Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór zawiera pierwszy raz dostępne w jednym miejscu wszystkie opowiadania -- włącznie z niepublikowanym nigdzie indziej - osadzone w świecie serii Expanse autorstwa Jamesa S. A. Coreya, znajdującej się na liście bestsellerów New York Times. Minęło dużo czasu, od kiedy ostatnio mieliśmy naprawdę dobrą space operę. "Przebudzenie Lewiatana" to międzyplanetarna przygoda jak należy, rodzaj SF, dzięki któremu zakochałem się w tym gatunku dawno temu, doprawiony odrobiną horroru i czarnego kryminału. Jimmy Corey pisze z energią i śmiałością nowicjusza oraz wprawą doświadczonego zawodowca. To gdzie drugi tom? — George R.R. Martin o „Przebudzeniu Lewiatana”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 573
Przyśpieszenie rzuca Solomona w fotel kapitański, a potem przygniata mu pierś. Jego prawa ręka ląduje na brzuchu, lewa na oparciu fotela koło ucha. Łydki napierają na podpórki. Wstrząs jest uderzeniem, atakiem. Jego mózg jest produktem milionów lat ewolucji naczelnych i nie jest przygotowany na coś takiego. Najpierw uznaje, że został zaatakowany, potem, że spada, a w końcu, że to wszystko jest jakimś rodzajem koszmarnego snu. Jacht nie powstał w wyniku ewolucji, jego alarmy aktywują się czysto informacyjnie. Gdybyś chciał wiedzieć, to lecimy właśnie z przyśpieszeniem czterech ziemskich grawitacji. Pięciu. Sześciu. Siedmiu. Więcej niż siedmiu. Na obrazie z zewnętrznej kamery przemyka Fobos, a potem widać tam tylko gwiazdy, pozornie równie niezmienne, jak na zdjęciu.
Potrzebuje prawie pełnej minuty na zrozumienie, co się stało, a potem próbuje się uśmiechnąć. Jego obciążone serce stara się zdobyć na większy wysiłek, by poczuć dumę.
Wnętrze jachtu urządzono na kremowo i pomarańczowo. Panel sterowania to prosty model z ekranem dotykowym, na tyle stary, że powierzchnia zaczęła szarzeć w rogach. Nie jest ładny, ale funkcjonalny. Pewny. Pojawiło się ostrzeżenie, że wyłączył się recykler wody. Solomona to nie dziwi – leci z przyśpieszeniem wychodzącym poza założenia projektowe – i zaczyna zgadywać, na czym dokładnie może polegać usterka. Sądzi, że przy tak dużym ciągu działającym wzdłuż głównej osi statku zawiódł zawór przepływu zwrotnego zbiornika, ale chętnie sprawdzi, gdy skończy się lot. Próbuje ruszyć ręką, lecz zaskakuje go jej ciężar. Ludzka dłoń waży około trzystu gramów. Przy 7 g to wciąż niewiele ponad dwa tysiące. Powinien móc nią poruszyć. Czując drżenie mięśni, przesuwa rękę w stronę panelu sterowania. Zastanawia się, ile faktycznie wynosi przyśpieszenie powyżej siedmiu. Ponieważ czujniki osiągnęły swoje maksimum, będzie musiał to wyliczyć po zakończeniu lotu, na podstawie długości przyśpieszenia i końcowej prędkości statku. Prosta arytmetyka. Poradzi sobie z tym nawet dziecko. Nie martwi się. Sięga do panelu sterowania, tym razem używając całej siły, a z jego barkiem dzieje się coś mokrego i bolesnego.
Ups, myśli. Chce zacisnąć zęby, ale nie udaje mu się to ani trochę bardziej niż wcześniejsza próba uśmiechu. To będzie zawstydzające. Jeśli nie zdoła wyłączyć silnika, będzie musiał poczekać na zużycie całego paliwa, a potem wezwać pomoc. Co może stanowić problem. W zależności od wartości jego przyśpieszenia ciąg statku ratunkowego będzie musiał być bardzo długi w porównaniu z jego własnym. Może dwukrotnie dłuższy. Dotarcie do niego może nawet wymagać jakiejś jednostki dalekiego zasięgu. Odczyt poziomu paliwa jest drobną wartością na lewej dolnej części panelu, zieloną na czarnym tle. Trudno się na nim skupić. Przyśpieszenie działa na gałki oczne, zmieniając ich kształt. Astygmatyzm zawdzięczany zaawansowanej technologii. Mruży oczy. Jacht zbudowano do lotów z długim ciągiem, a zaczął, mając zbiorniki na masę reakcyjną zapełnione w dziewięćdziesięciu procentach. Odczyt wskazuje, że silnik pracuje od dziesięciu minut. Poziom paliwa wynosi osiemdziesiąt dziewięć przecinek sześć. To nie może być prawda.
Po minucie spada do przecinek pięć. Dwie i pół minuty później do przecinek cztery. To oznacza, że silnik będzie pracował z bieżącym przyśpieszeniem przez ponad trzydzieści siedem godzin, a jego końcowa prędkość wyniesie nieco poniżej pięć procent prędkości światła.
Solomon zaczyna się przejmować.
***
Spotkał ją dziesięć lat temu. Ośrodek badawczy w Dhanbad Nova był jednym z największych na Marsie. Trzy pokolenia po tym, jak pierwsi koloniści wkopali się w skałę i piach drugiego domu ludzkości, postęp rozszerzył granice nauki, zrozumienia i kultury tak bardzo, że podziemne miasto mogło utrzymać aż pięć barów, nawet jeśli jednym z nich był bezalkoholowy lokal, w którym spotykali się dżiniści i zrodzeni na nowo chrześcijanie. Pozostałe cztery sprzedawały alkohol i dokładnie takie samo jedzenie, jak to dostępne w stołówkach, tylko przy akompaniamencie muzyki i z ekranami ściennymi wyświetlającymi przez całą dobę kanały rozrywkowe z Ziemi. Solomon i jego grupa spotykali się w tym miejscu dwa do trzech razy na tydzień, gdy nie byli zbytnio obciążeni pracą w ośrodku.
Zwykle grupa składała się z jakichś wersji tej samej dwunastki. Dzisiaj byli tu Tori i Raj z projektu odzyskiwania wody. Voltaire, która naprawdę miała na imię Edith. Julio, Carl i Malik, pracujący razem nad terapiami antynowotworowymi. I Solomon. Mówili, że Mars to największe małe miasteczko w Układzie Słonecznym. Niemal nigdy nie pojawiał się tu nikt nowy.
Tym razem ktoś taki przyszedł. Siedziała obok Malika, miała ciemne włosy i cierpliwy wyraz twarzy o rysach trochę zbyt ostrych, by uznać ją za klasycznie piękną, a na przedramionach dostrzegł ciemne włoski. Miała geny, w wyniku których około trzydziestego piątego roku życia u kobiet często pojawiał się problem wąsika. Solomon nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia, ale gdy tylko usiadł przy stole, bardzo boleśnie zdał sobie sprawę, że tego ranka nie uczesał się zbyt starannie i trochę zbyt długo miał na sobie tę koszulę.
– Mars jest Ameryką – powiedział Tori, wykonując przy tym szeroki gest ręką z piwem. – Jest tu dokładnie tak samo.
– To nie Ameryka – zaprotestował Malik.
– Nie taka, jaką była na koniec, tylko taka jak na początku. Pomyśl, ile trwała podróż z Europy do Ameryki Północnej w szesnastym wieku. Dwa miesiące. Ile czasu potrzeba na dotarcie tu z Ziemi? Czterech miesięcy. Albo dłużej, jeśli orbity nie są korzystne.
– I to pierwszy powód, dla którego nie przypominamy Ameryki – skomentował cierpko Malik.
– Zgadza się rząd wielkości – rzucił Tori. – Chodzi mi o to, że na potrzeby polityki odległość mierzy się czasem. Od Ziemi dzielą nas całe miesiące, a oni wciąż traktują nas, jakbyśmy byli jakąś zagubioną kolonią. Jakbyśmy im podlegali. Ile osób spośród siedzących przy tym stole otrzymywało polecenia od kogoś, kto nigdy nie opuścił studni grawitacyjnej, ale i tak uważa, że powinien dyktować, jak mają przebiegać nasze badania?
Tori uniósł rękę, a Raj zrobił to samo. Voltaire. Carl. Nawet Malik, choć z oporami. Tori uśmiechnął się przemądrzale.
– Kto w tym układzie uprawia prawdziwą naukę? – zapytał Tori. – Właśnie my. Mamy nowsze i lepsze statki. Nasza technologia środowiskowa przynajmniej o dekadę wyprzedza wszystko, co mają na Ziemi. W zeszłym roku zaczęliśmy być samowystarczalni.
– Nie wierzę – rzuciła Voltaire. Nowa wciąż się nie odezwała, ale Solomon zauważył, że przenosi uwagę kolejno na każdego, kto się odzywał. Przyglądał się, jak słucha.
– Nawet jeśli wciąż jest parę rzeczy, których potrzebujemy z Ziemi, możemy je kupować. Cholera, jeszcze parę lat i będziemy mogli je wydobywać z Pasa – stwierdził Tori, wycofując się ze swojej ostatniej uwagi i równocześnie prezentując nowe, równie mało prawdopodobne stwierdzenie. – Przecież nie twierdzę, że powinniśmy zerwać stosunki dyplomatyczne.
– Nie – odpowiedział Malik. – Twierdzisz, że powinniśmy ogłosić niezależność polityczną.
– Cholerna racja – potwierdził Tori. – Bo odległość mierzy się w czasie.
– A rozsądek w piwie – skomentowała Voltaire, doskonale naśladując ton głosu Toriego. Nowa kobieta zareagowała na to uśmiechem.
– Nawet gdybyśmy uznali, że wszystko, co mamy do stracenia, to nasze łańcuchy, po co sobie zawracać głowę? – powiedział Malik. – Praktycznie i tak mamy już własny rząd. Zwracanie na to uwagi tylko przysporzy nam kłopotów.
– Naprawdę uważasz, że Ziemia tego nie zauważyła? – zapytał Tori. – Myślisz, że chłopaki w laboratoriach na Lunie i w Sao Paulo nie patrzą w górę na niebo i nie mówią: „Ta mała czerwona kropka kopie nas w dupę?”. Czują zazdrość i strach, tak jak powinni. Tylko tyle mówię. Jeśli postanowimy się uniezależnić, to nawet jeśli od razu spróbują coś z tym zrobić, i tak będziemy mieć miesiące na przygotowania. Anglia straciła swoje kolonie, bo nie potrafiła utrzymać kontroli przy sześćdziesięciu dniach opóźnienia, nie mówiąc już o stu dwudziestu.
– Cóż, także dzięki Francuzom – wtrąciła cierpko Voltaire.
– I, do cholery, bardzo dobrze. – Tori kontynuował, jakby się nie odezwała. – Bo kto później przyszedł z pomocą, gdy naziści zaczęli pukać Anglii do drzwi? Nie mam racji?
– Uch – odezwał się Solomon. – Właściwie to nie. Tak naprawdę powiedziałeś coś innego. To my jesteśmy Niemcami.
A ponieważ się odezwał, nowa kobieta przeniosła na niego wzrok. Poczuł, jak ściska go w gardle, i napił się piwa, żeby je rozluźnić. Gdyby teraz się odezwał, zaskrzeczałby, jakby znowu miał czternaście lat. Voltaire oparła łokcie na stole, ułożyła podbródek na ciemnych dłoniach i uniosła brwi. Wyraz jej twarzy jednoznacznie mówił: „To powinno być równie dobre jak podpis”.
– No dobrze. – Tori zrezygnował z prób sporu z Malikiem. – Niech będzie. W czym jesteśmy podobni do morderczej bandy faszystów?
– W tym, jak byśmy walczyli – wyjaśnił Solomon. – Niemcy mieli najbardziej rozwiniętą naukę, tak jak my. Najnowocześniejszą technikę. Rakiety. Nikt inny nie miał rakiet, tylko oni. Niemieckie czołgi mogły niszczyć czołgi sprzymierzonych w stosunku pięć na jeden. Mieli najlepsze łodzie podwodne, samonaprowadzające się pociski, wczesne odrzutowce. Tak bardzo byli do przodu. Lepsze projekty, lepsza produkcja. Byli eleganccy i inteligentni.
– Poza całym tym rasowym ludobójstwem – skomentował Julio.
– Owszem, poza tym – zgodził się Solomon. – Ale przegrali. Mieli najlepszą technikę, tak jak my. I przegrali.
– Ponieważ byli psychopatyczni i szaleni – odpowiedział Julio.
– Nie – zaprzeczył Solomon. – To znaczy owszem, byli, ale istniało mnóstwo psychopatycznych faszystów, którzy nie przegrywali wojen. Przegrali, ponieważ każdy jeden ich czołg był wart pięciu przeciwnika, ale Ameryka mogła zbudować dziesięć. Mieli olbrzymią bazę przemysłową, a nawet jeśli projekt nie był równie dobry, to co z tego? Ziemia ma tę bazę przemysłową. Mają ludzi. Dotarcie tutaj może im zająć miesiące, może nawet lata, ale kiedy już to zrobią, to nie poradzimy sobie z ich liczbą. Bycie zaawansowanym technologicznie jest świetne, ale my wciąż budujemy lepsze wersje tego, co było już wcześniej. Jeśli chcesz poradzić sobie z przewagą demograficzną Ziemi, potrzebujesz czegoś nowego w stopniu zmieniającym paradygmat.
Voltaire podniosła rękę.
– Nominuję „zmianę paradygmatu” na hasło wieczoru.
– Popieram – rzucił Julio.
Solomon poczuł, że zaczyna się czerwienić.
– Wszyscy za?
Zabrzmiał chór potwierdzeń.
– Postanowione – oświadczyła Voltaire. – Niech mu ktoś kupi kolejnego drinka.
Rozmowa popłynęła dalej, jak zwykle. Polityka i historia ustąpiły sztuce i inżynierii precyzyjnych struktur. Tematem wielkiej debaty wieczoru stało się to, czy sztuczne mięśnie działają lepiej z nanorurkami w arkuszach czy pęczkach, a obie strony sporu dopuściły się obrzucania przeciwników obelgami. Większość była dobroduszna, a pozostałe takie udawały, co było prawie tym samym. Ekran ścienny przełączył się na czysto muzyczny kanał niewielkiej społeczności na Syria Planum, z charakterystycznymi dźwiękami rai przeplatającymi się z klasycznymi europejskimi instrumentami strunowymi. Był to jeden z ulubionych rodzajów muzyki Solomona, bo była gęsta, skomplikowana intelektualnie i nie oczekiwano, że będzie do niej tańczył. Połowę wieczoru spędził, siedząc obok Carla, rozmawiając o systemach wydajności iniekcji i próbując nie gapić się na nową kobietę. Kiedy przeniosła się z miejsca obok Malika do Voltaire, jego serce przyśpieszyło – może nie przyszła tu z Malikiem – a potem z rozpaczą pomyślał, że może być lesbijką. Czuł się, jakby zgubił dekadę życia i nagle ugrzązł w hormonalnej sali tortur początków uniwersytetu. W końcu zdecydował się zapomnieć o istnieniu nowej kobiety. Jeśli była nowa w ośrodku badawczym, dowie się, kim jest, i zaplanuje okazję na rozmowę z nią, dzięki czemu nie będzie wyglądał na samotnego i zdesperowanego. A jeśli nie była, to cóż, już jej nie zobaczy. Mimo wszystko wciąż się za nią rozglądał, tylko na wszelki wypadek.
Jak zwykle jako pierwszy wyszedł Raj. Był w komitecie planowania, co znaczyło, że dźwigał wszystkie ciężary pracy technicznej plus udział w zebraniach komitetu kierowniczego. Jeśli któregoś dnia projekt terraformacji faktycznie ruszy, będzie miał w sobie intelektualne DNA Raja. Następni wyszli Julio i Carl, ręka w rękę, z Carlem opierającym głowę na ramieniu Julia, jak robił to zwykle, gdy obaj byli lekko nietrzeźwi i rozochoceni. Skoro zostali tylko Malik, Voltaire i Tori, unikanie nowej kobiety stało się trudniejsze. Solomon raz wstał, żeby wyjść, ale zatrzymał się i kręcił się chwilę, tak naprawdę tego nie chcąc. Powiedział sobie, że pójdzie, gdy tylko wyjdzie nowa kobieta. Kiedy jej nie będzie, on też będzie mógł. Przynajmniej, kiedy zobaczy, z kim wyjdzie, będzie wiedział, kogo o nią pytać. Albo, jeśli wyjdzie z Voltaire, kogo nie pytać. To tylko zbieranie danych, to wszystko. Kiedy ekran przełączył się na wczesnoporanne wiadomości, musiał w końcu przyznać, że sam się oszukuje. Tym razem na poważnie zamachał na pożegnanie, wbił ręce w kieszenie i ruszył do głównego korytarza.
Przez nałożenie się problemów inżynieryjnych, związanych z budową odpornych kopuł, z całkowitym brakiem magnetosfery na Marsie, wszystkie pomieszczenia mieszkalne znajdowały się głęboko pod powierzchnią. Sufit głównego korytarza był na wysokości czterech metrów, a oświetlenie zapewniały diody LED, zmieniające natężenie i ciepło światła w zależności od pory dnia, ale Solomon czasami odczuwał atawistyczną tęsknotę za niebem. Za wrażeniem otwartości i możliwości i może za niespędzeniem całego życia pod ziemią.
Z tyłu dobiegł jej głos.
– Hej.
Szła pewnym, swobodnym krokiem, z ciepłym i może trochę niepewnym uśmiechem. Poza przyciemnionym oświetleniem baru dostrzegł w jej włosach jaśniejsze pasma.
– Ach. Hej.
– Tak naprawdę nie mieliśmy okazji się tam poznać – powiedziała, wyciągając rękę. – Caitlin Esquibel.
Solomon ujął jej dłoń i potrząsnął nią raz, jakby byli w ośrodku.
– Solomon Epstein.
– Solomon Epstein? – powtórzyła. Szli teraz obok siebie. Razem. – To co taki miły żydowski chłopak robi na takiej planecie?
Gdyby nie był trochę nietrzeźwy, zbyłby to śmiechem.
– Głównie próbuje zebrać się na odwagę, żeby cię poznać – odpowiedział.
– Tak jakby to zauważyłam.
– Mam nadzieję, że było to urocze.
– Dużo lepsze niż twój kolega Malik, który zawsze znajduje powody, żeby dotknąć mojej ręki. W każdym razie. Pracuję w zarządzaniu zasobami dla grupy przedsiębiorstw Kwikowski. Przyleciałam z Luny miesiąc temu. To, co mówiłeś o Marsie, Ziemi i Ameryce. To było ciekawe.
– Dziękuję – odpowiedział Solomon. – Jestem inżynierem w Masstechu.
– Inżynier silnikowy – skomentowała. – Technika rakietowa?
– Odrzut, wyrzut, pęd, napęd, takie sprawy – rzucił. – Ale bez popędu. Jak długo zostaniesz na Marsie?
– Aż odlecę. Mam otwarty kontrakt. Ty?
– Och, tu się urodziłem – odpowiedział. – I spodziewam się, że tu umrę.
Z drwiącym uśmieszkiem zerknęła na jego długą, chudą sylwetkę. Oczywiście wiedziała, że tu się urodził. Nie dało się tego ukryć. Teraz jego słowa zabrzmiały jak kiepska przechwałka.
– Człowiek firmy – skomentowała, robiąc z tego wspólny żart.
– Marsjanin.
Na stanowisku z wózkami stało sześć ciasno upchniętych pojazdów, gotowych do wypożyczenia. Solomon wyciągnął kartę i machał nią przez chwilę obok ósemki, aż czytnik zdołał ją odczytać i skrajny wózek przełączył kontrolki z bursztynowych na zielone. Wyciągnął go, zanim dotarło do niego, że tak naprawdę nie chce wsiadać.
– Czy ty… – zaczął Solomon, a potem odchrząknął i spróbował ponownie. – Chciałabyś pójść ze mną do domu?
Widział, jak w jej mózgu formuje się „Jasne, czemu nie”. Śledził przebieg tych słów na krótkiej drodze do ust. Była tak blisko, że pociągnęła jego krew jak księżyc. A potem zobaczył, jak w ostatniej chwili ucieka. Jej potrząśnięcie głową wynikało nie tyle z odmowy, ile z próby oczyszczenia myśli. Ale uśmiechnęła się. Naprawdę się uśmiechnęła.
– Trochę za szybki jesteś, Sol.
***
To nie szybkość stanowiła problem. O ile na coś nie wpadnie, szybkość to tylko szybkość, mógł być nieważki przy locie niemal z prędkością światła. Szkodziła mu delta V. Przyśpieszenie. Zmiana. W każdej sekundzie leciał o sześćdziesiąt osiem metrów na sekundę szybciej niż sekundę wcześniej. Albo więcej. Może więcej.
Tylko że przyśpieszenie też nie stanowiło problemu. Statki mogły lecieć z przyśpieszeniem 15 czy 20 g od czasu wczesnych rakiet chemicznych. Moc zawsze była dostępna, brakowało wydajności koniecznej do utrzymania takiego ciągu. Stosunku ciągu do masy, gdy większość masy to materiał odrzutowy zapewniający ciąg. Ludzkie ciała mogły wytrzymać nawet powyżej 20 g przez ułamek sekundy. Zabijało go utrzymujące się ciążenie. To trwało już godzinami.
Istniały wyłączniki awaryjne. Jeśli reaktor zacznie się przegrzewać lub butelka magnetyczna zrobi się niestabilna, silnik się wyłączy. Istnieje mnóstwo wyłączników reagujących na różne rodzaje sytuacji awaryjnych, ale nic się nie psuje. Wszystko działa doskonale. I w tym problem. To właśnie go zabija.
Na panelu sterowania jest też ręczne odcięcie. Ikona dużego czerwonego przycisku. Przycisk awaryjny. Gdyby mógł go dotknąć, wszystko byłoby dobrze. Ale nie może. Cała radość odeszła. Zamiast euforii czuje tylko panikę i narastający, koszmarny ból. Gdyby tylko zdołał sięgnąć pulpitu. Albo gdyby coś się zepsuło. Cokolwiek.
Nic się nie psuje. Ma problem z oddychaniem, dyszy tak, jak nauczono go na kursach bezpieczeństwa. Napina ręce i nogi, próbując wymusić krążenie krwi przez tętnice i żyły. Jeśli straci przytomność, już się nie obudzi, a na brzegach jego pola widzenia narasta ciemność. Jeśli nie znajdzie wyjścia, umrze tu. Na swoim fotelu, z rękami przyciśniętymi do ciała i włosami odciągającymi skórę na głowie. Ręczny terminal w kieszeni sprawia wrażenie tępego noża wbijanego mu w biodro. Próbuje sobie przypomnieć, ile waży ręczny terminal. Nie potrafi. Walczy o oddech.
Ręczny terminal. Jeśli zdoła do niego sięgnąć, zdoła go wyciągnąć, może uda mu się połączyć z Caitlin. Może jej uda się nawiązać zdalne połączenie i wyłączyć silniki. Dłoń leżąca na brzuchu mocno wgniata trzewia, ale jest tylko centymetry od kieszeni. Naparł, aż zatrzeszczały kości, a nadgarstki się przesunęły. Tarcie skóry o skórę wydarło mu małą dziurę w brzuchu, a uwolniona z rany krew popłynęła ku oparciu, jakby się czegoś bała, ale się poruszył.
Naparł znowu. Trochę bliżej. Krew działa jak smar, zmniejsza tarcie. Ręka rusza się dalej. Wszystko trwa minuty. Jego paznokcie dotykają utwardzonego plastiku. Da radę.
Moc i wydajność, myśli, i przez chwilę mimo wszystko odczuwa falę przyjemności. Udało mu się. Magiczne połączenie.
Bolą go ścięgna palców, ale odsuwa na bok tkaninę kieszeni. Czuje, jak ręczny terminal zaczyna wysuwać się z kieszeni, ale nie może unieść głowy, żeby go zobaczyć.
***
Trzy lata po pierwszym spotkaniu Caitlin stanęła przed drzwiami jego dziury o trzeciej nad ranem, płacząca, przestraszona i trzeźwa. Nie było to coś, czego Solomon się po niej spodziewał, a spędził w jej towarzystwie całkiem sporo czasu. Zostali kochankami niemal siedem miesięcy po tym, jak się poznali. To on tak to nazywał. Stanie się kochankami nie było czymś, co powiedziałaby Caitlin. W jej przypadku zawsze było to coś prostackiego i lekko sprośnego. Taka właśnie była. Uważał, że to objaw jakiejś osłony emocjonalnej i że nigdy nie była do końca szczera. Że to taki sposób na kontrolę strachu i wypierania się lęków. Ale tak naprawdę, jak długo wciąż chciała przychodzić i w niektóre noce dzielić z nim łóżko, nie przeszkadzało mu to. A jeśli przestanie chcieć, będzie rozczarowany, choć też jakoś to zniesie. Lubił sposób, w jaki uśmiechała się krzywo, patrząc na świat. Pewność siebie, jaką prezentowała, zwłaszcza gdy ją udawała. Tak naprawdę po prostu lubił osobę, którą była. To wszystko ułatwiało.
Jej kontrakt już dwukrotnie przebił daty automatycznego przedłużenia, a ona nie skorzystała z opcji odlotu. Przyjmując stanowisko w grupie roboczej zajmującej się konfiguracją pól magnetycznych, jedną ze spraw, którą brał pod uwagę, było to, czy dodatkowy czas spędzany przez niego w pracy nie odsunie ich od siebie. Żadne z nich nie próbowało nawiązywać związków romantycznych lub seksualnych z innymi ludźmi w ośrodku. Wszyscy traktowali ich, jakby byli wzajemnie swoją wyłączną własnością, zatem, choć nigdy nie składali sobie żadnych obietnic wprost, Solomon nazwałby ich faktycznymi monogamistami. Z pewnością czułby się dotknięty i zdradzony, gdyby spała z kimś innym, i zakładał, że ona czułaby się tak samo w stosunku do niego.
Jednakże seks i towarzystwo, choć były przyjemne, nie wiązały się z przesadnym poziomem wrażliwości. Był więc zaskoczony.
– Słyszałeś? – zapytała. Mówiła chrapliwym i przyciszonym głosem. Po jej policzkach spływały świeże łzy i opadały jej kąciki ust.
– Chyba nie – odpowiedział Solomon, cofając się, by ją przepuścić.
Jego dziura mieszkalna miała standardowy układ: mały wielofunkcyjny pokój z przodu z możliwością gotowania prostych posiłków, monitor zajmujący ćwierć powierzchni ściany i dość miejsca, by mogły tam usiąść trzy lub cztery osoby. Głębiej znajdowała się sypialnia, a za nią schowek i łazienka. Według powszechnego żartu na Marsie dziura człowieka była jego zamkiem przy założeniu, że zamek da się porównać z pokojem w internacie. Opadła ciężko na jedną z ław i objęła się rękami. Solomon zamknął drzwi. Nie wiedział, czy powinien z nią rozmawiać, objąć ją, czy zrobić jedno i drugie. Zaczął od objęcia. Jej łzy pachniały solą, wilgocią i skórą. Łkała na jego ramieniu, aż ciekawość i niepokój skłoniły go do wyjścia poza pocieszanie w roli pluszowego misia.
– No dobrze. To co takiego mogłem właściwie słyszeć?
Rozkaszlała się, próbując śmiechu.
– Organizacja Narodów Zjednoczonych – powiedziała. – Powołali się na zapis o odrywającej się prowincji. Ich statki już ruszyły w naszą stronę. Czterdzieści sztuk. Lecą po balistycznych.
– Och – rzucił, a ona znowu zaczęła płakać.
– To ci pieprzeni secesjoniści. Od kiedy opublikowali swój manifest, ludzie zachowują się, jakby to było na poważnie. Jakby nie byli bandą krótkowzrocznych dupków, którzy chcą tylko ściągnąć na siebie uwagę. A teraz wywołali wojnę. Oni naprawdę to zrobią, Sol. Będą na nas zrzucać kamienie, aż zmienią nas w warstwę węgla grubości dziesięciu atomów.
– Nie zrobią tego. Nie zrobią – powiedział i natychmiast pożałował, że się powtórzył. Zabrzmiał przez to, jakby próbował sam siebie do tego przekonać. – Za każdym razem, gdy powoływano się na zasadę odrywającej się prowincji, działo się tak, bo ONZ chciało przejąć zasoby. Jeśli zniszczą naszą infrastrukturę, niczego nie dostaną. Po prostu próbują nas przestraszyć.
Caitlin uniosła rękę, jak uczennica pragnąca zostać zauważona.
– Udało im się. Jestem przerażona.
– I wcale nie chodzi o secesjonistów, nawet jeśli tak właśnie twierdzą – dodał Solomon. Poczuł, że zaczyna się rozkręcać. Już nie powtarzał zdań. – Chodzi o to, że Ziemi kończą się lit i molibden. Nawet z odzyskiwaniem z wysypisk potrzebują ich więcej, niż mają. My mamy dostęp do surowej rudy. To wszystko, o co chodzi. Po prostu o pieniądze, Cait. Wcale nie zaczną na nas zrzucać kamieni. Zresztą, jeśli oni zrobią to nam, my odpowiemy tym samym. Mamy lepsze statki.
– Całe osiemnaście – skomentowała. – Oni wysłali do nas czterdzieści, a drugie tyle zostawili sobie do obrony.
– Ale jeśli przegapią choć jeden… – zaczął, ale nie dokończył myśli.
Przełknęła ślinę i przetarła policzki wierzchem dłoni. Sięgnął przez pokój i wyciągnął dla niej z podajnika papierowy ręcznik.
– Czy ty faktycznie to wiesz? – zapytała. – Czy tylko myślisz pozytywnie, żeby mnie uspokoić?
– Muszę na to odpowiadać?
Westchnęła i zapadła się w niego.
– Miną całe tygodnie – powiedziała. – Minimum. Pewnie miesiące.
– No dobrze. Co byś zrobiła, gdyby zostały ci tylko cztery miesiące życia?
– Padła z tobą do łóżka i nie wychodziła. – Wychyliła się i go pocałowała. Miała w sobie gwałtowność, która go zaniepokoiła. Nie, to nie tak. Nie gwałtowność. Szczerość.
– Chodź – powiedziała.
Obudził go alarm ręcznego terminala. Miał wrażenie, że słyszy ten dźwięk już od jakiegoś czasu. Caitlin leżała spokojnie przytulona do niego, wciąż z zamkniętymi oczami i otwartymi ustami. Wyglądała bardzo młodo. Rozluźniona. Wyłączył alarm i sprawdził godzinę. Z jednej strony był potwornie spóźniony do pracy, z drugiej… kolejna godzina nie zrobi już wielkiej różnicy. Czekały na niego dwie wiadomości od szefa grupy. Caitlin zamamrotała i przeciągnęła się, a ruch sprawił, że zsunęło się z niej przykrycie. Odłożył terminal, wsunął rękę pod poduszkę i zamknął oczy.
Gdy znowu się obudził, patrzyła na niego. Z jej twarzy zniknęło rozluźnienie, ale wciąż była piękna. Uśmiechnął się i sięgnął, by spleść swoje palce z jej.
– Wyjdziesz za mnie?
– Och, daj spokój.
– Nie, poważnie. Wyjdziesz za mnie?
– Czemu? Bo nadciąga wojna, która zabije nas i wszystkich znanych nam ludzi, a nie możemy zrobić nic, co w taki czy inny sposób to zmieni? Szybko, zróbmy coś trwałego, zanim cała ta trwałość zostanie wyczerpana.
– Jasne. Wyjdziesz za mnie?
– Oczywiście, że tak, Sol.
Ceremonia była skromna. Druhną Caitlin była Voltaire, drużbą Solomona był Raj. Ślubu udzielił kapłan metodystów, który dzieciństwo spędził w Pendżabie, ale teraz mówił z pseudoteksańskim akcentem doliny Marinera. W ośrodku badawczym znajdowało się kilka kaplic, a ta była nawet dość urocza. Wszystko, włącznie z ołtarzem, wyrzeźbiono z miejscowego kamienia i pokryto przejrzystym tworzywem, które nadało skale wygląd wilgotnej, świeżej i żywej. Przez czerwony kamień przebiegały białe i czarne żyły, a miejscami błyszczały krystaliczne płatki. Powietrze intensywnie pachniało bzem sprowadzonym w dużej ilości ze szklarni przez Voltaire.
Kiedy stali razem, wypowiadając kolejno formuły przysiąg, Solomon pomyślał, że na twarzy Caitlin widzi taki sam spokój, jaki zobaczył na niej, gdy spała. A może tylko mu się przywidziało. Zakładając obrączkę na jej palec, odniósł wrażenie, że coś porusza się w jego piersi, i poczuł się absolutnie i irracjonalnie szczęśliwy w sposób, jakiego chyba jeszcze nigdy nie zaznał. Flota ONZ była trzy tygodnie od nich. Nawet w najgorszym razie nie zginą jeszcze prawie przez miesiąc. Zaczął żałować, że nie zrobili tego wcześniej. Na przykład tej pierwszej nocy, gdy ją zobaczył. Albo że nie spotkali się, gdy byli młodsi. Na zdjęciach, które wysłali jej rodzicom, wyglądał, jakby zaraz miał zacząć śpiewać. Strasznie mu się nie podobały, ale Caitlin miała inne zdanie, więc i on zaczął je lubić. Miesiąc miodowy spędzili w hotelu na miejscu, w Dhanbad Nova, wycierając się ręcznikami i myjąc mydłami wyprodukowanymi na Ziemi z myślą o luksusie. Będąc tam, kąpał się dwa razy częściej, niemal odbierając ciepło wody i miękkość szlafroka jak magię, jakby dzięki dekadencji mógł udawać Ziemianina.
I zupełnym przypadkiem to działało. Prowadzone potajemnie negocjacje zakończyły się powodzeniem. Okręty ONZ wcześniej odwróciły się do hamowania, a ich ciąg był dwukrotnie dłuższy. Zawróciły do domu. Oglądał prezentera kanału wiadomości omawiającego mechanikę orbitalną lotu tam i z powrotem. Próbował sobie wyobrazić, jak wyglądało to dla marines na pokładach tych jednostek. Przebyć niemal całą drogę do nowego świata, a potem zawrócić, nawet go nie oglądając. Ponad pół roku życia stracone w ramach politycznego przedstawienia. Caitlin siedziała na brzegu łóżka, nachylając się do monitora, nie odrywając od niego wzroku. Wchłaniając wiadomości.
Siedząc za nią z plecami na oparciu łóżka, Solomon poczuł przechodzący przez niego powiew niepokoju, zimny i nieprzyjemny.
– Wygląda na to, że trwałe zrobiło się właśnie dużo dłuższe – powiedział, próbując obrócić to w żart.
– Mhm – zgodziła się.
– Tak jakby zmienia sytuację.
– Mhm.
Podrapał się po wierzchu dłoni, choć wcale go nie swędziała. Suchy dźwięk paznokci na skórze utonął w głosie prezentera, więc bardziej go poczuł, niż usłyszał. Caitlin przeczesała włosy dłonią, z palcami niknącymi w nich i wyłaniającymi się ponownie.
– No dobrze – odezwał się. – Chcesz rozwodu?
– Nie.
– Bo wiem, że myślałaś, że reszta twojego życia będzie dość krótka. A jeśli… jeśli to nie było coś, co byś wybrała? W każdym razie zrozumiałbym.
Caitlin obejrzała się na niego przez ramię. Światło ekranu lśniło na jej policzku, oku i włosach, jakby stworzono ją z kolorowego szkła.
– Jesteś uroczy, jesteś moim mężem i kocham cię oraz ufam ci, jak nigdy nikomu w całym życiu. Nie zamieniłabym tego na nic, poza więcej tego samego. Czemu? Ty chcesz się wycofać?
– Nie. Po prostu staram się być uprzejmy. A właściwie to nie. Nagle poczułem się niepewnie.
– Przestań. Zresztą wiele się nie zmieniło. Ziemi wciąż brakuje litu, molibdenu i mnóstwa surowców przemysłowych. My wciąż je mamy. Tym razem zawrócili, ale nadal nadciągają i nie przestaną nadciągać.
– Chyba że znajdą jakiś sposób na zaspokojenie swoich potrzeb innymi metalami. Albo znajdą inne źródło. Wszystko ciągle się zmienia. Coś może sprawić, że to wszystko zrobi się bez znaczenia.
– Może – zgodziła się. – Tym właśnie jest pokój, prawda? Odłożeniem konfliktu do czasu, aż to, o co się walczy, przestanie się liczyć.
Okręty ONZ na ekranie leciały na silnikach, ciągnąc za sobą łuki jasnego ognia w drodze powrotnej.
***
Ręczny terminal wysuwa się trochę bardziej z jego kieszeni i jest przekonany, że zostawi po sobie siniak szerokości całego urządzenia. Nie przejmuje się tym. Próbuje przypomnieć sobie, czy zostawił włączoną aktywację głosową, ale albo tego nie zrobił, albo jego gardło jest zbyt zniekształcone przez ciążenie ciągu, by dało się rozpoznać głos. Musi to zrobić ręcznie. Nie może się rozluźnić ani stracić przytomności, ale coraz trudniej mu o tym pamiętać. Intelektualnie wie, że jego krew jest przyciskana do tyłu ciała, zbierając się w głębi czaszki i zalewając nerki. Nie ma odpowiedniego wykształcenia medycznego, by wiedzieć, jakie będą konsekwencje, ale nie mogą być dobre. Ręczny terminal niemal wysuwa się do końca. Ma go już w dłoni.
Przez statek przechodzi drżenie, a na ekranie wyskakuje powiadomienie. Na bursztynowym tle widnieje jakiś tekst, ale nie potrafi go przeczytać. Jego wzrok nie chce się skupić. Gdyby było czerwone, aktywowałoby wyłączenie silnika. Czeka parę sekund w nadziei, że cokolwiek to jest, nasili się, ale nic więcej się nie dzieje. Jacht jest porządny, rzetelnie zaprojektowany i dobrze zbudowany. Zwraca uwagę z powrotem na ręczny terminal.
Caitlin powinna być teraz w mieszkaniu. Będzie szykować kolację, słuchając wiadomości z informacjami o kryzysie stoczniowym. Jeśli zdoła do niej zadzwonić, odbierze. Opada go nagły, potężny strach o to, że uzna połączenie za wynik nieumyślnej aktywacji w kieszeni. Że powtórzy parę razy jego imię, zaśmieje się i rozłączy. Kiedy odbierze, będzie musiał wydać jakieś dźwięki. Nawet jeśli prawdziwe słowa będą zbyt trudne, musi jakoś dać jej znać, że zdarzyło się coś złego. Tysiące razy wywoływał połączenie bez patrzenia na ekran, ale teraz wszystko jest inne, a pamięć mięśniowa wcale mu nie pomaga. Terminal ma ogromny ciężar. Wszystko w jego ręce boli, jakby został uderzony młotem. Boli go brzuch. Rozkwita w nim najgorszy wyobrażalny ból głowy. Nic w tym doświadczeniu nie jest przyjemne poza wiedzą, że mu się udało. Nawet gdy stara się zmusić terminal do reakcji, myśli o tym, co jego napęd oznacza w praktyce. Przy takiej wydajności statki mogą lecieć ciągiem przez całą drogę. Przyśpieszenie ciągu do połowy trasy, potem wyłączyć silniki, wykonać zwrot i hamować przez resztę podróży. Nawet stosunkowo łagodne 0,3 g będzie oznaczało nie tylko dotarcie do dowolnego miejsca znacznie szybciej, ale też wyeliminuje wszelkie problemy związane z długotrwałą nieważkością. Próbuje sobie wyliczyć, ile potrwałby lot na Ziemię, ale nie potrafi. Musi zwracać uwagę na terminal.
Przesuwa się coś w topologii jego trzewi, zmieniając kąt, pod jakim leży terminal. Urządzenie zaczyna się zsuwać, a on nie ma dość siły ani szybkości, by je złapać. Dociera do brzegu ciała, spada parę centymetrów na fotel. Próbuje ruszyć lewą rękę z miejsca, gdzie leży przygnieciona koło ucha, ale się nie rusza.
Nawet nie drgnie. W ogóle nie napina się przy wysiłku. Och, myśli, mam udar.
***
Byli małżeństwem od sześciu lat, gdy Solomon podjął pieniądze oszczędzane z premii i kupił sobie jacht. Statek nie był duży, użyteczna przestrzeń była mniejsza niż w jego pierwszej dziurze. Miał prawie pięć lat i już niedługo będzie wymagał spędzenia miesiąca w dokach stoczni orbitalnych. Kolory urządzenia wnętrza – kremowy i pomarańczowy – wcale mu się nie podobały. Statek siedział w suchym doku od ośmiu i pół miesiąca, od czasu, gdy zmarł jego poprzedni właściciel, młodszy wiceprezes konglomeratu z centralą na Lunie. Jego rodzina z Luny nie planowała przylotu na Marsa, a problemy związane ze sprowadzeniem go przez miesiące pustki sprawiły, że łatwiej było im go sprzedać po zaniżonej cenie. Dla większości mieszkańców Marsa tego typu statek był tylko ostentacyjnym symbolem statusu i niczym więcej. Nie było tu zamieszkanego księżyca ani załogowej stacji w L5, do której można by latać. Podróż na Ziemię taką jednostką nie byłaby ani komfortowa, ani szczególnie bezpieczna. Można było latać w kółko na orbicie. Można było wylecieć w pustkę w pobliżu Marsa, a potem wrócić. I to w zasadzie tyle, a brak sensu takich zabaw pomógł jeszcze bardziej obniżyć cenę. Jako dowód bogactwa ogłaszał, że jego właściciel miał zbyt wiele. Ale jako środek transportu było to jak posiadanie samochodu wyścigowego, który nigdy nie mógł opuścić toru.
Dla Solomona była to idealna jednostka testowa.
Jacht zaprojektowano na bazie znanego mu silnika, do którego sam pisał część kodu sterowania. Patrząc na dziennik techniczny i konserwacji, widział każdy zestaw sterowników, każdy zawór recyklingu powietrza i każdą pokrywę. Jeszcze zanim postawił na nim stopę, znał stateczek na wylot. Dekadę temu osobiście zaprojektował niektóre elementy systemu wydechowego. A ponieważ był właścicielem jednostki, eliminowało to pół roku administracyjnych zmagań o pozwolenia, gdyby chciał go użyć do przetestowania jakichś modyfikacji silnika. Sama ta myśl sprawiała, że potrafił się roześmiać z zachwytem.
Żadnych więcej komitetów dopuszczających. Żadnych raportów dotyczących potencjalnych uszkodzeń. Tylko statek, jego reaktor, parę skafandrów próżniowych i zestaw manipulatorów przemysłowych, które zostały mu jeszcze z czasów szkoły. Dawniej naukowiec mógł trzymać w garażu albo w szopie za domem urządzenie do PCR, rozmontowane silniki albo niegotowe prototypy wynalazków, które zmienią świat, jeśli tylko uda się je zmusić do działania. Solomon miał swój jacht i kupienie go było najbardziej przyjemną, radosną i ważną rzeczą, jaką zrobił od czasu oświadczenia się Caitlin.
A mimo to, nawet gdy żyzny ogród jego umysłu sadził tysiąc różnych siewek pomysłów, projektów, modyfikacji i zmian, z niepokojem myślał o chwili, gdy powie żonie o tym, co zrobił. A kiedy przyszła ta chwila, jego niepokój okazał się uzasadniony.
– Och, Sol. Och, skarbie.
– Nie wydałem na to swojej pensji – zapewnił. – To wszystko było z premii. I tylko z moich. Nie użyłem wspólnych pieniędzy.
Caitlin siedziała na ławie w ich pokoju dziennym, stukając w wargi końcami palców, jak zwykle, gdy nad czymś intensywnie myślała. System odtwarzał w tle łagodną muzykę z lekką perkusją i instrumentami smyczkowymi dość głośnymi, by ukryć syk wymienników powietrza, ale nie na tyle, by utrudnić rozmowę. Jak w przypadku niemal wszystkich nowych budynków na Marsie był większy, lepiej urządzony i znajdował się głębiej pod ziemią.
– Usłyszałam właśnie, że możesz podjąć i wydać dowolną sumę z konta bez rozmowy ze mną, jeśli tylko łączna kwota jest mniejsza niż to, co zarobiłeś w premiach. To chciałeś powiedzieć?
– Nie – zaprzeczył, choć było to bliskie prawdy. – Chodzi mi o to, że to nie były pieniądze, na które liczyliśmy. Wszystkie nasze zobowiązania są kryte. Nie dojdzie do sytuacji, że będziemy musieli kupować jedzenie, a na koncie zabraknie środków. Nie będziemy musieli brać dodatkowych godzin ani pracy na boku.
– W porządku.
– A to jest ważne. Mój projekt cewek dyszy magnetycznej może naprawdę zwiększyć wydajność napędu, jeśli zdołam…
– W porządku – zgodziła się.
Oparł się o framugę drzwi. Muzyka wydobywana przez smyczki nasiliła się w delikatnym arpeggio.
– Gniewasz się.
– Nie, skarbie. Nie gniewam się – odpowiedziała łagodnie. – Gniew to krzyk. Mam ci za złe, i to dlatego, że odcinasz mnie od przyjemności. Naprawdę, patrzę na ciebie i widzę podniecenie i szczęście, i bardzo chciałabym być jego częścią. Chcę skakać z radości, machać rękami i rozmawiać o tym, jak świetne jest to wszystko. Ale te pieniądze były naszym zabezpieczeniem. Ignorujesz fakt, że wydałeś nasze zabezpieczenie, a jeśli oboje to zignorujemy, będziemy mieć problemy, gdy tylko wydarzy się coś niespodziewanego. Kocham nasze życie, więc teraz to ja będę musiała być osobą, która się przejmuje, odmawia i nie może sobie pozwolić na ekscytację. Zmuszasz mnie do stania się dojrzałą. Wcale nie chcę być dojrzała. Chciałabym, żebyśmy oboje byli dojrzali, żebyśmy, gdy zrobimy coś takiego, oboje mogli być dziećmi.
Popatrzyła na niego i wzruszyła ramionami. Miała twardszy wyraz twarzy, niż kiedy się spotkali. W jej ciemnych włosach dostrzegł białe nitki. Kiedy się uśmiechnęła, poczuł, jak rozpływa się kamień w jego piersi.
– Może… dałem się trochę ponieść. Zobaczyłem, że jest dostępny i możemy sobie na niego pozwolić.
– I rzuciłeś się na główkę, nie zastanawiając się nad tym wszystkim, co to będzie znaczyć. Ponieważ jesteś Solomonem Epsteinem i jesteś najbystrzejszym, najbardziej surowym i metodycznym człowiekiem, jaki kiedykolwiek dokonał każdego możliwego wyboru w życiu, kierując się impulsem. – Gdyby w jej głosie nie słyszał ciepła i śmiechu, zabrzmiałoby to jak potępienie. Zamiast tego brzmiało jak miłość.
– Za to jestem uroczy – odpowiedział.
– Jesteś – zgodziła się. – Chcę usłyszeć wszystko o twoim nowym, cokolwiek to jest, czego zamierzasz spróbować. Tylko najpierw obiecaj, że następnym razem spróbujesz pomyśleć o przyszłości.
– Obiecuję.
Przez resztę wieczoru opowiadał o mocy i wydajności, masie odrzutowej i mnożnikach prędkości. A kiedy skończył, rozmawiali o budowaniu odpowiedzialnego planu emerytalnego i pilnowaniu aktualizowania ich testamentów. Wszystko to sprawiało wrażenie przeprosin i miał nadzieję, że zrobią to ponownie, gdy Caitlin zrozumie, ile będzie kosztowało utrzymanie jachtu. Ale to było starcie na inny dzień.
Obecnie spędzał dnie, pracując jak zwykle z zespołem w grupie napędów, a wieczorami siedział przed monitorami w ich dziurze i projektował własne rzeczy. Caitlin rozpoczęła program sieciowy z grupą w Londres Nova, omawiając, jak firmy w rodzaju Kwikowskiego mogły interweniować w celu destabilizacji spirali zagrożeń i unikania, w której ugrzęzły Ziemia i Mars. Za każdym razem, gdy słyszał, jak rozmawia z innymi – o propagandzie, rozbieżnych kodach moralnych i mnóstwie innych poważnie brzmiących niejasnych słów – pojawiał się temat litu i molibdenu. A teraz jeszcze wolframu. Wszystkie inne sprawy były interesujące, ważne, informacyjne i doniosłe, jednakże, o ile nie zdołają rozwiązać kluczowych kwestii, mogli poradzić sobie ze wszystkim innym, a i tak nie rozwiązać problemu. Zawsze odczuwał dumę, gdy to mówiła. Trudno było wyzwolić się z wykształcenia ze sztuk wyzwolonych, ale świetnie sobie radziła.
W końcu przyszedł czas na przetestowanie jego pomysłu i planów. Odbył długą drogę do stoczni, korzystając z nowego systemu transportu publicznego: próżniowych tuneli wywierconych w skałach, z szynami elektromagnetycznymi niczym w powolnym, zbyt słabym dziale szynowym. Pojazd był zatłoczony i niewygodny, ale poruszał się szybko. Solomon dotarł do jachtu godzinę przed zachodem słońca na marsjańskim horyzoncie. Wprowadził ostatnie modyfikacje do zbudowanego przez siebie prototypu, dwukrotnie przeprowadził sekwencje diagnostyczne i wyprowadził statek poza rzadką atmosferę. Po dotarciu na orbitę chwilę unosił się swobodnie, ciesząc się nowym odczuciem nieważkości. Zaparzył sobie bańkę świeżej herbaty, przypiął się do fotela kapitańskiego i przesunął palcami po starym ekranie dotykowym.
Jeśli się nie mylił, wprowadzone przez niego modyfikacje zwiększą wydajność o niemal szesnaście procent względem wyjściowej. Kiedy otrzymał odczyty, okazało się, że nie miał racji. Wydajność spadła o cztery i pół. Wylądował z powrotem w stoczni i pojechał metrem do domu, całą drogę mamrocząc ponuro pod nosem.
Organizacja Narodów Zjednoczonych opublikowała oświadczenie, że wszystkie przyszłe statki marsjańskie będą kontraktowane przez stocznie Bush na Ziemi. Lokalny rząd nawet tego nie skomentował, kontynuując po prostu budowę rozpoczętych jednostek i negocjując kontrakty na kilka nowych. ONZ zażądała zamknięcia wszystkich stoczni marsjańskich do czasu, aż będzie można tam wysłać zespół kontrolerów. Siedem miesięcy na zebranie zespołu i prawie sześć miesięcy na przelot z powodu względnej odległości planet na orbitach wokół Słońca. Sol zrobił się nerwowy, gdy to usłyszał. Jeśli zamkną stocznie, może to oznaczać uziemienie jego jachtu testowego. Nie musiał się przejmować. Wszystkie stocznie zostały otwarte. Znowu pojawiły się plotki o wojnie, a Solomon próbował je ignorować. Próbował przekonywać siebie, że tym razem będzie tak samo jak poprzednio.
Ku zaskoczeniu wszystkich Raj zrezygnował z pracy w komitecie planowania, wynajął tanią dziurę blisko powierzchni i zaczął sprzedawać ręcznie robione ceramiczne dzieła sztuki. Twierdził, że nigdy nie był szczęśliwszy. Voltaire rozwiodła się i chciała, żeby cała stara ekipa chodziła z nią do barów. Była ich teraz ósemka, ale prawie nikt nie chodził. Julio i Carl mieli dziecko i przestali się socjalizować z pozostałymi. Tori zatrudniła się w firmie zajmującej się doradztwem w sprawach bezpieczeństwa chemicznego, która udawała, że obsługuje dowolne firmy założone na Marsie, ale tak naprawdę wszystkie zlecenia dostawała z projektów terraformacji. Malik zmarł na niereagującego na leczenie raka kręgosłupa. Życie toczyło się dalej, czasem niosąc wygrane, czasem porażki. Eksperymentalne silniki Solomona dotarły do etapu, na którym zrobiły się niemal równie dobre, jak w niezmodyfikowanym statku. Potem trochę lepsze.
Niemal równo rok po kupieniu statku Solomon pojechał do jachtu z nowym projektem. Jeśli się nie mylił, zwiększy wydajność o prawie cztery i pół procent względem wyjściowej. Był w komorze silnika, prowadząc instalację, gdy zadzwonił jego ręczny terminal. Caitlin. Przyjął połączenie.
– Co jest? – zapytał.
– Czy podjęliśmy decyzję o zrobieniu sobie długiego weekendu w przyszłym miesiącu? – zapytała. – Wiem, że o tym rozmawialiśmy, ale chyba bez rozstrzygnięcia.
– Nie podjęliśmy, ale lepiej tego nie robić. Zespół jest trochę w plecy.
– Na poziomie nadgodzin?
– Nie. Na poziomie, na którym to ciągle wychodzi.
– W porządku. W takim razie mogę coś zaplanować z Maggie Chu.
– Masz moje błogosławieństwo. Wrócę do domu, jak tylko z tym skończę.
– Dobrze – rzuciła i się rozłączyła.
Przetestował obudowy, wykonał dodatkowy spaw w miejscu, gdzie cewka będzie najbardziej obciążona, i wrócił do fotela kapitańskiego. Jacht pokonał rzadką atmosferę i wzbił się na orbitę. Solomon ponownie przeprowadził diagnostykę przed włączeniem silnika, upewniając się, że wszystko wygląda dobrze. Przez prawie pół godziny unosił się w fotelu, utrzymywany na miejscu przez pasy.
Rozpoczynając sekwencję ciągu, przypomniał sobie, że zespół będzie w Londres Nova w ten weekend, o którym rozmawiał z Caitlin. Zaczął się zastanawiać, czy zrobiła już jakieś plany z Maggie Chu, czy był jeszcze czas na zmiany. Włączył silnik.
Przyśpieszenie rzuciło Solomona w fotel kapitański, a potem przygniotło mu pierś. Jego prawa ręka wylądowała na brzuchu, lewa na oparciu fotela koło ucha. Łydki wcisnęło w podpórki.
***
Statek nisko śpiewa elegię, gardłową, pełną pasji i smutną jak pieśni, które jego ojciec śpiewał w świątyni. Teraz pojmuje, że tu umrze. Leci zbyt szybko i za daleko, by dotarła do niego pomoc. Przez jakiś czas – miesiące albo lata – mały jacht będzie wyznaczał największy dystans poza studnią grawitacyjną Ziemi, na jaki poleciał statek załogowy. Znajdą specyfikację projektu w jego dziurze. Caitlin jest mądra, będzie wiedziała, że należy sprzedać projekt. Zarobi na tym dość, by jeść wołowinę codziennie przez resztę życia. W każdym razie dobrze o nią zadbał, nawet jeśli nie o siebie.
Gdyby mógł sterować, doleciałby do pasa asteroidów. Mógłby się skierować do układu Jowisza i być pierwszą osobą, która dotarła do Europy lub Ganimedesa. Ale nic z tego. Zrobi to ktoś inny. I zabierze tam jego silnik.
Wojna! Jeśli odległość mierzy się w czasie, Mars nagle znalazł się bardzo, bardzo blisko Ziemi, która wciąż jest bardzo daleko od Marsa. Taki rodzaj asymetrii wszystko zmienia. Zastanawia się, jak to wynegocjują. Co zrobią. Wszelkie zasoby litu, molibdenu i wolframu znalazły się teraz w zasięgu firm wydobywczych. Mogą lecieć do pasa asteroid, księżyców Saturna i Jowisza. To, co do tej pory powstrzymywało Ziemię i Marsa od osiągnięcia trwałego pokoju, przestanie mieć znaczenie.
Ból głowy i kręgosłupa coraz bardziej się nasila. Trudno mu pamiętać o napinaniu rąk i nóg, by pomóc zawodzącemu sercu w przemieszczaniu krwi. Prawie znowu traci przytomność, ale nie jest pewien, czy to wynik udaru, czy ciążenia ciągu. Jest przekonany, że zwiększanie ciśnienia krwi podczas udaru nie jest dobrze widziane.
Elegia statku zmienia nieco ton i teraz dosłownie śpiewa głosem jego ojca, z hebrajskimi sylabami, których znaczenia Solomon już dawno zapomniał, jeśli w ogóle je znał. Czyli omamy słuchowe. Ciekawe.
Żałuje, że nie będzie mógł jeszcze jeden raz zobaczyć Caitlin. Pożegnać się z nią i powiedzieć, że ją kocha. Żałuje, że nie zobaczy konsekwencji wynikających z możliwości swojego silnika. Mimo koszmarnego bólu zaczynają go ogarniać spokój i euforia. Myśli, że właściwie zawsze tak było. Od kiedy Mojżesz zobaczył ziemię obiecaną, do której nie mógł wkroczyć, ludzie na łożach śmierci zawsze pragnęli zobaczyć, co będzie dalej. Zastanawia się, czy to właśnie, czyli ziemię obiecaną świętą: fakt, że można ją zobaczyć, ale do niej nie dotrzeć. Trawa jest zawsze zieleńsza po drugiej stronie własnej śmierci. Brzmi to jak coś, co powiedziałby Malik. Z czego Caitlin by się zaśmiała.
Następne kilka lat – nawet dziesięciolecia – będą fascynujące, a wszystko dzięki niemu. Zamyka oczy. Żałuje, że nie może tam być i zobaczyć tego wszystkiego.
Solomon rozluźnia się, a bezmiar obejmuje go jak kochanka.
NapędKomentarz autorski
Trochę za szybki jesteś, Sol.
Kalambury mogą być najniższą formą humoru, ale to wciąż jeden z naszych ulubionych tekstów w tym projekcie.
Jedną z rzeczy, która w całym cyklu Expanse pojawia się kilka razy, jest koncepcja, że prorok może zaprowadzić lud do Ziemi Świętej, ale sam nie może do niej wkroczyć. Solomon Epstein jest właśnie kimś takim: człowiekiem, który zapoczątkował nową erę, ale nie dożyje jej poznania. To potężna historia, bo czegoś takiego doświadczamy wszyscy, zwłaszcza starzejąc się: wrażenia, że coś doniosłego zdarzy się w chwili, gdy nas już nie będzie. Egzystencjalny lęk przed pominięciem czegoś ważnego.
Opowiadanie zostało pierwotnie napisane do redagowanej przez Jonathana Strahana antologii Edge of Infinity, ale kanał SYFY udostępnił je jako materiał dla uczestników konwentu Comic-Con w San Diego i przez jakiś czas można było je bezpłatnie przeczytać w Internecie. Ze wszystkich opowiadań ze świata Expanse to prawdopodobnie zostało przeczytane najwięcej razy, ale najmniej na nim zarobiliśmy. Czasami tak właśnie to działa.
Ktoś zapytał kiedyś, czy Voltaire pijąca na początku z Solem jest powiązana z bojową frakcją OPA, Kolektywem Voltaire, który pojawia się w późniejszych książkach. Wydaje się, że może być jakiś związek między nimi, ale nigdy się temu nie przyglądaliśmy.
Gdy Fred był jeszcze dzieckiem na Ziemi i miał może pięć czy sześć lat, w piwnicy u wujka zobaczył roślinkę rosnącą w ciemności.
Chwast był bardzo blady i dwa razy wyższy niż inne na dworze, zniekształcony próbą sięgnięcia do słońca. Taki właśnie był facet za barem: zbyt wysoki, zbyt blady, za bardzo spragniony czegoś, czego nigdy nie zaznał i nigdy mu się to nie uda. Tacy właśnie byli Pasiarze.
Muzyka w barze łączyła pendżabskie rytmy z rapowaniem wysokim kobiecym głosem w wielojęzycznej mieszance języków tworzących pasiarski kreolski. W kącie w głębi dzwonił i popiskiwał podniszczony automat pachinko. W powietrzu unosił się słodki aromat haszyszu. Fred rozparł się na stołku barowym zaprojektowanym dla kogoś wyższego o dziesięć centymetrów i uśmiechnął się łagodnie.
– Masz jakiś pieprzony problem? – zapytał.
Barman mógł być Chińczykiem, Koreańczykiem lub ich mieszanką, co znaczyło, że jego rodzina prawdopodobnie przybyła tu w jednej z pierwszych fal. Pięć pokoleń walki o powietrze całych rodzin, upchniętych w mapujących asteroidy stateczkach na siedem prycz, i oglądania Słońca jako ledwie najjaśniejszej gwiazdy. Trudno było ich wciąż uważać za ludzi.
– Żadnego problemu, jefe – odpowiedział barman, jednak się nie ruszył.
W wiszącym nad barem lustrze Fred zobaczył, jak rozsuwają się drzwi wejściowe. Do środka ociężale weszło czterech Pasiarzy. Jeden miał na ramieniu opaskę z rozerwanym kręgiem Sojuszu Planet Zewnętrznych. Fred zobaczył, że go zauważyli, a jeden z nich go rozpoznał. Automatyczny zastrzyk adrenaliny do krwi był przyjemny.
– To może podasz mi mojego drinka?
Barman jeszcze przez chwilę się nie poruszył, aż w końcu ustąpił. W grawitacji odśrodkowej whiskey lała się inaczej, ale nie na tyle, żeby Fred potrafił sprecyzować, co się nie zgadzało. Efekt Coriolisa na stacji Ceres nie powinien wystarczyć do zmiany kąta, przynajmniej nie tak blisko powierzchni asteroidy. Może po prostu za wolno opadała. Barman pchnął szklaneczkę w jego stronę.
– Na koszt firmy – rzucił. Po krótkiej przerwie dodał: – Pułkowniku.
Fred popatrzył mu w oczy. Żaden z nich się nie odezwał. Wypił alkohol bez dodatków. Napój palił w gardle i zostawił na języku posmak starych grzybów i pleśni na chlebie.
– Masz coś innego niż fermentowana pleśń? – zapytał.
– Als u aprecie no, koai sa sa? – zabrzmiał głos z tyłu. „Skoro ci nie smakuje, to po co tu jesteś?”.
Fred okręcił się na stołku. Jeden z przybyłej czwórki patrzył na niego wrogo. Miał spore bary jak na Pasiarza. Może był operatorem mecha, albo po prostu spędzał dużo czasu na siłowni. Niektórzy tak robili, używając mieszanki maszyn i ciężarków z drogimi lekami, by zdobyć to, czego nie mogło im zapewnić ciążenie.
„Po co tu jesteś?”. Dobre pytanie.
– Lubię whiskey, która była kiedyś zbożem. Jak chcecie ssać grzyby, nie będę wam przeszkadzał.
Operator mecha przesunął się na krześle. Wyglądał, jakby chciał wstać, ale zamiast tego tylko wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Jego kumple popatrzyli po sobie. Ten z opaską wyciągnął terminal i szybko stukał w ekran.
– Mam burbon z Ganimeda – rzucił barman. – Ale będzie cię kosztował.
– Nie dość, żeby mnie powstrzymać – zapewnił Fred, odwracając się. – Daj butelkę.
Barman się schylił, wsuwając rękę pod bar. Prawdopodobnie miał tam broń. Fred prawie ją zobaczył oczyma wyobraźni. Coś, co miało groźnie wyglądać, a gdyby wygląd nie wystarczył, powalić przeciwnika. Może obrzyn do strzelania na małe odległości. Fred czekał, ale w ręce barmana pojawiła się tylko butelka. Postawił ją na barze. Przez ciało Freda przeszła fala ulgi i rozczarowania.
– Czysta szklanka – zażądał.
– Tak sobie myślę… – stwierdził barman, sięgając do tyłu, do szkła pod lustrem – …że po coś pan tu przyszedł. Rzeźnik stacji Anderson w barze Pasiarzy.
– Chcę się tylko napić – rzucił Fred.
– Nikt nie chce się tylko napić – odpowiedział barman.
– Jestem wyjątkowy.
Barman się wyszczerzył.
– To prawda – zgodził się i schylił się nisko, prawie do poziomu Freda. – Niech pan na mnie spojrzy, pułkowniku.
Fred odkręcił butelkę i nalał płynu na dwa palce do nowej szklaneczki. Zakręcił flaszkę. Barman się nie ruszył. Fred spojrzał w jego piwne oczy. Właśnie miał coś powiedzieć, nawet nie był pewien co takiego, poza tym, że miało być ostre i jadowite, kiedy kątem oka dostrzegł ruch w lustrze. Ludzie za plecami.
Miał chwilę na spięcie się, na przyjęcie noża, kuli lub uderzenia, które nie nadeszło. Na jego głowie wylądował czarny worek.
***
Trzy lata wcześniej wszystko wyglądało inaczej.
– Dagmar w kolejce, dziewięćdziesiąt sekund do kontaktu, wszystko zielone.
– Roger, Dagmar. Widzę cię w drodze do kontaktu za dziewięćdziesiąt…
Ruchem szczęki Fred zmniejszył głośność pasma pilotów, redukując ich komunikaty do delikatnej muzyki tła ze słowami o pozycjach i wektorach. Dziewięćdziesiąt sekund do wejścia pierwszej grupy uderzeniowej.
Cała wieczność.
Westchnął głęboko, na sekundę zaparowując wnętrze hełmu, zanim wizjer się oczyścił. Próbował się przeciągnąć, ale prycza przeciwprzeciążeniowa nie pozwalała mu wysunąć kończyn w żadną stronę. Konsola dowodzenia wskazywała osiemdziesiąt trzy sekundy do kontaktu ze stacją Anderson. Oddychanie i przeciąganie zajęło mu tylko siedem sekund.
Przełączył ekran na widok przedniej śluzy Dagmar. Jednostkę zbudowano jako barkę desantową piechoty morskiej, która mogła przyssać się do kadłuba statku lub stacji, a potem wyciąć w niej dziurę. Na ekranie zobaczył dwustu marines przypiętych do pionowych klatek przeciwprzeciążeniowych, z bronią zamocowaną obok na szybkozłączach. Śluzę zaprojektowano do otwarcia przesłony natychmiast po wybuchowym przebiciu pancerza i uszczelnieniu styku.
Przez pancerze bojowe do walki w próżni trudno było to ocenić, ale żołnierze wydawali się spokojni. Szkolono ich na Księżycu, aż manewry w obniżonym ciążeniu lub mikrograwitacji i próżni weszły im w krew. Upychano ich do ciasnych statków, w których ćwiczyli, aż nie robił na nich wrażenia atak w korytarzach z kryjówkami na każdym skrzyżowaniu. Tak długo powtarzano im, że marines prowadzący szturm w abordażu mogli oczekiwać nawet sześćdziesięciu procent strat, że ta liczba przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.
Fred popatrzył na swoich ludzi w klatkach i wyobraził sobie, że sześciu na dziesięciu nie wróci.
Według wyświetlacza zostało trzydzieści sekund.
Przełączył konsolę na widok radaru. Obok Dagmar pojawiły się dwie duże plamy. Bliźniacze statki, każdy wiozący kolejnych dwustu marines. Dalej małe, szybkie jednostki eskortowe. Z przodu rosnący z sekundy na sekundę potężny, obracający się pierścień stacji Anderson.
Wszyscy byli na stanowiskach, żołnierze byli gotowi do walki, a dyplomacja zawiodła. Nadszedł czas, by wykonał swoje zadanie. Otworzył kanał do dowódców drużyn i w hełmie nagle rozbrzmiało dziesięć wariacji na temat szumów tła.
– Wszystkie drużyny, dziesięć sekund do wyłomu. Przygotować się.
W głośnikach zabrzmiało dziesięć potwierdzeń.
– Udanych łowów – rzucił Fred, po czym wywołał ekran taktyczny.
Układ stacji Anderson pojawił się w zwodniczo wyraźnym, dwuwymiarowym planie. Nie mogli wiedzieć, ile fortyfikacji Pasiarze zbudowali od czasu przejęcia stacji.
Jego żołnierzy przedstawiało sześćset zielonych kropek unoszących się tuż poza stacją.
– Wyłom, już! Już! Już! – krzyczał w mikrofon pilot Dagmar.
Statek zadygotał, gdy szpony śluzy wbiły się w metalowy korpus stacji ze zgrzytem, który Fred poczuł nawet przez wyściełanie pryczy. Szarpnięciem w bok wróciło ciążenie, gdy ruch obrotowy stacji zaczął ciągnąć jednostki abordażowe, nadając im 0,3 g siły odśrodkowej. Rozbrzmiała seria wysokich uderzeń wybuchających ładunków penetrujących.
Nad wyświetlaczem taktycznym pojawiły się małe ekrany z obrazami z włączanych kamer na hełmach dowódców drużyn. Marines ruszyli przez trzy nowe otwory w powłoce stacji. Fred zaczął przeskakiwać po planie taktycznym, stukając palcami w mapę.
– Wszystkie drużyny, ustanowić przyczółek i pozycje rezerwowe w korytarzu L, od węzła trzydzieści cztery do trzydzieści osiem – powiedział do mikrofonu, jak zwykle zaskoczony spokojem brzmiącym w swoim głosie podczas bitwy.
Zielone kropki ruszyły przez wyświetlane na ekranie korytarze. Czasami pojawiała się nowa, czerwona kropka, gdy wyświetlacz na wizjerze żołnierza wykrył ostrzał przeciwnika i oznaczył go jako zagrożenie. Czerwone kropki nigdy nie świeciły długo. Co jakiś czas zielona kropka zmieniała kolor na żółty. Żołnierz wyłączony z walki: pancerz wykrywał zgon lub rany, które czyniły go nieskutecznym w boju.
Nieskuteczny w boju. Taki ładny eufemizm na dzieciaki wykrwawiające się na gównianej stacji na zadupiu Pasa.
Spodziewane sześćdziesiąt procent strat. Cztery zielone kropki na każde sześć żółtych, a wszystkie należały do niego.
Przyglądał się szturmowi przebiegającemu niczym komputerowa gra, przesuwając pionki, reagując na zagrożenia nowymi rozkazami, pilnując liczby zielonych kropek.
Trzy nowe czerwone. Cztery zielone zatrzymały ruch i schroniły się za osłoną. Fred wysłał kolejne cztery zielone do bocznego korytarza, przemieszczając je na flankę. Czerwone kropki zniknęły. Trzy zielone ruszyły ponownie. Kusiło go, by dać się ponieść przebiegowi starcia, zapomnieć, co tak naprawdę znaczą świecące na ekranie symbole.
Dowódca drużyny idącej na szpicy wyrwał go z transu, wywołując go na kanale dowodzenia.
– Nadzór, tu dowódca drużyny jeden.
Fred przeniósł uwagę na widok z kamery na hełmie dowódcy pierwszej drużyny. Drugi koniec długiego, łagodnie wznoszącego się korytarza blokowała prowizoryczna barykada. Według wyświetlacza taktycznego bronił jej przynajmniej tuzin przeciwników. Na oczach Freda zza barykady wyleciał mały obiekt i wybuchł jak granat ledwie kilka metrów od pozycji dowódcy drużyny.
– Tu nadzór, słucham, dowódca drużyny jeden – odpowiedział Fred.
– Dostęp do głównego korytarza blokuje silnie ufortyfikowana pozycja. Mogę ją rozbić ciężką bronią, ale spowoduje to znaczące zniszczenia struktury i możliwą utratę zdolności podtrzymywania życia w tej sekcji.
Fred zerknął na mapę taktyczną, zauważając niewielką odległość dzielącą barykadę od kilku kluczowych węzłów systemu podtrzymywania życia i zasilania. Dlatego właśnie tam ją postawili. Uważają, że się na to nie zdecydujemy.
– Potwierdzam, drużyna jeden – odpowiedział Fred, szukając alternatywnej drogi. Wyglądało na to, że takiej nie ma. Pasiarze byli inteligentni.
– Nadzór, pytanie. Użyć ciężkiej broni do zniszczenia barykady czy oczyścić ją szturmem?
Rozwalić sporą część infrastruktury podtrzymywania życia stacji, potencjalnie zabijając sporą liczbę ukrywających się w swoich mieszkaniach cywilów, czy wysłać do ataku własnych ludzi, pozwalając im zgarnąć swoje sześćdziesiąt procent strat, by zdobyć pozycję.
Pieprzyć. Pasiarze sami zdecydowali. Muszą teraz ponieść konsekwencje.
– Dowódca drużyny jeden, udzielam zgody na użycie ciężkiej broni do usunięcia przeszkody. Rozłączam się.
Kilka sekund później barykada zniknęła w błysku światła i chmurze dymu. Po kilku kolejnych sekundach jego ludzie znów byli w ruchu.
Trzy godziny i dwadzieścia trzy żółte kropki później nadeszło połączenie.
– Nadzór, tu dowódca drużyny jeden. Zdobyliśmy centrum dowodzenia. Stacja jest nasza. Powtarzam, stacja jest nasza.
***
Bolały go skrępowane za plecami ręce. Przywiązano je do kostek, więc mógł leżeć na boku lub dźwignąć się na kolana, ale nie było mowy o rozprostowaniu nóg i wstaniu. Wybrał klęczenie.
Worek na głowie tworzył absolutną czerń, ale sądząc po obrotowym ciążeniu, nadal znajdował się gdzieś blisko powierzchni stacji. Czyli śluza. Usłyszy syk i pyknięcie uszczelki wewnętrznych drzwi. Potem albo powolne wypuszczanie powietrza, albo – jeśli chcieli go wyrzucić w przestrzeń – kaszlnięcie wyłączenia blokady bezpieczeństwa. Przesunął stopą po podłodze, próbując wymacać spoiny śluzy. Rozsunie się czy to jeden z tych starych typów, na zawiasach?
Dźwięk, który usłyszał, nie był mechaniczny. Gdzieś z lewej strony odchrząknęła kobieta. Kilka sekund później otwarły się i zamknęły drzwi. Dźwięk był przytłumiony, jakby miały uszczelkę ciśnieniową, ale na stacji nie znaczyło to wiele. Większość drzwi była hermetyczna. Zbliżyły się do niego kroki. Pięć, może sześć osób. Plus kobieta z problemem w gardle.
– Pułkowniku? Zdejmę teraz panu worek.
Fred kiwnął głową.
Świat odzyskał blask.
Pomieszczenie miało tanią podłogę i ściany z surowego kamienia. Wzdłuż sufitu i ścian biegły przewody i rury, a w jednym z rogów stało nieużywane metalowe biurko. Tunel serwisowy. Światła były ostre. Rozpoznał czterech mężczyzn z baru. Dołączył do nich jeszcze jeden. Szczupły, młody, z trądzikiem wymagającym poważnego leczenia. Fred obrócił głowę, żeby zobaczyć kobietę. Stała czujnie, trzymając w dłoniach pięćdziesięcioletni karabin na naboje strzałkowe, a jej przedramię zdobiła opaska SPZ z rozerwanym kręgiem.
Nikt nie miał maski na twarzy. Kiedy nowy się odezwał, jego głos nie był zniekształcony. Nie przejmowali się tym, czy będzie mógł ich zidentyfikować.
– Pułkownik Frederick Lucius Johnson. Bardzo chciałem pana spotkać. Nazywam się Anderson Dawes i pracuję dla SPZ.
– Anderson, tak? – odpowiedział Fred, a mężczyzna wzruszył ramionami.
– Rodzice nazwali mnie tak na cześć korporacji Anderson-Hyosung Cooperative Industries Group. W sumie i tak nie dostało mi się najgorzej.
– I co z tego? Stacja Anderson była dla ciebie jak brat?
– Imiennik. Jeśli będzie tak panu wygodniej, proszę mi mówić Dawes.
– Pierdol się, Dawes.
Mężczyzna kiwnął głową i klęknął przed Fredem.
– Chi-chey au? – zapytał jeden z mężczyzn z baru.
– Etchyeh – odpowiedział Dawes, a tamci wyszli. Zanim znowu się odezwał, Dawes odczekał, aż zamkną się za nimi drzwi. – Spędzał pan sporo czasu w barach Pasiarzy, pułkowniku. Można by pomyśleć, że czegoś pan tam szukał.
– Dawes?
– Fred?
– Zaliczyłem lepsze szkolenie przeciwko technikom przesłuchiwania, niż kiedykolwiek zobaczysz. Chcesz nawiązać porozumienie? Proszę bardzo. Mów przez chwilę, zdejmij mi więzy, zacznij opowiadać, że możesz mnie uratować, jeśli tylko powiem ci, co wiem. A potem wydłubię ci oczy i wyrucham czaszkę. Rozumiesz?
– Tak – potwierdził bez mrugnięcia Dawes. – No to może powiedz mi, Fred, co się z tobą stało na stacji Anderson?
***
Gdy tylko żołnierze skończyli przeczesywać korytarze w poszukiwaniu maruderów, eskorta marines zaprowadziła Freda do zdobytej stacji. Zatrzymał się na chwilę w rezerwowej pozycji przygotowanej tuż przed śluzą. Marines zaczynali tam wracać z innych zadań. Byli nabuzowani adrenaliną i nerwowi po walce. Fred pozwolił im się zobaczyć. Kładł dłonie na ramionach i mówił, że świetnie się spisali.
Niektórzy wracali na noszach. Żółte kropki w realu. Między nimi przebiegali sanitariusze, podłączając ręczne terminale do gniazd w pancerzach powalonych żołnierzy, odczytując dane diagnostyczne i przydzielając miejsca w kolejce do operacji, w zależności od tego, jak poważne były rany. Czasami dotykali przycisku na terminalu i jedna z żółtych kropek Freda robiła się czarna. Oprogramowanie dowodzenia oznaczało zabitego i wysyłało wiadomość do właściwych dowódców drużyn i kompanii w celu napisania listu do rodziny. Podobny wpis pojawiał się na jego liście zadań.
Wszystko było bardzo eleganckie i dobrze zorganizowane. Całe stulecia walk w erze elektroniki pomogły w dopracowaniu algorytmów. Fred położył dłoń na ramieniu młodej kobiety, której pancerz zgłaszał uszkodzenie kręgosłupa, i ścisnął. Optymistycznie wystawiła kciuki do góry, co było dla niego niczym uderzenie w splot słoneczny.
– Sir?
Fred podniósł wzrok i zobaczył stojącego na baczność porucznika, swojego adiutanta.
– Jesteśmy gotowi?
– Tak jest, sir. Może się jeszcze trafić jakiś pojedynczy buntownik, ale kontrolujemy korytarze stąd do stanowiska dowodzenia.
– Zaprowadźcie mnie tam – polecił.
W zaledwie kilka minut pokonali drogę, na której oczyszczenie marines potrzebowali wielu godzin. Zespoły do sprzątania po boju wciąż siedziały w barkach desantowych, czekając na potwierdzenie końca walk. Wzdłuż korytarzy leżały ciała zabitych przeciwników. Fred przyglądał im się uważnie. Poza rzucającym się w oczy brakiem odznak SPZ wyglądali tak, jak się spodziewał. Wysocy, chudzi mężczyźni i kobiety rozerwani wybuchami lub podziurawieni pociskami z broni ręcznej. Większość była uzbrojona, ale nie wszyscy.
Skręcili, za rogiem weszli do głównego korytarza i dotarli do barykady, którą kazał zniszczyć. Leżało przy niej kilkanaście ciał. Niektóre osłaniały prowizoryczne pancerze, ale większość nosiła zwykłe skafandry próżniowe. Rakieta z ładunkiem burzącym użyta przez żołnierzy do zniszczenia barykady rozerwała ich jak przejrzałe winogrona. Przystosowany do walki w próżni pancerz Freda chronił przed smrodem wnętrzności, ale zgłosił go w postaci nieco podwyższonego poziomu metanu w atmosferze. Smród śmierci sprowadzony do punktu danych.
W pobliżu w jednym miejscu zebrano mały stosik broni i prowizorycznych materiałów wybuchowych.
– W to byli uzbrojeni? – zapytał.
Eskortujący go oficer przytaknął.
– Lekki sprzęt, sir. Cywilny. Większość tego nie dałaby rady nawet wgnieść naszych pancerzy.
Fred schylił się i podniósł granat ręcznej roboty.
– Rzucali w was bombami, żeby powstrzymać przed zbliżeniem się na tyle, by było widać, że ich karabiny nie zadziałają.
– I zmusili nas do rozwalenia ich – potwierdził ze śmiechem porucznik. – Gdybyśmy wiedzieli, że strzelają z takich pukawek, moglibyśmy po prosto podejść i użyć paralizatorów.
Fred pokręcił głową i odłożył granat.
– Sprowadźcie tu saperów, niech rozbroją te materiały wybuchowe, zanim przypadkiem się aktywują i kogoś zabiją.
Przyjrzał się zniszczonemu przez wybuch węzłowi aparatury do podtrzymywania życia. Zginęło już dzisiaj dość niewinnych ludzi, pomyślał. Wywołał raport o stanie stacji na bieżąco aktualizowany przez zespół do walki elektronicznej. Dowiedział się o całkowitej utracie podtrzymywania życia w sekcji, w której się znajdował, oraz w dwóch przyległych. Nieco ponad tysiąc sto osób bez powietrza i zasilania. Za każdymi drzwiami, które widział, mogła się kryć rodzina dusząca się z braku tlenu i waląca w nieruchome drzwi, bo banda skretyniałych Pasiarzy zbudowała swoją barykadę właśnie w takim miejscu. A on zdecydował się ją zniszczyć.
Gdy adiutant wzywał saperów, Fred ruszył w stronę centrum dowodzenia. Po drodze zobaczył jeszcze kilka ciał Pasiarzy. Próbowali bronić korytarza nawet po tym, jak jego ludzie zniszczyli pierwszą barykadę, kryjąc się za prowizorycznymi osłonami i rzucając granaty z domowej roboty materiałów wybuchowych. Wyraźnie starali się zdobyć więcej czasu, ale na co? Nie mogło być wątpliwości co do ostatecznego wyniku. Mieli za mało ludzi i zdecydowanie niedostateczne uzbrojenie. Żołnierze potrzebowali na zdobycie stacji aż trzech godzin tylko dlatego, że Fred nalegał na ostrożność. Patrząc na praktycznie nieosłonięte ciała na podłodze, zrozumiał, że jego ludzie mogli się znaleźć w centrum dowodzenia w połowie tego czasu.
Leżący wokół niego ludzie też musieli o tym wiedzieć. Ci idioci zmusili nas do zabicia ich.
Porucznik dogonił go w chwili, gdy wchodził do centrum dowodzenia.
Pomieszczenie było pełne trupów, leżało ich tam przynajmniej dwadzieścia. Choć większość miała na sobie jakieś kombinezony próżniowe, mężczyzna na środku był ubrany tylko w tani niebieski strój roboczy z logo firmy górniczej na ramieniu. Był cały podziurawiony kulami. W jego dłoni tkwił małokalibrowy pistolet, przyklejony zasychającą krwią.
– Sądzimy, że to ich lider – poinformował porucznik. – Prowadził jakąś transmisję. Pozostali walczyli do ostatniego, żeby dać mu więcej czasu. Próbowaliśmy wziąć go żywcem, ale wyciągnął z kieszeni ten pistolet i…
Fred rozejrzał się po masakrze wokół i poczuł poruszenie w trzewiach. Trwało tylko chwilę, zastąpione nagłym atakiem furii. Gdyby był sam, podszedłby do trupa w tanim niebieskim stroju i go skopał. Zamiast tego tylko zacisnął zęby.
– Co, do cholery, was tak pogięło? – zwrócił się do trupów.
– Sir? – Porucznik wtrącił się, patrząc na stanowisko łączności. – Wygląda na to, że próbował nadawać aż do ostatniej chwili.
– Pokaż – zażądał Fred.
***
– Na stacji Anderson wykonałem swoją powinność – oświadczył Fred.
– Swoją powinność – powtórzył Dawes. Nie pytał. Nie drwił. Po prostu powtórzył.
– Tak.
– Czyli wykonywałeś rozkazy – zasugerował Dawes.
– Nawet tego nie próbuj, dupku. Nie zadziałają na mnie te bzdety z Norymbergi. Wykonywałem rozkazy, w ramach których moi przełożeni polecili mi odbić stację z rąk zajmujących ją terrorystów. Uznałem ten rozkaz za słuszny i legalny, w związku z czym odpowiadam za wszystko, co nastąpiło dalej. Zdobyłem stację i zrobiłem to, starając się, po pierwsze, zminimalizować straty wśród moich ludzi, a po drugie, nie dopuścić do zniszczenia stacji.
Dawes popatrzył na niego. Niewielkie zmarszczki nie były zbyt widoczne na tle trądziku. Coś w przewodach zaczęło bulgotać, zasyczało, zabulgotało ponownie i ucichło.
– Kazano ci coś zrobić. I zrobiłeś to – stwierdził Dawes. – Teraz twierdzisz, że to nie jest wykonywanie rozkazów?
– To ja wydałem rozkazy – powiedział Fred. – I wszystko, co zrobiłem, wynikało z tego, że uznałem to za słuszne.
– Dobra.
– Próbujesz mi dać szansę na wymiganie się. Pozwolić mi powiedzieć, że Pasiarze na stacji Anderson zginęli przez decyzję kogoś wyżej w strukturze dowodzenia. To bzdura.
– A niby czemu miałbym to robić? – zapytał Dawes. Dobry był. Wydawał się szczerze zaciekawiony.
– Żeby nawiązać porozumienie.
Dawes kiwnął głową, po czym się zmarszczył z bolesnym wyrazem twarzy.
– A potem wrócimy do ruchania czaszki? – zapytał z grymasem.
Fred nie zdołał się powstrzymać od wybuchu śmiechu.
– Nie po to tu przyszedłem, pułkowniku – kontynuował Dawes. – I nie chcę pana rozpraszać, ale czy to nie działa też w drugą stronę? Nie oddał pan ani jednego strzału. Nie nacisnął pan spustu ani nie wbił kodu do wystrzelenia rakiet. Wydał pan rozkazy, a pańscy żołnierze uznali je za słuszne i legalne.
– Bo tak właśnie było – zapewnił Fred. – Moi ludzie postąpili słusznie.
– Ponieważ pan im tak kazał. Wykonywali pańskie rozkazy.
– Tak.
– Na pańską odpowiedzialność.
– Tak.
Kobieta z wiekowym karabinem znowu zakasłała. Dawes zsunął się na tanią podłogę, siadając ze skrzyżowanymi nogami. Nawet wtedy był o głowę wyższy od Freda. W miejscach, które nie były czerwone, jego skóra była blada, a połączenie krost i niezdarnego, wydłużonego ciała nadawało mu wygląd nastolatka. Poza oczami.
– No i terroryści – powiedział Dawes.
– Co?
– Ludzie, którzy przejęli stację. Uważa pan, że to oni byli odpowiedzialni, prawda?
– Tak – potwierdził Fred.
Dawes odetchnął głęboko, pozwalając, by powietrze powoli wypływało między zębami.
– Zdaje pan sobie sprawę, pułkowniku, że szturm na stację Anderson jest jedną z najlepiej udokumentowanych operacji wojskowych w dziejach. Kamery monitoringu wszystko transmitowały. Spędziłem całe miesiące na oglądaniu tych nagrań. Mógłbym panu opowiedzieć o tym ataku rzeczy, których nawet pan nie wie.
– Jeśli tak twierdzisz.
– Gdy wybuchła ta barykada, wraz z nią zginęło jedenaście osób. Trzy kolejne przestały oddychać w ciągu kolejnych dwóch minut, a ostatnia przeżyła do czasu nadejścia pańskich żołnierzy.
– Nie zabijaliśmy rannych.
– Zabiliście jednego, gdy próbował podnieść pistolet. Jedna kobieta miała zapadnięte płuco i zadławiła się własną krwią, zanim dotarli do niej pańscy sanitariusze.
– Chcesz przeprosin?
Uśmiech Dawesa zrobił się chłodniejszy.
– Chcę, żeby pan zrozumiał, że wiem o wszystkim, co działo się na tej stacji. Znam każdy rozkaz. Każdy pocisk i wiem, z której broni został wystrzelony. Wiem wszystko o tym ataku, jak cała reszta Pasa. Jest pan tam sławny.
– To ty spytałeś, co się tam stało – stwierdził Fred, próbując wzruszyć związanymi, zdrętwiałymi ramionami.
– Nie, pułkowniku. Zapytałem, co stało się z panem.
***
Prywatne biuro generała Jasiry urządzono zgodnie z czyimś wyobrażeniem na temat brytyjskiego klubu dla gentlemanów. Meble z ciemnego dębu i jeszcze ciemniejszej skóry. Masywne biurko pachnące cytryną i olejem tungowym. Stojący na nim zestaw do pisania i globus Ziemi wykonano z mosiądzu. Półki były pełne prawdziwych papierowych książek i innych pamiątek z długiego życia pełnego podróży. Nigdzie nie było widać urządzenia elektronicznego bardziej zaawansowanego od lampy. Gdyby nie wynoszące 0,17 g księżycowe ciążenie, nie dałoby się odróżnić tego pomieszczenia od biura w Londynie na początku XX wieku.
Generał czekał, by Fred odezwał się pierwszy, więc zamiast tego pułkownik zakręcił whisky w szklaneczce, ciesząc zmysły stukaniem kostek lodu i ostrym zapachem alkoholu. Wypił whisky jednym łykiem i odstawił szkło na biurko przed sobą, zapraszając do dolewki. Gdy Jasira nalał alkohol na kolejne dwa palce, w końcu zrezygnował z czekania.
– Sądzę, że miałeś czas na przejrzenie nagrań transmisji nadawanych przez terrorystów z Anderson – powiedział.
Fred kiwnął głową. Domyślił się, że to właśnie było powodem zaproszenia po godzinach. Upił łyk szkockiej, ale nabrała kwaśnego posmaku, więc ją odstawił.
– Tak jest, sir. Zgodnie z procedurą cały czas ich zagłuszaliśmy, ale nie wykryliśmy tego przekaźnika kierunkowego, który zostawili…
– Fred… – przerwał mu ze śmiechem Jasira. – To nie dochodzenie. Nie przyszedłeś tu przepraszać. Naprawdę świetnie się spisaliście, pułkowniku.
Fred zmarszczył brwi, podniósł szklaneczkę i po chwili odstawił ją nietkniętą.
– W takim razie pozwolę sobie na szczerość, sir, po co tu przyszedłem?
Jasira odchylił się na oparcie fotela.
– Kilka drobiazgów. Widziałem twój wniosek o wszczęcie śledztwa w sprawie pracy zespołu negocjacyjnego. I odtajnienie transkryptów z negocjacji. Trochę mnie to zaskoczyło.
Mówiąc, Jasira poruszył ramionami, choć w nieznacznym ciążeniu Księżyca nie mogły być zbyt spięte. Musiał spędzać sporo czasu na planecie i nabrał przyzwyczajeń.