zaprojektowała protomolekułę i pierścienie; teraz porzucona i pusta. Elvi doznała nagłego, potężnego i oderwanego wspomnienia wystawy, którą widziała jako dziewczynka. Był tam wysokiej rozdzielczości obraz roweru w rowie przed ruinami Glasgow. Skutek katastrofy na jednym obrazie, skompresowany i wymowny jak poemat.
Przynajmniej udało mi się to zobaczyć, pomyślała. Przynajmniej dotarłam tutaj przed śmiercią.
Ktoś wyciągnął ją ze zniszczonego promu. Kiedy obróciła głowę, zobaczyła jarzące się biało-żółto światła konstrukcyjne i innych ludzi ułożonych rzędami na płaskiej ziemi. Niektórzy stali. Chodzili między rannymi i martwymi. Nie rozpoznała ich twarzy ani sposobu, w jaki się ruszali. Po półtora roku na Israelu potrafiła rozpoznać każdego, a ci byli obcy. Czyli miejscowi. Dzicy lokatorzy. Nielegalni. Powietrze pachniało płonącym pyłem i kuminem.
Musiała stracić przytomność, bo kobieta pojawiła się przy boku Elvi w mgnieniu oka. Miała zakrwawione dłonie i twarz umazaną ziemią i cudzą krwią.
– Jesteś poobijana, ale nie ma bezpośredniego zagrożenia. Dam ci coś przeciwbólowego, ale musisz leżeć nieruchomo, aż będziemy mogli usztywnić ci nogę. Dobrze?
Była piękna na szorstki sposób. Na ciemnych policzkach miała rozproszone czarne kropki, które wyglądały jak koraliki na welonie. Jej czarne włosy przenikały srebrne nitki przypominające blask księżyca na wodzie. Ale na Nowej Ziemi nie było blasku księżyca, tylko miliony obcych gwiazd.
– Dobrze? – zapytała ponownie kobieta.
– Dobrze – potwierdziła Elvi.
– Powiedz mi, na co się właśnie zgodziłaś.
– Nie pamiętam.
Kobieta znowu się nachyliła, łagodnie naciskając dłonią ramię Elvi.
– Torre! Będę potrzebować skanu głowy tej tutaj. Może mieć wstrząśnienie.
Z ciemności zabrzmiał kolejny głos, tym razem męski.
– Tak, doktor Merton. Jak tylko skończę z tym.
Doktor Merton odwróciła się z powrotem do niej.
– Jeśli teraz wstanę, zostaniesz na miejscu do czasu, aż przyjdzie tu Torre?
– Nie, wszystko w porządku. Mogę iść pomóc – powiedziała Elvi.
– Z pewnością możesz – zgodziła się z westchnieniem kobieta. – Ale może lepiej na niego poczekamy.
Z ciemności wyłonił się cień. Po sposobie chodzenia rozpoznała Fayeza.
– Proszę iść, ja z nią zostanę.
– Dziękuję – powiedziała doktor Merton, a potem zniknęła.
Fayez ze stęknięciem opadł na ziemię i usiadł po turecku. Włosy sterczały mu na wszystkie strony z nieco za dużej głowy. Mocno zaciskał wargi. Choć wcale nie miała takiego zamiaru, Elvi ujęła jego dłoń i przez chwilę poczuła, jak ją cofa, ale potem pozwolił na dotyk palców.
– Co się stało? – zapytała.
– Lądowisko wybuchło.
– Och – powiedziała. – One tak mogą?
– Nie. Zdecydowanie tego nie robią.
Spróbowała to przemyśleć. Skoro nie wybuchają, to jak mogło do tego dojść? Jej umysł oczyścił się na tyle, że dostrzegła, jak kiepsko idzie jej myślenie. Było to niepokojące, ale prawdopodobnie również było dobrym znakiem.
– Jak źle to wygląda?
Bardziej poczuła, niż zobaczyła wzruszenie ramion Fayeza.
– Źle. Jedyna dobra wiadomość to fakt, że wioska jest blisko, a ich lekarka jest kompetentna. Uczyła się na Ganimedesie. A gdyby nasze wyposażenie się nie paliło albo nie było przygniecione paroma tonami ceramiki i metalu, może mogłaby coś zrobić.
– Nasza grupa?
– Widziałem Gregoria. Nic mu nie jest. Eric zginął. Nie wiem, co się stało z Sophie, ale pójdę szukać dalej, gdy już się tobą zajmą.
Eric nie żył. Kilka minut temu leżał w pryczy obok niej, irytując ją i próbując flirtować. Nie rozumiała.
– Sudyam? – zapytała.
– Ona jest na pokładzie Israela. Nic jej nie jest.
– To dobrze.
Fayez ścisnął jej dłoń i puścił ją. W miejscu, gdzie jego skóra przestała dotykać jej palców, powietrze wydawało się chłodne. Popatrzył nad rzędami ciał w stronę wraku rozbitego promu. Było tak ciemno, że ledwie widziała jego sylwetkę zasłaniającą gwiazdy.
– Gubernator Trying nie miał szczęścia – powiedział.
– Nie miał szczęścia?
– Martwy jak zeszłotygodniowy szczur. Nie jesteśmy pewni, kto tu teraz rządzi.
Poczuła zbierające się łzy i narastający w piersi ból, który nie miał nic wspólnego z obrażeniami. Przypomniała sobie łagodny uśmiech gubernatora i ciepło jego głosu. Jego praca dopiero się zaczynała. Dziwne, że śmierć Erica przemknęła po powierzchni jej myśli jak kamień rzucony nad wodą, podczas gdy śmierć gubernatora Tryinga zapadła tak głęboko.
– Tak mi przykro – powiedziała.
– No cóż. Jesteśmy na obcej planecie półtora roku od domu z zapasami w kawałkach wielkości wykałaczek, a najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem katastrofy jest sabotaż ze strony ludzi, którzy właśnie udzielają nam pomocy medycznej. Śmierć nie jest dobra, ale przynajmniej jest prosta. Zanim będzie po wszystkim, możemy jeszcze pozazdrościć Tryingowi.
– Wcale tak nie myślisz. Wszystko będzie dobrze.
– Elvi? – Fayez powiedział to z sardonicznym śmiechem. – Obawiam się, że wcale nie jest.
Havelock
– Hej. – Inżynier odezwał się chrapliwie z celi. – Havelock. Nie jesteś chyba nadal wkurzony, co?
– Nie płacą mi za wkurzanie się, Williams – odpowiedział Havelock ze swojego miejsca przy biurku.
Stanowisko ochrony wewnętrznej Edwarda Israela było małe. Dwa biurka, osiem cel, przestrzeń w równym stopniu więzienna, co biurowa. A przy statku na orbicie utrata pozorowanego ciążenia sprawiła, że przestrzeń wydawała się jeszcze mniejsza.
– Słuchaj, wiem, że się wygłupiłem, ale teraz już jestem trzeźwy. Możesz mnie wypuścić.
Havelock zerknął na swój terminal.
– Jeszcze pięćdziesiąt minut – odparł – i będziesz wolny.
– Daj spokój, Havelock. Miej serce.
– Takie są zasady. Nie mogę z tym nic zrobić.
Przez ostatnie trzynaście lat Dimitri Havelock pracował na kontraktach policyjnych w ośmiu korporacjach. Między innymi dla Pinkwater, Star Helix, el-Hashem Cooperative i Stone & Sibbets. Krótko nawet dla Protogenu. Był w Pasie, na Ziemi, Marsie i Lunie. Zaliczył długie loty na statkach zaopatrzeniowych lecących z Ganimedesa na Ziemię, radził sobie ze wszystkim: od buntów, przez przemoc domową i przemyt narkotyków, aż do historii pewnego idioty, który miał fetysz kradnięcia cudzych skarpet. Nie widział wszystkiego, ale dużo. Dość, by wiedzieć, że prawdopodobnie nigdy nie zobaczy wszystkiego. I dość, by rozpoznać, że jego sposób reagowania na sytuację kryzysową miał więcej wspólnego z ludźmi w zespole niż z samą sytuacją.
Kiedy walnął reaktor w bazie Ateny, jego partner i szef spanikowali, a Havelock pamiętał ogarniający go wtedy przemożny strach. Kiedy doszło do buntów na Ceres po zniszczeniu lodowcowca Canterbury, jego partner był bardziej zmęczony niż przestraszony, więc Havelock stawił czoła sytuacji z podobną ponurą rezygnacją. Kiedy Ebisu został poddany kwarantannie z powodu wirusa Nipah, jego szef był pełen energii – prawie zachwycony – i kierował statkiem prawie jak łamigłówką do rozwiązania, a Havelock również odczuwał satysfakcję z robienia czegoś ważnego.
Z długiego doświadczenia Havelock wiedział, że ludzie są przede wszystkim istotami społecznymi, i sam doskonale to odczuwał. Dużo bardziej romantyczne – szlag, nawet męskie – było udawanie, że jest samotną wyspą, na którą nie wpływają fale otaczających go emocji, ale to nie była prawda i już dawno się z tym pogodził.
Kiedy dotarła wiadomość, że lądowisko ciężkiego promu wybuchło i zaczęły docierać raporty o ofiarach, Murtry zareagował skupioną i wydajną furią, więc podobnie odczuł to Havelock. Wszystko działo się na powierzchni planety, więc mógł się wyżyć tylko na Edwardzie Israelu. Za to tutaj miał pełną kontrolę nad sytuacją.
– Proszę? – jęknął Williams z celi. – Muszę iść po jakieś czyste ciuchy. Przecież to nie zrobi żadnej różnicy, prawda? Kilka minut?
– Jeśli to nie zrobi żadnej różnicy, to równie dobrze możesz tam przesiedzieć do końca – odpowiedział Havelock. – Za czterdzieści pięć minut będziesz mógł sobie iść. Usiądź wygodnie i ciesz się wolnym czasem.
– Nie da się usiąść, gdy unosisz się na orbicie.
– To metafora. Nie bądź taki dosłowny.
Przydział na Edwarda Israela był świetnym kontraktem. Royal Charter Energy wysłała pierwszą prawdziwą wyprawę do nowych układów otwartych przez pierścienie i waga, jaką firma przykładała do sukcesu misji, znalazła odbicie w wielkości pakietu korzyści, jaki zaoferowali uczestnikom lotu. Każdy dzień na pokładzie Israela oznaczał premię za zagrożenie, nawet gdy po prostu ładowali zapasy i załogę z Luny. A przy prawie półtorarocznym locie, sześcioletniej misji przed planowanym powrotem na Ziemię i kolejnych miesiącach lotu w drugą stronę – wszystko z pełną pensją – był to nie tyle kontrakt, co ścieżka kariery.
A jednak Havelock zawahał się przed zaciągnięciem się.
Widział zdjęcia z Erosa i Ganimedesa, rzeźnię w tak zwanej powolnej strefie, gdy obrona obcej bazy zatrzymała statki na tyle gwałtownie, by wymordować jedną trzecią znajdujących się w nich ludzi. Przy olbrzymim zagęszczeniu naukowców i inżynierów upakowanych na pokładzie Israela nie sposób było zapomnieć, że lecą w nieznane. Tam będą smoki.
A teraz gubernator Trying nie żył. Nie żył Severn Astrapani, statystyk, który w konkursie talentów śpiewał klasyczne utwory Ryu-pop. Nie żyła Amanda Chu, która flirtowała kiedyś z Havelockiem, gdy oboje byli trochę nietrzeźwi. Połowa kobiet i mężczyzn pierwszego zestawu ludzi była ranna. Przepadł sprzęt na ciężkim promie, razem z samą maszyną. A cisza, która spadła na Edwarda Israela, była jak chwila szoku między uderzeniem a odczuciem bólu. A potem wściekłość i cierpienie. Nie tylko załogi. Również Havelocka.
Zadzwonił jego ręczny terminal. Wiadomość była oznaczona dla służb bezpieczeństwa. Murtry, Wei, Trajan, Smith i on. Havelock otworzył ją z uczuciem przyjemności. Może i był najniższy stopniem w tej grupie, ale był jej członkiem. Włączenie sprawiło, że poczuł się, jakby może jednak miał jakiś wpływ na zdarzenia. Co było złudzeniem, ale mu to nie przeszkadzało. Szybko przeczytał wiadomość, kiwnął głową i wystukał kod otwierający drzwi celi.
– Masz szczęście – powiedział. – Muszę iść na zebranie.
Williams wypchnął się z pomieszczenia. Jego siwiejące włosy były zmierzwione, a skóra wyglądała na bardziej szarą niż zwykle.
– Dzięki – rzucił ponuro.
– Tylko nie rób tego więcej – powiedział Havelock. – Sytuacja będzie dość trudna i bez pogarszania jej przez ludzi, którzy powinni mieć więcej rozumu.
– Ja tylko się upiłem – burknął inżynier. – Nic specjalnego nie miałem na myśli.
– Wiem – potwierdził Havelock. – Po prostu więcej tego nie rób, dobra?
Williams kiwnął głową, unikając kontaktu wzrokowego, a potem przeciągnął się za pomocą uchwytów na ręce i wleciał do korytarza prowadzącego do kabin załogowych i szafek z ubraniem bez dziur i plam po wymiocinach. Havelock odczekał, aż inżynier odleci, a potem zamknął stanowisko ochrony i skierował się do pokoju zebrań.
Murtry był już na miejscu. Był niewielkiej postury, ale przepełniała go energia zdająca się promieniować z niego jak żar. Havelock wiedział, że szef ochrony całą ścieżkę zawodową przepracował w korporacyjnych więzieniach i ochronie przemysłowej. W połączeniu z prostym faktem, że powierzono mu dowodzenie Israelem, nie musiał pracować na szacunek zespołu. Unosząca się obok niego specjalistka od informacji, Chandra Wei, i zastępca do spraw operacji lądowych, Hassan Smith, wyglądali poważnie i ponuro.
– Havelock – przywitał go Murtry.
– Sir. – Havelock kiwnął głową, złapał uchwyt i ustawił się tak, by jego głowa znalazła się w podobnym ustawieniu jak pozostałych.
Kilka sekund później do pokoju wleciał Reeve, zastępca Murtry’ego. Murtry kiwnął głową.
– Zamknij drzwi, Reeve.
– Trajan? – zapytała Wei, ale niewyraźny ton głosu zdradzał, że podejrzewała już odpowiedź.
– Trajan zginęła na promie – potwierdził Murtry. – Smith? Dostajesz awans.
– Przykro mi to słyszeć, sir – odpowiedział Smith. – Trajan była dobrym oficerem i profesjonalistką. Będzie nam jej brakować.
– Owszem – potwierdził Murtry. – Musimy porozmawiać o planie odpowiedzi.
– Zrzucić kamień na nielegalnych? – zasugerowała Wei, żartując w sposób, który nie miał nic wspólnego z humorem.
Murtry i tak się uśmiechnął.
– Na razie rozegramy to trochę bardziej według podręcznika – odpowiedział. – Zresztą, mamy tam swoich ludzi. Wysłałem wiadomość do domu i poprosiłem o swobodę w sposobie podejścia do tej sprawy. Biorąc pod uwagę okoliczności, jestem przekonany, że w razie czego będziemy kryci.
– Jesteśmy o półtora roku od dowolnego miejsca – przypomniała Wei. W powietrzu zawisło niewypowiedziane „Nikt nie zdoła nas powstrzymać przed zrobieniem czegokolwiek”.
– Jesteśmy też tylko kilka godzin od każdego ekranu i strumienia wiadomości od Ziemi do Neptuna – przypomniał Reeve. – To jest do bani, ale mamy przewagę moralną. Jeśli zareagujemy zbyt ostro, zmieni się to w kolejną serię złych korporacji uciskających biednych Pasiarzy. Żyjemy w świecie ze spuścizną Protogenu. Nie wygramy czegoś takiego.
– Nie wiedziałem, że zrobili cię oficerem politycznym – skomentowała Wei, a Reeve mocno zacisnął szczęki.
Murtry odezwał się spokojnym, cichym głosem, groźnym jak grzechotnik.
– To. Tego nie będziemy robić.
– Sir? – zapytał Reeve.
– Takie przygryzanie sobie i opluwanie jadem. Tego nie będziemy sobie robić.
Wei i Reeve popatrzyli na siebie.
– Przepraszam, sir – powiedziała Wei. – Nie powinnam była tego robić.
– To nie jest żaden problem, bo więcej się to nie powtórzy – stwierdził Murtry. – Jakie działania widzieliśmy ze strony Barbapiccola?
– Nic – odpowiedziała Wei. – Pasiarze wysłali kondolencje i oferty pomocy, jakby było cokolwiek, co mogliby zrobić.
– Grzeją silniki?
– Niczego takiego nie zaobserwowałam – zapewniła Wei.
– Mamy na to oko – rzucił Murtry.
Było to równocześnie stwierdzenie i pytanie.
– Moglibyśmy przejąć kontrolę nad statkiem – zasugerowała Wei. – Zanim go zajęli, należał do Mao-Kwikowski. Jego status odzyskanego jest bardzo niepewny. Można go ogłosić nielegalnym, obsadzić paroma ludźmi i zablokować.
– Zapamiętam – rzucił Murtry. – Jak załoga, Havelock?
– Wstrząśnięta, sir. Przestraszona. Zła. To naukowcy. W ich oczach dzicy lokatorzy byli źródłem irytacji i zagrożeniem dla danych. Dla większości to, co się stało, wykracza poza ich doświadczenia.
Murtry pogładził się po brodzie wierzchem dłoni.
– Co zamierzają z tym zrobić?
– Na razie? Upić się. Krzyczeć na siebie nawzajem lub na nas. Wymyślić teoretyczne systemy prawne. Większość z nich wydaje się chcieć, żeby to wszystko po prostu zniknęło, żeby mogli zająć się swoimi badaniami.
Murtry się zaśmiał.
– Boże błogosław jajogłowych. No dobra.
– Wciąż mamy jeszcze dwa lekkie promy atmosferyczne – przypomniał Havelock. – Mogę wziąć do nich pilotów i ewakuować ludzi z planety.
– Żadnej ewakuacji. Nielegalni tego nie wygrają – zaprotestował Murtry. – Nikt, kto tam zleciał, nie wróci na górę. Wyślemy więcej ludzi na dół, żeby im pomóc. Niezależnie od tego, jakiego rodzaju badania prowadzą, dopilnujemy, żeby pracowali, a wszyscy na dole widzieli, że praca się posuwa.
– Tak jest, sir – odpowiedział Havelock, czując lekkie zawstydzenie.
– Reeve, polecisz na dół. Zajmij się miejscowymi. Dowiedz się, czego tylko zdołasz. Zapewnij bezpieczeństwo naszym ludziom. Chcemy pokazu siły.
– Ale nic na tyle mocnego, żeby można tego użyć do wywołania współczucia w wiadomościach w domu – dodał Reeve, jakby się zgadzał.
– Wei, ty pilnuj wrogiego statku. Jeśli zacznie grzać silniki, chcę o tym natychmiast wiedzieć.
– Mogę przeprowadzić swoje usprawnienia lasera łączności?
Edward Israel nie miał wyrzutni torped ani dział elektromagnetycznych. Sprzętem najbardziej przypominającym broń był stary laser łączności, który można było zmodyfikować na tyle, by potrafił ciąć. Statek zaprojektowano w czasach, gdy niebezpieczeństwa kosmosu sprowadzały się do promieniowania i zapasów powietrza, nie celowej przemocy. Co było prawie urocze.
– Nie – odpowiedział Murtry. – Po prostu monitoruj ich działania, słuchaj rozmów i zgłaszaj mi wszystko. Jeśli ktoś będzie musiał podjąć decyzję, będę to ja. Żadnej inicjatywy. Zrozumiano?
– Tak jest, sir.
– Havelock, zostaniesz tutaj i będziesz koordynował działania z zespołem na dole. Używaj promów, gdy tylko będzie potrzeba, żeby sprowadzić personel i materiały na powierzchnię. Przylecieliśmy tu, żeby założyć bazę, więc zaczniemy ją zakładać.
– A jeśli dojdzie do kolejnego ataku, sir? – zapytała Wei.
– Wtedy będzie to decyzja podjęta przez dzikusów, a my uszanujemy ich wybór – oświadczył Murtry.
– Nie jestem pewna, co pan ma na myśli, sir – odpowiedziała.
Uśmiech Murtry’ego nie dotarł do jego oczu.
– Jest pewna godność w konsekwencjach.
***
Kwatera Havelocka była tylko odrobinę większa od cel w areszcie, ale znacznie wygodniejsza. Po skończeniu zmiany leżał przypięty pasami do swojej pryczy przeciążeniowej, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi i do środka wciągnął się Murtry. Szef ochrony krzywił się, ale nie bardziej niż zwykle.
– Coś się dzieje, szefie? – zapytał Havelock.
– Pracowałeś z Pasiarzami – odezwał się Murtry. – Co o nich myślisz?
– To ludzie – odpowiedział Havelock. – Niektórzy są lepsi od innych. Wciąż mam przyjaciół na Ceres.
– Dobrze. Ale co myślisz o Pasiarzach?
Havelock się poruszył, a ruch pchnął go na ograniczające ruch pasy.
– Są zaściankowi. Prawie plemienni. Wydaje mi się, że ich najbardziej wspólną cechą jest to, że nie lubią typów z planet wewnętrznych. Choć Marsjanin czasem ujdzie. Oni też mają ten typ fizjologiczny niskiego ciążenia.
– Czyli głównie nienawidzą Ziemian.
– To ich jednoczy. Bycie uciskanym przez Ziemię to w zasadzie jedyne, co mają wspólnego. Kultywują to. Nienawidzenie ludzi takich jak my sprawia, że stają się sobą.
Murtry przytaknął.
– Wiesz, że są ludzie, którzy za powiedzenie czegoś takiego nazwaliby cię uprzedzonym.
– To jest uprzedzenie tylko wtedy, gdy człowiek tam nie był – odparł Havelock. – Byłem na stacji Ceres tuż przed tym, jak przeszła na stronę SPZ. Dla mnie to realne doświadczenie.
– No tak, uważam, że masz rację – stwierdził Murtry. – Dlatego właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Nieoficjalnie. Większość osób na pokładzie pochodzi z Ziemi, ewentualnie z Marsa, ale jest kilkoro Pasiarzy. Na przykład ten technik z maszynowni, jak mu tam?
– Bischen?
– O właśnie. Miej na nich oko.
– Czy coś się dzieje?
– Chodzi o to, że nasi dzicy lokatorzy to przeważnie Pasiarze i ludzie z planet zewnętrznych, a RCE to ziemska firma. Nie chcę, żeby komuś pomyliło się, wobec kogo powinien być lojalny.
– Tak jest, sir – odpowiedział Havelock. A potem dodał trochę niepewnie. – Czy coś się będzie działo, sir?
– Nie od razu, ale… cóż, równie dobrze możesz się dowiedzieć. Dostałem wiadomość z domu. Uprzejmie oddalono moją prośbę o udzielenie większej swobody. Najwyraźniej sposób prowadzenia tej sprawy to temat rozgrywek politycznych. SPZ i ONZ rozmawiają o tym, czego chcieliby w tej sytuacji. Chcą dopilnować, żeby nielegalni zostali dobrze potraktowani.
Gniew Murtry’ego był głęboki i ledwie ukrywany, a Havelock zauważył, że zaczyna go przejmować.
– Ale to my otrzymaliśmy statut. Mamy prawo tu być.
– Owszem.
– I to nie my zaczęliśmy zabijać ludzi.
– Też prawda.
– To co mamy w tej sytuacji zrobić? Siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy Pasiarze nas zabijają i odbierają nam naszą własność?
– Sprzedaż litu z ich nielegalnej operacji wydobywczej została zamrożona – rzucił Murtry. – I polecono nam nie robić niczego, co w większym stopniu zaogniłoby konflikt.
– To bzdura. Jak mamy wykonywać naszą pracę, jeśli mamy przy tym uważać, żeby nie urazić drani, którzy do nas strzelają?
Wzruszenie ramion Murtry’ego było wyrazem zgody. Kiedy się odezwał, jego spokojny i lakoniczny ton ledwie ukrywał pogardę.
– Podobno wysyłają nam mediatora.
Śledczy
– sięga, sięga, sięga, sięga –
Sto trzynaście razy na sekundę, nic nie odpowiada, a to sięga. Nie jest świadome, choć zawiera świadome części. Ma w sobie struktury, które kiedyś były osobnymi organizmami, miejscowe, wyewoluowane i złożone. Zaprojektowano je do improwizacji, do używania tego, co znajdzie, i do wykonania zadania. To, co wystarczy, wystarczy, więc artefakty są ignorowane lub dostosowywane. Świadome części próbują odnaleźć sens sięgania. Zinterpretować je.
Jedna wyobraża sobie nogę owada, drgającą, drgającą, drgającą. Inna słyszy iskrę przeskakującą przez szczelinę, trzaskanie tak częste, że staje się brzęczeniem. Kolejna, niepomna, już od lat wciąż na nowo doświadcza odpadania ciała od kości, mdłości i strachu, i początków śmierci. Ma na imię Maria. To nie pozwala jej umrzeć. Nie daje komfortu. Jest jej nieświadome, ponieważ jest nieświadome.
Ale brak świadomości nie oznacza braku aktywności. Znajduje energię, gdzie tylko może, skąpane w niskich dawkach promieniowania. Drobne struktury mniejsze od atomów wychwytują energię przelatujących przez nie wysokoenergetycznych cząstek. Subatomowe wiatraki. Zjada pustkę i sięga, sięga, sięga.
W artefaktach będących świadomością wciąż budzą się wspomnienia wymazanych żywotów. Tkanki przemienione bez zabijania ich trzymają się chwili, gdy chłopiec usłyszał, że jego siostra opuszcza dom. Trzymają tabliczkę mnożenia. Obrazy seksu, przemocy i piękna. Wspomnienia nieistniejących już ciał. Zawierają metafory: mitochondria, rozgwiazdy, mózg Hitlera w słoju, kraina piekieł. Śnią. Struktury, które kiedyś były neuronami, drgają, zapętlają się, płoną i śnią. Obrazy i słowa, i ból, i strach, bez końca. Przemożne odczucie choroby. Pamiętany głos staruszka szepczącego suche słowa, których nie jest świadome. Pięć sążni w głąb twój ojciec na dnie, z kości wyrosły korale1.
Gdyby przyszła odpowiedź, mogłoby się to skończyć. Gdyby ktokolwiek odpowiedział, spoczęłoby niczym kamień w głębinie, ale nic nie odpowiada. Blizny wiedzą, że żadna odpowiedź nigdy nie nadejdzie, ale odruch wzbudza odruch, wzbudza odruch i sięga.
W kaskadach odruchów rozwiązało już miliard małych łamigłówek. Nie pamięta robienia tego, pamiętają tylko blizny. Jest tylko wysyłanie, sięganie, przesyłanie wiadomości, że wykonało swoje zadanie. Nic nie odpowiada, więc nie może przestać. Sięga. Jest złożonym mechanizmem do rozwiązywania łamigłówek z użyciem tego, co dostępne.
A jego oczy to perły te.
Ale ma śledczego.
Ze wszystkich blizn ten pojawił się ostatni. Jest najmniej uszkodzony. Jest użyteczny, więc jest używany. Buduje śledczego z tego szablonu nieświadome, że to robi, i próbuje kolejnego sposobu sięgania. I coś odpowiada. Coś niewłaściwego, obcego i miejscowego, ale pojawiła się odpowiedź, więc w ciągu lat buduje śledczego ponownie i sięga. Śledczy robi się coraz bardziej złożony.
To nie przestanie, aż dokona finalnego połączenia, a do tego nigdy nie dojdzie. Rozciąga się, próbuje nowych kombinacji, różnych sposobów na wysyłanie, choć nie jest świadome tego, że to robi. Nieświadome swojego istnienia. Puste poza nieistotnymi elementami.
Owadzia noga będzie drgać w nieskończoność. Blizna wyjąca o śmierć będzie wyć w nieskończoność. Śledczy będzie szukać w nieskończoność. Cichy głos będzie mamrotał w nieskończoność.
Nie zginął bowiem wcale, podlega morskiej przemianie,
W coś dziwnego niesłychanie.
Sięga.
Holden
– FMRK Sally Ride, tu niezależny statek Rosynant, proszę o pozwolenie na przelot przez Pierścień z jedną jednostką, ciężkim frachtowcem SPZ Sen Kalisto.
– Prześlij kod autoryzacji, Rosynant.
– Przesyłam. – Holden stuknął w ekran, żeby przesłać kody, i przeciągnął się, prostując ręce i nogi, pozwalając, by w nieważkości ruch wyciągnął go z fotela. Kilka nadwyrężonych stawów i różne miejsca szkieletu zareagowały pykaniem.
– Starzejesz się – skomentował Miller.
Detektyw stał w wymiętym szarym garniturze i kapeluszu pork pie kilka metrów od niego, ze stopami na pokładzie, jakby dla niego działało ciążenie. Im bardziej inteligentna robiła się symulacja Millera – a w ciągu ostatnich dwóch lat stała się prawie doskonała – tym mniej zdawała się dbać o dostosowanie do warunków otoczenia.
– Ty nie.
– Z mych kości wyrosły korale – odpowiedział duch, jakby się zgadzał. – To wszystko kwestia kompromisów.
Kiedy Sally Ride przesłał kod pozwolenia, Aleks spokojnie i powoli przeprowadził ich przez Pierścień, z Callisto na równoległym kursie i z identyczną prędkością. Gwiazdy zniknęły w chwili, gdy statek przeniósł się do czarnej pustki skupiska. Miller zniknął w chwili przejścia przez wrota, zaczął się odtwarzać i zniknął ponownie w chmurze błękitnych świetlików, gdy z brzękiem otworzył się właz pokładowy i do środka przeciągnął się Amos.
– Lądujemy? – zapytał mechanik bez wstępów.
– Tym razem nie ma takiej potrzeby – odpowiedział Holden i otworzył kanał do Aleksa w kokpicie. – Zostań tu aż do zadokowania Callisto, a potem zabierz nas z powrotem.
– Przydałoby się nam kilka dni na stacji, szefie – rzucił Amos, podciągając się do jednego ze stanowisk dowodzenia i przypinając się pasami. Jego szary kombinezon miał ślad po przypaleniu na rękawie, a połowę lewej dłoni pokrywał bandaż.
Holden wskazał na opatrunek, ale Amos tylko wzruszył ramionami.
– Na stacji Tycho czekają na nas dwa statki z glebą – przypomniał Holden.
– Nikt nie miał dość jaj, żeby spróbować obrobić jakiś statek na tej trasie. Przy tej liczbie jednostek floty w okolicy to byłoby samobójstwo.
– A jednak Fred płaci nam bardzo przyzwoite pieniądze za eskortowanie jego statków na stację Medyna, a ja lubię brać jego pieniądze. – Holden przesunął okrętowy teleskop, powiększając obraz pierścieni. – Z drugiej strony nie lubię zostawać tu dłużej niż to konieczne.
Duch Millera był artefaktem technologii obcych, którzy stworzyli bramy. I był trupem. Trzymał się Holdena od dwóch lat, od kiedy wyłączyli stację Pierścienia. Cały ten czas spędzał, żądając, prosząc i namawiając Holdena do przelotu przez nowo otwarte wrota w celu rozpoczęcia badania znajdujących się za nimi planet. Przy zdrowych zmysłach utrzymywał go tylko fakt, że Miller mógł się objawiać Holdenowi wyłącznie, gdy ten był sam, co bardzo rzadko zdarzało się na statku wielkości Rosynanta.
Z kokpitu przyleciał Aleks z rzednącymi włosami sterczącymi na wszystkie strony z brązowej głowy. Pod oczami miał ciemne kręgi.
– Nie lądujemy? Naprawdę przydałoby mi się parę dni na stacji.
– Widzisz? – rzucił Amos.
Zanim Holden zdążył odpowiedzieć, przez właz pokładowy przeszła Naomi.
– Nie będziemy dokować?
– Kapitan chce szybko wracać po te transportowce z glebą przy Tycho – wyjaśnił Amos głosem, któremu w jakiś sposób zdołał nadać równocześnie neutralny i drwiący ton.
– Naprawdę przydałoby mi się kilka dni… – zaczęła Naomi.
– Obiecuję, że po powrocie weźmiemy tydzień wolnego na Tycho. Po prostu nie chcę spędzać wakacji, no wiecie – wskazał na ekrany wyświetlające martwą kulę stacji Pierścienia i lśniące bramy – w tym miejscu.
– Tchórz – rzuciła Naomi.
– Owszem.
Konsola łączności błysnęła ostrzeżeniem o nadchodzącej wiązce kierunkowej. Siedzący najbliżej Amos stuknął w ekran.
– Tu Rosynant – powiedział.
– Rosynant – odpowiedział znajomy głos. – Mówi stacja Medyna.
– Fred – odezwał się z westchnieniem Holden. – Jakiś problem?
– Nie lądujecie? Założę się, że przydałoby się wam kilka…
– Mogę w czymś pomóc? – Holden nie dał mu dokończyć.
– Tak, możesz. Zadzwoń do mnie, jak zadokujecie. Mam interes do omówienia.
– Szlag – rzucił Holden po zamknięciu połączenia. – Macie czasem wrażenie, że wszechświat jest przeciwko wam?
– Czasem miewam wrażenie, że wszechświat jest przeciwko tobie – skomentował Amos z szerokim uśmiechem. – Zabawnie się to ogląda.
– Znowu zmienili nazwę – skomentował Aleks, powiększając obraz wirującej stacji, która jeszcze niedawno nazywała się Behemot. – Stacja Medyna. Dobra nazwa.
– Czy to nie znaczy „twierdza”? – zapytała Naomi, marszcząc brwi. – To chyba zbyt wojenne.
– Nie – zaprzeczył Aleks. – A w każdym razie nie do końca. To była część miasta otoczona murami, ale była też czymś w rodzaju ośrodka aktywności społecznej. Wąskie ulice miały utrudnić ewentualne wtargnięcie napastników, ale też nie wpuszczały do środka ruchu zmechanizowanego ani wozów ciągniętych przez zwierzęta, więc można się tam było przemieszczać tylko na piechotę. A dzięki temu zbierali się tam sprzedawcy, przez co stało się to świetnym miejscem na zakupy, spotkania i picie herbaty. Bezpieczne miejsce, w którym mogą zbierać się ludzie. To bardzo dobra nazwa stacji.
– Dużo o tym myślałeś – zauważył Holden.
Aleks wzruszył ramionami.
– To ciekawe, to znaczy ewolucja tego statku i jego nazw. Zaczął życie jako Nauvoo, czyli miejsce schronienia, prawda? Duże miasto w kosmosie. Potem stał się Behemotem, największym i najgroźniejszym okrętem bojowym w Układzie. A teraz to stacja Medyna. Miejsce spotkań. Ten sam statek, trzy nazwy, trzy różne rzeczy.
– Ten sam statek – rzucił urażony Holden i polecił Rosynantowi rozpoczęcie podejścia do dokowania.
– Nazwy są ważne, szefie – powiedział Amos po chwili milczenia z dziwnym wyrazem twarzy. – Nazwy wszystko zmieniają.
***
Wnętrze Medyny było placem budowy. Duże części centralnego, obrotowego cylindra pokryto przywiezioną glebą w przygotowaniu na produkcję żywności, ale w wielu miejscach wciąż widać było metal i ceramikę konstrukcji. Usunięto już większość uszkodzeń, jakich doznał były statek kolonizacyjny podczas wcześniejszych bitew. Biura i magazyny w ścianach cylindra stawały się ośrodkiem koordynacji wysiłków eksploracji tysiąca nowych światów, które stanęły otworem przed ludzkością. Jeśli Fred Johnson, były pułkownik ziemskich sił zbrojnych, a teraz szef szanowanego skrzydła SPZ starał się przygotować Medynę na logiczną siedzibę raczkującego rządu w stylu Ligi Planet, przynajmniej miał dość rozsądku, by nie mówić tego na głos.
Holden był tam świadkiem śmierci zbyt wielu ludzi, by widzieć w Stacji coś innego niż cmentarz. Co w gruncie rzeczy stawiało ją na równi z każdym innym rządem w historii.
Fred urządził swoje nowe biuro w budynku administracji kolonialnej zaplanowanej w czasach, gdy stacja Medyna wciąż jeszcze nazywała się Nauvoo