Legion Wspomnień. Cykl Expanse. Tom 10 - James S.A. Corey - ebook

Legion Wspomnień. Cykl Expanse. Tom 10 ebook

James S.A. Corey

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór zawiera pierwszy raz dostępne w jednym miejscu wszystkie opowiadania -- włącznie z niepublikowanym nigdzie indziej - osadzone w świecie serii Expanse autorstwa Jamesa S. A. Coreya, znajdującej się na liście bestsellerów New York Times. Minęło dużo czasu, od kiedy ostatnio mieliśmy naprawdę dobrą space operę. "Przebudzenie Lewiatana" to międzyplanetarna przygoda jak należy, rodzaj SF, dzięki któremu zakochałem się w tym gatunku dawno temu, doprawiony odrobiną horroru i czarnego kryminału. Jimmy Corey pisze z energią i śmiałością nowicjusza oraz wprawą doświadczonego zawodowca. To gdzie drugi tom? — George R.R. Martin o „Przebudzeniu Lewiatana”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 573

Oceny
4,4 (82 oceny)
50
17
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kwiatolka03

Całkiem niezła

Tłumaczenie, korekta i redakcja niedomaga. Trochę szkoda.
00
JerzySiwek

Nie oderwiesz się od lektury

Super !!!
00
m4ximus13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
nigdzie

Nie oderwiesz się od lektury

Idealne zamknięcie całej serii.
00
anetag51

Całkiem niezła

👍
00

Popularność



Kolekcje



Napęd

Przy­śpie­sze­nie rzuca Solo­mona w fotel kapi­tań­ski, a potem przy­gniata mu pierś. Jego prawa ręka ląduje na brzu­chu, lewa na opar­ciu fotela koło ucha. Łydki napie­rają na pod­pórki. Wstrząs jest ude­rze­niem, ata­kiem. Jego mózg jest pro­duk­tem milio­nów lat ewo­lu­cji naczel­nych i nie jest przy­go­to­wany na coś takiego. Naj­pierw uznaje, że został zaata­ko­wany, potem, że spada, a w końcu, że to wszystko jest jakimś rodza­jem kosz­mar­nego snu. Jacht nie powstał w wyniku ewo­lu­cji, jego alarmy akty­wują się czy­sto infor­ma­cyj­nie. Gdy­byś chciał wie­dzieć, to lecimy wła­śnie z przy­śpie­sze­niem czte­rech ziem­skich gra­wi­ta­cji. Pię­ciu. Sze­ściu. Sied­miu. Wię­cej niż sied­miu. Na obra­zie z zewnętrz­nej kamery prze­myka Fobos, a potem widać tam tylko gwiazdy, pozor­nie rów­nie nie­zmienne, jak na zdję­ciu.

Potrze­buje pra­wie peł­nej minuty na zro­zu­mie­nie, co się stało, a potem pró­buje się uśmiech­nąć. Jego obcią­żone serce stara się zdo­być na więk­szy wysi­łek, by poczuć dumę.

Wnę­trze jachtu urzą­dzono na kre­mowo i poma­rań­czowo. Panel ste­ro­wa­nia to pro­sty model z ekra­nem doty­ko­wym, na tyle stary, że powierzch­nia zaczęła sza­rzeć w rogach. Nie jest ładny, ale funk­cjo­nalny. Pewny. Poja­wiło się ostrze­że­nie, że wyłą­czył się recy­kler wody. Solo­mona to nie dziwi – leci z przy­śpie­sze­niem wycho­dzą­cym poza zało­że­nia pro­jek­towe – i zaczyna zga­dy­wać, na czym dokład­nie może pole­gać usterka. Sądzi, że przy tak dużym ciągu dzia­ła­ją­cym wzdłuż głów­nej osi statku zawiódł zawór prze­pływu zwrot­nego zbior­nika, ale chęt­nie spraw­dzi, gdy skoń­czy się lot. Pró­buje ruszyć ręką, lecz zaska­kuje go jej cię­żar. Ludzka dłoń waży około trzy­stu gra­mów. Przy 7 g to wciąż nie­wiele ponad dwa tysiące. Powi­nien móc nią poru­szyć. Czu­jąc drże­nie mię­śni, prze­suwa rękę w stronę panelu ste­ro­wa­nia. Zasta­na­wia się, ile fak­tycz­nie wynosi przy­śpie­sze­nie powy­żej sied­miu. Ponie­waż czuj­niki osią­gnęły swoje mak­si­mum, będzie musiał to wyli­czyć po zakoń­cze­niu lotu, na pod­sta­wie dłu­go­ści przy­śpie­sze­nia i koń­co­wej pręd­ko­ści statku. Pro­sta aryt­me­tyka. Pora­dzi sobie z tym nawet dziecko. Nie mar­twi się. Sięga do panelu ste­ro­wa­nia, tym razem uży­wa­jąc całej siły, a z jego bar­kiem dzieje się coś mokrego i bole­snego.

Ups, myśli. Chce zaci­snąć zęby, ale nie udaje mu się to ani tro­chę bar­dziej niż wcze­śniej­sza próba uśmie­chu. To będzie zawsty­dza­jące. Jeśli nie zdoła wyłą­czyć sil­nika, będzie musiał pocze­kać na zuży­cie całego paliwa, a potem wezwać pomoc. Co może sta­no­wić pro­blem. W zależ­no­ści od war­to­ści jego przy­śpie­sze­nia ciąg statku ratun­ko­wego będzie musiał być bar­dzo długi w porów­na­niu z jego wła­snym. Może dwu­krot­nie dłuż­szy. Dotar­cie do niego może nawet wyma­gać jakiejś jed­nostki dale­kiego zasięgu. Odczyt poziomu paliwa jest drobną war­to­ścią na lewej dol­nej czę­ści panelu, zie­loną na czar­nym tle. Trudno się na nim sku­pić. Przy­śpie­sze­nie działa na gałki oczne, zmie­nia­jąc ich kształt. Astyg­ma­tyzm zawdzię­czany zaawan­so­wa­nej tech­no­lo­gii. Mruży oczy. Jacht zbu­do­wano do lotów z dłu­gim cią­giem, a zaczął, mając zbior­niki na masę reak­cyjną zapeł­nione w dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach. Odczyt wska­zuje, że sil­nik pra­cuje od dzie­się­ciu minut. Poziom paliwa wynosi osiem­dzie­siąt dzie­więć prze­ci­nek sześć. To nie może być prawda.

Po minu­cie spada do prze­ci­nek pięć. Dwie i pół minuty póź­niej do prze­ci­nek cztery. To ozna­cza, że sil­nik będzie pra­co­wał z bie­żą­cym przy­śpie­sze­niem przez ponad trzy­dzie­ści sie­dem godzin, a jego koń­cowa pręd­kość wynie­sie nieco poni­żej pięć pro­cent pręd­ko­ści świa­tła.

Solo­mon zaczyna się przej­mo­wać.

***

Spo­tkał ją dzie­sięć lat temu. Ośro­dek badaw­czy w Dhan­bad Nova był jed­nym z naj­więk­szych na Mar­sie. Trzy poko­le­nia po tym, jak pierwsi kolo­ni­ści wko­pali się w skałę i piach dru­giego domu ludz­ko­ści, postęp roz­sze­rzył gra­nice nauki, zro­zu­mie­nia i kul­tury tak bar­dzo, że pod­ziemne mia­sto mogło utrzy­mać aż pięć barów, nawet jeśli jed­nym z nich był bez­al­ko­ho­lowy lokal, w któ­rym spo­ty­kali się dżi­ni­ści i zro­dzeni na nowo chrze­ści­ja­nie. Pozo­stałe cztery sprze­da­wały alko­hol i dokład­nie takie samo jedze­nie, jak to dostępne w sto­łów­kach, tylko przy akom­pa­nia­men­cie muzyki i z ekra­nami ścien­nymi wyświe­tla­ją­cymi przez całą dobę kanały roz­ryw­kowe z Ziemi. Solo­mon i jego grupa spo­ty­kali się w tym miej­scu dwa do trzech razy na tydzień, gdy nie byli zbyt­nio obcią­żeni pracą w ośrodku.

Zwy­kle grupa skła­dała się z jakichś wer­sji tej samej dwu­nastki. Dzi­siaj byli tu Tori i Raj z pro­jektu odzy­ski­wa­nia wody. Vol­ta­ire, która naprawdę miała na imię Edith. Julio, Carl i Malik, pra­cu­jący razem nad tera­piami anty­no­wo­two­ro­wymi. I Solo­mon. Mówili, że Mars to naj­więk­sze małe mia­steczko w Ukła­dzie Sło­necz­nym. Nie­mal ni­gdy nie poja­wiał się tu nikt nowy.

Tym razem ktoś taki przy­szedł. Sie­działa obok Malika, miała ciemne włosy i cier­pliwy wyraz twa­rzy o rysach tro­chę zbyt ostrych, by uznać ją za kla­sycz­nie piękną, a na przed­ra­mio­nach dostrzegł ciemne wło­ski. Miała geny, w wyniku któ­rych około trzy­dzie­stego pią­tego roku życia u kobiet czę­sto poja­wiał się pro­blem wąsika. Solo­mon nie wie­rzył w miłość od pierw­szego wej­rze­nia, ale gdy tylko usiadł przy stole, bar­dzo bole­śnie zdał sobie sprawę, że tego ranka nie ucze­sał się zbyt sta­ran­nie i tro­chę zbyt długo miał na sobie tę koszulę.

– Mars jest Ame­ryką – powie­dział Tori, wyko­nu­jąc przy tym sze­roki gest ręką z piwem. – Jest tu dokład­nie tak samo.

– To nie Ame­ryka – zapro­te­sto­wał Malik.

– Nie taka, jaką była na koniec, tylko taka jak na początku. Pomyśl, ile trwała podróż z Europy do Ame­ryki Pół­noc­nej w szes­na­stym wieku. Dwa mie­siące. Ile czasu potrzeba na dotar­cie tu z Ziemi? Czte­rech mie­sięcy. Albo dłu­żej, jeśli orbity nie są korzystne.

– I to pierw­szy powód, dla któ­rego nie przy­po­mi­namy Ame­ryki – sko­men­to­wał cierpko Malik.

– Zga­dza się rząd wiel­ko­ści – rzu­cił Tori. – Cho­dzi mi o to, że na potrzeby poli­tyki odle­głość mie­rzy się cza­sem. Od Ziemi dzielą nas całe mie­siące, a oni wciąż trak­tują nas, jak­by­śmy byli jakąś zagu­bioną kolo­nią. Jak­by­śmy im pod­le­gali. Ile osób spo­śród sie­dzą­cych przy tym stole otrzy­my­wało pole­ce­nia od kogoś, kto ni­gdy nie opu­ścił studni gra­wi­ta­cyj­nej, ale i tak uważa, że powi­nien dyk­to­wać, jak mają prze­bie­gać nasze bada­nia?

Tori uniósł rękę, a Raj zro­bił to samo. Vol­ta­ire. Carl. Nawet Malik, choć z opo­rami. Tori uśmiech­nął się prze­mą­drzale.

– Kto w tym ukła­dzie upra­wia praw­dziwą naukę? – zapy­tał Tori. – Wła­śnie my. Mamy now­sze i lep­sze statki. Nasza tech­no­lo­gia śro­do­wi­skowa przy­naj­mniej o dekadę wyprze­dza wszystko, co mają na Ziemi. W zeszłym roku zaczę­li­śmy być samo­wy­star­czalni.

– Nie wie­rzę – rzu­ciła Vol­ta­ire. Nowa wciąż się nie ode­zwała, ale Solo­mon zauwa­żył, że prze­nosi uwagę kolejno na każ­dego, kto się odzy­wał. Przy­glą­dał się, jak słu­cha.

– Nawet jeśli wciąż jest parę rze­czy, któ­rych potrze­bu­jemy z Ziemi, możemy je kupo­wać. Cho­lera, jesz­cze parę lat i będziemy mogli je wydo­by­wać z Pasa – stwier­dził Tori, wyco­fu­jąc się ze swo­jej ostat­niej uwagi i rów­no­cze­śnie pre­zen­tu­jąc nowe, rów­nie mało praw­do­po­dobne stwier­dze­nie. – Prze­cież nie twier­dzę, że powin­ni­śmy zerwać sto­sunki dyplo­ma­tyczne.

– Nie – odpo­wie­dział Malik. – Twier­dzisz, że powin­ni­śmy ogło­sić nie­za­leż­ność poli­tyczną.

– Cho­lerna racja – potwier­dził Tori. – Bo odle­głość mie­rzy się w cza­sie.

– A roz­są­dek w piwie – sko­men­to­wała Vol­ta­ire, dosko­nale naśla­du­jąc ton głosu Toriego. Nowa kobieta zare­ago­wała na to uśmie­chem.

– Nawet gdy­by­śmy uznali, że wszystko, co mamy do stra­ce­nia, to nasze łań­cu­chy, po co sobie zawra­cać głowę? – powie­dział Malik. – Prak­tycz­nie i tak mamy już wła­sny rząd. Zwra­ca­nie na to uwagi tylko przy­spo­rzy nam kło­po­tów.

– Naprawdę uwa­żasz, że Zie­mia tego nie zauwa­żyła? – zapy­tał Tori. – Myślisz, że chło­paki w labo­ra­to­riach na Lunie i w Sao Paulo nie patrzą w górę na niebo i nie mówią: „Ta mała czer­wona kropka kopie nas w dupę?”. Czują zazdrość i strach, tak jak powinni. Tylko tyle mówię. Jeśli posta­no­wimy się unie­za­leż­nić, to nawet jeśli od razu spró­bują coś z tym zro­bić, i tak będziemy mieć mie­siące na przy­go­to­wa­nia. Anglia stra­ciła swoje kolo­nie, bo nie potra­fiła utrzy­mać kon­troli przy sześć­dzie­się­ciu dniach opóź­nie­nia, nie mówiąc już o stu dwu­dzie­stu.

– Cóż, także dzięki Fran­cu­zom – wtrą­ciła cierpko Vol­ta­ire.

– I, do cho­lery, bar­dzo dobrze. – Tori kon­ty­nu­ował, jakby się nie ode­zwała. – Bo kto póź­niej przy­szedł z pomocą, gdy nazi­ści zaczęli pukać Anglii do drzwi? Nie mam racji?

– Uch – ode­zwał się Solo­mon. – Wła­ści­wie to nie. Tak naprawdę powie­dzia­łeś coś innego. To my jeste­śmy Niem­cami.

A ponie­waż się ode­zwał, nowa kobieta prze­nio­sła na niego wzrok. Poczuł, jak ści­ska go w gar­dle, i napił się piwa, żeby je roz­luź­nić. Gdyby teraz się ode­zwał, zaskrze­czałby, jakby znowu miał czter­na­ście lat. Vol­ta­ire oparła łok­cie na stole, uło­żyła pod­bró­dek na ciem­nych dło­niach i unio­sła brwi. Wyraz jej twa­rzy jed­no­znacz­nie mówił: „To powinno być rów­nie dobre jak pod­pis”.

– No dobrze. – Tori zre­zy­gno­wał z prób sporu z Mali­kiem. – Niech będzie. W czym jeste­śmy podobni do mor­der­czej bandy faszy­stów?

– W tym, jak byśmy wal­czyli – wyja­śnił Solo­mon. – Niemcy mieli naj­bar­dziej roz­wi­niętą naukę, tak jak my. Naj­no­wo­cze­śniej­szą tech­nikę. Rakiety. Nikt inny nie miał rakiet, tylko oni. Nie­miec­kie czołgi mogły nisz­czyć czołgi sprzy­mie­rzo­nych w sto­sunku pięć na jeden. Mieli naj­lep­sze łodzie pod­wodne, samo­na­pro­wa­dza­jące się poci­ski, wcze­sne odrzu­towce. Tak bar­dzo byli do przodu. Lep­sze pro­jekty, lep­sza pro­duk­cja. Byli ele­ganccy i inte­li­gentni.

– Poza całym tym raso­wym ludo­bój­stwem – sko­men­to­wał Julio.

– Ow­szem, poza tym – zgo­dził się Solo­mon. – Ale prze­grali. Mieli naj­lep­szą tech­nikę, tak jak my. I prze­grali.

– Ponie­waż byli psy­cho­pa­tyczni i sza­leni – odpo­wie­dział Julio.

– Nie – zaprze­czył Solo­mon. – To zna­czy ow­szem, byli, ale ist­niało mnó­stwo psy­cho­pa­tycz­nych faszy­stów, któ­rzy nie prze­gry­wali wojen. Prze­grali, ponie­waż każdy jeden ich czołg był wart pię­ciu prze­ciw­nika, ale Ame­ryka mogła zbu­do­wać dzie­sięć. Mieli olbrzy­mią bazę prze­my­słową, a nawet jeśli pro­jekt nie był rów­nie dobry, to co z tego? Zie­mia ma tę bazę prze­my­słową. Mają ludzi. Dotar­cie tutaj może im zająć mie­siące, może nawet lata, ale kiedy już to zro­bią, to nie pora­dzimy sobie z ich liczbą. Bycie zaawan­so­wa­nym tech­no­lo­gicz­nie jest świetne, ale my wciąż budu­jemy lep­sze wer­sje tego, co było już wcze­śniej. Jeśli chcesz pora­dzić sobie z prze­wagą demo­gra­ficzną Ziemi, potrze­bu­jesz cze­goś nowego w stop­niu zmie­nia­ją­cym para­dyg­mat.

Vol­ta­ire pod­nio­sła rękę.

– Nomi­nuję „zmianę para­dyg­matu” na hasło wie­czoru.

– Popie­ram – rzu­cił Julio.

Solo­mon poczuł, że zaczyna się czer­wie­nić.

– Wszy­scy za?

Zabrzmiał chór potwier­dzeń.

– Posta­no­wione – oświad­czyła Vol­ta­ire. – Niech mu ktoś kupi kolej­nego drinka.

Roz­mowa popły­nęła dalej, jak zwy­kle. Poli­tyka i histo­ria ustą­piły sztuce i inży­nie­rii pre­cy­zyj­nych struk­tur. Tema­tem wiel­kiej debaty wie­czoru stało się to, czy sztuczne mię­śnie dzia­łają lepiej z nano­rur­kami w arku­szach czy pęcz­kach, a obie strony sporu dopu­ściły się obrzu­ca­nia prze­ciw­ni­ków obe­lgami. Więk­szość była dobro­duszna, a pozo­stałe takie uda­wały, co było pra­wie tym samym. Ekran ścienny prze­łą­czył się na czy­sto muzyczny kanał niewiel­kiej spo­łecz­no­ści na Syria Pla­num, z cha­rak­te­ry­stycz­nymi dźwię­kami rai prze­pla­ta­ją­cymi się z kla­sycz­nymi euro­pej­skimi instru­men­tami stru­no­wymi. Był to jeden z ulu­bio­nych rodza­jów muzyki Solo­mona, bo była gęsta, skom­pli­ko­wana inte­lek­tu­al­nie i nie ocze­ki­wano, że będzie do niej tań­czył. Połowę wie­czoru spę­dził, sie­dząc obok Carla, roz­ma­wia­jąc o sys­te­mach wydaj­no­ści iniek­cji i pró­bu­jąc nie gapić się na nową kobietę. Kiedy prze­nio­sła się z miej­sca obok Malika do Vol­ta­ire, jego serce przy­śpie­szyło – może nie przy­szła tu z Mali­kiem – a potem z roz­pa­czą pomy­ślał, że może być les­bijką. Czuł się, jakby zgu­bił dekadę życia i nagle ugrzązł w hor­mo­nal­nej sali tor­tur począt­ków uni­wer­sy­tetu. W końcu zde­cy­do­wał się zapo­mnieć o ist­nie­niu nowej kobiety. Jeśli była nowa w ośrodku badaw­czym, dowie się, kim jest, i zapla­nuje oka­zję na roz­mowę z nią, dzięki czemu nie będzie wyglą­dał na samot­nego i zde­spe­ro­wa­nego. A jeśli nie była, to cóż, już jej nie zoba­czy. Mimo wszystko wciąż się za nią roz­glą­dał, tylko na wszelki wypa­dek.

Jak zwy­kle jako pierw­szy wyszedł Raj. Był w komi­te­cie pla­no­wa­nia, co zna­czyło, że dźwi­gał wszyst­kie cię­żary pracy tech­nicz­nej plus udział w zebra­niach komi­tetu kie­row­ni­czego. Jeśli któ­re­goś dnia pro­jekt ter­ra­for­ma­cji fak­tycz­nie ruszy, będzie miał w sobie inte­lek­tu­alne DNA Raja. Następni wyszli Julio i Carl, ręka w rękę, z Car­lem opie­ra­ją­cym głowę na ramie­niu Julia, jak robił to zwy­kle, gdy obaj byli lekko nie­trzeźwi i roz­ocho­ceni. Skoro zostali tylko Malik, Vol­ta­ire i Tori, uni­ka­nie nowej kobiety stało się trud­niej­sze. Solo­mon raz wstał, żeby wyjść, ale zatrzy­mał się i krę­cił się chwilę, tak naprawdę tego nie chcąc. Powie­dział sobie, że pój­dzie, gdy tylko wyj­dzie nowa kobieta. Kiedy jej nie będzie, on też będzie mógł. Przy­naj­mniej, kiedy zoba­czy, z kim wyj­dzie, będzie wie­dział, kogo o nią pytać. Albo, jeśli wyj­dzie z Vol­ta­ire, kogo nie pytać. To tylko zbie­ra­nie danych, to wszystko. Kiedy ekran prze­łą­czył się na wcze­sno­po­ranne wia­do­mo­ści, musiał w końcu przy­znać, że sam się oszu­kuje. Tym razem na poważ­nie zama­chał na poże­gna­nie, wbił ręce w kie­sze­nie i ruszył do głów­nego kory­ta­rza.

Przez nało­że­nie się pro­ble­mów inży­nie­ryj­nych, zwią­za­nych z budową odpor­nych kopuł, z cał­ko­wi­tym bra­kiem magne­tos­fery na Mar­sie, wszyst­kie pomiesz­cze­nia miesz­kalne znaj­do­wały się głę­boko pod powierzch­nią. Sufit głów­nego kory­ta­rza był na wyso­ko­ści czte­rech metrów, a oświe­tle­nie zapew­niały diody LED, zmie­nia­jące natę­że­nie i cie­pło świa­tła w zależ­no­ści od pory dnia, ale Solo­mon cza­sami odczu­wał ata­wi­styczną tęsk­notę za nie­bem. Za wra­że­niem otwar­to­ści i moż­li­wo­ści i może za nie­spę­dze­niem całego życia pod zie­mią.

Z tyłu dobiegł jej głos.

– Hej.

Szła pew­nym, swo­bod­nym kro­kiem, z cie­płym i może tro­chę niepew­nym uśmie­chem. Poza przy­ciem­nio­nym oświe­tle­niem baru dostrzegł w jej wło­sach jaśniej­sze pasma.

– Ach. Hej.

– Tak naprawdę nie mie­li­śmy oka­zji się tam poznać – powie­działa, wycią­ga­jąc rękę. – Caitlin Esqu­ibel.

Solo­mon ujął jej dłoń i potrzą­snął nią raz, jakby byli w ośrodku.

– Solo­mon Epstein.

– Solo­mon Epstein? – powtó­rzyła. Szli teraz obok sie­bie. Razem. – To co taki miły żydow­ski chło­pak robi na takiej pla­ne­cie?

Gdyby nie był tro­chę nie­trzeźwy, zbyłby to śmie­chem.

– Głów­nie pró­buje zebrać się na odwagę, żeby cię poznać – odpo­wie­dział.

– Tak jakby to zauwa­ży­łam.

– Mam nadzieję, że było to uro­cze.

– Dużo lep­sze niż twój kolega Malik, który zawsze znaj­duje powody, żeby dotknąć mojej ręki. W każ­dym razie. Pra­cuję w zarzą­dza­niu zaso­bami dla grupy przed­się­biorstw Kwi­kow­ski. Przy­le­cia­łam z Luny mie­siąc temu. To, co mówi­łeś o Mar­sie, Ziemi i Ame­ryce. To było cie­kawe.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dział Solo­mon. – Jestem inży­nie­rem w Mas­ste­chu.

– Inży­nier sil­ni­kowy – sko­men­to­wała. – Tech­nika rakie­towa?

– Odrzut, wyrzut, pęd, napęd, takie sprawy – rzu­cił. – Ale bez popędu. Jak długo zosta­niesz na Mar­sie?

– Aż odlecę. Mam otwarty kon­trakt. Ty?

– Och, tu się uro­dzi­łem – odpo­wie­dział. – I spo­dzie­wam się, że tu umrę.

Z drwią­cym uśmiesz­kiem zer­k­nęła na jego długą, chudą syl­wetkę. Oczy­wi­ście wie­działa, że tu się uro­dził. Nie dało się tego ukryć. Teraz jego słowa zabrzmiały jak kiep­ska prze­chwałka.

– Czło­wiek firmy – sko­men­to­wała, robiąc z tego wspólny żart.

– Mar­sja­nin.

Na sta­no­wi­sku z wóz­kami stało sześć cia­sno upchnię­tych pojaz­dów, goto­wych do wypo­ży­cze­nia. Solo­mon wycią­gnął kartę i machał nią przez chwilę obok ósemki, aż czyt­nik zdo­łał ją odczy­tać i skrajny wózek prze­łą­czył kon­tro­lki z bursz­ty­no­wych na zie­lone. Wycią­gnął go, zanim dotarło do niego, że tak naprawdę nie chce wsia­dać.

– Czy ty… – zaczął Solo­mon, a potem odchrząk­nął i spró­bo­wał ponow­nie. – Chcia­ła­byś pójść ze mną do domu?

Widział, jak w jej mózgu for­muje się „Jasne, czemu nie”. Śle­dził prze­bieg tych słów na krót­kiej dro­dze do ust. Była tak bli­sko, że pocią­gnęła jego krew jak księ­życ. A potem zoba­czył, jak w ostat­niej chwili ucieka. Jej potrzą­śnię­cie głową wyni­kało nie tyle z odmowy, ile z próby oczysz­cze­nia myśli. Ale uśmiech­nęła się. Naprawdę się uśmiech­nęła.

– Tro­chę za szybki jesteś, Sol.

***

To nie szyb­kość sta­no­wiła pro­blem. O ile na coś nie wpad­nie, szyb­kość to tylko szyb­kość, mógł być nie­ważki przy locie nie­mal z pręd­ko­ścią świa­tła. Szko­dziła mu delta V. Przy­śpie­sze­nie. Zmiana. W każ­dej sekun­dzie leciał o sześć­dzie­siąt osiem metrów na sekundę szyb­ciej niż sekundę wcze­śniej. Albo wię­cej. Może wię­cej.

Tylko że przy­śpie­sze­nie też nie sta­no­wiło pro­blemu. Statki mogły lecieć z przy­śpie­sze­niem 15 czy 20 g od czasu wcze­snych rakiet che­micz­nych. Moc zawsze była dostępna, bra­ko­wało wydaj­no­ści koniecz­nej do utrzy­ma­nia takiego ciągu. Sto­sunku ciągu do masy, gdy więk­szość masy to mate­riał odrzu­towy zapew­nia­jący ciąg. Ludz­kie ciała mogły wytrzy­mać nawet powy­żej 20 g przez uła­mek sekundy. Zabi­jało go utrzy­mu­jące się cią­że­nie. To trwało już godzi­nami.

Ist­niały wyłącz­niki awa­ryjne. Jeśli reak­tor zacznie się prze­grze­wać lub butelka magne­tyczna zrobi się nie­sta­bilna, sil­nik się wyłą­czy. Ist­nieje mnó­stwo wyłącz­ni­ków reagu­ją­cych na różne rodzaje sytu­acji awa­ryj­nych, ale nic się nie psuje. Wszystko działa dosko­nale. I w tym pro­blem. To wła­śnie go zabija.

Na panelu ste­ro­wa­nia jest też ręczne odcię­cie. Ikona dużego czer­wo­nego przy­ci­sku. Przy­cisk awa­ryjny. Gdyby mógł go dotknąć, wszystko byłoby dobrze. Ale nie może. Cała radość ode­szła. Zamiast eufo­rii czuje tylko panikę i nara­sta­jący, kosz­marny ból. Gdyby tylko zdo­łał się­gnąć pul­pitu. Albo gdyby coś się zepsuło. Cokol­wiek.

Nic się nie psuje. Ma pro­blem z oddy­cha­niem, dyszy tak, jak nauczono go na kur­sach bez­pie­czeń­stwa. Napina ręce i nogi, pró­bu­jąc wymu­sić krą­że­nie krwi przez tęt­nice i żyły. Jeśli straci przy­tom­ność, już się nie obu­dzi, a na brze­gach jego pola widze­nia nara­sta ciem­ność. Jeśli nie znaj­dzie wyj­ścia, umrze tu. Na swoim fotelu, z rękami przy­ci­śnię­tymi do ciała i wło­sami odcią­ga­ją­cymi skórę na gło­wie. Ręczny ter­mi­nal w kie­szeni spra­wia wra­że­nie tępego noża wbi­ja­nego mu w bio­dro. Pró­buje sobie przy­po­mnieć, ile waży ręczny ter­mi­nal. Nie potrafi. Wal­czy o oddech.

Ręczny ter­mi­nal. Jeśli zdoła do niego się­gnąć, zdoła go wycią­gnąć, może uda mu się połą­czyć z Caitlin. Może jej uda się nawią­zać zdalne połą­cze­nie i wyłą­czyć sil­niki. Dłoń leżąca na brzu­chu mocno wgniata trze­wia, ale jest tylko cen­ty­me­try od kie­szeni. Naparł, aż zatrzesz­czały kości, a nad­garstki się prze­su­nęły. Tar­cie skóry o skórę wydarło mu małą dziurę w brzu­chu, a uwol­niona z rany krew popły­nęła ku opar­ciu, jakby się cze­goś bała, ale się poru­szył.

Naparł znowu. Tro­chę bli­żej. Krew działa jak smar, zmniej­sza tar­cie. Ręka rusza się dalej. Wszystko trwa minuty. Jego paznok­cie doty­kają utwar­dzo­nego pla­stiku. Da radę.

Moc i wydaj­ność, myśli, i przez chwilę mimo wszystko odczuwa falę przy­jem­no­ści. Udało mu się. Magiczne połą­cze­nie.

Bolą go ścię­gna pal­ców, ale odsuwa na bok tka­ninę kie­szeni. Czuje, jak ręczny ter­mi­nal zaczyna wysu­wać się z kie­szeni, ale nie może unieść głowy, żeby go zoba­czyć.

***

Trzy lata po pierw­szym spo­tka­niu Caitlin sta­nęła przed drzwiami jego dziury o trze­ciej nad ranem, pła­cząca, prze­stra­szona i trzeźwa. Nie było to coś, czego Solo­mon się po niej spo­dzie­wał, a spę­dził w jej towa­rzy­stwie cał­kiem sporo czasu. Zostali kochan­kami nie­mal sie­dem mie­sięcy po tym, jak się poznali. To on tak to nazy­wał. Sta­nie się kochan­kami nie było czymś, co powie­dzia­łaby Caitlin. W jej przy­padku zawsze było to coś pro­stac­kiego i lekko spro­śnego. Taka wła­śnie była. Uwa­żał, że to objaw jakiejś osłony emo­cjo­nal­nej i że ni­gdy nie była do końca szczera. Że to taki spo­sób na kon­trolę stra­chu i wypie­ra­nia się lęków. Ale tak naprawdę, jak długo wciąż chciała przy­cho­dzić i w nie­które noce dzie­lić z nim łóżko, nie prze­szka­dzało mu to. A jeśli prze­sta­nie chcieć, będzie roz­cza­ro­wany, choć też jakoś to znie­sie. Lubił spo­sób, w jaki uśmie­chała się krzywo, patrząc na świat. Pew­ność sie­bie, jaką pre­zen­to­wała, zwłasz­cza gdy ją uda­wała. Tak naprawdę po pro­stu lubił osobę, którą była. To wszystko uła­twiało.

Jej kon­trakt już dwu­krot­nie prze­bił daty auto­ma­tycz­nego prze­dłu­że­nia, a ona nie sko­rzy­stała z opcji odlotu. Przyj­mu­jąc sta­no­wi­sko w gru­pie robo­czej zaj­mu­ją­cej się kon­fi­gu­ra­cją pól magne­tycz­nych, jedną ze spraw, którą brał pod uwagę, było to, czy dodat­kowy czas spę­dzany przez niego w pracy nie odsu­nie ich od sie­bie. Żadne z nich nie pró­bo­wało nawią­zy­wać związ­ków roman­tycz­nych lub sek­su­al­nych z innymi ludźmi w ośrodku. Wszy­scy trak­to­wali ich, jakby byli wza­jem­nie swoją wyłączną wła­sno­ścią, zatem, choć ni­gdy nie skła­dali sobie żad­nych obiet­nic wprost, Solo­mon nazwałby ich fak­tycz­nymi mono­ga­mi­stami. Z pew­no­ścią czułby się dotknięty i zdra­dzony, gdyby spała z kimś innym, i zakła­dał, że ona czu­łaby się tak samo w sto­sunku do niego.

Jed­nakże seks i towa­rzy­stwo, choć były przy­jemne, nie wią­zały się z prze­sad­nym pozio­mem wraż­li­wo­ści. Był więc zasko­czony.

– Sły­sza­łeś? – zapy­tała. Mówiła chra­pli­wym i przy­ci­szo­nym gło­sem. Po jej policz­kach spły­wały świeże łzy i opa­dały jej kąciki ust.

– Chyba nie – odpo­wie­dział Solo­mon, cofa­jąc się, by ją prze­pu­ścić.

Jego dziura miesz­kalna miała stan­dar­dowy układ: mały wie­lo­funk­cyjny pokój z przodu z moż­li­wo­ścią goto­wa­nia pro­stych posił­ków, moni­tor zaj­mu­jący ćwierć powierzchni ściany i dość miej­sca, by mogły tam usiąść trzy lub cztery osoby. Głę­biej znaj­do­wała się sypial­nia, a za nią scho­wek i łazienka. Według powszech­nego żartu na Mar­sie dziura czło­wieka była jego zam­kiem przy zało­że­niu, że zamek da się porów­nać z poko­jem w inter­na­cie. Opa­dła ciężko na jedną z ław i objęła się rękami. Solo­mon zamknął drzwi. Nie wie­dział, czy powi­nien z nią roz­ma­wiać, objąć ją, czy zro­bić jedno i dru­gie. Zaczął od obję­cia. Jej łzy pach­niały solą, wil­go­cią i skórą. Łkała na jego ramie­niu, aż cie­ka­wość i nie­po­kój skło­niły go do wyj­ścia poza pocie­sza­nie w roli plu­szo­wego misia.

– No dobrze. To co takiego mogłem wła­ści­wie sły­szeć?

Roz­kasz­lała się, pró­bu­jąc śmie­chu.

– Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych – powie­działa. – Powo­łali się na zapis o odry­wa­ją­cej się pro­win­cji. Ich statki już ruszyły w naszą stronę. Czter­dzie­ści sztuk. Lecą po bali­stycz­nych.

– Och – rzu­cił, a ona znowu zaczęła pła­kać.

– To ci pie­przeni sece­sjo­ni­ści. Od kiedy opu­bli­ko­wali swój mani­fest, ludzie zacho­wują się, jakby to było na poważ­nie. Jakby nie byli bandą krót­ko­wzrocz­nych dup­ków, któ­rzy chcą tylko ścią­gnąć na sie­bie uwagę. A teraz wywo­łali wojnę. Oni naprawdę to zro­bią, Sol. Będą na nas zrzu­cać kamie­nie, aż zmie­nią nas w war­stwę węgla gru­bo­ści dzie­się­ciu ato­mów.

– Nie zro­bią tego. Nie zro­bią – powie­dział i natych­miast poża­ło­wał, że się powtó­rzył. Zabrzmiał przez to, jakby pró­bo­wał sam sie­bie do tego prze­ko­nać. – Za każ­dym razem, gdy powo­ły­wano się na zasadę odry­wa­ją­cej się pro­win­cji, działo się tak, bo ONZ chciało prze­jąć zasoby. Jeśli znisz­czą naszą infra­struk­turę, niczego nie dostaną. Po pro­stu pró­bują nas prze­stra­szyć.

Caitlin unio­sła rękę, jak uczen­nica pra­gnąca zostać zauwa­żona.

– Udało im się. Jestem prze­ra­żona.

– I wcale nie cho­dzi o sece­sjo­ni­stów, nawet jeśli tak wła­śnie twier­dzą – dodał Solo­mon. Poczuł, że zaczyna się roz­krę­cać. Już nie powta­rzał zdań. – Cho­dzi o to, że Ziemi koń­czą się lit i molib­den. Nawet z odzy­ski­wa­niem z wysy­pisk potrze­bują ich wię­cej, niż mają. My mamy dostęp do suro­wej rudy. To wszystko, o co cho­dzi. Po pro­stu o pie­nią­dze, Cait. Wcale nie zaczną na nas zrzu­cać kamieni. Zresztą, jeśli oni zro­bią to nam, my odpo­wiemy tym samym. Mamy lep­sze statki.

– Całe osiem­na­ście – sko­men­to­wała. – Oni wysłali do nas czter­dzie­ści, a dru­gie tyle zosta­wili sobie do obrony.

– Ale jeśli prze­ga­pią choć jeden… – zaczął, ale nie dokoń­czył myśli.

Prze­łknęła ślinę i prze­tarła policzki wierz­chem dłoni. Się­gnął przez pokój i wycią­gnął dla niej z podaj­nika papie­rowy ręcz­nik.

– Czy ty fak­tycz­nie to wiesz? – zapy­tała. – Czy tylko myślisz pozy­tyw­nie, żeby mnie uspo­koić?

– Muszę na to odpo­wia­dać?

Wes­tchnęła i zapa­dła się w niego.

– Miną całe tygo­dnie – powie­działa. – Mini­mum. Pew­nie mie­siące.

– No dobrze. Co byś zro­biła, gdyby zostały ci tylko cztery mie­siące życia?

– Padła z tobą do łóżka i nie wycho­dziła. – Wychy­liła się i go poca­ło­wała. Miała w sobie gwał­tow­ność, która go zanie­po­ko­iła. Nie, to nie tak. Nie gwał­tow­ność. Szcze­rość.

– Chodź – powie­działa.

Obu­dził go alarm ręcz­nego ter­mi­nala. Miał wra­że­nie, że sły­szy ten dźwięk już od jakie­goś czasu. Caitlin leżała spo­koj­nie przy­tu­lona do niego, wciąż z zamknię­tymi oczami i otwar­tymi ustami. Wyglą­dała bar­dzo młodo. Roz­luź­niona. Wyłą­czył alarm i spraw­dził godzinę. Z jed­nej strony był potwor­nie spóź­niony do pracy, z dru­giej… kolejna godzina nie zrobi już wiel­kiej róż­nicy. Cze­kały na niego dwie wia­do­mo­ści od szefa grupy. Caitlin zamam­ro­tała i prze­cią­gnęła się, a ruch spra­wił, że zsu­nęło się z niej przy­kry­cie. Odło­żył ter­mi­nal, wsu­nął rękę pod poduszkę i zamknął oczy.

Gdy znowu się obu­dził, patrzyła na niego. Z jej twa­rzy znik­nęło roz­luź­nie­nie, ale wciąż była piękna. Uśmiech­nął się i się­gnął, by spleść swoje palce z jej.

– Wyj­dziesz za mnie?

– Och, daj spo­kój.

– Nie, poważ­nie. Wyj­dziesz za mnie?

– Czemu? Bo nad­ciąga wojna, która zabije nas i wszyst­kich zna­nych nam ludzi, a nie możemy zro­bić nic, co w taki czy inny spo­sób to zmieni? Szybko, zróbmy coś trwa­łego, zanim cała ta trwa­łość zosta­nie wyczer­pana.

– Jasne. Wyj­dziesz za mnie?

– Oczy­wi­ście, że tak, Sol.

Cere­mo­nia była skromna. Druhną Caitlin była Vol­ta­ire, drużbą Solo­mona był Raj. Ślubu udzie­lił kapłan meto­dy­stów, który dzie­ciń­stwo spę­dził w Pen­dża­bie, ale teraz mówił z pseu­do­tek­sań­skim akcen­tem doliny Mari­nera. W ośrodku badaw­czym znaj­do­wało się kilka kaplic, a ta była nawet dość uro­cza. Wszystko, włącz­nie z ołta­rzem, wyrzeź­biono z miej­sco­wego kamie­nia i pokryto przej­rzy­stym two­rzy­wem, które nadało skale wygląd wil­got­nej, świe­żej i żywej. Przez czer­wony kamień prze­bie­gały białe i czarne żyły, a miej­scami błysz­czały kry­sta­liczne płatki. Powie­trze inten­syw­nie pach­niało bzem spro­wa­dzo­nym w dużej ilo­ści ze szklarni przez Vol­ta­ire.

Kiedy stali razem, wypo­wia­da­jąc kolejno for­muły przy­siąg, Solo­mon pomy­ślał, że na twa­rzy Caitlin widzi taki sam spo­kój, jaki zoba­czył na niej, gdy spała. A może tylko mu się przy­wi­działo. Zakła­da­jąc obrączkę na jej palec, odniósł wra­że­nie, że coś poru­sza się w jego piersi, i poczuł się abso­lut­nie i irra­cjo­nal­nie szczę­śliwy w spo­sób, jakiego chyba jesz­cze ni­gdy nie zaznał. Flota ONZ była trzy tygo­dnie od nich. Nawet w naj­gor­szym razie nie zginą jesz­cze pra­wie przez mie­siąc. Zaczął żało­wać, że nie zro­bili tego wcze­śniej. Na przy­kład tej pierw­szej nocy, gdy ją zoba­czył. Albo że nie spo­tkali się, gdy byli młodsi. Na zdję­ciach, które wysłali jej rodzi­com, wyglą­dał, jakby zaraz miał zacząć śpie­wać. Strasz­nie mu się nie podo­bały, ale Caitlin miała inne zda­nie, więc i on zaczął je lubić. Mie­siąc mio­dowy spę­dzili w hotelu na miej­scu, w Dhan­bad Nova, wycie­ra­jąc się ręcz­ni­kami i myjąc mydłami wypro­du­ko­wa­nymi na Ziemi z myślą o luk­su­sie. Będąc tam, kąpał się dwa razy czę­ściej, nie­mal odbie­ra­jąc cie­pło wody i mięk­kość szla­froka jak magię, jakby dzięki deka­den­cji mógł uda­wać Zie­mia­nina.

I zupeł­nym przy­pad­kiem to dzia­łało. Pro­wa­dzone pota­jem­nie nego­cja­cje zakoń­czyły się powo­dze­niem. Okręty ONZ wcze­śniej odwró­ciły się do hamo­wa­nia, a ich ciąg był dwu­krot­nie dłuż­szy. Zawró­ciły do domu. Oglą­dał pre­zen­tera kanału wia­do­mo­ści oma­wia­ją­cego mecha­nikę orbi­talną lotu tam i z powro­tem. Pró­bo­wał sobie wyobra­zić, jak wyglą­dało to dla mari­nes na pokła­dach tych jed­no­stek. Prze­być nie­mal całą drogę do nowego świata, a potem zawró­cić, nawet go nie oglą­da­jąc. Ponad pół roku życia stra­cone w ramach poli­tycz­nego przed­sta­wie­nia. Caitlin sie­działa na brzegu łóżka, nachy­la­jąc się do moni­tora, nie odry­wa­jąc od niego wzroku. Wchła­nia­jąc wia­do­mo­ści.

Sie­dząc za nią z ple­cami na opar­ciu łóżka, Solo­mon poczuł prze­cho­dzący przez niego powiew nie­po­koju, zimny i nie­przy­jemny.

– Wygląda na to, że trwałe zro­biło się wła­śnie dużo dłuż­sze – powie­dział, pró­bu­jąc obró­cić to w żart.

– Mhm – zgo­dziła się.

– Tak jakby zmie­nia sytu­ację.

– Mhm.

Podra­pał się po wierz­chu dłoni, choć wcale go nie swę­działa. Suchy dźwięk paznokci na skó­rze uto­nął w gło­sie pre­zen­tera, więc bar­dziej go poczuł, niż usły­szał. Caitlin prze­cze­sała włosy dło­nią, z pal­cami nik­ną­cymi w nich i wyła­nia­ją­cymi się ponow­nie.

– No dobrze – ode­zwał się. – Chcesz roz­wodu?

– Nie.

– Bo wiem, że myśla­łaś, że reszta two­jego życia będzie dość krótka. A jeśli… jeśli to nie było coś, co byś wybrała? W każ­dym razie zro­zu­miał­bym.

Caitlin obej­rzała się na niego przez ramię. Świa­tło ekranu lśniło na jej policzku, oku i wło­sach, jakby stwo­rzono ją z kolo­ro­wego szkła.

– Jesteś uro­czy, jesteś moim mężem i kocham cię oraz ufam ci, jak ni­gdy nikomu w całym życiu. Nie zamie­ni­ła­bym tego na nic, poza wię­cej tego samego. Czemu? Ty chcesz się wyco­fać?

– Nie. Po pro­stu sta­ram się być uprzejmy. A wła­ści­wie to nie. Nagle poczu­łem się nie­pew­nie.

– Prze­stań. Zresztą wiele się nie zmie­niło. Ziemi wciąż bra­kuje litu, molib­denu i mnó­stwa surow­ców prze­my­sło­wych. My wciąż je mamy. Tym razem zawró­cili, ale na­dal nad­cią­gają i nie prze­staną nad­cią­gać.

– Chyba że znajdą jakiś spo­sób na zaspo­ko­je­nie swo­ich potrzeb innymi meta­lami. Albo znajdą inne źró­dło. Wszystko cią­gle się zmie­nia. Coś może spra­wić, że to wszystko zrobi się bez zna­cze­nia.

– Może – zgo­dziła się. – Tym wła­śnie jest pokój, prawda? Odło­że­niem kon­fliktu do czasu, aż to, o co się wal­czy, prze­sta­nie się liczyć.

Okręty ONZ na ekra­nie leciały na sil­ni­kach, cią­gnąc za sobą łuki jasnego ognia w dro­dze powrot­nej.

***

Ręczny ter­mi­nal wysuwa się tro­chę bar­dziej z jego kie­szeni i jest prze­ko­nany, że zostawi po sobie siniak sze­ro­ko­ści całego urzą­dze­nia. Nie przej­muje się tym. Pró­buje przy­po­mnieć sobie, czy zosta­wił włą­czoną akty­wa­cję gło­sową, ale albo tego nie zro­bił, albo jego gar­dło jest zbyt znie­kształ­cone przez cią­że­nie ciągu, by dało się roz­po­znać głos. Musi to zro­bić ręcz­nie. Nie może się roz­luź­nić ani stra­cić przy­tom­no­ści, ale coraz trud­niej mu o tym pamię­tać. Inte­lek­tu­al­nie wie, że jego krew jest przy­ci­skana do tyłu ciała, zbie­ra­jąc się w głębi czaszki i zale­wa­jąc nerki. Nie ma odpo­wied­niego wykształ­ce­nia medycz­nego, by wie­dzieć, jakie będą kon­se­kwen­cje, ale nie mogą być dobre. Ręczny ter­mi­nal nie­mal wysuwa się do końca. Ma go już w dłoni.

Przez sta­tek prze­cho­dzi drże­nie, a na ekra­nie wyska­kuje powia­do­mie­nie. Na bursz­ty­no­wym tle wid­nieje jakiś tekst, ale nie potrafi go prze­czy­tać. Jego wzrok nie chce się sku­pić. Gdyby było czer­wone, akty­wo­wa­łoby wyłą­cze­nie sil­nika. Czeka parę sekund w nadziei, że cokol­wiek to jest, nasili się, ale nic wię­cej się nie dzieje. Jacht jest porządny, rze­tel­nie zapro­jek­to­wany i dobrze zbu­do­wany. Zwraca uwagę z powro­tem na ręczny ter­mi­nal.

Caitlin powinna być teraz w miesz­ka­niu. Będzie szy­ko­wać kola­cję, słu­cha­jąc wia­do­mo­ści z infor­ma­cjami o kry­zy­sie stocz­nio­wym. Jeśli zdoła do niej zadzwo­nić, odbie­rze. Opada go nagły, potężny strach o to, że uzna połą­cze­nie za wynik nie­umyśl­nej akty­wa­cji w kie­szeni. Że powtó­rzy parę razy jego imię, zaśmieje się i roz­łą­czy. Kiedy odbie­rze, będzie musiał wydać jakieś dźwięki. Nawet jeśli praw­dziwe słowa będą zbyt trudne, musi jakoś dać jej znać, że zda­rzyło się coś złego. Tysiące razy wywo­ły­wał połą­cze­nie bez patrze­nia na ekran, ale teraz wszystko jest inne, a pamięć mię­śniowa wcale mu nie pomaga. Ter­mi­nal ma ogromny cię­żar. Wszystko w jego ręce boli, jakby został ude­rzony mło­tem. Boli go brzuch. Roz­kwita w nim naj­gor­szy wyobra­żalny ból głowy. Nic w tym doświad­cze­niu nie jest przy­jemne poza wie­dzą, że mu się udało. Nawet gdy stara się zmu­sić ter­mi­nal do reak­cji, myśli o tym, co jego napęd ozna­cza w prak­tyce. Przy takiej wydaj­no­ści statki mogą lecieć cią­giem przez całą drogę. Przy­śpie­sze­nie ciągu do połowy trasy, potem wyłą­czyć sil­niki, wyko­nać zwrot i hamo­wać przez resztę podróży. Nawet sto­sun­kowo łagodne 0,3 g będzie ozna­czało nie tylko dotar­cie do dowol­nego miej­sca znacz­nie szyb­ciej, ale też wyeli­mi­nuje wszel­kie pro­blemy zwią­zane z dłu­go­trwałą nie­waż­ko­ścią. Pró­buje sobie wyli­czyć, ile potrwałby lot na Zie­mię, ale nie potrafi. Musi zwra­cać uwagę na ter­mi­nal.

Prze­suwa się coś w topo­lo­gii jego trzewi, zmie­nia­jąc kąt, pod jakim leży ter­mi­nal. Urzą­dze­nie zaczyna się zsu­wać, a on nie ma dość siły ani szyb­ko­ści, by je zła­pać. Dociera do brzegu ciała, spada parę cen­ty­me­trów na fotel. Pró­buje ruszyć lewą rękę z miej­sca, gdzie leży przy­gnie­ciona koło ucha, ale się nie rusza.

Nawet nie drgnie. W ogóle nie napina się przy wysiłku. Och, myśli, mam udar.

***

Byli mał­żeń­stwem od sze­ściu lat, gdy Solo­mon pod­jął pie­nią­dze oszczę­dzane z pre­mii i kupił sobie jacht. Sta­tek nie był duży, uży­teczna prze­strzeń była mniej­sza niż w jego pierw­szej dziu­rze. Miał pra­wie pięć lat i już nie­długo będzie wyma­gał spę­dze­nia mie­siąca w dokach stoczni orbi­tal­nych. Kolory urzą­dze­nia wnę­trza – kre­mowy i poma­rań­czowy – wcale mu się nie podo­bały. Sta­tek sie­dział w suchym doku od ośmiu i pół mie­siąca, od czasu, gdy zmarł jego poprzedni wła­ści­ciel, młod­szy wice­pre­zes kon­glo­me­ratu z cen­tralą na Lunie. Jego rodzina z Luny nie pla­no­wała przy­lotu na Marsa, a pro­blemy zwią­zane ze spro­wa­dze­niem go przez mie­siące pustki spra­wiły, że łatwiej było im go sprze­dać po zani­żo­nej cenie. Dla więk­szo­ści miesz­kań­ców Marsa tego typu sta­tek był tylko osten­ta­cyj­nym sym­bo­lem sta­tusu i niczym wię­cej. Nie było tu zamiesz­ka­nego księ­życa ani zało­go­wej sta­cji w L5, do któ­rej można by latać. Podróż na Zie­mię taką jed­nostką nie byłaby ani kom­for­towa, ani szcze­gól­nie bez­pieczna. Można było latać w kółko na orbi­cie. Można było wyle­cieć w pustkę w pobliżu Marsa, a potem wró­cić. I to w zasa­dzie tyle, a brak sensu takich zabaw pomógł jesz­cze bar­dziej obni­żyć cenę. Jako dowód bogac­twa ogła­szał, że jego wła­ści­ciel miał zbyt wiele. Ale jako śro­dek trans­portu było to jak posia­da­nie samo­chodu wyści­go­wego, który ni­gdy nie mógł opu­ścić toru.

Dla Solo­mona była to ide­alna jed­nostka testowa.

Jacht zapro­jek­to­wano na bazie zna­nego mu sil­nika, do któ­rego sam pisał część kodu ste­ro­wa­nia. Patrząc na dzien­nik tech­niczny i kon­ser­wa­cji, widział każdy zestaw ste­row­ni­ków, każdy zawór recy­klingu powie­trza i każdą pokrywę. Jesz­cze zanim posta­wił na nim stopę, znał sta­te­czek na wylot. Dekadę temu oso­bi­ście zapro­jek­to­wał nie­które ele­menty sys­temu wyde­cho­wego. A ponie­waż był wła­ści­cie­lem jed­nostki, eli­mi­no­wało to pół roku admi­ni­stra­cyj­nych zma­gań o pozwo­le­nia, gdyby chciał go użyć do prze­te­sto­wa­nia jakichś mody­fi­ka­cji sil­nika. Sama ta myśl spra­wiała, że potra­fił się roze­śmiać z zachwy­tem.

Żad­nych wię­cej komi­te­tów dopusz­cza­ją­cych. Żad­nych rapor­tów doty­czą­cych poten­cjal­nych uszko­dzeń. Tylko sta­tek, jego reak­tor, parę ska­fan­drów próż­nio­wych i zestaw mani­pu­la­to­rów prze­my­sło­wych, które zostały mu jesz­cze z cza­sów szkoły. Daw­niej nauko­wiec mógł trzy­mać w garażu albo w szo­pie za domem urzą­dze­nie do PCR, roz­mon­to­wane sil­niki albo nie­go­towe pro­to­typy wyna­laz­ków, które zmie­nią świat, jeśli tylko uda się je zmu­sić do dzia­ła­nia. Solo­mon miał swój jacht i kupie­nie go było naj­bar­dziej przy­jemną, rado­sną i ważną rze­czą, jaką zro­bił od czasu oświad­cze­nia się Caitlin.

A mimo to, nawet gdy żyzny ogród jego umy­słu sadził tysiąc róż­nych sie­wek pomy­słów, pro­jek­tów, mody­fi­ka­cji i zmian, z nie­po­ko­jem myślał o chwili, gdy powie żonie o tym, co zro­bił. A kiedy przy­szła ta chwila, jego nie­po­kój oka­zał się uza­sad­niony.

– Och, Sol. Och, skar­bie.

– Nie wyda­łem na to swo­jej pen­sji – zapew­nił. – To wszystko było z pre­mii. I tylko z moich. Nie uży­łem wspól­nych pie­nię­dzy.

Caitlin sie­działa na ławie w ich pokoju dzien­nym, stu­ka­jąc w wargi koń­cami pal­ców, jak zwy­kle, gdy nad czymś inten­syw­nie myślała. Sys­tem odtwa­rzał w tle łagodną muzykę z lekką per­ku­sją i instru­men­tami smycz­ko­wymi dość gło­śnymi, by ukryć syk wymien­ni­ków powie­trza, ale nie na tyle, by utrud­nić roz­mowę. Jak w przy­padku nie­mal wszyst­kich nowych budyn­ków na Mar­sie był więk­szy, lepiej urzą­dzony i znaj­do­wał się głę­biej pod zie­mią.

– Usły­sza­łam wła­śnie, że możesz pod­jąć i wydać dowolną sumę z konta bez roz­mowy ze mną, jeśli tylko łączna kwota jest mniej­sza niż to, co zaro­bi­łeś w pre­miach. To chcia­łeś powie­dzieć?

– Nie – zaprze­czył, choć było to bli­skie prawdy. – Cho­dzi mi o to, że to nie były pie­nią­dze, na które liczy­li­śmy. Wszyst­kie nasze zobo­wią­za­nia są kryte. Nie doj­dzie do sytu­acji, że będziemy musieli kupo­wać jedze­nie, a na kon­cie zabrak­nie środ­ków. Nie będziemy musieli brać dodat­ko­wych godzin ani pracy na boku.

– W porządku.

– A to jest ważne. Mój pro­jekt cewek dyszy magne­tycz­nej może naprawdę zwięk­szyć wydaj­ność napędu, jeśli zdo­łam…

– W porządku – zgo­dziła się.

Oparł się o fra­mugę drzwi. Muzyka wydo­by­wana przez smyczki nasi­liła się w deli­kat­nym arpeg­gio.

– Gnie­wasz się.

– Nie, skar­bie. Nie gnie­wam się – odpo­wie­działa łagod­nie. – Gniew to krzyk. Mam ci za złe, i to dla­tego, że odci­nasz mnie od przy­jem­no­ści. Naprawdę, patrzę na cie­bie i widzę pod­nie­ce­nie i szczę­ście, i bar­dzo chcia­ła­bym być jego czę­ścią. Chcę ska­kać z rado­ści, machać rękami i roz­ma­wiać o tym, jak świetne jest to wszystko. Ale te pie­nią­dze były naszym zabez­pie­cze­niem. Igno­ru­jesz fakt, że wyda­łeś nasze zabez­pie­cze­nie, a jeśli oboje to zigno­ru­jemy, będziemy mieć pro­blemy, gdy tylko wyda­rzy się coś nie­spo­dzie­wa­nego. Kocham nasze życie, więc teraz to ja będę musiała być osobą, która się przej­muje, odma­wia i nie może sobie pozwo­lić na eks­cy­ta­cję. Zmu­szasz mnie do sta­nia się doj­rzałą. Wcale nie chcę być doj­rzała. Chcia­ła­bym, żeby­śmy oboje byli doj­rzali, żeby­śmy, gdy zro­bimy coś takiego, oboje mogli być dziećmi.

Popa­trzyła na niego i wzru­szyła ramio­nami. Miała tward­szy wyraz twa­rzy, niż kiedy się spo­tkali. W jej ciem­nych wło­sach dostrzegł białe nitki. Kiedy się uśmiech­nęła, poczuł, jak roz­pływa się kamień w jego piersi.

– Może… dałem się tro­chę ponieść. Zoba­czy­łem, że jest dostępny i możemy sobie na niego pozwo­lić.

– I rzu­ci­łeś się na główkę, nie zasta­na­wia­jąc się nad tym wszyst­kim, co to będzie zna­czyć. Ponie­waż jesteś Solo­mo­nem Epste­inem i jesteś naj­by­strzej­szym, naj­bar­dziej suro­wym i meto­dycz­nym czło­wie­kiem, jaki kie­dy­kol­wiek doko­nał każ­dego moż­li­wego wyboru w życiu, kie­ru­jąc się impul­sem. – Gdyby w jej gło­sie nie sły­szał cie­pła i śmie­chu, zabrzmia­łoby to jak potę­pie­nie. Zamiast tego brzmiało jak miłość.

– Za to jestem uro­czy – odpo­wie­dział.

– Jesteś – zgo­dziła się. – Chcę usły­szeć wszystko o twoim nowym, cokol­wiek to jest, czego zamie­rzasz spró­bo­wać. Tylko naj­pierw obie­caj, że następ­nym razem spró­bu­jesz pomy­śleć o przy­szło­ści.

– Obie­cuję.

Przez resztę wie­czoru opo­wia­dał o mocy i wydaj­no­ści, masie odrzu­to­wej i mnoż­ni­kach pręd­ko­ści. A kiedy skoń­czył, roz­ma­wiali o budo­wa­niu odpo­wie­dzial­nego planu eme­ry­tal­nego i pil­no­wa­niu aktu­ali­zo­wa­nia ich testa­men­tów. Wszystko to spra­wiało wra­że­nie prze­pro­sin i miał nadzieję, że zro­bią to ponow­nie, gdy Caitlin zro­zu­mie, ile będzie kosz­to­wało utrzy­ma­nie jachtu. Ale to było star­cie na inny dzień.

Obec­nie spę­dzał dnie, pra­cu­jąc jak zwy­kle z zespo­łem w gru­pie napę­dów, a wie­czo­rami sie­dział przed moni­to­rami w ich dziu­rze i pro­jek­to­wał wła­sne rze­czy. Caitlin roz­po­częła pro­gram sie­ciowy z grupą w Lon­dres Nova, oma­wia­jąc, jak firmy w rodzaju Kwi­kow­skiego mogły inter­we­nio­wać w celu desta­bi­li­za­cji spi­rali zagro­żeń i uni­ka­nia, w któ­rej ugrzę­zły Zie­mia i Mars. Za każ­dym razem, gdy sły­szał, jak roz­ma­wia z innymi – o pro­pa­gan­dzie, roz­bież­nych kodach moral­nych i mnó­stwie innych poważ­nie brzmią­cych nie­ja­snych słów – poja­wiał się temat litu i molib­denu. A teraz jesz­cze wol­framu. Wszyst­kie inne sprawy były inte­re­su­jące, ważne, infor­ma­cyjne i donio­słe, jed­nakże, o ile nie zdo­łają roz­wią­zać klu­czo­wych kwe­stii, mogli pora­dzić sobie ze wszyst­kim innym, a i tak nie roz­wią­zać pro­blemu. Zawsze odczu­wał dumę, gdy to mówiła. Trudno było wyzwo­lić się z wykształ­ce­nia ze sztuk wyzwo­lo­nych, ale świet­nie sobie radziła.

W końcu przy­szedł czas na prze­te­sto­wa­nie jego pomy­słu i pla­nów. Odbył długą drogę do stoczni, korzy­sta­jąc z nowego sys­temu trans­portu publicz­nego: próż­nio­wych tuneli wywier­co­nych w ska­łach, z szy­nami elek­tro­ma­gne­tycz­nymi niczym w powol­nym, zbyt sła­bym dziale szy­no­wym. Pojazd był zatło­czony i nie­wy­godny, ale poru­szał się szybko. Solo­mon dotarł do jachtu godzinę przed zacho­dem słońca na mar­sjań­skim hory­zon­cie. Wpro­wa­dził ostat­nie mody­fi­ka­cje do zbu­do­wa­nego przez sie­bie pro­to­typu, dwu­krot­nie prze­pro­wa­dził sekwen­cje dia­gno­styczne i wypro­wa­dził sta­tek poza rzadką atmos­ferę. Po dotar­ciu na orbitę chwilę uno­sił się swo­bod­nie, cie­sząc się nowym odczu­ciem nie­waż­ko­ści. Zapa­rzył sobie bańkę świe­żej her­baty, przy­piął się do fotela kapi­tań­skiego i prze­su­nął pal­cami po sta­rym ekra­nie doty­ko­wym.

Jeśli się nie mylił, wpro­wa­dzone przez niego mody­fi­ka­cje zwięk­szą wydaj­ność o nie­mal szes­na­ście pro­cent wzglę­dem wyj­ścio­wej. Kiedy otrzy­mał odczyty, oka­zało się, że nie miał racji. Wydaj­ność spa­dła o cztery i pół. Wylą­do­wał z powro­tem w stoczni i poje­chał metrem do domu, całą drogę mam­ro­cząc ponuro pod nosem.

Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych opu­bli­ko­wała oświad­cze­nie, że wszyst­kie przy­szłe statki mar­sjań­skie będą kon­trak­to­wane przez stocz­nie Bush na Ziemi. Lokalny rząd nawet tego nie sko­men­to­wał, kon­ty­nu­ując po pro­stu budowę roz­po­czę­tych jed­no­stek i nego­cju­jąc kon­trakty na kilka nowych. ONZ zażą­dała zamknię­cia wszyst­kich stoczni mar­sjań­skich do czasu, aż będzie można tam wysłać zespół kon­tro­le­rów. Sie­dem mie­sięcy na zebra­nie zespołu i pra­wie sześć mie­sięcy na prze­lot z powodu względ­nej odle­gło­ści pla­net na orbi­tach wokół Słońca. Sol zro­bił się ner­wowy, gdy to usły­szał. Jeśli zamkną stocz­nie, może to ozna­czać uzie­mie­nie jego jachtu testo­wego. Nie musiał się przej­mo­wać. Wszyst­kie stocz­nie zostały otwarte. Znowu poja­wiły się plotki o woj­nie, a Solo­mon pró­bo­wał je igno­ro­wać. Pró­bo­wał prze­ko­ny­wać sie­bie, że tym razem będzie tak samo jak poprzed­nio.

Ku zasko­cze­niu wszyst­kich Raj zre­zy­gno­wał z pracy w komi­te­cie pla­no­wa­nia, wyna­jął tanią dziurę bli­sko powierzchni i zaczął sprze­da­wać ręcz­nie robione cera­miczne dzieła sztuki. Twier­dził, że ni­gdy nie był szczę­śliw­szy. Vol­ta­ire roz­wio­dła się i chciała, żeby cała stara ekipa cho­dziła z nią do barów. Była ich teraz ósemka, ale pra­wie nikt nie cho­dził. Julio i Carl mieli dziecko i prze­stali się socja­li­zo­wać z pozo­sta­łymi. Tori zatrud­niła się w fir­mie zaj­mu­ją­cej się doradz­twem w spra­wach bez­pie­czeń­stwa che­micz­nego, która uda­wała, że obsłu­guje dowolne firmy zało­żone na Mar­sie, ale tak naprawdę wszyst­kie zle­ce­nia dosta­wała z pro­jek­tów ter­ra­for­ma­cji. Malik zmarł na nie­re­agu­ją­cego na lecze­nie raka krę­go­słupa. Życie toczyło się dalej, cza­sem nio­sąc wygrane, cza­sem porażki. Eks­pe­ry­men­talne sil­niki Solo­mona dotarły do etapu, na któ­rym zro­biły się nie­mal rów­nie dobre, jak w nie­zmo­dy­fi­ko­wa­nym statku. Potem tro­chę lep­sze.

Nie­mal równo rok po kupie­niu statku Solo­mon poje­chał do jachtu z nowym pro­jek­tem. Jeśli się nie mylił, zwięk­szy wydaj­ność o pra­wie cztery i pół pro­cent wzglę­dem wyj­ścio­wej. Był w komo­rze sil­nika, pro­wa­dząc insta­la­cję, gdy zadzwo­nił jego ręczny ter­mi­nal. Caitlin. Przy­jął połą­cze­nie.

– Co jest? – zapy­tał.

– Czy pod­ję­li­śmy decy­zję o zro­bie­niu sobie dłu­giego week­endu w przy­szłym mie­siącu? – zapy­tała. – Wiem, że o tym roz­ma­wia­li­śmy, ale chyba bez roz­strzy­gnię­cia.

– Nie pod­ję­li­śmy, ale lepiej tego nie robić. Zespół jest tro­chę w plecy.

– Na pozio­mie nad­go­dzin?

– Nie. Na pozio­mie, na któ­rym to cią­gle wycho­dzi.

– W porządku. W takim razie mogę coś zapla­no­wać z Mag­gie Chu.

– Masz moje bło­go­sła­wień­stwo. Wrócę do domu, jak tylko z tym skoń­czę.

– Dobrze – rzu­ciła i się roz­łą­czyła.

Prze­te­sto­wał obu­dowy, wyko­nał dodat­kowy spaw w miej­scu, gdzie cewka będzie naj­bar­dziej obcią­żona, i wró­cił do fotela kapi­tań­skiego. Jacht poko­nał rzadką atmos­ferę i wzbił się na orbitę. Solo­mon ponow­nie prze­pro­wa­dził dia­gno­stykę przed włą­cze­niem sil­nika, upew­nia­jąc się, że wszystko wygląda dobrze. Przez pra­wie pół godziny uno­sił się w fotelu, utrzy­my­wany na miej­scu przez pasy.

Roz­po­czy­na­jąc sekwen­cję ciągu, przy­po­mniał sobie, że zespół będzie w Lon­dres Nova w ten week­end, o któ­rym roz­ma­wiał z Caitlin. Zaczął się zasta­na­wiać, czy zro­biła już jakieś plany z Mag­gie Chu, czy był jesz­cze czas na zmiany. Włą­czył sil­nik.

Przy­śpie­sze­nie rzu­ciło Solo­mona w fotel kapi­tań­ski, a potem przy­gnio­tło mu pierś. Jego prawa ręka wylą­do­wała na brzu­chu, lewa na opar­ciu fotela koło ucha. Łydki wci­snęło w pod­pórki.

***

Sta­tek nisko śpiewa ele­gię, gar­dłową, pełną pasji i smutną jak pie­śni, które jego ojciec śpie­wał w świą­tyni. Teraz poj­muje, że tu umrze. Leci zbyt szybko i za daleko, by dotarła do niego pomoc. Przez jakiś czas – mie­siące albo lata – mały jacht będzie wyzna­czał naj­więk­szy dystans poza stud­nią gra­wi­ta­cyjną Ziemi, na jaki pole­ciał sta­tek zało­gowy. Znajdą spe­cy­fi­ka­cję pro­jektu w jego dziu­rze. Caitlin jest mądra, będzie wie­działa, że należy sprze­dać pro­jekt. Zarobi na tym dość, by jeść woło­winę codzien­nie przez resztę życia. W każ­dym razie dobrze o nią zadbał, nawet jeśli nie o sie­bie.

Gdyby mógł ste­ro­wać, dole­ciałby do pasa aste­ro­idów. Mógłby się skie­ro­wać do układu Jowi­sza i być pierw­szą osobą, która dotarła do Europy lub Gani­me­desa. Ale nic z tego. Zrobi to ktoś inny. I zabie­rze tam jego sil­nik.

Wojna! Jeśli odle­głość mie­rzy się w cza­sie, Mars nagle zna­lazł się bar­dzo, bar­dzo bli­sko Ziemi, która wciąż jest bar­dzo daleko od Marsa. Taki rodzaj asy­me­trii wszystko zmie­nia. Zasta­na­wia się, jak to wyne­go­cjują. Co zro­bią. Wszel­kie zasoby litu, molib­denu i wol­framu zna­lazły się teraz w zasięgu firm wydo­byw­czych. Mogą lecieć do pasa aste­roid, księ­ży­ców Saturna i Jowi­sza. To, co do tej pory powstrzy­my­wało Zie­mię i Marsa od osią­gnię­cia trwa­łego pokoju, prze­sta­nie mieć zna­cze­nie.

Ból głowy i krę­go­słupa coraz bar­dziej się nasila. Trudno mu pamię­tać o napi­na­niu rąk i nóg, by pomóc zawo­dzą­cemu sercu w prze­miesz­cza­niu krwi. Pra­wie znowu traci przy­tom­ność, ale nie jest pewien, czy to wynik udaru, czy cią­że­nia ciągu. Jest prze­ko­nany, że zwięk­sza­nie ciśnie­nia krwi pod­czas udaru nie jest dobrze widziane.

Ele­gia statku zmie­nia nieco ton i teraz dosłow­nie śpiewa gło­sem jego ojca, z hebraj­skimi syla­bami, któ­rych zna­cze­nia Solo­mon już dawno zapo­mniał, jeśli w ogóle je znał. Czyli omamy słu­chowe. Cie­kawe.

Żałuje, że nie będzie mógł jesz­cze jeden raz zoba­czyć Caitlin. Poże­gnać się z nią i powie­dzieć, że ją kocha. Żałuje, że nie zoba­czy kon­se­kwen­cji wyni­ka­ją­cych z moż­li­wo­ści swo­jego sil­nika. Mimo kosz­mar­nego bólu zaczy­nają go ogar­niać spo­kój i eufo­ria. Myśli, że wła­ści­wie zawsze tak było. Od kiedy Moj­żesz zoba­czył zie­mię obie­caną, do któ­rej nie mógł wkro­czyć, ludzie na łożach śmierci zawsze pra­gnęli zoba­czyć, co będzie dalej. Zasta­na­wia się, czy to wła­śnie, czyli zie­mię obie­caną świętą: fakt, że można ją zoba­czyć, ale do niej nie dotrzeć. Trawa jest zawsze zie­leń­sza po dru­giej stro­nie wła­snej śmierci. Brzmi to jak coś, co powie­działby Malik. Z czego Caitlin by się zaśmiała.

Następne kilka lat – nawet dzie­się­cio­le­cia – będą fascy­nu­jące, a wszystko dzięki niemu. Zamyka oczy. Żałuje, że nie może tam być i zoba­czyć tego wszyst­kiego.

Solo­mon roz­luź­nia się, a bez­miar obej­muje go jak kochanka.

Napęd. Komen­tarz autor­ski

NapędKomen­tarz autor­ski

Tro­chę za szybki jesteś, Sol.

Kalam­bury mogą być naj­niż­szą formą humoru, ale to wciąż jeden z naszych ulu­bio­nych tek­stów w tym pro­jek­cie.

Jedną z rze­czy, która w całym cyklu Expanse poja­wia się kilka razy, jest kon­cep­cja, że pro­rok może zapro­wa­dzić lud do Ziemi Świę­tej, ale sam nie może do niej wkro­czyć. Solo­mon Epstein jest wła­śnie kimś takim: czło­wie­kiem, który zapo­cząt­ko­wał nową erę, ale nie dożyje jej pozna­nia. To potężna histo­ria, bo cze­goś takiego doświad­czamy wszy­scy, zwłasz­cza sta­rze­jąc się: wra­że­nia, że coś donio­słego zda­rzy się w chwili, gdy nas już nie będzie. Egzy­sten­cjalny lęk przed pomi­nię­ciem cze­goś waż­nego.

Opo­wia­da­nie zostało pier­wot­nie napi­sane do reda­go­wa­nej przez Jona­thana Stra­hana anto­lo­gii Edge of Infi­nity, ale kanał SYFY udo­stęp­nił je jako mate­riał dla uczest­ni­ków kon­wentu Comic-Con w San Diego i przez jakiś czas można było je bez­płat­nie prze­czy­tać w Inter­ne­cie. Ze wszyst­kich opo­wia­dań ze świata Expanse to praw­do­po­dob­nie zostało prze­czy­tane naj­wię­cej razy, ale naj­mniej na nim zaro­bi­li­śmy. Cza­sami tak wła­śnie to działa.

Ktoś zapy­tał kie­dyś, czy Vol­ta­ire pijąca na początku z Solem jest powią­zana z bojową frak­cją OPA, Kolek­ty­wem Vol­ta­ire, który poja­wia się w póź­niej­szych książ­kach. Wydaje się, że może być jakiś zwią­zek mię­dzy nimi, ale ni­gdy się temu nie przy­glą­da­li­śmy.

Rzeź­nik sta­cji Ander­son

Gdy Fred był jesz­cze dziec­kiem na Ziemi i miał może pięć czy sześć lat, w piw­nicy u wujka zoba­czył roślinkę rosnącą w ciem­no­ści.

Chwast był bar­dzo blady i dwa razy wyż­szy niż inne na dwo­rze, znie­kształ­cony próbą się­gnię­cia do słońca. Taki wła­śnie był facet za barem: zbyt wysoki, zbyt blady, za bar­dzo spra­gniony cze­goś, czego ni­gdy nie zaznał i ni­gdy mu się to nie uda. Tacy wła­śnie byli Pasia­rze.

Muzyka w barze łączyła pen­dżab­skie rytmy z rapo­wa­niem wyso­kim kobie­cym gło­sem w wie­lo­ję­zycz­nej mie­szance języ­ków two­rzą­cych pasiar­ski kre­ol­ski. W kącie w głębi dzwo­nił i popi­ski­wał pod­nisz­czony auto­mat pachinko. W powie­trzu uno­sił się słodki aro­mat haszy­szu. Fred roz­parł się na stołku baro­wym zapro­jek­to­wa­nym dla kogoś wyż­szego o dzie­sięć cen­ty­me­trów i uśmiech­nął się łagod­nie.

– Masz jakiś pie­przony pro­blem? – zapy­tał.

Bar­man mógł być Chiń­czy­kiem, Kore­ań­czy­kiem lub ich mie­szanką, co zna­czyło, że jego rodzina praw­do­po­dob­nie przy­była tu w jed­nej z pierw­szych fal. Pięć poko­leń walki o powie­trze całych rodzin, upchnię­tych w mapu­ją­cych aste­ro­idy sta­tecz­kach na sie­dem prycz, i oglą­da­nia Słońca jako led­wie naj­ja­śniej­szej gwiazdy. Trudno było ich wciąż uwa­żać za ludzi.

– Żad­nego pro­blemu, jefe – odpo­wie­dział bar­man, jed­nak się nie ruszył.

W wiszą­cym nad barem lustrze Fred zoba­czył, jak roz­su­wają się drzwi wej­ściowe. Do środka ocię­żale weszło czte­rech Pasia­rzy. Jeden miał na ramie­niu opa­skę z roze­rwa­nym krę­giem Soju­szu Pla­net Zewnętrz­nych. Fred zoba­czył, że go zauwa­żyli, a jeden z nich go roz­po­znał. Auto­ma­tyczny zastrzyk adre­na­liny do krwi był przy­jemny.

– To może podasz mi mojego drinka?

Bar­man jesz­cze przez chwilę się nie poru­szył, aż w końcu ustą­pił. W gra­wi­ta­cji odśrod­ko­wej whi­skey lała się ina­czej, ale nie na tyle, żeby Fred potra­fił spre­cy­zo­wać, co się nie zga­dzało. Efekt Corio­lisa na sta­cji Ceres nie powi­nien wystar­czyć do zmiany kąta, przy­naj­mniej nie tak bli­sko powierzchni aste­ro­idy. Może po pro­stu za wolno opa­dała. Bar­man pchnął szkla­neczkę w jego stronę.

– Na koszt firmy – rzu­cił. Po krót­kiej prze­rwie dodał: – Puł­kow­niku.

Fred popa­trzył mu w oczy. Żaden z nich się nie ode­zwał. Wypił alko­hol bez dodat­ków. Napój palił w gar­dle i zosta­wił na języku posmak sta­rych grzy­bów i ple­śni na chle­bie.

– Masz coś innego niż fer­men­to­wana pleśń? – zapy­tał.

– Als u apre­cie no, koai sa sa? – zabrzmiał głos z tyłu. „Skoro ci nie sma­kuje, to po co tu jesteś?”.

Fred okrę­cił się na stołku. Jeden z przy­by­łej czwórki patrzył na niego wrogo. Miał spore bary jak na Pasia­rza. Może był ope­ra­to­rem mecha, albo po pro­stu spę­dzał dużo czasu na siłowni. Nie­któ­rzy tak robili, uży­wa­jąc mie­szanki maszyn i cię­żar­ków z dro­gimi lekami, by zdo­być to, czego nie mogło im zapew­nić cią­że­nie.

„Po co tu jesteś?”. Dobre pyta­nie.

– Lubię whi­skey, która była kie­dyś zbo­żem. Jak chce­cie ssać grzyby, nie będę wam prze­szka­dzał.

Ope­ra­tor mecha prze­su­nął się na krze­śle. Wyglą­dał, jakby chciał wstać, ale zamiast tego tylko wzru­szył ramio­nami i odwró­cił wzrok. Jego kum­ple popa­trzyli po sobie. Ten z opa­ską wycią­gnął ter­mi­nal i szybko stu­kał w ekran.

– Mam bur­bon z Gani­meda – rzu­cił bar­man. – Ale będzie cię kosz­to­wał.

– Nie dość, żeby mnie powstrzy­mać – zapew­nił Fred, odwra­ca­jąc się. – Daj butelkę.

Bar­man się schy­lił, wsu­wa­jąc rękę pod bar. Praw­do­po­dob­nie miał tam broń. Fred pra­wie ją zoba­czył oczyma wyobraźni. Coś, co miało groź­nie wyglą­dać, a gdyby wygląd nie wystar­czył, powa­lić prze­ciw­nika. Może obrzyn do strze­la­nia na małe odle­gło­ści. Fred cze­kał, ale w ręce bar­mana poja­wiła się tylko butelka. Posta­wił ją na barze. Przez ciało Freda prze­szła fala ulgi i roz­cza­ro­wa­nia.

– Czy­sta szklanka – zażą­dał.

– Tak sobie myślę… – stwier­dził bar­man, się­ga­jąc do tyłu, do szkła pod lustrem – …że po coś pan tu przy­szedł. Rzeź­nik sta­cji Ander­son w barze Pasia­rzy.

– Chcę się tylko napić – rzu­cił Fred.

– Nikt nie chce się tylko napić – odpo­wie­dział bar­man.

– Jestem wyjąt­kowy.

Bar­man się wyszcze­rzył.

– To prawda – zgo­dził się i schy­lił się nisko, pra­wie do poziomu Freda. – Niech pan na mnie spoj­rzy, puł­kow­niku.

Fred odkrę­cił butelkę i nalał płynu na dwa palce do nowej szkla­neczki. Zakrę­cił flaszkę. Bar­man się nie ruszył. Fred spoj­rzał w jego piwne oczy. Wła­śnie miał coś powie­dzieć, nawet nie był pewien co takiego, poza tym, że miało być ostre i jado­wite, kiedy kątem oka dostrzegł ruch w lustrze. Ludzie za ple­cami.

Miał chwilę na spię­cie się, na przy­ję­cie noża, kuli lub ude­rze­nia, które nie nade­szło. Na jego gło­wie wylą­do­wał czarny worek.

***

Trzy lata wcze­śniej wszystko wyglą­dało ina­czej.

– Dag­mar w kolejce, dzie­więć­dzie­siąt sekund do kon­taktu, wszystko zie­lone.

– Roger, Dag­mar. Widzę cię w dro­dze do kon­taktu za dzie­więć­dzie­siąt…

Ruchem szczęki Fred zmniej­szył gło­śność pasma pilo­tów, redu­ku­jąc ich komu­ni­katy do deli­kat­nej muzyki tła ze sło­wami o pozy­cjach i wek­to­rach. Dzie­więć­dzie­siąt sekund do wej­ścia pierw­szej grupy ude­rze­nio­wej.

Cała wiecz­ność.

Wes­tchnął głę­boko, na sekundę zapa­ro­wu­jąc wnę­trze hełmu, zanim wizjer się oczy­ścił. Pró­bo­wał się prze­cią­gnąć, ale pry­cza prze­ciw­prze­cią­że­niowa nie pozwa­lała mu wysu­nąć koń­czyn w żadną stronę. Kon­sola dowo­dze­nia wska­zy­wała osiem­dzie­siąt trzy sekundy do kon­taktu ze sta­cją Ander­son. Oddy­cha­nie i prze­cią­ga­nie zajęło mu tylko sie­dem sekund.

Prze­łą­czył ekran na widok przed­niej śluzy Dag­mar. Jed­nostkę zbu­do­wano jako barkę desan­tową pie­choty mor­skiej, która mogła przy­ssać się do kadłuba statku lub sta­cji, a potem wyciąć w niej dziurę. Na ekra­nie zoba­czył dwu­stu mari­nes przy­pię­tych do pio­no­wych kla­tek prze­ciw­prze­cią­że­nio­wych, z bro­nią zamo­co­waną obok na szyb­ko­złą­czach. Śluzę zapro­jek­to­wano do otwar­cia prze­słony natych­miast po wybu­cho­wym prze­bi­ciu pan­ce­rza i uszczel­nie­niu styku.

Przez pan­ce­rze bojowe do walki w próżni trudno było to oce­nić, ale żoł­nie­rze wyda­wali się spo­kojni. Szko­lono ich na Księ­życu, aż manewry w obni­żo­nym cią­że­niu lub mikro­gra­wi­ta­cji i próżni weszły im w krew. Upy­chano ich do cia­snych stat­ków, w któ­rych ćwi­czyli, aż nie robił na nich wra­że­nia atak w kory­ta­rzach z kry­jów­kami na każ­dym skrzy­żo­wa­niu. Tak długo powta­rzano im, że mari­nes pro­wa­dzący szturm w abor­dażu mogli ocze­ki­wać nawet sześć­dzie­się­ciu pro­cent strat, że ta liczba prze­stała mieć jakie­kol­wiek zna­cze­nie.

Fred popa­trzył na swo­ich ludzi w klat­kach i wyobra­ził sobie, że sze­ściu na dzie­się­ciu nie wróci.

Według wyświe­tla­cza zostało trzy­dzie­ści sekund.

Prze­łą­czył kon­solę na widok radaru. Obok Dag­mar poja­wiły się dwie duże plamy. Bliź­nia­cze statki, każdy wio­zący kolej­nych dwu­stu mari­nes. Dalej małe, szyb­kie jed­nostki eskor­towe. Z przodu rosnący z sekundy na sekundę potężny, obra­ca­jący się pier­ścień sta­cji Ander­son.

Wszy­scy byli na sta­no­wi­skach, żoł­nie­rze byli gotowi do walki, a dyplo­ma­cja zawio­dła. Nad­szedł czas, by wyko­nał swoje zada­nie. Otwo­rzył kanał do dowód­ców dru­żyn i w heł­mie nagle roz­brzmiało dzie­sięć waria­cji na temat szu­mów tła.

– Wszyst­kie dru­żyny, dzie­sięć sekund do wyłomu. Przy­go­to­wać się.

W gło­śni­kach zabrzmiało dzie­sięć potwier­dzeń.

– Uda­nych łowów – rzu­cił Fred, po czym wywo­łał ekran tak­tyczny.

Układ sta­cji Ander­son poja­wił się w zwod­ni­czo wyraź­nym, dwu­wy­mia­ro­wym pla­nie. Nie mogli wie­dzieć, ile for­ty­fi­ka­cji Pasia­rze zbu­do­wali od czasu prze­ję­cia sta­cji.

Jego żoł­nie­rzy przed­sta­wiało sześć­set zie­lo­nych kro­pek uno­szą­cych się tuż poza sta­cją.

– Wyłom, już! Już! Już! – krzy­czał w mikro­fon pilot Dag­mar.

Sta­tek zady­go­tał, gdy szpony śluzy wbiły się w meta­lowy kor­pus sta­cji ze zgrzy­tem, który Fred poczuł nawet przez wyście­ła­nie pry­czy. Szarp­nię­ciem w bok wró­ciło cią­że­nie, gdy ruch obro­towy sta­cji zaczął cią­gnąć jed­nostki abor­da­żowe, nada­jąc im 0,3 g siły odśrod­ko­wej. Roz­brzmiała seria wyso­kich ude­rzeń wybu­cha­ją­cych ładun­ków pene­tru­ją­cych.

Nad wyświe­tla­czem tak­tycz­nym poja­wiły się małe ekrany z obra­zami z włą­cza­nych kamer na heł­mach dowód­ców dru­żyn. Mari­nes ruszyli przez trzy nowe otwory w powłoce sta­cji. Fred zaczął prze­ska­ki­wać po pla­nie tak­tycz­nym, stu­ka­jąc pal­cami w mapę.

– Wszyst­kie dru­żyny, usta­no­wić przy­czó­łek i pozy­cje rezer­wowe w kory­ta­rzu L, od węzła trzy­dzie­ści cztery do trzy­dzie­ści osiem – powie­dział do mikro­fonu, jak zwy­kle zasko­czony spo­ko­jem brzmią­cym w swoim gło­sie pod­czas bitwy.

Zie­lone kropki ruszyły przez wyświe­tlane na ekra­nie kory­ta­rze. Cza­sami poja­wiała się nowa, czer­wona kropka, gdy wyświe­tlacz na wizje­rze żoł­nie­rza wykrył ostrzał prze­ciw­nika i ozna­czył go jako zagro­że­nie. Czer­wone kropki ni­gdy nie świe­ciły długo. Co jakiś czas zie­lona kropka zmie­niała kolor na żółty. Żoł­nierz wyłą­czony z walki: pan­cerz wykry­wał zgon lub rany, które czy­niły go nie­sku­tecz­nym w boju.

Nie­sku­teczny w boju. Taki ładny eufe­mizm na dzie­ciaki wykrwa­wia­jące się na gów­nia­nej sta­cji na zadu­piu Pasa.

Spo­dzie­wane sześć­dzie­siąt pro­cent strat. Cztery zie­lone kropki na każde sześć żół­tych, a wszyst­kie nale­żały do niego.

Przy­glą­dał się sztur­mowi prze­bie­ga­ją­cemu niczym kom­pu­te­rowa gra, prze­su­wa­jąc pionki, reagu­jąc na zagro­że­nia nowymi roz­ka­zami, pil­nu­jąc liczby zie­lo­nych kro­pek.

Trzy nowe czer­wone. Cztery zie­lone zatrzy­mały ruch i schro­niły się za osłoną. Fred wysłał kolejne cztery zie­lone do bocz­nego kory­ta­rza, prze­miesz­cza­jąc je na flankę. Czer­wone kropki znik­nęły. Trzy zie­lone ruszyły ponow­nie. Kusiło go, by dać się ponieść prze­bie­gowi star­cia, zapo­mnieć, co tak naprawdę zna­czą świe­cące na ekra­nie sym­bole.

Dowódca dru­żyny idą­cej na szpicy wyrwał go z transu, wywo­łu­jąc go na kanale dowo­dze­nia.

– Nad­zór, tu dowódca dru­żyny jeden.

Fred prze­niósł uwagę na widok z kamery na heł­mie dowódcy pierw­szej dru­żyny. Drugi koniec dłu­giego, łagod­nie wzno­szą­cego się kory­ta­rza blo­ko­wała pro­wi­zo­ryczna bary­kada. Według wyświe­tla­cza tak­tycz­nego bro­nił jej przy­naj­mniej tuzin prze­ciw­ni­ków. Na oczach Freda zza bary­kady wyle­ciał mały obiekt i wybuchł jak gra­nat led­wie kilka metrów od pozy­cji dowódcy dru­żyny.

– Tu nad­zór, słu­cham, dowódca dru­żyny jeden – odpo­wie­dział Fred.

– Dostęp do głów­nego kory­ta­rza blo­kuje sil­nie ufor­ty­fi­ko­wana pozy­cja. Mogę ją roz­bić ciężką bro­nią, ale spo­wo­duje to zna­czące znisz­cze­nia struk­tury i moż­liwą utratę zdol­no­ści pod­trzy­my­wa­nia życia w tej sek­cji.

Fred zer­k­nął na mapę tak­tyczną, zauwa­ża­jąc nie­wielką odle­głość dzie­lącą bary­kadę od kilku klu­czo­wych węzłów sys­temu pod­trzy­my­wa­nia życia i zasi­la­nia. Dla­tego wła­śnie tam ją posta­wili. Uwa­żają, że się na to nie zde­cy­du­jemy.

– Potwier­dzam, dru­żyna jeden – odpo­wie­dział Fred, szu­ka­jąc alter­na­tyw­nej drogi. Wyglą­dało na to, że takiej nie ma. Pasia­rze byli inte­li­gentni.

– Nad­zór, pyta­nie. Użyć cięż­kiej broni do znisz­cze­nia bary­kady czy oczy­ścić ją sztur­mem?

Roz­wa­lić sporą część infra­struk­tury pod­trzy­my­wa­nia życia sta­cji, poten­cjal­nie zabi­ja­jąc sporą liczbę ukry­wa­ją­cych się w swo­ich miesz­ka­niach cywi­lów, czy wysłać do ataku wła­snych ludzi, pozwa­la­jąc im zgar­nąć swoje sześć­dzie­siąt pro­cent strat, by zdo­być pozy­cję.

Pie­przyć. Pasia­rze sami zde­cy­do­wali. Muszą teraz ponieść kon­se­kwen­cje.

– Dowódca dru­żyny jeden, udzie­lam zgody na uży­cie cięż­kiej broni do usu­nię­cia prze­szkody. Roz­łą­czam się.

Kilka sekund póź­niej bary­kada znik­nęła w bły­sku świa­tła i chmu­rze dymu. Po kilku kolej­nych sekun­dach jego ludzie znów byli w ruchu.

Trzy godziny i dwa­dzie­ścia trzy żółte kropki póź­niej nade­szło połą­cze­nie.

– Nad­zór, tu dowódca dru­żyny jeden. Zdo­by­li­śmy cen­trum dowo­dze­nia. Sta­cja jest nasza. Powta­rzam, sta­cja jest nasza.

***

Bolały go skrę­po­wane za ple­cami ręce. Przy­wią­zano je do kostek, więc mógł leżeć na boku lub dźwi­gnąć się na kolana, ale nie było mowy o roz­pro­sto­wa­niu nóg i wsta­niu. Wybrał klę­cze­nie.

Worek na gło­wie two­rzył abso­lutną czerń, ale sądząc po obro­to­wym cią­że­niu, na­dal znaj­do­wał się gdzieś bli­sko powierzchni sta­cji. Czyli śluza. Usły­szy syk i pyk­nię­cie uszczelki wewnętrz­nych drzwi. Potem albo powolne wypusz­cza­nie powie­trza, albo – jeśli chcieli go wyrzu­cić w prze­strzeń – kaszl­nię­cie wyłą­cze­nia blo­kady bez­pie­czeń­stwa. Prze­su­nął stopą po pod­ło­dze, pró­bu­jąc wyma­cać spo­iny śluzy. Roz­su­nie się czy to jeden z tych sta­rych typów, na zawia­sach?

Dźwięk, który usły­szał, nie był mecha­niczny. Gdzieś z lewej strony odchrząk­nęła kobieta. Kilka sekund póź­niej otwarły się i zamknęły drzwi. Dźwięk był przy­tłu­miony, jakby miały uszczelkę ciśnie­niową, ale na sta­cji nie zna­czyło to wiele. Więk­szość drzwi była her­me­tyczna. Zbli­żyły się do niego kroki. Pięć, może sześć osób. Plus kobieta z pro­ble­mem w gar­dle.

– Puł­kow­niku? Zdejmę teraz panu worek.

Fred kiw­nął głową.

Świat odzy­skał blask.

Pomiesz­cze­nie miało tanią pod­łogę i ściany z suro­wego kamie­nia. Wzdłuż sufitu i ścian bie­gły prze­wody i rury, a w jed­nym z rogów stało nie­uży­wane meta­lowe biurko. Tunel ser­wi­sowy. Świa­tła były ostre. Roz­po­znał czte­rech męż­czyzn z baru. Dołą­czył do nich jesz­cze jeden. Szczu­pły, młody, z trą­dzi­kiem wyma­ga­ją­cym poważ­nego lecze­nia. Fred obró­cił głowę, żeby zoba­czyć kobietę. Stała czuj­nie, trzy­ma­jąc w dło­niach pięć­dzie­się­cio­letni kara­bin na naboje strzał­kowe, a jej przed­ra­mię zdo­biła opa­ska SPZ z roze­rwa­nym krę­giem.

Nikt nie miał maski na twa­rzy. Kiedy nowy się ode­zwał, jego głos nie był znie­kształ­cony. Nie przej­mo­wali się tym, czy będzie mógł ich ziden­ty­fi­ko­wać.

– Puł­kow­nik Fre­de­rick Lucius John­son. Bar­dzo chcia­łem pana spo­tkać. Nazy­wam się Ander­son Dawes i pra­cuję dla SPZ.

– Ander­son, tak? – odpo­wie­dział Fred, a męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami.

– Rodzice nazwali mnie tak na cześć kor­po­ra­cji Ander­son-Hyosung Coope­ra­tive Indu­stries Group. W sumie i tak nie dostało mi się naj­go­rzej.

– I co z tego? Sta­cja Ander­son była dla cie­bie jak brat?

– Imien­nik. Jeśli będzie tak panu wygod­niej, pro­szę mi mówić Dawes.

– Pier­dol się, Dawes.

Męż­czy­zna kiw­nął głową i klęk­nął przed Fre­dem.

– Chi-chey au? – zapy­tał jeden z męż­czyzn z baru.

– Etchyeh – odpo­wie­dział Dawes, a tamci wyszli. Zanim znowu się ode­zwał, Dawes odcze­kał, aż zamkną się za nimi drzwi. – Spę­dzał pan sporo czasu w barach Pasia­rzy, puł­kow­niku. Można by pomy­śleć, że cze­goś pan tam szu­kał.

– Dawes?

– Fred?

– Zali­czy­łem lep­sze szko­le­nie prze­ciwko tech­ni­kom prze­słu­chi­wa­nia, niż kie­dy­kol­wiek zoba­czysz. Chcesz nawią­zać poro­zu­mie­nie? Pro­szę bar­dzo. Mów przez chwilę, zdej­mij mi więzy, zacznij opo­wia­dać, że możesz mnie ura­to­wać, jeśli tylko powiem ci, co wiem. A potem wydłu­bię ci oczy i wyru­cham czaszkę. Rozu­miesz?

– Tak – potwier­dził bez mru­gnię­cia Dawes. – No to może powiedz mi, Fred, co się z tobą stało na sta­cji Ander­son?

***

Gdy tylko żoł­nie­rze skoń­czyli prze­cze­sy­wać kory­ta­rze w poszu­ki­wa­niu maru­de­rów, eskorta mari­nes zapro­wa­dziła Freda do zdo­by­tej sta­cji. Zatrzy­mał się na chwilę w rezer­wo­wej pozy­cji przy­go­to­wa­nej tuż przed śluzą. Mari­nes zaczy­nali tam wra­cać z innych zadań. Byli nabu­zo­wani adre­na­liną i ner­wowi po walce. Fred pozwo­lił im się zoba­czyć. Kładł dło­nie na ramio­nach i mówił, że świet­nie się spi­sali.

Nie­któ­rzy wra­cali na noszach. Żółte kropki w realu. Mię­dzy nimi prze­bie­gali sani­ta­riu­sze, pod­łą­cza­jąc ręczne ter­mi­nale do gniazd w pan­cer­zach powa­lo­nych żoł­nie­rzy, odczy­tu­jąc dane dia­gno­styczne i przy­dzie­la­jąc miej­sca w kolejce do ope­ra­cji, w zależ­no­ści od tego, jak poważne były rany. Cza­sami doty­kali przy­ci­sku na ter­mi­nalu i jedna z żół­tych kro­pek Freda robiła się czarna. Opro­gra­mo­wa­nie dowo­dze­nia ozna­czało zabi­tego i wysy­łało wia­do­mość do wła­ści­wych dowód­ców dru­żyn i kom­pa­nii w celu napi­sa­nia listu do rodziny. Podobny wpis poja­wiał się na jego liście zadań.

Wszystko było bar­dzo ele­ganc­kie i dobrze zor­ga­ni­zo­wane. Całe stu­le­cia walk w erze elek­tro­niki pomo­gły w dopra­co­wa­niu algo­ryt­mów. Fred poło­żył dłoń na ramie­niu mło­dej kobiety, któ­rej pan­cerz zgła­szał uszko­dze­nie krę­go­słupa, i ści­snął. Opty­mi­stycz­nie wysta­wiła kciuki do góry, co było dla niego niczym ude­rze­nie w splot sło­neczny.

– Sir?

Fred pod­niósł wzrok i zoba­czył sto­ją­cego na bacz­ność porucz­nika, swo­jego adiu­tanta.

– Jeste­śmy gotowi?

– Tak jest, sir. Może się jesz­cze tra­fić jakiś poje­dyn­czy bun­tow­nik, ale kon­tro­lu­jemy kory­ta­rze stąd do sta­no­wi­ska dowo­dze­nia.

– Zapro­wadź­cie mnie tam – pole­cił.

W zale­d­wie kilka minut poko­nali drogę, na któ­rej oczysz­cze­nie mari­nes potrze­bo­wali wielu godzin. Zespoły do sprzą­ta­nia po boju wciąż sie­działy w bar­kach desan­to­wych, cze­ka­jąc na potwier­dze­nie końca walk. Wzdłuż kory­ta­rzy leżały ciała zabi­tych prze­ciw­ni­ków. Fred przy­glą­dał im się uważ­nie. Poza rzu­ca­ją­cym się w oczy bra­kiem odznak SPZ wyglą­dali tak, jak się spo­dzie­wał. Wysocy, chu­dzi męż­czyźni i kobiety roze­rwani wybu­chami lub podziu­ra­wieni poci­skami z broni ręcz­nej. Więk­szość była uzbro­jona, ale nie wszy­scy.

Skrę­cili, za rogiem weszli do głów­nego kory­ta­rza i dotarli do bary­kady, którą kazał znisz­czyć. Leżało przy niej kil­ka­na­ście ciał. Nie­które osła­niały pro­wi­zo­ryczne pan­ce­rze, ale więk­szość nosiła zwy­kłe ska­fan­dry próż­niowe. Rakieta z ładun­kiem burzą­cym użyta przez żoł­nie­rzy do znisz­cze­nia bary­kady roze­rwała ich jak przej­rzałe wino­grona. Przy­sto­so­wany do walki w próżni pan­cerz Freda chro­nił przed smro­dem wnętrz­no­ści, ale zgło­sił go w postaci nieco pod­wyż­szo­nego poziomu metanu w atmos­fe­rze. Smród śmierci spro­wa­dzony do punktu danych.

W pobliżu w jed­nym miej­scu zebrano mały sto­sik broni i pro­wi­zo­rycz­nych mate­ria­łów wybu­cho­wych.

– W to byli uzbro­jeni? – zapy­tał.

Eskor­tu­jący go ofi­cer przy­tak­nął.

– Lekki sprzęt, sir. Cywilny. Więk­szość tego nie dałaby rady nawet wgnieść naszych pan­ce­rzy.

Fred schy­lił się i pod­niósł gra­nat ręcz­nej roboty.

– Rzu­cali w was bom­bami, żeby powstrzy­mać przed zbli­że­niem się na tyle, by było widać, że ich kara­biny nie zadzia­łają.

– I zmu­sili nas do roz­wa­le­nia ich – potwier­dził ze śmie­chem porucz­nik. – Gdy­by­śmy wie­dzieli, że strze­lają z takich puka­wek, mogli­by­śmy po pro­sto podejść i użyć para­li­za­to­rów.

Fred pokrę­cił głową i odło­żył gra­nat.

– Spro­wadź­cie tu sape­rów, niech roz­broją te mate­riały wybu­chowe, zanim przy­pad­kiem się akty­wują i kogoś zabiją.

Przyj­rzał się znisz­czo­nemu przez wybuch węzłowi apa­ra­tury do pod­trzy­my­wa­nia życia. Zgi­nęło już dzi­siaj dość nie­win­nych ludzi, pomy­ślał. Wywo­łał raport o sta­nie sta­cji na bie­żąco aktu­ali­zo­wany przez zespół do walki elek­tro­nicz­nej. Dowie­dział się o cał­ko­wi­tej utra­cie pod­trzy­my­wa­nia życia w sek­cji, w któ­rej się znaj­do­wał, oraz w dwóch przy­le­głych. Nieco ponad tysiąc sto osób bez powie­trza i zasi­la­nia. Za każ­dymi drzwiami, które widział, mogła się kryć rodzina dusząca się z braku tlenu i waląca w nie­ru­chome drzwi, bo banda skre­ty­nia­łych Pasia­rzy zbu­do­wała swoją bary­kadę wła­śnie w takim miej­scu. A on zde­cy­do­wał się ją znisz­czyć.

Gdy adiu­tant wzy­wał sape­rów, Fred ruszył w stronę cen­trum dowo­dze­nia. Po dro­dze zoba­czył jesz­cze kilka ciał Pasia­rzy. Pró­bo­wali bro­nić kory­ta­rza nawet po tym, jak jego ludzie znisz­czyli pierw­szą bary­kadę, kry­jąc się za pro­wi­zo­rycz­nymi osło­nami i rzu­ca­jąc gra­naty z domo­wej roboty mate­ria­łów wybu­cho­wych. Wyraź­nie sta­rali się zdo­być wię­cej czasu, ale na co? Nie mogło być wąt­pli­wo­ści co do osta­tecz­nego wyniku. Mieli za mało ludzi i zde­cy­do­wa­nie nie­do­sta­teczne uzbro­je­nie. Żoł­nie­rze potrze­bo­wali na zdo­by­cie sta­cji aż trzech godzin tylko dla­tego, że Fred nale­gał na ostroż­ność. Patrząc na prak­tycz­nie nie­osło­nięte ciała na pod­ło­dze, zro­zu­miał, że jego ludzie mogli się zna­leźć w cen­trum dowo­dze­nia w poło­wie tego czasu.

Leżący wokół niego ludzie też musieli o tym wie­dzieć. Ci idioci zmu­sili nas do zabi­cia ich.

Porucz­nik dogo­nił go w chwili, gdy wcho­dził do cen­trum dowo­dze­nia.

Pomiesz­cze­nie było pełne tru­pów, leżało ich tam przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia. Choć więk­szość miała na sobie jakieś kom­bi­ne­zony próż­niowe, męż­czy­zna na środku był ubrany tylko w tani nie­bie­ski strój robo­czy z logo firmy gór­ni­czej na ramie­niu. Był cały podziu­ra­wiony kulami. W jego dłoni tkwił mało­ka­li­browy pisto­let, przy­kle­jony zasy­cha­jącą krwią.

– Sądzimy, że to ich lider – poin­for­mo­wał porucz­nik. – Pro­wa­dził jakąś trans­mi­sję. Pozo­stali wal­czyli do ostat­niego, żeby dać mu wię­cej czasu. Pró­bo­wa­li­śmy wziąć go żyw­cem, ale wycią­gnął z kie­szeni ten pisto­let i…

Fred rozej­rzał się po masa­krze wokół i poczuł poru­sze­nie w trze­wiach. Trwało tylko chwilę, zastą­pione nagłym ata­kiem furii. Gdyby był sam, pod­szedłby do trupa w tanim nie­bie­skim stroju i go sko­pał. Zamiast tego tylko zaci­snął zęby.

– Co, do cho­lery, was tak pogięło? – zwró­cił się do tru­pów.

– Sir? – Porucz­nik wtrą­cił się, patrząc na sta­no­wi­sko łącz­no­ści. – Wygląda na to, że pró­bo­wał nada­wać aż do ostat­niej chwili.

– Pokaż – zażą­dał Fred.

***

– Na sta­cji Ander­son wyko­na­łem swoją powin­ność – oświad­czył Fred.

– Swoją powin­ność – powtó­rzył Dawes. Nie pytał. Nie drwił. Po pro­stu powtó­rzył.

– Tak.

– Czyli wyko­ny­wa­łeś roz­kazy – zasu­ge­ro­wał Dawes.

– Nawet tego nie pró­buj, dupku. Nie zadzia­łają na mnie te bzdety z Norym­bergi. Wyko­ny­wa­łem roz­kazy, w ramach któ­rych moi prze­ło­żeni pole­cili mi odbić sta­cję z rąk zaj­mu­ją­cych ją ter­ro­ry­stów. Uzna­łem ten roz­kaz za słuszny i legalny, w związku z czym odpo­wia­dam za wszystko, co nastą­piło dalej. Zdo­by­łem sta­cję i zro­bi­łem to, sta­ra­jąc się, po pierw­sze, zmi­ni­ma­li­zo­wać straty wśród moich ludzi, a po dru­gie, nie dopu­ścić do znisz­cze­nia sta­cji.

Dawes popa­trzył na niego. Nie­wiel­kie zmarszczki nie były zbyt widoczne na tle trą­dziku. Coś w prze­wo­dach zaczęło bul­go­tać, zasy­czało, zabul­go­tało ponow­nie i uci­chło.

– Kazano ci coś zro­bić. I zro­bi­łeś to – stwier­dził Dawes. – Teraz twier­dzisz, że to nie jest wyko­ny­wa­nie roz­ka­zów?

– To ja wyda­łem roz­kazy – powie­dział Fred. – I wszystko, co zro­bi­łem, wyni­kało z tego, że uzna­łem to za słuszne.

– Dobra.

– Pró­bu­jesz mi dać szansę na wymi­ga­nie się. Pozwo­lić mi powie­dzieć, że Pasia­rze na sta­cji Ander­son zgi­nęli przez decy­zję kogoś wyżej w struk­tu­rze dowo­dze­nia. To bzdura.

– A niby czemu miał­bym to robić? – zapy­tał Dawes. Dobry był. Wyda­wał się szcze­rze zacie­ka­wiony.

– Żeby nawią­zać poro­zu­mie­nie.

Dawes kiw­nął głową, po czym się zmarsz­czył z bole­snym wyra­zem twa­rzy.

– A potem wró­cimy do rucha­nia czaszki? – zapy­tał z gry­ma­sem.

Fred nie zdo­łał się powstrzy­mać od wybu­chu śmie­chu.

– Nie po to tu przy­sze­dłem, puł­kow­niku – kon­ty­nu­ował Dawes. – I nie chcę pana roz­pra­szać, ale czy to nie działa też w drugą stronę? Nie oddał pan ani jed­nego strzału. Nie naci­snął pan spu­stu ani nie wbił kodu do wystrze­le­nia rakiet. Wydał pan roz­kazy, a pań­scy żoł­nie­rze uznali je za słuszne i legalne.

– Bo tak wła­śnie było – zapew­nił Fred. – Moi ludzie postą­pili słusz­nie.

– Ponie­waż pan im tak kazał. Wyko­ny­wali pań­skie roz­kazy.

– Tak.

– Na pań­ską odpo­wie­dzial­ność.

– Tak.

Kobieta z wie­ko­wym kara­bi­nem znowu zaka­słała. Dawes zsu­nął się na tanią pod­łogę, sia­da­jąc ze skrzy­żo­wa­nymi nogami. Nawet wtedy był o głowę wyż­szy od Freda. W miej­scach, które nie były czer­wone, jego skóra była blada, a połą­cze­nie krost i nie­zdar­nego, wydłu­żo­nego ciała nada­wało mu wygląd nasto­latka. Poza oczami.

– No i ter­ro­ry­ści – powie­dział Dawes.

– Co?

– Ludzie, któ­rzy prze­jęli sta­cję. Uważa pan, że to oni byli odpo­wie­dzialni, prawda?

– Tak – potwier­dził Fred.

Dawes ode­tchnął głę­boko, pozwa­la­jąc, by powie­trze powoli wypły­wało mię­dzy zębami.

– Zdaje pan sobie sprawę, puł­kow­niku, że szturm na sta­cję Ander­son jest jedną z naj­le­piej udo­ku­men­to­wa­nych ope­ra­cji woj­sko­wych w dzie­jach. Kamery moni­to­ringu wszystko trans­mi­to­wały. Spę­dzi­łem całe mie­siące na oglą­da­niu tych nagrań. Mógł­bym panu opo­wie­dzieć o tym ataku rze­czy, któ­rych nawet pan nie wie.

– Jeśli tak twier­dzisz.

– Gdy wybu­chła ta bary­kada, wraz z nią zgi­nęło jede­na­ście osób. Trzy kolejne prze­stały oddy­chać w ciągu kolej­nych dwóch minut, a ostat­nia prze­żyła do czasu nadej­ścia pań­skich żoł­nie­rzy.

– Nie zabi­ja­li­śmy ran­nych.

– Zabi­li­ście jed­nego, gdy pró­bo­wał pod­nieść pisto­let. Jedna kobieta miała zapad­nięte płuco i zadła­wiła się wła­sną krwią, zanim dotarli do niej pań­scy sani­ta­riu­sze.

– Chcesz prze­pro­sin?

Uśmiech Dawesa zro­bił się chłod­niej­szy.

– Chcę, żeby pan zro­zu­miał, że wiem o wszyst­kim, co działo się na tej sta­cji. Znam każdy roz­kaz. Każdy pocisk i wiem, z któ­rej broni został wystrze­lony. Wiem wszystko o tym ataku, jak cała reszta Pasa. Jest pan tam sławny.

– To ty spy­ta­łeś, co się tam stało – stwier­dził Fred, pró­bu­jąc wzru­szyć zwią­za­nymi, zdrę­twia­łymi ramio­nami.

– Nie, puł­kow­niku. Zapy­ta­łem, co stało się z panem.

***

Pry­watne biuro gene­rała Jasiry urzą­dzono zgod­nie z czy­imś wyobra­że­niem na temat bry­tyj­skiego klubu dla gen­tle­ma­nów. Meble z ciem­nego dębu i jesz­cze ciem­niej­szej skóry. Masywne biurko pach­nące cytryną i ole­jem tun­go­wym. Sto­jący na nim zestaw do pisa­nia i glo­bus Ziemi wyko­nano z mosią­dzu. Półki były pełne praw­dzi­wych papie­ro­wych ksią­żek i innych pamią­tek z dłu­giego życia peł­nego podróży. Ni­gdzie nie było widać urzą­dze­nia elek­tro­nicz­nego bar­dziej zaawan­so­wa­nego od lampy. Gdyby nie wyno­szące 0,17 g księ­ży­cowe cią­że­nie, nie dałoby się odróż­nić tego pomiesz­cze­nia od biura w Lon­dy­nie na początku XX wieku.

Gene­rał cze­kał, by Fred ode­zwał się pierw­szy, więc zamiast tego puł­kow­nik zakrę­cił whi­sky w szkla­neczce, cie­sząc zmy­sły stu­ka­niem kostek lodu i ostrym zapa­chem alko­holu. Wypił whi­sky jed­nym łykiem i odsta­wił szkło na biurko przed sobą, zapra­sza­jąc do dolewki. Gdy Jasira nalał alko­hol na kolejne dwa palce, w końcu zre­zy­gno­wał z cze­ka­nia.

– Sądzę, że mia­łeś czas na przej­rze­nie nagrań trans­mi­sji nada­wa­nych przez ter­ro­ry­stów z Ander­son – powie­dział.

Fred kiw­nął głową. Domy­ślił się, że to wła­śnie było powo­dem zapro­sze­nia po godzi­nach. Upił łyk szkoc­kiej, ale nabrała kwa­śnego posmaku, więc ją odsta­wił.

– Tak jest, sir. Zgod­nie z pro­ce­durą cały czas ich zagłu­sza­li­śmy, ale nie wykry­li­śmy tego prze­kaź­nika kie­run­ko­wego, który zosta­wili…

– Fred… – prze­rwał mu ze śmie­chem Jasira. – To nie docho­dze­nie. Nie przy­sze­dłeś tu prze­pra­szać. Naprawdę świet­nie się spi­sa­li­ście, puł­kow­niku.

Fred zmarsz­czył brwi, pod­niósł szkla­neczkę i po chwili odsta­wił ją nie­tkniętą.

– W takim razie pozwolę sobie na szcze­rość, sir, po co tu przy­sze­dłem?

Jasira odchy­lił się na opar­cie fotela.

– Kilka dro­bia­zgów. Widzia­łem twój wnio­sek o wsz­czę­cie śledz­twa w spra­wie pracy zespołu nego­cja­cyj­nego. I odtaj­nie­nie trans­kryp­tów z nego­cja­cji. Tro­chę mnie to zasko­czyło.

Mówiąc, Jasira poru­szył ramio­nami, choć w nie­znacz­nym cią­że­niu Księ­życa nie mogły być zbyt spięte. Musiał spę­dzać sporo czasu na pla­ne­cie i nabrał przy­zwy­cza­jeń.