Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od pokoleń Układ Słoneczny – Mars, Księżyc, pas asteroidów – był pograniczem ludzkości. Aż do teraz. Obcy artefakt wykonujący swój program pod pokrywą chmur Wenus wyłonił się stamtąd, tworząc olbrzymią strukturę poza orbitą Urana: wrota prowadzące w bezgwiezdny mrok.
Jim Holden i załoga Rosynanta są elementem wielkiej flotylli statków naukowych i okrętów wojennych wysłanych do zbadania artefaktu. Jednak w ukryciu rozgrywa się skomplikowana intryga, której celem jest zniszczenie Holdena. Podczas gdy emisariusze ludzkości starają się odkryć, czy wrota stanowią okazję, czy zagrożenie, okazuje się, że największe niebezpieczeństwo przywieźli ze sobą.
Na całym świecie sprzedano ponad dwa miliony egzemplarzy powieści z serii Expanse i na jej podstawie nakręcono popularny serial telewizyjny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 693
Manéo
Manéo Jung-Espinoza – dla kumpli na Ceres po prostu Néo – kulił się w kokpicie małego stateczku, który nazwał Y Que. Po niemal trzech miesiącach lotu do czasu zapisania się na kartach historii zostało mu może około pięćdziesiąt godzin. Jedzenie skończyło się dwa dni temu, a do picia miał tylko pół litra wody po recyklingu szczyn; wody, która przeszła przez jego ciało więcej razy, niż potrafił zliczyć. Wyłączył już wszystko, co się dało, nawet reaktor. Wciąż miał pasywne monitory, ale żadnych aktywnych czujników. Jedyne światło w kokpicie pochodziło z ekranów terminali. Koc, którym się owinął, wciskając brzegi pod pasy bezpieczeństwa, żeby nie odleciał, nie miał nawet zasilania. Nadajniki szerokopasmowe i nadajniki wiązek kierunkowych wyłączył, a transponder spalił, jeszcze zanim namalował nazwę na kadłubie. Nie poleciał tak daleko tylko po to, żeby jakiś przypadkowy sygnał ostrzegł przed nim flotylle.
Pięćdziesiąt godzin – nawet mniej – i jedyne, co musiał zrobić, to nie dać się zobaczyć. Oraz w nic nie wlecieć, ale to już pozostawało w as manos de Dios.
Do podziemnego bractwa balistyków wprowadziła go kuzynka Evita trzy lata temu, tuż przed jego piętnastymi urodzinami. Siedział w rodzinnej dziurze. Matka poszła do pracy przy obsłudze instalacji oczyszczania wody, ojciec miał spotkanie z kierowaną przez niego grupą konserwatorów, a Néo został w domu, wagarując po raz czwarty w tym miesiącu. Kiedy system poinformował, że ktoś czeka przed drzwiami, spodziewał się ochrony szkoły z awanturą z powodu z wagarów. Zamiast tego zobaczył Evitę.
Była córką siostry mamy, dwa lata starszą od niego. Prawdziwa Pasiarka. Ich ciała miały podobną budowę z wysoką, chudą sylwetką, ale ona była stąd. Był nią zauroczony, od kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Czasami śniło mu się, jak wyglądałaby bez ubrania. Jak to byłoby ją pocałować. A teraz stała przed drzwiami jego pustego mieszkania. Serce przyśpieszyło mu trzykrotnie, zanim otworzył drzwi.
– Esá, unokabátya – odezwała się na powitanie z uśmiechem i wzruszeniem jednej ręki.
– Hoy – odpowiedział, próbując udawać spokój. Dorastał w wielkim mieście, w przestrzeni stacji Ceres, tak jak ona, ale jego ojciec miał niską, masywną budowę zdradzającą ziemskie pochodzenie. Do kosmopolitycznego slangu Pasa miał takie samo prawo jak ona, ale u niej brzmiał on naturalniej. Kiedy on tak mówił, przypominało to zakładanie cudzej kurtki.
– Paru coyos spotyka się koło portu. Wrócił Silvestari Campos – powiedziała z lekko wysuniętym biodrem, ustami miękkimi jak poduszka i lśniącymi wargami. – Mit?
– Que no? – odpowiedział. – Nie mam nic lepszego do roboty.
Później domyślił się, że zabrała go, bo była nim zainteresowana Mila Sana, Marsjanka o końskiej twarzy, i wszyscy uznali, że będą się dobrze bawić, obserwując, jak brzydka dziewczyna wewnętrzniaków ugania się za mieszańcem, ale wtedy już się tym nie przejmował. Poznał Silvestari Campos i usłyszał o lotach balistycznych z asystą.
Robiło się to tak: jakiś coyo zapewniał sobie działającą łajbę. Może brał ją z odzysku, może montował z części. Przynajmniej niektóre z nich były kradzione. Nie trzeba było wiele więcej poza silnikiem plazmowym, pryczą przeciążeniową i minimalnym zapasem powietrza i wody. Potem wszystko sprowadzało się do wyliczenia trajektorii. Bez Epsteina napęd plazmowy spalał peletki za szybko, żeby gdziekolwiek dolecieć bez pomocy. Cała sztuka polegała na tym, żeby ciąg (najlepsi włączali go tylko raz) pchnął statek na trajektorię asysty grawitacyjnej (dzięki czemu zbierał energię planety czy księżyca) i dał możliwość polecieć po balistycznej najdalej, jak się dało. A potem trzeba było wykombinować, jak wrócić żywym. Loty były śledzone przez podwójnie szyfrowaną tajną sieć, równie trudną do złamania, jak cokolwiek oferowanego przez Loca Griega czy Złotą Gałąź. Może i oni się tym bawili. Taka zabawa była cholernie nielegalna i ktoś przyjmował zakłady. Oraz niebezpieczna, o co właśnie chodziło. A kiedy się wróciło, wszyscy wiedzieli, kim jesteś. Można było przesiadywać na imprezach w magazynach i pić, co tylko się chciało, mówić wszystko, na co przyszła ochota, i chwycić prawy cycek Evity Jung, a ona się nawet nie odsuwała.
I w ten właśnie sposób Néo, który nigdy dotąd niczym się specjalnie nie interesował, rozbudził w sobie ambicję.
***
– Należy pamiętać o tym, że Pierścień nie jest magiczny – mówiła Marsjanka. Néo spędził mnóstwo czasu w ciągu ostatnich miesięcy, oglądając wiadomości o Pierścieniu, i jak dotąd właśnie ją lubił najbardziej. Ładna twarz, miły akcent. Nie była tak masywna jak Ziemianie, ale nie należała też do Pasa. Jak on. – Nie rozumiemy go jeszcze i może tak zostać przez dziesięciolecia, ale ostatnie dwa lata dały nam jedne z najbardziej ciekawych i ekscytujących przełomów w technologii materiałowej od czasów wynalezienia koła. W ciągu następnych dziesięciu czy piętnastu lat pojawią się praktyczne zastosowania wiedzy zdobytej przez obserwację protomolekuły, a to…
– Owoc. Zatrutego. Drzewa – powiedział dobitnie stary, zasuszony coyo obok niej. – Nie możemy pozwolić sobie zapomnieć, że to coś powstało w wyniku ludobójstwa. Kryminaliści i potwory z Protogenu i Mao-Kwik uwolnili tę broń wśród niewinnych ofiar. To wszystko zaczęło się od rzezi, a korzystanie z jej owoców czyni nas współwinnymi.
Obraz przełączył się na moderatora, który z uśmiechem potrząsnął głową w stronę zasuszonego staruszka.
– Rabbi Kimble – powiedział – napotkaliśmy niewątpliwie obcy artefakt, który przejął stację Eros, spędził nieco ponad rok, przygotowując się w zabójczym ciśnieniu Wenus, a potem wystrzelił olbrzymią, złożoną strukturę tuż poza orbitę Urana i zbudował tam pierścień o średnicy tysiąca kilometrów. Nie może pan sugerować, że moralność nakazuje nam zignorować te fakty.
– Eksperymenty Himmlera w Dachau dotyczące hipotermii… – zaczął zasuszony coyo, wymachując palcem w powietrzu, ale tym razem przerwała mu ładna Marsjanka.
– Czy moglibyśmy już sobie darować lata czterdzieste dwudziestego wieku? – powiedziała z uśmiechem sugerującym „jestem miła, ale zamknij się, do cholery”. – Przecież nie rozmawiamy tu o kosmicznych nazistach. To najważniejsze zdarzenie w historii ludzkości. Rola, jaką odegrał w nim Protogen, była straszna i winni zostali za to ukarani, ale teraz musimy…
– Nie kosmiczni naziści! – krzyknął stary coyo. – Naziści nie pochodzą z kosmosu. Są tutaj, pośród nas. To bestie ucieleśniające to, co najgorsze w naszej naturze. Korzystając z tych odkryć, legitymizujemy sposób, w jaki je zdobyliśmy.
Kobieta przewróciła oczami i spojrzała na moderatora, jakby oczekiwała jego pomocy, ale mężczyzna tylko wzruszył ramionami, przez co staruszek jeszcze bardziej się zapienił.
– Pierścień to pokusa grzechu – wykrzyknął. W kącikach jego ust pojawiły się małe, białe kropki, których edytor postanowił nie wymazywać z obrazu.
– Nie wiemy, czym jest – przypomniała kobieta. – Biorąc pod uwagę fakt, że oryginalnie miało to działać na pierwotnej Ziemi, zasiedlonej w najlepszym razie przez organizmy jednokomórkowe, a wylądowało na Wenus z nieskończenie bardziej złożonym materiałem, prawdopodobnie wcale nie działa, ale mogę stanowczo stwierdzić, że pokusa i grzech nie mają z tym nic wspólnego.
– To ofiary. Pani nazywa je „złożonym materiałem”? To zbezczeszczone ciała niewinnych istot!
Néo przyciszył transmisję i przez chwilę tylko przyglądał się, jak rozmówcy gestykulują z przejęciem.
Spędził całe miesiące na planowaniu trajektorii lotu Y Que, wyliczeniu chwili, gdy Jupiter, Europa i Saturn znajdą się we właściwych pozycjach. Okno było tak wąskie, że przypominało to rzucanie strzałki w skrzydła muszki owocówki z odległości pół kilometra. Udało się dzięki Europie. Bliski przelot obok tego księżyca Jowisza, potem tak blisko gazowego olbrzyma, że prawie czuł tarcie atmosfery. Dalej znowu długi lot do Saturna, przechwycenie energii z jego prędkości orbitalnej i dalej w czerń, już bez przyśpieszania, choć i tak leciał szybciej niż ktokolwiek przypuszczał. Trudno było uwierzyć, że można rozpędzić taką łajbę do lotów między asteroidami, a jednak się udało. Leciał przez miliony kilometrów próżni, by trafić w cel mniejszy od dziury w dupie komara.
Néo wyobrażał sobie miny ludzi na tych wszystkich statkach wojskowych i naukowych zaparkowanych wokół Pierścienia, gdy mały stateczek lecący balistycznie bez transpondera pojawi się znikąd i przeleci przez Pierścień z prędkością stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę. Potem będzie musiał działać bardzo szybko. Nie miał dość paliwa, żeby wyhamować, ale powinno wystarczyć na zwolnienie na tyle, by mogli wysłać do niego statek ratunkowy.
Nie wątpił, że spędzi trochę czasu w pierdlu. Może dwa lata, jeśli sędzia bardzo się wkurzy, ale było warto. Warto było choćby dla wiadomości z tajnej sieci, gdzie jego lot śledzili wszyscy znajomi i gdzie narastała fala głosów „cholera jasna, uda mu się!”. Trafi na karty historii. Jeszcze za sto lat ludzie będą mówić o najodważniejszym locie balistycznym w historii. Stracił wiele miesięcy na przyśpieszaniu Y Que, więcej niż na samym przelocie i późniejszym więzieniu. Było warto. Będzie żył wiecznie.
Dwadzieścia godzin.
***
Największe niebezpieczeństwo stanowiła flotylla otaczająca Pierścień. Ziemia i Mars niedawno całkiem solidnie uszczupliły nawzajem swoje floty, ale większość z tego, co im zostało, tkwiła teraz wokół Pierścienia. Albo przy planetach wewnętrznych, ale te Néo nie obchodziły. Siedziało tam może ze dwadzieścia albo trzydzieści dużych okrętów wojennych pilnujących się wzajemnie, podczas gdy każdy statek naukowy w układzie zaglądał, nasłuchiwał i podlatywał ostrożnie na kilka tysięcy kilometrów do Pierścienia. Wszystkie te napakowane okręty pilnowały, żeby nikt niczego nie dotknął. Wszyscy się bali. Nawet z całym metalem i ceramiką upchanymi w ten sam kąt przestrzeni, nawet przy stosunkowo małej wewnętrznej średnicy Pierścienia, wynoszącej raptem tysiąc kilometrów, ryzyko, że w coś wleci – było minimalne. Było tam dużo więcej pustki niż materii. A nawet gdyby trafił w któryś ze statków flotylli, nie przeżyje, żeby się tym martwić, więc zostawił to w rękach Dziewicy i zaczął ustawiać kamerę do nagrywania z dużą szybkością. Kiedy w końcu do tego dojdzie, przelot będzie tak błyskawiczny, że nawet nie będzie w stanie stwierdzić, czy trafił, dopóki nie przeanalizuje danych. Musiał dopilnować, żeby powstał zapis jego dokonania. Z powrotem włączył nadajniki.
– Hoy – odezwał się do kamery. – Tu Néo. Néo solo. Kapitan i załoga souverän pasiarskiego ścigacza Y Que. Melista me. Zostało sześć godzin do największego osiągnięcia od czasów stworzenia człowieka. Es pa mi mama, słodką Sophię Brun i Jezusa, naszego Pana i Zbawcę. Oglądajcie uważnie, bo wystarczy mrugnięcie, a przegapicie, que sa?
Obejrzał nagranie. Paskudnie wyglądał. Pewnie miał jeszcze czas, mógł ogolić niechlujną brodę i przynajmniej związać włosy. Pożałował, że odpuścił sobie codzienne ćwiczenia, dzięki którym nie wyglądałby na aż tak wychudzonego. Teraz jest już za późno. Mimo wszystko mógł chociaż zmienić ustawienie kamery. Leciał balistycznie, przecież nie musiał się martwić ciążeniem ciągu.
Spróbował jeszcze dwa razy z innych kątów, aż jego próżność została zaspokojona, po czym przełączył się na obraz z kamer zewnętrznych. Jego wprowadzenie zajęło niewiele ponad dziesięć sekund. Zacznie transmisję dwadzieścia sekund przed celem, potem przełączy na kamery zewnętrzne. Będzie nagrywał ponad tysiąc klatek na sekundę, ale i tak może zgubić Pierścień między obrazami. Miał nadzieję, że mu się uda. Teraz i tak nie mógł zdobyć lepszej kamery, nawet gdyby taka istniała.
Wypił resztę wody i znowu pożałował, że nie zapakował choć trochę więcej jedzenia. Tubka pasty białkowej byłaby teraz naprawdę mile widziana. Niedługo będzie po wszystkim. Wyląduje w jakimś ziemskim lub marsjańskim areszcie okrętowym z przyzwoitą ubikacją, wodą do picia i więziennymi racjami. Prawie cieszył się na tę myśl.
Jego milczący zestaw łączności obudził się i wyemitował powiadomienie o wiązce kierunkowej. Otworzył połączenie. Szyfrowanie wskazywało, że pochodziło z tajnej sieci i zostało wysłane na tyle dawno temu, by dotarło do niego właśnie teraz. Nie tylko on się popisywał.
Evita była wciąż piękna, jednak teraz bardziej wyglądała na kobietę niż wtedy, gdy zaczął zbierać pieniądze i części na budowę Y Que. Za pięć lat będzie wyglądać całkiem zwyczajnie, ale na razie wciąż miał do niej słabość.
– Esá, unokabátya – powiedziała. – Oczy świata. Toda auge. Moje też.
Uśmiechnęła się i przez sekundę myślał, że może podniesie sukienkę. Na szczęście. Połączenie się skończyło.
Dwie godziny.
***
– Powtarzam, tu marsjańska fregata Lucien do niezidentyfikowanego statku zbliżającego się do Pierścienia. Odpowiedz natychmiast albo otworzymy ogień.
Trzy minuty. Zobaczyli go za szybko. Od Pierścienia dzieliły go jeszcze trzy minuty, a nie powinni go zobaczyć w odległości większej niż minuta lotu.
Néo odchrząknął.
– Nie trzeba, que sa? Nie trzeba. Mówi Y Que, ścigacz ze stacji Ceres.
– Nie masz włączonego transpondera, Y Que.
– No tak, zepsuł się. Będę potrzebował pomocy przy nim.
– Twoje radio działa całkiem dobrze, a nie słyszę sygnału alarmowego.
– Bo nie ma alarmu – odpowiedział, rozciągając sylaby, by zdobyć każdą możliwą sekundę. Mógł z nimi rozmawiać. – Po prostu lecę balistycznie. Mogę odpalić reaktor, ale to zajmie kilka minut. Może będziecie mogli mi pomóc, co?
– Jesteś w przestrzeni z ograniczonym dostępem, Y Que – powiedział Marsjanin, a Néo poczuł uśmiech na twarzy.
– Nic groźnego – zapewnił. – Nikomu nie zagrażam. Poddaję się. Muszę tylko trochę zwolnić. Za kilka sekund odpalę silnik. Poczekajcie chwilę.
– Masz dziesięć sekund na zmianę trajektorii poza Pierścień, w przeciwnym razie otworzymy ogień.
Strach bardzo przypominał triumf. Robił to. Leciał prosto na Pierścień, a oni się przestraszyli. Jedna minuta. Zaczął rozgrzewać reaktor. Teraz nawet już nie kłamał. Włączył sekwencję uruchamiania pełnego zestawu czujników.
– Nie strzelajcie – poprosił, robiąc przy tym pogardliwy gest. – Proszę pana, proszę do mnie nie strzelać. Zwalniam najszybciej jak mogę.
– Masz pięć sekund, Y Que.
Miał ich jeszcze trzydzieści. Ekrany swój-obcy ożyły, gdy tylko włączył się pełny system statku. Lucien przemknie bardzo blisko, na oko jakieś siedemset kilometrów od niego. Nic dziwnego, że go zobaczyli. Z tej odległości Y Que musiał rozjarzyć wszystkie panele zagrożeń jak lampki na Boże Narodzenie. Zwykły pech.
– Możecie strzelać, jeśli chcecie, ale hamuję najszybciej jak tylko mogę – powiedział.
Rozbrzmiał alarm. Na ekranie pojawiły się dwie nowe kropki. Hijo de puta wystrzelił w niego torpedy.
Piętnaście sekund. Uda mu się. Rozpoczął nadawanie swojego przekazu i obrazu z zewnętrznej kamery. Pierścień był gdzieś tam, z tysiąckilometrową średnicą wciąż zbyt małą i ciemną, by zobaczyć go gołym okiem. Wszędzie dookoła jarzyły się tylko gwiazdy.
– Wstrzymać ogień! – krzyknął do marsjańskiej fregaty. – Nie strzelać!
Trzy sekundy. Torpedy zbliżały się szybko.
Jedna sekunda.
Wszystkie gwiazdy zgasły równocześnie.
Néo stuknął w monitor. Nic. Ekran swój-obcy nie pokazywał niczego. Żadnej fregaty, żadnych torped, niczego.
– A to – powiedział w przestrzeń – jest dziwne.
Na monitorze coś rozbłysło na niebiesko i przysunął się bliżej, jakby fizyczne zbliżenie do ekranu pomogło mu się zorientować w sytuacji.
Czujniki ostrzegające o przeciążeniu potrzebowały na aktywację pięciu setnych sekundy. Sprzętowo zaimplementowany alarm potrzebował na reakcję trzech setnych sekundy, puszczając zasilanie do czerwonej diody LED i klaksonu alarmowego. Mała kontrolka na konsoli, wyświetlająca ostrzeżenie o hamowaniu z przeciążeniem dziewięćdziesięciu dziewięciu g, potrzebowała na obudzenie diod całej połowy sekundy. Do tej chwili Néo był już tylko czerwoną plamą na przedniej ścianie kokpitu, rzucony hamowaniem statku przez pasy bezpieczeństwa i ekrany w czasie krótszym niż aktywacja synapsy. Przez pięć długich sekund statek trzeszczał i prężył się, nie tylko zatrzymując się, lecz także będąc zatrzymywanym.
W jednolitej ciemności zewnętrzna szybka kamera wciąż nadawała, wysyłając tysiąc klatek na sekundę niczego.
A potem czegoś innego.
Holden
Kiedy był jeszcze małym chłopcem na Ziemi, żyjącym pod otwartym, błękitnym niebem, jedna z jego matek przez trzy lata cierpiała na ciężkie migreny. Oglądanie jej bladej i spoconej z bólu twarzy było trudne, ale jeszcze gorsze były objawy aury migrenowej prowadzącej do tego stanu. Sprzątała w domu lub pracowała nad umowami w ramach działalności swojej firmy prawniczej, a potem nagle jej lewa dłoń zaczynała się zaciskać, zwijając się tak, że żyły i ścięgna zdawały się trzeszczeć z wysiłku. Potem spojrzenie traciło ostrość, a źrenice rozszerzały się do tego stopnia, że jej błękitne oczy robiły się czarne. Przypominało to obserwowanie kogoś ogarniętego atakiem padaczkowym i za każdym razem myślał, że tym razem mama umrze.
Miał wtedy sześć lat i nigdy nie powiedział żadnemu z rodziców, jak bardzo te migreny go przerażały i jak bardzo się ich obawiał, nawet gdy wszystko wydawało się toczyć dobrze normalnym trybem. Strach stał się czymś znajomym, prawie wyczekiwanym. Powinno to łagodzić przerażenie i może faktycznie tak było, ale zastąpiło je poczucie uwięzienia. Atak mógł przyjść w każdej chwili i nie dało się go uniknąć.
To wszystko go zatruwało, nawet jeśli tylko odrobinę.
Jakby był nawiedzony.
***
– Kasyno zawsze wygrywa – krzyknął Holden.
Razem z załogą – Aleksem, Amosem i Naomi – siedzieli przy prywatnym stole w sali dla VIP-ów najdroższego hotelu na Ceres. Nawet tutaj dzwonki, gwizdy i cyfrowe odgłosy automatów na żetony były dość głośne, by stłumić większość normalnych rozmów. Nieliczne częstotliwości, których nie zdominowały wymienione odgłosy, były zapchane wysokimi dźwiękami maszyn pachinko i niskim basowym dudnieniem zespołu grającego na jednej z trzech scen kasyna. Wszystko to składało się na ścianę dźwięku, od którego Holdenowi wibrowały wnętrzności i dzwoniło w uszach.
– Co? – odkrzyknął do niego Amos.
– W końcu kasyno zawsze wygrywa!
Amos popatrzył na leżącą przed nim wielką stertę żetonów. Razem z Aleksem liczyli je i dzielili, przygotowując się do następnego wypadu do stołów z grami. Sądząc po wielkości sterty, Holden szacował, że w ciągu ostatniej godziny wygrali około piętnastu tysięcy nowych yenów Ceres. Liczba żetonów była imponująca. Gdyby teraz skończyli, mieliby z tego niezły zysk, ale oczywiście nie mogli.
– Dobra – krzyknął znowu Amos. – Co?
– Nic – odpowiedział Holden, wzruszając ramionami.
Jeśli jego załoga chciała stracić kilka tysięcy dolarów, żeby rozluźnić się przy stołach do blackjacka, dlaczego miał im w tym przeszkadzać? Prawdę mówiąc, nie zrobiłoby to nawet widocznej różnicy w wypłacie za ostatni kontrakt, a to był tylko jeden z trzech kontraktów, które wykonali w ciągu poprzednich czterech miesięcy. Zapowiadał się bardzo korzystny rok.
Przez ostatnie trzy lata Holden popełnił wiele błędów, ale decyzja o zakończenia pracy w charakterze goryla SPZ i przejścia na własny rachunek nie była jednym z nich. W ciągu miesięcy, które upłynęły od czasu rozpoczęcia kariery niezależnego okrętu kurierskiego i eskortowego, Rosynant przyjął siedem zleceń i wszystkie przyniosły niezły zysk. Pieniądze wydawali na remontowanie statku od dziobu po rufę. Okręt zaliczył kilka trudnych lat i zdecydowanie potrzebował dopieszczenia.
Kiedy skończyli, a na ogólnym koncie wciąż mieli pieniądze, z którymi nie wiedzieli, co zrobić, Holden poprosił załogę o listę życzeń. Naomi zapłaciła za wycięcie ścianki dzielącej ich kajuty, łącząc je w jedną większą. Mieli teraz łóżko wygodnie mieszczące dwie osoby i sporo miejsca do chodzenia wokół niego. Aleks zwrócił uwagę na problemy ze zdobywaniem wojskowej klasy torped dla statku i poprosił o zainstalowanie na Rosie stępkowego działa szynowego. Dzięki niemu zyskali większą siłę ognia od zapewnianej przez działka obrony punktowej, a jedyną wymaganą amunicją były kilogramowe pociski z wolframu. Amos wydał trzydzieści kawałków podczas postoju na Kalisto, montując dodatkowe usprawnienia silników. Gdy Holden zwrócił uwagę, że Ros i bez tego może przyśpieszać dostatecznie szybko, by zabić załogę, i zapytał, po co im te dodatki, Amos odpowiedział:
– Bo to cholerstwo jest fantastyczne.
Holden tylko kiwnął głową, uśmiechnął się i zapłacił rachunek.
Nawet po początkowej gorączce wydawania pieniędzy mieli ich dość, by wypłacić sobie pensje pięciokrotnie wyższe od zarabianych na Canterbury i zapewnić wyposażenie statku w wodę, powietrze oraz peletki paliwowe na następne dziesięciolecie.
Prawdopodobnie był to stan przejściowy. Przyjdą czasy chude, gdy nie będą mogli znaleźć żadnej pracy i będą musieli liczyć każdy grosz. Ale nie dzisiaj.
Amos i Aleks skończyli liczyć żetony i krzyczeli do Naomi coś o niuansach gry w blackjacka, próbując namówić ją do przyłączenia się do nich przy stole. Holden machnął na kelnera, który pośpiesznie podszedł przyjąć zamówienie. W sali dla VIP-ów nie zamawiało się przez menu ekranowe.
– Macie jakąś szkocką, którą zrobiono z prawdziwego ziarna? – zapytał Holden.
– Mamy kilka gatunków z destylarni na Ganimedesie – odpowiedział kelner. Nauczył się sztuczki mówienia tak, by było go słychać pomimo hałasu. Uśmiechnął się do Holdena. – Ale dla wybrednego gentlemana z Ziemi odłożyliśmy też kilka butelek szesnastoletniej lagavulin.
– Chcesz powiedzieć, że macie prawdziwą szkocką ze Szkocji?
– Dokładniej rzecz biorąc, z wyspy Islay – uściślił kelner. – Kosztuje tysiąc dwieście za butelkę.
– Poproszę jedną.
– Tak jest, proszę pana, i cztery szklaneczki. – Kelner ukłonił się i ruszył do baru.
– Idziemy zagrać w blackjacka – powiedziała ze śmiechem Naomi, a Amos wydzielił właśnie ze swojej tacy stosik żetonów i pchnął je do niej przez stół. – Przyłączysz się?
Kapela w sąsiedniej sali przestała grać i poziom hałasu na chwilę spadł do prawie znośnego poziomu, zanim ktoś zaczął puszczać muzykę przez nagłośnienie kasyna.
– Poczekajcie kilka minut – poprosił Holden. – Kupiłem butelkę czegoś naprawdę dobrego i chciałbym wypić z wami ostatni toast, zanim rozejdziemy się na resztę nocy.
Amos wyglądał na zniecierpliwionego aż do chwili, gdy przyniesiono butelkę, a potem przez kilka sekund przyglądał się etykiecie.
– No dobra, na to warto było czekać.
Holden nalał każdemu porcję, a potem uniósł swoją szklaneczkę.
– Za najlepszy statek i najlepszą załogę, z jaką ktokolwiek kiedykolwiek miał zaszczyt służyć, i za dobrą wypłatę.
– Za dobrą wypłatę! – powtórzył Amos, a potem alkohol zniknął ze szklaneczek.
– Jasna cholera, kapitanie – skomentował Aleks, a potem wziął butelkę, by ponownie przyjrzeć się etykiecie. – Możemy zabrać trochę tego na Rosa? Możesz mi potrącić z wypłaty.
– Popieram – rzuciła Naomi, a potem przejęła butelkę i rozlała następną kolejkę.
Na kilka minut zapomnieli o stosach żetonów i pokusie stołów z kartami. A Holden dokładnie tego chciał: zatrzymać tych ludzi razem jeszcze na kilka chwil. Na każdym statku, na którym służył, przybicie do portu zawsze było szansą parodniowej ucieczki od ciągle tych samych twarzy. Już nie. Nie z tą załogą. Kolejną szklaneczką szkockiej spłukał cisnące mu się na usta, bełkotliwe „kocham was!”.
– Ostatni na drogę – powiedział Aleks, podnosząc butelkę.
– Muszę iść do kibla – odpowiedział Holden i odepchnął się od stołu. Idąc do łazienki, chwiał się trochę bardziej, niż się spodziewał. Whisky szybko uderzyła do głowy.
Łazienki dla VIP-ów urządzono luksusowo. Żadnych rzędów pisuarów i umywalek, zamiast nich kilkoro drzwi prowadziło do prywatnych kabin z ubikacją i umywalką. Holden wszedł do jednej z nich i zatrzasnął za sobą drzwi. Gdy tylko się zamknęły, poziom hałasu spadł prawie do zera. Przypominało to trochę wyjście poza świat i pewnie specjalnie tak je zaprojektowano. W każdym razie ucieszył się, że projektant kasyna przewidział miejsce oferujące względny spokój, bo wcale nie zdziwiłby się na widok automatu na żetony tuż obok umywalki.
Korzystając z pisuaru, musiał się oprzeć jedną ręką o ścianę i był w połowie załatwiania się, gdy w pomieszczeniu na chwilę zrobiło się jaśniej i w chromowanym uchwycie pisuaru zaczął się odbijać delikatny błękitny blask. Strach ścisnął mu żołądek.
Znowu.
– Przysięgam na Boga – powiedział Holden, urywając, by dokończyć i zapiąć rozporek. – Lepiej, żeby cię tam nie było, Miller, gdy się odwrócę.
Odwrócił się.
Miller tam był.
– Cześć – odezwał się trup.
– Musimy porozmawiać – dokończył za niego Holden, a potem podszedł do umywalki, żeby umyć ręce.
Jego śladem poleciał maleńki błękitny świetlik, lądując na blacie. Holden zgniótł go dłonią, ale kiedy ją podniósł, niczego nie zobaczył.
Odbicie Millera w lustrze wzruszyło ramionami. Ruszał się nieprzyjemnie szarpanymi ruchami, jakby kierował nim jakiś mechanizm. Równocześnie po ludzku i zupełnie obco.
– Są tu wszyscy – powiedział trup. – Nie chcę rozmawiać o tym, co stało się z Julie.
Holden wyciągnął ręcznik z koszyka obok umywalki, a potem oparł się o nią, zwrócony w stronę Millera, i powoli wytarł ręce. Drżał, tak jak zawsze. Wzdłuż pleców pełzło poczucie zagrożenia i niepokoju, jak podczas każdego z tych spotkań. Nie znosił tego.
Detektyw Miller uśmiechnął się, reagując na coś niewidocznego dla Holdena.
Facet pracował w ochronie Ceres, został zwolniony i ruszył na samodzielne polowanie, szukając zaginionej dziewczyny. Raz uratował Holdenowi życie. Holden patrzył, jak miasto w asteroidzie, gdzie Miller utknął z setkami tysięcy ofiar protomolekuły z kosmosu, rozbiło się na Wenus. Wraz z Julie Mao, dziewczyną, którą Miller w końcu odnalazł, gdy było już za późno. Przez rok artefakt obcych pracował i tworzył coś niezrozumiałego pod pokrywą chmur planety. Gdy się pokazał, unosząc olbrzymie struktury z głębin studni grawitacyjnej i lecąc poza orbitę Neptuna niczym jakaś tytaniczna morska bestia przeniesiona w próżnię, wraz z nim pojawił się Miller.
I przemawiał czystym szaleństwem.
– Holden – powiedział Miller, nie mówiąc do niego, opisując go. – Jasne, to ma sens. Nie jesteś jednym z nich. Hej, musisz mnie posłuchać.
– A ty musisz coś powiedzieć. Te bzdury wymykają się spod kontroli. Robisz te swoje objawienia już prawie od roku i nigdy jeszcze nie powiedziałeś nic, co miałoby sens. Ani razu.
Miller niedbale machnął ręką. Staruszek zaczynał oddychać szybciej, dysząc, jakby miał za sobą bieg. Na jego szarej, bladej skórze pojawiły się krople potu.
– W sektorze osiemnastym był taki nielicencjonowany burdel. Poszliśmy tam, licząc, że zgarniemy piętnaście, może dwadzieścia osób. Albo nawet więcej. Weszliśmy do środka i okazało się, że było tam całkiem pusto. Powinienem się nad tym zastanowić. To coś znaczy.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytał Holden. – Po prostu powiedz, czego chcesz, dobra?
– Nie zwariowałem – zapewnił go Miller. – Kiedy wariuję, zabijają mnie. Boże, czy oni mnie zabili? – Miller złożył usta w małe o i zaczął wciągać powietrze. Jego wargi ciemniały od krwi pod skórą zmieniającą kolor na czarny. Położył na ramieniu Holdena zdecydowanie za ciężką dłoń. Zbyt twardą. Jakby Miller został odtworzony z żelaza, zamiast z kości. – Wszystko się spieprzyło. Dotarliśmy tam, ale jest pusto. Całe niebo jest puste.
– Nie wiem, co to znaczy.
Miller nachylił się bliżej. Jego oddech pachniał oparami octanów. Wbił wzrok w oczy Holdena, unosząc brwi, jakby pytał go, czy zrozumiał.
– Musisz mi pomóc – oświadczył. Żyłki w jego oczach były już prawie czarne. – Oni wiedzą, że potrafię odnajdywać różne rzeczy. Wiedzą, że mi pomogłeś.
– Ty nie żyjesz – przypomniał Holden, mówiąc bez namysłu ani żadnego planu.
– Wszyscy nie żyją – odparł Miller. Zabrał dłoń z ramienia Holdena i odwrócił się. Zmarszczone brwi świadczyły o zmieszaniu. – Prawie. Prawie.
Zabrzęczał terminal Holdena, więc wyjął go z kieszeni. „Wpadłeś tam?”. Naomi wysłała pytanie tekstem. Holden zaczął odpisywać, ale przestał, zdając sobie sprawę, że nie wiedział, co mógłby powiedzieć.
Kiedy Miller znów się odezwał, mówił cicho, prawie jak dziecko przepełnione zdumieniem i zachwytem.
– Kurwa. Stało się – powiedział.
– Co się stało? – zapytał Holden.
Ktoś wchodzący do kabiny obok trzasnął drzwiami i Miller zniknął. Jedynym dowodem na jego obecność był utrzymujący się jeszcze w powietrzu zapach ozonu i bogatej mieszanki związków organicznych, jakby skwaśniałych egzotycznych przypraw. Zresztą to też mogło być tylko wyobrażeniem Holdena.
Stał przez chwilę, czekając, by zniknął miedziany posmak w ustach. Czekając, aż serce znowu zacznie bić w normie. Potem zrobił to, co zawsze po tych spotkaniach. Gdy minęło najgorsze, umył twarz zimną wodą i wytarł ją miękkim ręcznikiem. Odległe, stłumione dźwięki kasyna gwałtownie się nasiliły. Pula.
Nie powie im. Naomi, Aleksowi i Amosowi. Zasługiwali na korzystanie z przyjemności bez ingerencji tego czegoś, czym był Miller. Holden rozumiał, że impuls zatajenia tego przez nimi był irracjonalny, ale tak bardzo chciał ich chronić, że nie kwestionował go za bardzo. Czymkolwiek stał się Miller, Holden będzie stał między nim a Rosem.
Przyglądał się swojemu odbiciu, aż zrobiło się idealne. Beztroski, nieco podchmielony kapitan odnoszącego sukcesy, niezależnego statku podczas przepustki na lądzie. Wyluzowany. Szczęśliwy. Wrócił do szaleństwa kasyna.
Przez moment poczuł się jakby cofnął się w czasie. Kasyno na Erosie. Śmiertelna pułapka. Światła wydawały się trochę zbyt jaskrawe, dźwięki za głośne. Holden wrócił do stołu i nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę. Tę będzie pił trochę dłużej, ciesząc się smakiem i nocą. Ktoś za nim ryknął śmiechem. To tylko śmiech.
Po kilku minutach pojawiła się Naomi, wyłaniając się ze zgiełku i chaosu jak ucieleśnienie spokoju. Patrząc, jak idzie w jego stronę, znowu poczuł wcześniejszą pijaną, zaborczą miłość. Latali razem na Canterbury przez całe lata, zanim odkrył, że się w niej zakochuje. Z perspektywy czasu każdy poranek, gdy budził się przy boku kogoś innego, był straconą okazją wdychania tego samego powietrza, co Naomi. Nie potrafił zrozumieć, co sobie wtedy myślał. Przesunął się w bok, robiąc jej miejsce.
– Już cię oskubali? – zapytał.
– Aleksa – odpowiedziała. – Oskubali Aleksa do czysta. Dałam mu swoje żetony.
– Jesteś niezwykle hojną kobietą – skomentował z szerokim uśmiechem.
Ciemne oczy Naomi złagodniały pod wpływem współczucia.
– Znowu pojawił się Miller? – zapytała, nachylając się bliżej, żeby usłyszał ją przez hałas.
– Trochę niepokojące jest to, jak łatwo możesz mnie przejrzeć.
– Bardzo łatwo cię odczytać. Zresztą to nie byłby pierwszy łazienkowy napad Millera. Czy tym razem mówił coś z sensem?
– Nie – odpowiedział Holden. – Zachowuje się, jakby rozmawiał z jakąś wadliwą maszyną. Mam wrażenie, że przez połowę czasu nawet nie wie, że tam jestem.
– Tak naprawdę to nie może być Miller, prawda?
– Jeśli to protomolekuła przebrana za Millera, to jest to chyba jeszcze mniej fajne.
– Słusznie – zgodziła się Naomi. – Powiedział przynajmniej coś nowego?
– Może odrobinę. Powiedział, że coś się stało.
– Co?
– Tego nie wiem. Powiedział tylko „stało się” i zniknął.
Siedzieli razem przez kilka minut w prywatnej oazie ciszy pośród zgiełku, splatając palce. W końcu Naomi nachyliła się, pocałowała go w czoło i pociągnęła go z krzesła.
– Chodź – powiedziała.
– Gdzie idziemy?
– Nauczę cię grać w pokera – wyjaśniła.
– Wiem, jak to się robi.
– Tylko ci się tak wydaje.
– Chcesz powiedzieć, że masz mnie za leszcza?
Uśmiechnęła się i pociągnęła go.
Holden pokręcił głową.
– Jeśli chcesz, to chodźmy na statek. Możemy zebrać parę osób i zagrać w spokoju. Nie ma sensu robić tego tutaj, bo kasyno zawsze wygrywa.
– Nie przyszliśmy tu wygrać – odpowiedziała Naomi, a powaga jej głosu nadała słowom znacznie głębsze znaczenie. – Przyszliśmy grać.
***
Wiadomość nadeszła dwa dni później.
Holden siedział w kambuzie, jedząc porcję na wynos z jednej z portowych restauracji: ryż w sosie czosnkowym, trzy rodzaje warzyw i coś na tyle podobnego do kurczaka, że mogło faktycznie nim być. Amos z Naomi nadzorowali ładowanie odżywek i filtrów do systemu recyklingu powietrza, a Aleks spał w fotelu pilota. Na innych statkach, na których służył Holden, zebranie całej załogi z powrotem na statku przed wylotem było czymś absolutnie niesłychanym, zresztą oni też spędzili kilka nocy w portowych hotelach. Ale teraz wrócili do domu.
Holden sprawdzał miejscowe kanały z wiadomościami na ręcznym terminalu, oglądając serwisy informacyjne i rozrywkę z całego układu. Dziura w zabezpieczeniach nowej gry Bandao Solice pozwoliła na przejęcie na piracki serwer na orbicie Tytana danych osobowych i finansowych sześciu milionów osób. Marsjańscy eksperci wojskowi nawoływali do zwiększenia budżetu w celu uzupełnienia strat poniesionych w bitwie wokół Ganimedesa. Na Ziemi afrykańska koalicja rolnicza złamała zakaz stosowania szczepu bakterii wiążącej azot. Protestujący po obu stronach konfliktu wyszli na ulice Kairu.
Holden skakał po kanałach, pozwalając myślom prześlizgiwać się po powierzchni informacji, gdy na jednym pojawił się czerwony pasek. Potem na drugim. I kolejnym. Zmroziło go zdjęcie nad artykułem. Nazywali to Pierścieniem. Olbrzymia struktura obcych, która opuściła Wenus i poleciała w miejsce odległe o niecałe dwie jednostki astronomiczne poza orbitą Urana, gdzie wyhamowała i złożyła się.
Holden czytał uważnie, czując ciężar w żołądku. Kiedy podniósł wzrok, w drzwiach zobaczył Naomi i Amosa. Amos trzymał swój terminal. Holden zobaczył na jego ekranie te same czerwone paski.
– Widziałeś to, kapitanie? – zapytał Amos.
– Owszem – potwierdził Holden.
– Jakiś powalony dureń próbował przelecieć przez Pierścień.
– Właśnie.
Nawet przy odległości między Ceres a Pierścieniem, rozdzielonych olbrzymim przestworem pustki, wiadomość o tym, że jakiś dureń wleciał tanim stateczkiem z jednej strony struktury i nie wyleciał z drugiej – powinna tu dotrzeć w ciągu jakichś pięciu godzin. A jednak doszło do tego dwa dni później. Tak długo obserwujące Pierścień rządy były w stanie tuszować tę sprawę.
– O to chodziło, prawda? – powiedziała Naomi. – To się stało.
Byk
Carlos C de Baca – dla przyjaciół Byk – nie lubił kapitana Ashforda. Od zawsze.
Kapitan był jednym z tych ludzi, którzy potrafili drwić bez ruszania ustami. Zanim Ashford wstąpił do SPZ na pełny etat, zrobił doktorat z matematyki w księżycowym kampusie Uniwersytetu Bostońskiego i nigdy nikomu nie pozwalał o tym zapomnieć. Jakby posiadanie tytułu naukowego nadanego przez uniwersytet z Ziemi czyniło go lepszym od innych Pasiarzy. A przy tym radośnie obgadywał facetów w rodzaju Byka czy Freda, którzy naprawdę dorastali w studni. Ashford nie był prostym człowiekiem. Sposób, w jaki przypinał się do różnych spraw, jakby robiły z niego kogoś ważniejszego – wykształcenie, powiązania z Ziemią, dorastanie w Pasie – sprawiał, że trudno było go lubić.
I to Ashford będzie dowodził misją.
– Dochodzi do tego element czasowy – powiedział Fred Johnson.
Fred wyglądał okropnie. Był zbyt chudy. Ostatnio wszyscy wyglądali na chudych, ale ciemna skóra Freda przybrała popielaty odcień, przywodzący Bykowi na myśl sprawy takie jak zaburzenia odporności i nieleczone nowotwory. Prawdopodobnie był to tylko efekt stresu, wieku i niedożywienia. To samo, co przytrafiało się wszystkim, jeśli nie pojawiło się nic innego. Właściwie to Byk też zaczął trochę siwieć na skroniach i nie podobały mu się tanie diody, które rzekomo miały naśladować światło Słońca. Fakt, że jego skóra wciąż była ciemniejsza od skorupki jajka, miał więcej wspólnego z ciemną skórą jego meksykańskiej matki niż z ultrafioletem.
Przebywał w ciemności od dwudziestego drugiego roku życia, a teraz miał już czterdziestkę. Fred zaś, jego dowódca pod dwoma rządami, był od niego wyraźnie starszy.
Rusztowanie konstrukcyjne odchylało się przed nimi z elastycznymi ścianami lśniącymi jak łuski węża. Dobiegał go nieustanny, cichy pisk wibracji sprzętu konstrukcyjnego, przesuwanego po powierzchni stacji. Ciążenie wirowe miało tu siłę nieco mniejszą od standardowej jednej trzeciej g właściwej stacji Tycho, a Ashford popisywał się, przyśpieszając i zwalniając, żeby Ziemianie mogli nadążyć. Byk zwolnił odrobinę, żeby facet musiał czekać chwilę dłużej.
– Element czasowy? Jak to wygląda, pułkowniku? – zapytał Ashford.
– Nie aż tak źle, jakby mogło – odparł Fred. – Od czasu dużej zmiany podczas zdarzenia Pierścień nie wykazuje żadnych innych wahnięć. Nikt inny przez niego nie przeleciał i nic się nie wyłoniło ze środka. W tej chwili ludzie już nie robią w gacie, tylko siedzą w gotowości. Mars traktuje to jako sprawę ściśle wojskową i naukową. Wysłali tam już pół tuzina jednostek badawczych na dużym ciągu.
– Jaka eskorta? – zapytał Byk.
– Jeden niszczyciel i trzy fregaty – odpowiedział Fred. – Ziemia leci wolniej, ale większymi siłami. W przyszłym roku będą mieli wybory, a sekretarz generalny mocno obrywa za potajemną współpracę rządu ze zbuntowanymi korporacjami.
– Ciekawe dlaczego – skomentował cierpko Byk.
Nawet Ashford się uśmiechnął. Dzięki Protogenowi i Mao-Kwikowski ład i stabilność Układu Słonecznego wylądowały w mikserze. Stacja Eros przepadła, przejęta przez obcą technologię, rozbita o Wenus. Ganimedes produkował ledwie jedną czwartą wcześniejszych ilości jedzenia, zmuszając wszystkie zamieszkałe ośrodki planet zewnętrznych do polegania na zapasowych źródłach żywności. Sojusz Ziemi i Marsa stał się czymś w rodzaju miłego wspomnienia, o którym czyjś dziadek mógł opowiadać po wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu. Stare, dobre czasy, zanim wszystko poszło w diabły.
– Popisuje się – mówił dalej Fred. – Dziennikarze, przywódcy religijni, poeci i artyści. Wiozą wszystkich do Pierścienia, żeby żadne studio wiadomości nie patrzyło na niego.
– Typowe – rzucił Ashford, ale nie rozwijał tematu. Typowe dla polityka. Typowe dla Ziemianina. – Czego tam szukamy?
Rusztowanie zaśpiewało przez chwilę, wzbudzone spiętrzeniem drgań harmonicznych, uciszonych po chwili przemysłowymi tłumikami gaszącymi wibracje, zanim mogłyby doprowadzić do szkód.
– Na razie wiemy na pewno tylko tyle, że jakiś dureń wleciał balistycznie w Pierścień z dużą prędkością i nie pojawił się z drugiej strony – odpowiedział Fred, ruszając dłońmi w pasiarskim odpowiedniku wzruszenia ramionami. – A teraz w Pierścieniu pojawiła się jakaś fizyczna anomalia. Możliwe, że statek dzieciaka został zjedzony przez Pierścień i w coś zmieniony. Pierścień puścił sporo promieniowania gamma i rentgenowskiego, ale za mało, żeby była to cała masa statku. Możliwe, że go uszkodził. Albo otworzył wrota i lada chwila wyleci stamtąd banda zielonych ludzików w latających talerzach, żeby zmienić Układ Słoneczny w przydrożny parking.
– Co… – zaczął Byk, ale przerwał mu Ashford.
– Jakaś reakcja na Wenus?
– Nic – odpowiedział Fred.
Wenus była martwa. Przez lata po tym, jak przejęty Eros spadł pod chmury, spojrzenia wszystkich ludzi skierowane były na tę planetę, wszyscy obserwowali, jak obca protomolekuła pracuje w ekstremalnym środowisku. Kryształowe wieże wznosiły się na kilometry i upadały. Planetę oplotły sieci węglowych włókien, rozpadając się w pył. Broń miała wieść prymitywne życie na Ziemi miliardy lat temu, jednak zamiast tego dostała do dyspozycji złożony ekosystem ludzkich ciał i struktury do utrzymania ich w toksycznym piecu na Wenus. Może z tego powodu potrzebowała więcej czasu na realizację planu, a może dysponowanie złożonymi organizmami ułatwiło jej działanie. W każdym razie wszystko wskazywało na to, że skończyła już z Wenus. W tej chwili liczyło się już tylko to, że wystrzeliła na wpół złożony Pierścień w pustkę poza orbitą Urana, który to Pierścień po dotarciu na miejsce złożył się do końca i wisiał tam bez śladu życia.
Aż do teraz.
– I co mamy z tym zrobić? – zapytał Byk. – Bez urazy, ale nie mamy najlepszych statków badawczych, a Ziemia i Mars uszczupliły swoje floty, walcząc o Ganimedesa.
– Być na miejscu – odpowiedział Fred. – Skoro Ziemia i Mars wysyłają swoje statki, my wyślemy nasz. Jeśli chcą być tam obecni, będziemy też i my. Jeśli wysuną roszczenie do Pierścienia, zrobimy to samo. Wszystko, co zrobiliśmy, żeby przekształcić planety zewnętrzne w realną siłę polityczną, przynosi realne korzyści, ale jeśli pozwolimy im prowadzić, nasza pozycja może szybko przestać się liczyć.
– Planujemy do kogoś strzelać? – zainteresował się Byk.
– Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie – wyznał Fred.
Łagodna krzywizna rusztowania doprowadziła ich w końcu do łuku platformy. Na tle usłanej gwiazdami czerni unosiła się nad nimi oświetlona tysiącem lamp olbrzymia płaszczyzna z ceramiki i stali. Oglądanie tego przypominało obserwację krajobrazu – konstrukcja była zbyt wielka na dzieło ludzkich rąk. Wyglądała jak wąwóz lub góra. Zarośnięty łąką krater wygasłego wulkanu. Skala sprawiała, że nie dało się w tym zobaczyć statku, a jednak nim był. Mechy konstrukcyjne pełzające po jego boku były większe od domu, w którym Byk dorastał, ale wyglądały jak piłkarze grający na odległym boisku. Długa, cienka linia windy stępkowej rozciągała się wzdłuż korpusu cylindra, przenosząc robotników z jednego końca statku na drugi. Ustawiona na zewnątrz druga kabina mogła pomieścić kilkanaście osób, ale wyglądała jak ziarenko soli. Z łagodnej krzywizny sterczały wieżyczki dział szynowych i kanciaste, gniewne wybrzuszenia wyrzutni torped.
Kiedyś statek nazywał się Nauvoo. Miał być arką pokoleniową, lecącą do gwiazd z pobożnymi mormonami na pokładzie, oddającymi swój los w ręce Boga i systemów środowiskowych. Teraz stał się Behemotem, największą i najgroźniejszą platformą bojową w Układzie Słonecznym. W jego wnętrzu mogłyby się swobodnie zmieścić cztery pancerniki klasy Donnagera, mając jeszcze miejsce na manewry. Mógł magnetycznie przyśpieszać pociski do zauważalnego ułamka prędkości światła i pomieścić więcej torped jądrowych, niż posiadał Sojusz Planet Zewnętrznych. Jego laser łączności miał moc wystarczającą, by przebić się przez stal. Nie dało się zbudować niczego bardziej ewidentnie i skutecznie przeznaczonego do zastraszania, może poza namalowaniem na kadłubie zębów i dospawaniem półkilometrowej płetwy rekina.
I bardzo dobrze, bo tak naprawdę statek był przerobionym złomem i jeśli kiedyś będzie musiał faktycznie walczyć, będą mieli przerąbane. Byk zerknął na Ashforda. Kapitan wysoko trzymał podbródek, a jego oczy lśniły z dumy. Byk zacisnął zęby.
Ostatnie ślady wagi zniknęły, gdy platforma z rusztowaniem dostosowała się do bezruchu Behemota. Jeden z odległych mechów konstrukcyjnych rozjarzył się jasno jak słońce, rozpoczynając spawanie.
– Ile czasu jeszcze potrzeba, zanim będziemy mogli go wyprowadzić? – zapytał Ashford.
– Trzy dni – odpowiedział Fred.
– Według raportu działu inżynieryjnego statek będzie gotowy za dziesięć – zauważył Byk. – Chcemy pracować nad nim w locie?
– Taki jest plan – potwierdził Fred.
– Bo wiesz, moglibyśmy poczekać jeszcze kilka dni tutaj, skończyć pracę w doku, a potem dać trochę większy ciąg i dotrzeć w tym samym terminie.
Cisza była nieprzyjemna. Byk wiedział, że tak będzie, ale trzeba to było powiedzieć.
– Komfort i morale załogi wymagają takiego samego wsparcia jak sam statek – odpowiedział w końcu Fred, dyplomacją zmieniając kształt słów. Byk znał go dość długo, by to usłyszeć. „Pasiarze nie chcą ostrego przyśpieszenia”. – Zresztą łatwiej będzie zrobić przejściowe roboty w niższym ciążeniu. To wszystko efekt kompromisów, Byku. Wylatujecie za trzy dni.
– Czy to problem? – zapytał Ashford.
Byk wykrzywił twarz w głupkowatym uśmiechu używanym, gdy chciał powiedzieć prawdę i nie wpakować się przez to w kłopoty.
– Lecimy obrzucić Ziemię i Marsa znakami naszego gangu, podczas gdy Pierścień robi dziwne i tajemnicze rzeczy. Mamy załogę, która nigdy nie pracowała razem, statek w połowie z odzysku i za mało czasu, żeby to wszystko ułożyć. Jasne, że to problem, ale nie aż taki, żeby sobie z nim nie poradzić, więc i tak to zrobimy. Najgorsze, co może się zdarzyć, to śmierć nas wszystkich.
– Radosna myśl – skomentował Ashford. Wręcz ociekał dezaprobatą.
Byk uśmiechnął się jeszcze szerzej i wzruszył ramionami.
– Prędzej czy później i tak nas to czeka.
***
Byk miał na Tycho luksusową kwaterę. Cztery pokoje, wysokie sufity i własna łazienka z dostawą wody. Nie miał tak dobrze nawet jako dziecko na Ziemi. Dzieciństwo spędził w blokach Strefy Współpracy Nowego Meksyku, mieszkając z rodzicami, babcią, dwoma wujkami, trzema ciotkami i jakimś tysiącem kuzynów. Kiedy skończył szesnaście lat i odmówił życia na podstawie, udał się na południe od Alamagodro i odpracował dwuletni przydział, rozbierając stare elektrownie słoneczne z czasów przed fuzją jądrową. Mieszkał w baraku z dziesięcioma innymi chłopakami. Wciąż ich pamiętał; takich, jakimi byli wtedy, chudzi i umięśnieni, z koszulami obwiązanymi wokół głów. Nadal pamiętał napór promieni słońca w Nowym Meksyku, wciskających się w pierś jak ręka, gdy kąpał się w żarze i promieniowaniu niekontrolowanego reaktora fuzyjnego, chroniony tylko odległością i szerokim, błękitnym niebem.
Kiedy skończył dwuletni kontrakt, spróbował studiów na politechnice, ale dał się rozproszyć hormonom i alkoholowi. Gdy go wyrzucili, jego wybór w praktyce ograniczył się do wojska lub podstawowego utrzymania, więc wybrał to, co mniej przypominało śmierć. W marines nigdy nie miał pryczy większej niż przedpokój w jego kwaterze na stacji Tycho. Do czasu rezygnacji ze służby tak naprawdę nigdy nie miał nawet miejsca, które mógłby nazwać swoim. Stacja Ceres nie była dla niego dobrym miejscem. Wynajęta przez niego dziura mieściła się blisko osi obrotu, oferując niskie ciążenie i silny efekt Coriolisa. Miejsce nadawało się właściwie tylko do odespania pijaństwa poprzedniej nocy, ale należało do niego. Nagie ściany z wypolerowanego kamienia, łóżko ze statkowego demobilu, z pasami bezpieczeństwa do niskiego ciążenia. Któryś z poprzednich właścicieli wyrył na ścianie słowa besso o nadie. Był to pasiarski slang, oznaczający „lepiej lub nic”. Wtedy jeszcze nie wiedział, że to hasło polityczne. Rzeczy, których dorobił się od czasu zamieszkania na stacji Tycho – ramka wyświetlająca kilkanaście przyzwoitych zdjęć rodzinnych z Ziemi, cynowy świecznik, którego nie zabrała jego była dziewczyna, odchodząc, cywilne ciuchy – wypełniłyby jego mieszkanie na Ceres tak, że nie miałby gdzie spać. Miał za dużo rzeczy, musiał się ich pozbyć.
Ale nie przed tą robotą. Apartament pierwszego oficera na Behemocie był jeszcze większy.
System zabrzęczał, informując, że ktoś stoi przed drzwiami. Kierowany długoletnim przyzwyczajeniem przed otwarciem spojrzał na ekran. Przed drzwiami Fred przestępował z nogi na nogę. Miał na sobie cywilne ciuchy: białą koszulę i dresowe spodnie, które próbowały ukryć opadający brzuch. W tym starciu nie miały szans, Fred nie był w formie ani trochę lepszej niż Byk. Po prostu się starzeli.
– Hej – przywitał go Byk. – Siądź gdzieś, właśnie się pakuję.
– Już się zbierasz?
– Chcę spędzić trochę czasu na statku, zanim wylecimy – wyjaśnił. – Zobaczyć, czy nie zaplątali się tam jacyś zapomniani mormoni.
Fred zrobił bolesną minę.
– Jestem przekonany, że wszystkich wybraliśmy poprzednim razem – odpowiedział, wchodząc w ton. – Ale to duże miejsce, możesz sprawdzić, jeśli chcesz.
Byk otworzył komodę, licząc palcami koszulki. Miał ich dziesięć. To był wyraźny znak dekadencji. Kto potrzebował dziesięciu T-shirtów? Wyciągnął pięć i rzucił je na krzesło obok szafki.
– Mogą narobić mnóstwa problemów, jeśli odzyskają prawa do Nauvoo – zauważył. – Biorąc pod uwagę wszystkie wprowadzone w nim zmiany.
– Nie odzyskają – uciął Fred. – Przejęcie statku było całkowicie legalne. To była wyjątkowa sytuacja, mógłbym przez dziesięć godzin wymieniać precedensy.
– Jasne, ale potem go odzyskaliśmy i uznaliśmy za własny – przypomniał Byk. – To jakby powiedzieć, że muszę pożyczyć twój samochód, ale skoro wleciałem nim do rowu i wyciągnąłem go z powrotem, teraz należy do mnie.
– Prawo ma wiele aspektów, Byku – stwierdził Fred. Jego głos świadczył o zmęczeniu. Coś jeszcze nie dawało mu spokoju.
Byk wysunął kolejną szufladę, wyrzucił do recyklera połowę skarpetek, a resztę położył na T-shirtach.
– Tylko że jeśli sędzia nie przyjmie tego punktu widzenia, może się zrobić niezręcznie – skomentował.
– Sędziowie na Ziemi nie mają tu jurysdykcji – przypomniał Fred. – A ci w naszym systemie sądowym są lojalni względem SPZ. Znają szerszy obraz. Nie zdejmą ze stołu naszego największego statku, żeby go oddać mormonom. W najgorszym razie każą nam wypłacić odszkodowanie.
– Stać nas na to?
– W tej chwili nie – przyznał Fred.
Byk parsknął rozbawiony.
– Zastanawiałeś się kiedyś, gdzie popełniliśmy błąd, że wylądowaliśmy tutaj? Ty siedzisz za największym biurkiem w SPZ, a ja jestem pierwszym oficerem Ashforda. To raczej nie świadczy o dobrych wyborach życiowych, stary.
– A właśnie – rzucił Fred. – Doszło do małej zmiany planów.
Byk otworzył szafkę, mocno zaciskając wargi. Fred nie przyszedł tu tylko porozmawiać. Był jakiś problem. Byk wyjął z szafy dwa garnitury, wciąż owinięte w lepką błonę ochronną. Od lat nie zakładał żadnego z nich. Pewnie już nie pasowały.
– Ashford uważa, że lepiej byłoby mieć za pierwszą Michio Pa. Rozmawialiśmy o tym. Zmieniłem ci przydział na szefa ochrony.
– Czyli teraz jestem trzeci w strukturze dowodzenia – skomentował Byk. – Dlaczego? Ashford boi się, że go sprzątnę i zajmę jego miejsce?
Fred pochylił się, splatając palce. Powaga malująca się na jego twarzy sugerowała, że zdawał sobie sprawę, jak paskudna to sytuacja, ale próbował coś z niej uratować.
– Chodzi o politykę – wyznał. – To flota SPZ. Behemot jest odpowiedzią Pasa na największe pancerniki Marsa i Ziemi. Obecność Ziemianina na mostku będzie źle odbierana.
– W porządku – rzucił Byk.
– Dobrze wiesz, że jestem w tej samej sytuacji. Nawet po całym tym czasie muszę pracować dwukrotnie ciężej, żeby zasłużyć sobie na lojalność i szacunek, tylko dlatego, że pochodzę z Ziemi. Nawet ludzie, którzy lubią moje towarzystwo, bo uważają, że przy mnie Ziemia wygląda na słabszą, nie chcą przyjmować ode mnie rozkazów. Muszę wciąż na nowo zdobywać każdy strzępek szacunku.
– Dobra – rzucił Byk. Stanowisko szefa ochrony oznaczało mniej czasu w mundurze. Westchnął i położył oba garnitury na krześle.
– Wcale nie twierdzę, że tak nie jest – zapewnił Fred. – Nikt nie wie lepiej niż ja, że jesteś najlepszym z najlepszych. Po prostu są pewne ograniczenia, z którymi musimy się pogodzić. Żeby zrealizować zadanie.
Byk złożył ręce i oparł się o ścianę. Fred popatrzył na niego spod przyprószonych siwizną brwi.
– Latam z panem od bardzo dawna, sir – powiedział Byk. – Jeśli musi mnie pan o coś poprosić, wystarczy to zrobić.
– Chciałbym, żebyś dopilnował, żeby to wszystko zadziałało – powiedział Fred. – To, co się tam dzieje, to najważniejsza rzecz w całym układzie, a my nie mamy pojęcia, co to takiego. Jeśli się zbłaźnimy albo pozwolimy planetom wewnętrznym na zdobycie jakiejś kluczowej przewagi, stracimy bardzo dużo. Ashford i Pa to dobrzy ludzie, ale to Pasiarze. Nie mają takiego samego doświadczenia w pracy z siłami ziemskimi jak ty i ja.
– Myślisz, że coś namieszają?
– Nie. Ashford będzie się ze wszystkich sił starał postąpić słusznie, ale będzie reagował jak Pasiarz i zaskoczy go, gdy inni zachowają się inaczej.
– Jeśli Ashford kiedykolwiek postąpił słusznie, to wyłącznie dlatego, że bał się zbłaźnić. To ładny mundur z próżnią w środku. Nie możesz na tym polegać.
– I nie polegam – zgodził się z nim Fred. – Wysyłam cię tam, bo wierzę, że zdołasz sprawić, żeby to wszystko zadziałało.
– Ale nie dajesz mi żadnej władzy.
– Ale nie daję ci żadnej władzy.
– To może chociaż podwyżkę?
– Tego też nie – stwierdził Fred.
– Niech to szlag – rzucił Byk. – Cała odpowiedzialność i żadnej władzy? Jak mógłbym odrzucić taką ofertę?
– Bez żartów. Wsadziłem cię po szyję w gówno i to wyłącznie z powodów polityki i tym podobnych bzdur. Ale bardzo mi zależy, żebyś się na to zgodził.
– W takim razie zgodzę się – powiedział Byk.
Przez chwilę w pokoju słychać było tylko cichy szum wymiennika powietrza. Byk odwrócił się z powrotem do pakowania swojego życia do szafki. Gdzieś wysoko nad nim, ukryty za tonami stali i ceramiki, surowego kamienia i próżni, czekał Behemot.
Melba
Po wejściu do salonu gier Melba poczuła na sobie spojrzenia wszystkich dookoła. Pomieszczenie oświetlone było na różowo, niebiesko i złoto za pomocą ekranów automatów do gier. Większość gier skupiała się na seksie lub przemocy albo obu na raz. Naciśnij przycisk, wydaj pieniądze, a czekając na wynik, oglądaj, jak dziewczyny wsadzają w siebie obce i odrażające przedmioty. Jednoręcy bandyci, poker, loterie w czasie rzeczywistym. Dwóch grających na automatach mężczyzn emanowało aurą głupoty, desperacji i niemal namacalnej nienawiści do kobiet.
– Skarbie – odezwał się siedzący za ladą, niezwykle otyły mężczyzna. – Nie wiem, gdzie chciałaś wejść, ale to nie jest właściwe miejsce. Lepiej będzie, jak stąd pójdziesz.
– Jestem umówiona – odpowiedziała. – Z Travinem.
Grubas uniósł nieco wyżej ciężkie powieki. Ktoś w mroku rzucił przekleństwo, które miało ją wytrącić z równowagi. Obruszyła się, ale nie pokazała tego po sobie.
– Travin jest na tyłach, jeśli go chcesz, skarbie – powiedział mężczyzna za blatem, machając głową.
Na drugim końcu pomieszczenia, za salą pełną obleśnych spojrzeń i gróźb, czekały czerwone metalowe drzwi.
Wszystkie jej odruchy pochodziły z przeszłości, z czasów, gdy była Clarissą, więc teraz się nie sprawdzały. Od kiedy urosła na tyle, by chodzić sama, uczono ją samoobrony, ale jej celem było radzenie sobie z porwaniem. Jak zwracać na siebie uwagę policji, jak rozładowywać napięcia z porywaczami. Oczywiście, były też inne zajęcia, a ich częścią był trening fizyczny, jednak celem zawsze miało być wyrwanie się. Ucieczka. Znalezienie pomocy.
Teraz, gdy nie mogła liczyć na pomoc, nic z tego się nie przydawało. Jednak to właśnie miała do dyspozycji, więc tego użyła. Melba – nie Clarissa, Melba – kiwnęła głową grubasowi i ruszyła przez ciasną, ciemną salę. Pełne ciążenie Ziemi przygniatało ją jak choroba. Na jednym z ekranów kreskówkowa kobieta była napastowana seksualnie przez trzech małych, szarych obcych, nad którymi unosił się latający talerz. Ktoś zgarnął pomniejszą pulę. Melba odwróciła wzrok. Za jej plecami roześmiał się niewidoczny mężczyzna i poczuła, jak napina się jej skóra na karku.
Z całego rodzeństwa ona najbardziej lubiła trening fizyczny. Kiedy się skończył, zaczęła ćwiczyć tai chi z instruktorem samoobrony. Potem, gdy miała czternaście lat, jej ojciec zażartował z tego podczas rodzinnego spotkania. Według niego – o ile nauka walki miała sens, i potrafił to uszanować, o tyle taniec udający walkę wyglądał głupio i był stratą czasu. Nigdy więcej nie ćwiczyła. To było dziesięć lat temu.
Otworzyła czerwone drzwi i weszła do środka. W biurze było prawie jasno. Małe biurko z wbudowanym wyświetlaczem, podłączonym do taniego systemu księgowego. Matowe szyby wpuszczające światło słońca, ukrywające równocześnie ulice Baltimore. Formowana kanapa z plastiku z tapicerką ozdobioną korporacyjnym logo taniego piwa, na które mogli sobie pozwolić nawet ludzie żyjący na podstawie. Na kanapie siedziało dwóch wielkich mężczyzn. Jeden z nich miał wszczepione okulary przeciwsłoneczne, które nadawały mu wygląd owada. T-shirt drugiego z trudem opinał napakowane sterydami barki. Widziała ich już wcześniej.
Travin stał przy biurku, opierając się o nie udami. Włosy ze śladami siwizny na skroniach miał przycięte blisko skóry, broda była niewiele dłuższa. Ubrany był w coś, co w jego kręgach uchodziło za dobry garnitur. Ojciec nie założyłby tego nawet na bal przebierańców.
– No proszę, niepowtarzalna Melba.
– Wiedziałeś, że tu jestem – odparła. W pokoju nie było krzeseł ani żadnego wolnego miejsca, gdzie mogłaby usiąść. Stała.
– Oczywiście, że tak – potwierdził Travin. – Gdy tylko weszłaś z ulicy.
– Robimy interes? – zapytała ostrym tonem.
Travin się uśmiechnął. Miał krzywe, poszarzałe przy dziąsłach zęby, co uchodziło za świadectwo bogactwa, dowód na to, że był zbyt potężny, by zawracać sobie głowę kosmetyką. Poczuła falę pogardy. Przypominał wyznawcę antycznego kultu cargo: naśladowanie pustych oznak władzy bez zrozumienia, co tak naprawdę znaczą. Upadła tak nisko, że musiała robić z nim interesy, ale przynajmniej miała dość klasy, by się tego wstydzić.
– Wszystko załatwione, panienko – zapewnił Travin. – Melba Alzbeta Koh. Urodzona na Lunie, córka Alsice, Beccy i Sergia Koha, już nieżyjących. Żadnego rodzeństwa, żadnych zobowiązań podatkowych. Licencjonowana technik elektrochemii. Twoje nowe ja czeka, co?
– A kontrakt?
– Cerisier, cywilne wsparcie wielkiej misji do Pierścienia. Nasza panna Koh ma na nim koję, nawet jako starszy technik. Kilka osób personelu do nadzorowania, nie trzeba sobie brudzić rąk.
Travin wyciągnął z kieszeni białą plastikową kopertę. Przez powłokę przeświecał zarys taniego terminala ręcznego.
– Wszystko tu jest, wszystko gotowe. Możesz wziąć i wyjść przez te drzwi jako nowa kobieta.
Melba wyciągnęła z kieszeni własny ręczny terminal. Był mniejszy od tego w ręku Travina i dużo lepiej wykonany. Będzie jej go brakować. Zalogowała się kciukiem, autoryzowała przelew i schowała go z powrotem do kieszeni.
– W porządku – powiedziała. – Masz pieniądze, wezmę towar.
– Ach, kiedy jest jeszcze jeden drobny problem – odpowiedział Travin.
– Mamy umowę – przypomniała Melba. – Zrobiłam swoją część.
– I bardzo dobrze to o tobie świadczy – zapewnił Travin. – Ale robienie z tobą interesów chyba sprawia mi przyjemność. Można dokonać fascynujących odkryć. Żeby przygotować twoją nową tożsamość, musieliśmy umieścić w bazach danych DNA i usunąć powielone rekordy. Chyba nie byłaś ze mną całkiem szczera.
Przełknęła ślinę, próbując rozluźnić nagle zaciśnięte gardło.
Owadziooki facet poprawił się na kanapie, przez co zaskrzypiała tapicerka.
– Wydałam pieniądze – powiedziała.
– I słusznie, całkiem słusznie – zgodził się Travin. – Clarissa Melpomene Mao, córka Julesa-Pierre’a Mao z Mao-Kwikowski Mercantile. Bardzo ciekawe nazwisko.
– Mao-Kwikowski zostało znacjonalizowane, gdy mój ojciec trafił do więzienia – przypomniała Melba. – Firma już nie istnieje.
– Korporacyjny wyrok śmierci – potwierdził Travin, kładąc kopertę na biurku. – Bardzo smutne. Ale nie dla ciebie, prawda? Bogacze znają pieniądze. Potrafią znaleźć sposoby na ukrycie ich tam, gdzie oczy maluczkich ich nie dostrzegą. Mogą przekazać je żonom albo córkom.
Złożyła ręce, krzywiąc się. Mięśniak na kanapie stłumił ziewnięcie. Mogło być nawet nieudawane. Pozwoliła ciszy przeciągnąć się nie dlatego, by chciała wymusić na Travinie odezwanie się, po prostu nie wiedziała, co powiedzieć. Oczywiście, miał rację. Tatuś zadbał o nie wszystkie najlepiej, jak potrafił. Zawsze to robił. Nawet prokuratura Organizacji Narodów Zjednoczonych nie mogła dorwać wszystkiego. Clarissa miała dość pieniędzy, by prowadzić spokojne życie na Lunie lub Marsie i umrzeć ze starości, zanim zabraknie jej funduszy. Tylko że nie była już Clarissą, a sytuacja Melby była diametralnie różna.
– Mogę ci dać jeszcze dziesięć tysięcy – oznajmiła w końcu. – To wszystko, co mam.
Travin posłał jej swój szary uśmiech.
– Wszystkie te śliczne pieniążki odleciały, co nie? I co sprawiło, że postanowiłaś udać się w mrok, hm? Zastanawiałem się, więc zacząłem szukać. Jesteś bardzo, bardzo dobra. Mimo tego, że wiedziałem, gdzie patrzeć, nie zobaczyłem za wiele w cieniach. Nie słyszałem nic, poza echem. Ale… – Przesunął kopertę na biurku przed sobą, trzymając na niej jeden palec tak, jak jej brat Petyr, gdy był prawie pewien ruchu szachowego, ale jeszcze nie zdecydował się go wykonać. Gest posiadacza. – Mam coś, czego nie ma nikt inny. Wiem, że należy patrzeć na Pierścień.
– Dziesięć tysięcy to wszystko, co mam. Naprawdę. Całą resztę wydałam.
– W takim razie może potrzebujesz więcej? – zapytał Travin. – Powiedzmy, kapitału inwestycyjnego? Nasza mała Melba może dostać dziesięć tysięcy, jeśli chce. Nawet pięćdziesiąt, jeśli potrzebuje. Tylko że będę chciał więcej z powrotem. Dużo więcej.
Ścisnęło ją w gardle. Kiedy przechyliła głowę, ruch wydawał się zbyt szybki, zbyt ostry. Ptasi. Przerażony.
– O czym mówisz? – zapytała, zmuszając głos do spokoju.
W powietrzu unosiła się bezkształtna groźba, jak kiepska woda po goleniu: męska i tania. Kiedy znów się odezwał, z jego głosu zniknęły wszelkie ślady życzliwości.
– Partnerzy. Planujesz coś dużego, coś z Pierścieniem i flotyllą, co nie? Wszyscy ci ludzie lecą w mrok, żeby stanąć twarzą w twarz z potworami, a ty lecisz z nimi. Sądzę, że takie ryzyko oznacza, że spodziewasz się bardzo dużej nagrody. W rodzaju takich, jakich ludzie spodziewają się po Mao. Powiesz mi, na czym polega twój plan, ja pomogę ci, na ile będę mógł, a potem podzielimy się tym, co na tym zarobisz.
– Nic z tego. – Słowa wypowiedziała prawie odruchowo. Zrodziły się w jej kręgosłupie, decyzja była zbyt oczywista, by angażować mózg.
Travin zabrał kopertę, przesuwając ją z sykiem po blacie. Cichy dźwięk cmokania był równie współczujący, jak fałszywy.
– Poruszyłaś niebo i ziemię – stwierdził. – Przekupywałaś, kupowałaś, organizowałaś. I kiedy mówisz, że nie masz już żadnych rezerw, wierzę ci. A teraz przychodzisz do mojego stołu i odmawiasz mi udziału w interesie? Nie ma interesu, to nie ma interesu.
– Zapłaciłam ci.
– Nie obchodzi mnie to. Jesteśmy partnerami. Pełnymi partnerami. Cokolwiek na tym zarobisz, ja też to dostanę. W przeciwnym wypadku są tacy, których jak sądzę, bardzo zainteresowałoby to, co po cichu robiła niesławna Mao.
Mężczyźni siedzący na kanapie skupiali teraz na niej uwagę. Wbijali w nią wzrok. Obejrzała się przez ramię. Metalowe drzwi do salonu z automatami były zamknięte. Okno szerokie. Zainstalowany w nim przewód zabezpieczający był z rodzaju tych, które zwijały się, jeśli chciało się otworzyć okno i wpuścić do środka trochę brudnego miejskiego powietrza. Owadziooki wstał.
Jej implanty aktywowały się, gdy przesuwała język po podniebieniu. Dwa kręgi w lewo. Ruch był ukryty, niewidoczny. Wewnętrzny i dziwnie zmysłowy. Było to prawie równie łatwe jak myślenie. Zestaw sztucznie stworzonych gruczołów upchniętych w gardle, głowie i brzuchu opróżnił pęcherze, wstrzykując do krwi złożone chemikalia. Zadygotała. Przypominało to orgazm bez rozkoszy. Poczuła, jak sumienie i hamulce oddalają się niczym złe sny. Była w pełni obudzona i żywa.
Wszystkie dźwięki pokoju – zgiełk ulicznego ruchu, stłumiona kakofonia automatów do gier, nieprzyjemny głos Travina – przycichły, jakby koktajl płynący do jej głowy wcisnął jej pianę do uszu. Mięśnie napięły się i naprężyły, usta wypełnił smak miedzi. Czas zwolnił.
Co robić? Co robić?
Pierwszym zagrożeniem byli goryle siedzący na kanapie. Ruszyła ku nim, zapominając o przygniatającym ciążeniu. Napakowanego mięśniaka kopnęła w kolano, gdy wstawał, wybiła mu rzepkę ze ścięgien i przesunęła nogą po udzie. Na jego twarzy odmalowało się komiczne wręcz zaskoczenie i przejęcie. Gdy zaczął spadać, uniosła drugie kolano, wbijając je w opadającą krtań. Mierzyła w jego twarz. Gardło jest równie dobre, pomyślała, gdy chrząstka zapadała się w kontakcie z kolanem.
Owadziooki rzucił się na nią. Ruszał się szybko, jakby też miał zmodyfikowane ciało. Pewnie zintegrowane neurony mięśniowe. Coś, co skracało długą, powolną przerwę neurotransmiterów przenikających przez synapsy. Co dawało mu przewagę podczas walki z innymi zbirami. Zacisnął rękę na jej ramieniu, chwytając szerokimi, twardymi palcami. Odwróciła się w jego stronę, opadając, by pociągnąć go za sobą. Uderzyła dłonią od wewnętrznej strony łokcia, by osłabić chwyt, a potem obiema dłońmi objęła nadgarstek, skręcając go. Żaden z jej ataków nie był podyktowany rozumem ani zaplanowany. Ruchy wypływały z jej tyłomózgowia, uwolnionego z ograniczeń, obdarzonego czasem do zaplanowania tej masakry. Nie było w tym więcej sztuki walki niż u krokodyla atakującego bawołu – tylko szybkość, siła i kilkaset milionów lat uwolnionego instynktu przetrwania. Jej instruktor tai chi z niesmakiem odwróciłby wzrok.
Napakowany mięśniak zjechał na podłogę z krwią tryskającą z ust. Owadziooki odsunął się od niej, robiąc dokładnie to, czego chciała. Przycisnęła jego unieruchomione stawy blisko do ciała i skręciła biodrami. Był od niej większy i całe życie przeżył w studni grawitacyjnej, napakowany sterydami i wszczepionym tanim wspomaganiem. Tylko że wcale nie musiała być od niego silniejsza. Wystarczyło, żeby jej siła poradziła sobie z małymi kostkami nadgarstka i łokcia. Złamał się, padając na kolano.
Melba – nie Clarissa – wykręciła się wokół niego, obejmując prawą ręką szyję, a potem blokując ją lewą, chroniąc własną głowę przed nadchodzącymi uderzeniami. Nie musiała być silniejsza od niego, tylko silniejsza od tętnic doprowadzających krew do mózgu.
Wystrzelił pistolet Travina, wyrywając dziurę w kanapie. Mały wytrysk piany z wyściółki przypominał wybuchającą gąbkę. Nie ma czasu. Wrzasnęła, kierując moc krzyku do ramion i rąk. Poczuła, jak pęka kark owadziookiego mężczyzny. Travin znowu strzelił. Jeśli ją trafi, zginie. Ale nie czuła strachu. Został zamknięty w miejscu, gdzie nie mogła go doświadczać. Choć niedługo wróci. Zostało jej mało czasu, musiała działać szybko.
Powinien był spróbować trzeciego strzału. Tak byłoby rozsądnie. Mądrze. Nie był jednak rozsądny ani mądry, zrobił to, co podyktowało mu ciało, i spróbował uciec. Był małpą i miliony lat ewolucji powiedziały mu, by uciekać przed drapieżnikiem. Nie miał czasu na kolejny błąd. Poczuła narastający w jej gardle kolejny krzyk.
Czas przeskoczył. Jej palce zaciskały się wokół szyi Travina, wpychając jego czaszkę w róg biurka. Miała na nich krew i kawałek skóry z włosami. Pchnęła jeszcze raz, ale był zbyt ciężki, uderzenie nie miało żadnej siły. Puściła go, a on upadł na podłogę, jęcząc.
Czyli żyje. Wrócił strach, pierwsza zapowiedź mdłości. On wciąż żył. Nie mógł żyć, gdy pojawi się zapaść. Miał pistolet. Musiała sprawdzić, co się z nim stało. Szybko drętwiejącymi palcami wyciągnęła spod niego małą broń.
– Partnerzy – powiedziała i dwa razy strzeliła mu w głowę.
Musieli to usłyszeć nawet w sali z automatami. Zmusiła się do podejścia do drzwi i sprawdziła zamek. Były zaryglowane. O ile nie było tam kogoś z kluczem, była bezpieczna do czasu, aż się przebiją. Mogła odpocząć. Nie wezwą policji. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Osunęła się na podłogę. Pot zalał jej twarz i zaczęła się trząść. Wydawało się niesprawiedliwe, że traciła czas podczas wspaniałej i oczyszczającej przemocy, a potem musiała walczyć o zachowanie świadomości przez następującą zapaść fizjologiczną, ale nie mogła sobie pozwolić na sen. Nie tutaj. Objęła kolana, przyciskając je do piersi i łkając nie z powodu żalu lub strachu, a tylko dlatego, że jej ciało robiło to, gdy nadchodził dół. Ktoś pukał do drzwi, ale robił to niepewnie. Ostrożnie. Jeszcze kilka minut i będzie… nie w porządku. Tak nie. Ale dostatecznie dobrze. Tylko kilka minut.
Dlatego właśnie modyfikacja gruczołowa nigdy nie przyjęła się wśród wojskowych. Oddział żołnierzy działających bez wahania i wątpliwości, tak pełnych adrenaliny, że mogli rozerwać własne mięśnie i wcale się tym nie przejąć, mógł wygrywać całe bitwy, ale gdy ci sami żołnierze zwijali się i łkali przez pięć minut po walce, szala zwycięstwa mogła się przechylić w drugą stronę. Technologia się nie sprawdziła, ale wciąż była dostępna. Oczywiście, jeśli miało się dość pieniędzy i przysług do wykorzystania oraz dojście do pozbawionych skrupułów naukowców. To było łatwe. Właściwie to była najłatwiejsza część planu.
Jej łkanie nasiliło się, zmieniło tonację. Zaczęły się wymioty. Z doświadczenia wiedziała, że nie potrwają długo. Między poszczególnymi atakami przyglądała się, jak unosi się klatka piersiowa powalonego goryla, usiłował wciągnąć powietrze przez zmiażdżone gardło, ale było już po nim. Powietrze wypełniał gęsty smród krwi i wymiocin. Melba złapała oddech i przetarła usta wierzchem dłoni. Bolały ją zatoki i nie była pewna, czy to efekt wymiotów, czy fałszywych gruczołów ukrytych w miękkim ciele. To nie miało znaczenia.
Pukanie do drzwi robiło się coraz bardziej energiczne. Słyszała dobiegający zza nich głos grubasa. Skończył się czas. Wzięła z biurka plastikową kopertę i schowała ją do kieszeni. Melba Alzbeta Koh przecisnęła się przez okno i zeskoczyła na ulicę. Śmierdziała, miała krew na rękach. Trzęsła się przy każdym kroku. Słabe światło słońca boleśnie ją oślepiało i musiała je osłonić dłonią. W tej części Baltimore mogły ją zobaczyć tysiące ludzi, niczego jednocześnie nie zauważając. Tarcza anonimowości zapewniana przez handlarzy prochami, niewolnikami i alfonsów chroniła także i ją.
Wszystko będzie dobrze. Udało jej się. Miała wreszcie ostatnie narzędzie i zostało jej tylko dostać się do hotelu, wypić coś, by przywrócić prawidłowy poziom elektrolitów, i trochę się przespać. A potem, za kilka dni, zgłosi się na służbę na Cerisiera i rozpocznie długi lot na skraj Układu Słonecznego. Szła ulicą wyprostowana, unikając spoglądania ludziom w oczy. Kilkanaście przecznic do jej hotelu wydawało się olbrzymią odległością. Ale da radę. Zrobi wszystko, co będzie potrzebne.
Była Clarissą Melpomene Mao. Jej rodzina kontrolowała los miast, kolonii i planet. Teraz jej ojciec siedział w anonimowym więzieniu i nie wolno mu było rozmawiać z nikim oprócz adwokata, przeżywał resztę swoich dni w niełasce. Jej matka mieszkała w prywatnym osiedlu na Lunie, powoli doprowadzając się do śmierci prochami. Rodzeństwo – przynajmniej ci, którzy jeszcze żyli – rozproszyło się do swoich kryjówek, chroniąc się przed nienawiścią dwóch światów. Kiedyś nazwisko jej rodziny pisano światłem gwiazd i krwią, teraz zrobiono z nich przestępców. Zostali zniszczeni.
Ona to naprawi. Nie było łatwo, a będzie jeszcze gorzej. W niektóre noce poświęcenie wydawało się prawie nie do zniesienia, ale zrobi to. Mogła sprawić, żeby wszyscy zobaczyli, jak niesprawiedliwy los zgotował jej rodzinie James Holden. Ujawni go. Upokorzy.
A potem go zniszczy.
Anna
Kiedy przyszedł damski bokser, Annuszka Wołowodow (pastor Anna – dla jej zgromadzenia na Europie, oraz wielebna doktor Wołowodow – dla ludzi, których nie lubiła), siedziała na wysokim skórzanym fotelu w swoim biurze.
– Nicholas – przywitała go, starając się tchnąć w swój głos jak najwięcej ciepła. – Dziękuję, że poświęciłeś mi swój czas.
– Nick – powiedział i usiadł na jednym z metalowych krzeseł stojących przed biurkiem.