Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
WITAJ W PRZYSZŁOŚCI
Ludzkość zasiedliła Układ Słoneczny – Marsa, Księżyc, Pas Asteroid i dalej – ale gwiazdy wciąż pozostają poza jej zasięgiem.
Jim Holden jest pierwszym oficerem lodowcowca kursującego z pierścieni Saturna na stacje górnicze Pasa. Gdy wraz z załogą trafiają na opuszczony statek Scopuli, w ich ręce wpada niechciany sekret. Ktoś jest gotów dla niego zabijać, i to na skalę niewyobrażalną dla Jima i jego załogi. Układowi grozi wojna, chyba że uda się odkryć, kto i dlaczego porzucił tajemniczy statek.
Detektyw Miller otrzymuje zlecenie odszukania Julie Mao, dziewczyny, która na własne życzenie zrezygnowała z wygodnego życia u boku bogatych i wpływowych rodziców – po to, by walczyć o prawa uciskanych mieszkańców Pasa. Ślady śledztwa prowadzą do statku Scopuli, krzyżując w ten sposób drogi Millera i Jima Holdena. Okazuje się, że dziewczyna może być kluczem do rozwiązania każdej zagadki.
Holden i Miller muszą lawirować między rządem Ziemi, rewolucjonistami z Sojuszu Planet Zewnętrznych i pełnymi sekretów korporacjami, mając wszystkich przeciw sobie. W Pasie jednak obowiązują inne reguły i jeden mały statek może zmienić los wszechświata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 707
Julie
Scopuli zdobyto osiem dni temu i Julie Mao była w końcu gotowa na śmierć.
Dotarcie do tego punktu było poprzedzone ośmioma dobami uwięzienia w schowku. Przez pierwsze dwie w ogóle się nie ruszała, przekonana, że uzbrojeni mężczyźni, którzy ją tam zamknęli, mówili poważnie. Statek, na który ją zabrano, początkowo nie szedł na ciągu, więc unosiła się w schowku, delikatnymi dotknięciami odsuwając się od ścian i skafandra próżniowego, z którym dzieliła przestrzeń. Kiedy jednostka ruszyła, nadając jej wagę, stała bezdźwięcznie, aż jej nogi odmówiły posłuszeństwa, po czym usiadła powoli, zwijając się w pozycję płodową. Nasikała wprost w kombinezon, nie przejmując się swędzącą wilgocią ani wonią, martwiła się tylko tym, że mogłaby się poślizgnąć i przewrócić na mokrej plamie na podłodze. Nie mogła hałasować. Zastrzeliliby ją.
Trzeciego dnia pragnienie zmusiło ją do działania. Ze wszystkich stron otaczały ją dźwięki statku: ledwie wyczuwalne, poddźwiękowe dudnienie reaktora i napędu, nieustanny syk i trzaski hydrauliki i stalowych rygli w otwieranych i zamykanych grodziach ciśnieniowych między pokładami. Stukot ciężkich butów o metalowe pokłady. Odczekała, aż wszystkie słyszane dźwięki oddalą się, po czym ściągnęła z haków skafander próżniowy i położyła go na podłodze. Nieustannie nasłuchując zbliżających się dźwięków, powoli rozmontowała skafander i wydobyła z niego zbiornik z wodą. Płyn był stary i zatęchły, skafandra wyraźnie od dawna nie serwisowano, jednak ona nie piła od kilku dni, więc ciepła, iłowata woda ze zbiornika smakowała jak nektar bogów. Musiała się bardzo pilnować, żeby nie wypić jej zbyt szybko i nie zwymiotować.
Gdy wróciła potrzeba oddania moczu, wydłubała ze skafandra worek z cewnikiem i ulżyła sobie do niego. Siedziała prawie wygodnie na podłodze przykrytej teraz wyściełanym skafandrem i zastanawiała się, kim byli jej porywacze – flotą Koalicji, piratami czy kimś gorszym. Czasami spała.
★ ★ ★
Czwartego dnia odosobnienie, głód, nuda i coraz mniejsza liczba miejsc na trzymanie moczu w końcu pchnęły ją do próby kontaktu. Usłyszała stłumione krzyki bólu. Gdzieś w pobliżu bito lub torturowano jej towarzyszy ze statku. Gdyby zdołała ściągnąć uwagę porywaczy, może po prostu zabraliby ją do pozostałych. I dobrze. Mogła znieść bicie. Wydawało się to niską ceną za możliwość ponownego znalezienia się wśród ludzi.
Schowek mieścił się obok wewnętrznych drzwi śluzy. Podczas lotu zwykle nie było to zatłoczone miejsce, choć nie znała układu tej jednostki. Myślała o tym, co powie, jak się przedstawi. Kiedy w końcu usłyszała, że ktoś idzie w jej stronę, próbowała po prostu wykrzyczeć, żeby ją wypuścili. Zaskoczyło ją wydobywające się z gardła ciche charczenie. Przełknęła, poruszając językiem w próbie wyprodukowania śliny, i spróbowała krzyknąć ponownie, ale usłyszała tylko kolejne ciche chrypienie w głębi gardła.
Ktoś był tuż przed drzwiami jej schowka. Cicho wypowiadane słowa. Julie wyciągnęła pięść, by załomotać w drzwi, gdy dotarła do niej treść.
Nie. Proszę, nie. Nie rób tego.
Dave. Mechanik z jej statku. Dave, który zbierał wycinki ze starych komiksów i znał milion dowcipów – błagał cichym, załamanym głosem.
Nie. Proszę, nie. Nie rób tego. Tak mówił.
Dźwięki hydrauliki i kliknięcia rygli towarzyszące otwieraniu wewnętrznych drzwi śluzy. Stłumione uderzenie wrzucanego do środka ciała. Kolejne kliknięcie zamykania śluzy. Syk odciąganego powietrza.
Gdy cykl śluzy się skończył, ludzie przed jej schowkiem odeszli. Nie waliła w drzwi, żeby przyciągnąć ich uwagę.
★ ★ ★
Wyczyścili statek. Zatrzymanie przez mieszkańców planet wewnętrznych było czymś bardzo niepożądanym, ale wszyscy ćwiczyli postępowanie w takiej sytuacji. Wrażliwe dane SPZ skasowano i nadpisano niewinnie wyglądającymi dziennikami z fałszywymi znacznikami czasu. Kapitan osobiście zniszczył wszystko, co było zbyt ważne, by zaufać komputerowi. Gdy napastnicy weszli na pokład, załoga mogła udawać niewinną.
To jednak nic nie zmieniło.
Nie usłyszeli żadnych pytań o ładunek lub zezwolenia. Napastnicy weszli, jakby byli u siebie, a kapitan Darren zachował się jak pies odsłaniający brzuch. Cała reszta – Mike, Dave, Wan Li – po prostu podnieśli ręce do góry i w ciszy wykonywali polecenia. Piraci, łowcy niewolników czy kimkolwiek byli napastnicy, przegonili ich z małego transportowca, który był jej domem, i zmusili do przejścia kołnierzem dokowym bez choćby najprostszych skafandrów próżniowych. Od twardej próżni oddzielały ich tylko cienkie ścianki rękawa z mylaru – gdyby pękł, mogliby się pożegnać z płucami i całą resztą.
Julie szła razem z pozostałymi, ale potem dranie próbowali się do niej dobrać, zdjąć z niej ubranie.
Pięć lat ćwiczenia ju-jitsu w niskim ciążeniu, a potem oni w ciasnym korytarzu w nieważkości. Nieźle im dokopała. Już zaczynała myśleć, że może nawet wygra, gdy nagle pięść w rękawicy uderzyła ją w twarz. Potem wszystko zrobiło się niewyraźne. Wepchnęli ją do schowka i usłyszała tylko: Zastrzel ją, jeśli będzie hałasować. Cztery dni nie hałasowała, podczas gdy oni na dole bili jej przyjaciół, a jednego wyrzucili przez śluzę.
Po sześciu dniach na statku zrobiło się cicho.
Płynnie przechodziła z faz świadomości do poszarpanych snów, docierało do niej jednak, że dźwięki chodzenia, rozmów, hermetycznych drzwi i dudnienie reaktora oraz napędu powoli cichły. Kiedy przestał działać napęd, znikło ciążenie i Julie obudziła się ze snu, w którym pędziła swoim starym ścigaczem, unosząc się w nieważkości z mięśniami boleśnie spiętymi w proteście, potem powoli zaczęła się rozluźniać.
Przysunęła się do drzwi i przyłożyła ucho do zimnego metalu. Panika wzbierała w niej do chwili, aż wyłapała cichy szum wymienników powietrza. Statek wciąż miał zasilanie i powietrze, ale wyłączono silnik i nikt nie otwierał drzwi, nie chodził ani nie rozmawiał. Może załoga zebrała się na spotkanie. Albo imprezowali na innym pokładzie. A może wszyscy zeszli do maszynowni, naprawiając poważną awarię.
Spędziła dzień, nasłuchując i czekając.
Siódmego dnia wypiła ostatni łyk wody. Nikt na statku nie poruszał się w zasięgu jej słuchu od dwudziestu czterech godzin. Zabrała się do ssania kawałka plastiku oderwanego ze skafandra ciśnieniowego, aż w jej ustach pojawiło się trochę śliny, po czym zaczęła krzyczeć. Wrzeszczała do zdarcia gardła.
Nikt nie przyszedł.
Ósmego dnia była gotowa na śmierć. Wody nie miała od dwóch dni, a worek na odchody był pełny od czterech. Oparła się plecami o tylną ścianę schowka i zaparła dłońmi o boki, a potem z całej siły kopnęła obiema nogami. Skurcze po pierwszym kopnięciu prawie pozbawiły ją przytomności. Zamiast tego wrzasnęła.
Głupia baba, pomyślała. Była odwodniona. Osiem dni bez aktywności to aż nadto, by zaczęła się atrofia. Powinna była się przynajmniej rozciągać.
Masowała zesztywniałe mięśnie, aż zdołała je rozluźnić, po czym wykonała serię ćwiczeń rozciągających, skupiając umysł, jakby była w dojo. Gdy odzyskała kontrolę nad ciałem, kopnęła ponownie. I jeszcze raz. I znowu, aż na brzegach drzwi schowka zaczęło przeświecać światło. Kopała tak długo, aż jedynymi punktami styku drzwi z framugą zostały trzy zawiasy i zasuwa.
Ostatnie kopnięcie wygięło metal na tyle, że rygiel wypadł z zasuwy i drzwi się otworzyły.
Julie wyskoczyła ze schowka z uniesionymi rękami, gotowa przybrać wygląd groźny lub przerażony, w zależności od tego, co wyda się bardziej opłacalne.
Nie znalazła jednak nikogo na całym pokładzie: śluza, szatnia na skafandry, w której spędziła ostatnie osiem dni, pół tuzina innych schowków. Wszystkie puste. Z zestawu do napraw próżniowych wydłubała namagnesowany klucz wielkości idealnej do rozbijania czaszek i zeszła po drabince na pokład niżej.
A potem na kolejny i następny. Kabiny załogi, schludne niemal po wojskowemu. Stołówka, ze śladami walki. Ambulatorium, puste. Przedział torpedowy. Nikogo. Stanowisko łączności było nieobsadzone, wyłączone i zablokowane. Dzienniki kilku wciąż aktywnych czujników nie wskazywały żadnego śladu Scopuli. Czuła teraz zupełnie nowy strach. Pokład za pokładem i pomieszczenie za pomieszczeniem, puste i bez życia. Coś się stało. Wyciek promieniowania. Trucizna w powietrzu. Coś wymusiło ewakuację. Zaczęła się zastanawiać, czy dałaby radę sama poprowadzić statek.
Jednak gdyby doszło do ewakuacji, usłyszałaby, jak wychodzą przez śluzę, prawda?
Dotarła do włazu prowadzącego na ostatni pokład – maszynownię – i znieruchomiała, gdy nie otworzył się automatycznie. Czerwona kontrolka na panelu blokady wskazywała, że pomieszczenie zamknięto od środka. Znowu pomyślała o promieniowaniu i poważnej awarii. Jednak gdyby to była prawda, czemu mieliby zamykać drzwi od środka? Zresztą minęła całe mnóstwo paneli na ścianach, na żadnym nie wyświetlano ostrzeżeń o zagrożeniu. Czyli nie promieniowanie, a coś innego.
Dostrzegła więcej niepokojących śladów. Krew. Rozrzucone narzędzia i pojemniki. Cokolwiek się stało, dokonało się tutaj. A raczej tu się zaczęło, a skończyło za zamkniętymi drzwiami.
Potrzebowała dwóch godzin, żeby za pomocą palnika i narzędzi do rozpychania wziętych z warsztatu przebić się przez właz do maszynowni. Przez naruszoną hydraulikę musiała ręcznie rozsuwać metal. Uderzył w nią podmuch ciepłego, wilgotnego powietrza, niosąc za sobą woń szpitala bez środków dezynfekcyjnych. Miedzianą, mdlącą woń. A więc sala tortur. Tam znajdzie swoich przyjaciół, pobitych lub pociętych na kawałki. Julie zważyła w dłoni klucz i przygotowała się do rozbicia przed śmiercią przynajmniej jednej głowy. Wpłynęła do maszynowni.
Pomieszczenie było olbrzymie, sklepione niczym katedra, a jego środek zajmował reaktor fuzyjny. Coś z nim było nie tak. Tam, gdzie spodziewała się odczytów, ekranowania i monitorów, rdzeń reaktora pokrywało coś przypominającego rozlane błoto. Julie powoli poszybowała w tę stronę, jedną ręką wciąż trzymając się drabinki. Dziwna woń stała się wszechogarniająca.
Błoto zaschnięte wokół reaktora miało strukturę niepodobną do niczego. Przebiegały przez nie rury przypominające żyły lub drogi oddechowe. Niektóre elementy pulsowały. To nie błoto.
To ciało.
W jej stronę przesunęła się wystająca część struktury. W porównaniu z całością wydawała się nie większa od małego palca. Zobaczyła głowę kapitana Darrena.
– Pomóż mi – powiedziała głowa.
Holden
Sto pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy zaściankowe spory między Ziemią a Marsem doprowadziły je na skraj wojny, Pas stanowił odległy horyzont niewyobrażalnego bogactwa surowców poza zasięgiem opłacalnej eksploracji, a planety zewnętrzne nie mieściły się w nawet najbardziej oderwanych od rzeczywistości marzeniach korporacji. A potem Solomon Epstein zbudował swój mały, zmodyfikowany napęd fuzyjny, doczepił go do trzyosobowego jachtu i włączył. Dobrym teleskopem do dziś można było wypatrzeć jego statek lecący z ułamkiem prędkości światła w głąb wielkiej pustki. Najlepszy i najdłuższy pogrzeb w historii ludzkości. Na szczęście plany zostawił w domowym komputerze. Napęd Epsteina nie dał ludzkości gwiazd, ale zapewnił jej planety.
Canterbury miał trzy czwarte kilometra długości, ćwierć kilometra średnicy i wyglądem przypominał hydrant. Większość wnętrza była pusta, przerobiono go z transportowca kolonizacyjnego. Kiedyś zapełniali go ludzie, zapasy, plany, maszyny, kopuły środowiskowe i nadzieja. Na księżycach Saturna żyło teraz prawie dwadzieścia milionów ludzi, a niemal milion ich przodków przyleciało na pokładzie Canterbury. Czterdzieści pięć milionów na księżycach Jowisza. Na jednym z księżyców Urana mieszkało pięć tysięcy osób i była to najdalsza placówka ludzkości, przynajmniej do czasu, aż mormoni ukończą swój statek pokoleniowy i skierują się ku gwiazdom i wolności od ograniczeń reprodukcyjnych.
A do tego Pas.
Gdyby zapytać rekruterów SPZ, gdy się spili i mieli gest, mogliby powiedzieć, że w Pasie mieszka sto milionów dusz. Gdyby spytać demografów z planet wewnętrznych, powiedzieliby, że to bliżej pięćdziesięciu milionów. Jak by na to nie patrzeć, mieszkało tam mnóstwo ludzi, którzy potrzebowali bardzo dużo wody.
W związku z tym Canterbury wraz z dziesiątkami podobnych jednostek firmy Pur’n’Kleen Water Company latał między hojnymi pierścieniami Saturna a Pasem, przewożąc lodowce – i będzie to robił, aż rozpadnie się ze starości.
Jim Holden widział w tym coś poetyckiego.
– Holden?
Odwrócił się z powrotem do hangaru. Stała nad nim główna inżynier, Naomi Nagata. Miała prawie dwa metry wzrostu, czarne loki zebrane w kucyk z tyłu głowy i wyraz twarzy gdzieś w pół drogi między rozbawieniem a irytacją. Stosowała zwyczajowe u Pasiarzy wzruszenie dłońmi zamiast ramionami.
– Słuchasz mnie, Holden, czy tylko wyglądasz przez okno?
– Pojawił się problem – odpowiedział Holden. – A ponieważ jesteś naprawdę bardzo, bardzo dobra, możesz go rozwiązać, choć nie masz dość pieniędzy ani wyposażenia.
Naomi się roześmiała.
– Czyli nie słuchałeś – stwierdziła.
– Nie, właściwie to nie.
– No cóż, przynajmniej ogólny zarys się zgadza. Podwozie Rycerza nie będzie się nadawało do używania w atmosferze do czasu, aż zdołam wymienić uszczelki. Czy to problem?
– Zapytam starego – odpowiedział Holden. – Ale kiedy ostatnio używaliśmy promu w atmosferze?
– Nigdy, jednak według przepisów powinniśmy mieć przynajmniej jeden prom zdolny do wejścia w atmosferę.
– Hej, szefowo! – krzyknął z drugiej strony komory Amos Burton, pochodzący z Ziemi pomocnik Naomi.
Machnął w ich stronę umięśnioną ręką. Zwracał się do Naomi. Amos mógł być na statku kapitana McDowella, Holden mógł być pierwszym oficerem, ale w świecie Amosa Burtona szefem była tylko Naomi.
– Co jest? – odkrzyknęła Naomi.
– Uszkodzony kabel. Możesz przytrzymać drania, aż przyniosę zapasowy?
Naomi spojrzała na Holdena z bijącym z oczu pytaniem: „skończyliśmy?”. Zasalutował sarkastycznie, a ona prychnęła i odeszła, potrząsając głową, kołysząc szczupłym ciałem w umazanym smarem kombinezonie.
Miał za sobą siedem lat w ziemskiej flocie i pięć lat pracy w przestrzeni z cywilami, ale wciąż nie przyzwyczaił się do długich i niemożliwie cienkich kości Pasiarzy. Dzieciństwo spędzone w ciążeniu na zawsze ukształtowało jego widzenie świata.
Przy centralnej windzie Holden na krótko zwiesił palec nad przyciskiem pokładu nawigacyjnego, kuszony perspektywą spotkania z Ade Tukunbo – jej uśmiechem, głosem oraz zapachem paczuli i wanilii, którego używała na włosy – ale zamiast tego wybrał przycisk ambulatorium. Najpierw obowiązek, potem przyjemność.
Gdy tam wszedł, Shed Garvey, technik medyczny, pochylał się nad stołem laboratoryjnym, opracowując kikut lewej ręki Camerona Paja. Miesiąc wcześniej Paj dał sobie zgnieść łokieć przez trzydziestotonowy blok lodu, sunący z prędkością pięciu milimetrów na sekundę. Tego typu urazy zdarzały się często ludziom zajmującym się cięciem i przemieszczaniem gór lodowych w nieważkości i Paj traktował to zdarzenie z fatalizmem profesjonalisty. Holden nachylił się nad ramieniem Sheda i popatrzył, jak technik wydłubuje z martwej tkanki jedną z oczyszczających ją larw.
– Jak to wygląda? – zapytał Holden.
– Całkiem nieźle, sir – odpowiedział Paj. – Zostało mi kilka nerwów. Shed mówił mi właśnie, jak podepną do nich protezę.
– Przy założeniu, że uda nam się opanować martwicę – wtrącił się medyk – i dopilnujemy, by Paj nie zagoił się za bardzo, zanim dotrzemy do Ceres. Sprawdziłem polisę i Paj pracuje dość długo, żeby dostać jedną z tych protez ze sprzężeniem zwrotnym, czujnikami ciśnienia i temperatury oraz oprogramowaniem do precyzyjnych ruchów. Cały pakiet. Będzie prawie równie dobra, jak naturalna. Planety wewnętrzne mają nowy biożel, który odtwarza kończyny, ale nasze ubezpieczenie tego nie pokrywa.
– Pieprzyć wewnętrznych i ich magiczną galaretkę. Wolę mieć porządną protezę zrobioną przez Pasiarzy niż cokolwiek wyhodowanego przez tych drani w laboratorium. Pewnie samo noszenie ich ręki zrobiłoby ze mnie dupka – skomentował Paj. Po czym się zreflektował. – Uch, bez urazy, pierwszy.
– Nie ma sprawy. Cieszę się, że zdołamy cię naprawić – odpowiedział Holden.
– Powiedz mu o tym drugim – zasugerował Paj z obleśnym uśmieszkiem.
Shed się zaczerwienił.
– Ja, uch, słyszałem od innych facetów, którzy je dostali… – zaczął tłumaczyć, nie patrząc Holdenowi w oczy. – Podobno w okresie rekonwalescencji, kiedy wciąż buduje się identyfikację z protezą, walenie konia czuje się tak, jakby robił ci to ktoś inny.
Holden milczał chwilę, podczas gdy uszy Sheda zrobiły się purpurowe.
– Dobrze wiedzieć – rzucił w końcu. – A martwica?
– Jest jakieś zakażenie, ale larwy trzymają je pod kontrolą, a stan zapalny to w tej sytuacji właściwie dobra rzecz, więc nie walczymy z nim za bardzo, chyba żeby zaczął się rozprzestrzeniać.
– Będzie gotowy na następny kurs? – zapytał Holden.
Paj po raz pierwszy się skrzywił.
– Cholera, jasne że tak. Zawsze jestem gotowy. To moja praca, sir.
– Prawdopodobnie – odpowiedział Shed. – W zależności od tego, jak przyjmie się wiązanie. Jeśli nie na ten, to na następny.
– Walić to – zaprotestował Paj. – Mogę pchać lód jedną ręką lepiej niż połowa fajfusów na tej krypie1.
– Jeszcze raz – odpowiedział Holden, tłumiąc uśmiech – dobrze wiedzieć. Nie przeszkadzam.
Paj prychnął. Shed wydłubał z kończyny kolejną larwę. Holden wrócił do windy i tym razem już się nie wahał.
Stanowiska nawigacyjnego Canterbury nie urządzono, by robiło wrażenie. Wielkie, całościenne ekrany, które wyobrażał sobie Holden, kiedy wstępował do floty, faktycznie montowano na krążownikach, ale nawet tam wynikało to raczej z projektu niż z potrzeby. Ade siedziała przed dwoma ekranami tylko odrobinę większymi od terminali ręcznych, z wykresami wydajności i mocy reaktora oraz silników Canterbury, aktualizowanymi w rogach, z surowymi danymi dzienników systemów po prawej. Na głowie miała duże, zasłaniające całe uszy słuchawki, z których ledwie wydostawało się dudnienie basów. Gdyby Canterbury wykrył anomalię, natychmiast by ją powiadomił. Podobnie byłoby w przypadku błędu. Gdyby kapitan McDowell opuścił stanowisko dowodzenia, również by się o tym dowiedziała, dzięki czemu mogłaby wyłączyć muzykę i wyglądać na zapracowaną, gdy przyjdzie. Drobny hedonizm był jedną z tysiąca rzeczy, które czyniły Ade tak atrakcyjną w oczach Holdena. Podszedł do niej od tyłu i delikatnie ściągnął jej z uszu słuchawki.
– Cześć.
Kobieta uśmiechnęła się, stuknęła w ekran i opuściła słuchawki na długą i wąską szyję jak zaawansowaną technicznie biżuterię.
– Pierwszy oficer, James Holden – odezwała się z przesadną formalnością podkreśloną przez silny nigeryjski akcent. – Co mogę dla pana zrobić?
– Wiesz, zabawne, że o to pytasz – odpowiedział. – Właśnie myślałem, jak miło byłoby, gdyby ktoś odwiedził mnie w kajucie po zakończeniu trzeciej zmiany. Można by zjeść romantyczną kolację z tych samych paskudztw, które serwują w kambuzie. Posłuchać muzyki.
– Wypić trochę wina – dodała. – Złamać trochę procedur regulaminu. Brzmi bardzo miło, ale nie mam dzisiaj ochoty na seks.
– Nie mówiłem o seksie. Trochę jedzenia. Rozmowa.
– A ja mówiłam o seksie – powiedziała.
Holden klęknął przy jej fotelu. Przy jednej trzeciej g bieżącego ciągu było mu tak całkiem wygodnie. Uśmiech Ade złagodniał. Z ekranu dziennika zabrzmiał sygnał dźwiękowy. Zerknęła w jego stronę, dotknęła przycisku i zwróciła się z powrotem do niego.
– Lubię cię, Ade. To znaczy, naprawdę lubię twoje towarzystwo – stwierdził. – Nie rozumiem, dlaczego nie możemy spędzić razem trochę czasu w ubraniach.
– Holden, skarbie. Przestań, dobrze?
– Co przestać?
– Przestań próbować zrobić ze mnie swoją dziewczynę. Jesteś miły, masz fajny tyłek i dobrze mi z tobą w łóżku. Ale to nie znaczy, że jesteśmy zaręczeni.
Holden odchylił się na piętach, czując, jak się marszczy.
– Ade. Jeśli to ma dla mnie działać, potrzebuję czegoś więcej.
– Ale nie dostaniesz – stwierdziła, biorąc go za rękę. – I tak jest dobrze. Jesteś tu pierwszym, a mnie zatrudniono na kontrakcie czasowym. Jeszcze jeden kurs, może dwa, i mnie nie będzie.
– Ja też nie jestem przykuty do tego statku.
Jej śmiech w równym stopniu oddawał ciepło, co niedowierzanie.
– Od jak dawna latasz na Cancie?
– Pięć lat.
– Nigdzie się nie ruszysz – stwierdziła. – Jest ci tu wygodnie.
– Wygodnie? Cant to stuletni lodowcowiec. Można znaleźć bardziej parszywą robotę z lataniem, ale trzeba by się naprawdę postarać. Wszyscy tutaj albo mają mocno za niskie kwalifikacje, albo poważnie coś spieprzyli w poprzedniej robocie.
– A tobie tu wygodnie. – Jej spojrzenie nie było już tak ciepłe. Zagryzła wargę, spojrzała na ekran, potem podniosła wzrok.
– Nie zasłużyłem na to – zaprotestował.
– Owszem – zgodziła się. – Słuchaj, powiedziałam przecież, że nie jestem dziś w nastroju. Czuję się marudna i muszę się dobrze wyspać. Jutro będę milsza.
– Obiecujesz?
– Mogę ci nawet przygotować kolację. Przeprosiny przyjęte?
Przesunął się do przodu i przycisnął wargi do jej ust. Odpowiedziała pocałunkiem, początkowo uprzejmie, potem z większym uczuciem. Na chwilę objęła go za szyję, potem odepchnęła delikatnie.
– Jesteś w tym zdecydowanie za dobry. Lepiej już idź – stwierdziła. – Jestem na służbie i takie tam.
– Dobra – zgodził się, ale się nie ruszył.
– Jim – powiedziała, a w tej samej chwili z kliknięciem obudził się interkom.
– Holden, na mostek – rozbrzmiał ze wszystkich głośników zniekształcony głos kapitana McDowella.
Holden odpowiedział bluzgiem, wzbudzając śmiech Ade. Wstał, pocałował ją w policzek i ruszył z powrotem do centralnej windy, w duchu życząc McDowellowi wrzodów na dupie i publicznego ośmieszenia za kiepskie wyczucie czasu.
Mostek nie był wiele większy od kajuty Holdena i o połowę mniejszy od kambuza. Gdyby nie trochę powiększony kapitański ekran, wymuszony przez pogarszający się wzrok McDowella i jego brak zaufania do chirurgii okulistycznej, mógłby to być gabinet księgowego. Powietrze pachniało środkiem dezynfekującym i czyjąś przesadnie mocną yerba mate. Na widok Holdena McDowell poruszył się w fotelu, po czym odchylił się na oparcie i wskazał ręką w stronę stanowiska łączności.
– Becca! – warknął. – Powiedz mu.
Pełniąca służbę oficer łączności Rebecca Byers wyglądała jak skrzyżowanie rekina z siekierą. Czarne oczy, ostre rysy i wargi tak wąskie, że w sumie mogłoby ich nie być. Na pokładzie mówiło się, że wzięła tę robotę, by uciec przed procesem za zabójstwo byłego męża. Holden ją lubił.
– Sygnał awaryjny – wyjaśniła. – Złapałam go dwie godziny temu. Właśnie wróciła z Callisto weryfikacja transpondera. Jest prawdziwy.
– Ach – rzucił Holden. – Cholera. Jesteśmy najbliżej?
– Jedyny statek w promieniu kilku milionów kilometrów.
– No tak. Oczywiście – mruknął.
Becca obejrzała się na kapitana. McDowell strzelał kostkami palców i wpatrywał się w ekran. Padające z niego światło nadawało mu zielonkawą barwę.
– Siedzi obok umieszczonej na mapie asteroidy spoza Pasa – powiedział McDowell.
– Poważnie? – zapytał z niedowierzaniem Holden. – Wpadli na niego? Tam nie ma nic innego przez całe miliony kilometrów.
– Może się zatrzymali, bo ktoś musiał wyskoczyć za potrzebą. Wiemy tylko, że jakiś palant siedzi tam, wrzeszcząc o pomoc, a my jesteśmy najbliżej. Zakładając…
Prawo Układu Słonecznego było bardzo jednoznaczne. W środowisku tak wrogim życiu jak kosmos, pomoc i dobra wola innych ludzi nie były opcjonalne. Samo pojawienie się sygnału awaryjnego zobowiązywało najbliższy statek do zatrzymania się i udzielenia pomocy… choć prawo to nie było przestrzegane bezwarunkowo.
Canterbury wiózł pełny ładunek, dobrze powyżej miliona ton lodu, od ponad miesiąca delikatnie przyśpieszając. Tak jak w przypadku lodowca, który zmiażdżył rękę Paja, wyhamowanie ich nie będzie proste. Istniała pokusa zasymulowania niewyjaśnionej usterki sprzętu odbiorczego, skasowania dzienników i pozostawienia sprawy w rękach boga Darwina.
Gdyby jednak McDowell naprawdę to planował, nie wzywałby Holdena. Ani nie sugerowałby tego w obecności załogi. Holden rozumiał zagranie. Kapitan będzie tym, który zatuszowałby sprawę, gdyby nie Holden. Załoga będzie szanować kapitana za to, że nie chciał zmniejszyć dochodu statku, ale będą też szanować Holdena za naleganie, by przestrzegano przepisów. Niezależnie od tego, co się stanie, kapitan i Holden będą równo znienawidzeni za to, czego wymagało prawo i zwykła ludzka przyzwoitość.
– Musimy się zatrzymać – oświadczył Holden. – Zresztą może zdołamy coś odzyskać – zasugerował na osłodę.
McDowell stuknął w ekran. Z konsoli zabrzmiał głos Ade, niski i ciepły, jakby była na mostku.
– Kapitanie?
– Potrzebuję wyliczeń do zatrzymania tej krypy.
– Sir?
– Jak trudno byłoby ustawić nas obok CA-2216862?
– Zatrzymujemy się przy asteroidzie?
– Wyjaśnię, gdy wykonacie mój rozkaz, nawigatorze Tukunbo.
– Tak jest, sir – odpowiedziała. Holden usłyszał serię kliknięć. – Jeśli odwrócimy statek w tej chwili i będziemy palić jak diabli przez prawie dwie doby, mogę nas ustawić jakieś pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od niej, sir.
– Coś więcej na temat tego „palić jak diabli”? – zapytał McDowell.
– Musielibyśmy wsadzić wszystkich do prycz przeciążeniowych.
– Oczywiście. – McDowell westchnął i podrapał się po brodzie. – A przesunięcie lodu wgniecie nam kadłub tylko na kilka milionów dolców, jeśli będziemy mieć szczęście. Robię się na to za stary, Holden. Zdecydowanie.
– Tak jest, sir. Zgadzam się. I zawsze podobał mi się pański fotel – odpowiedział Holden.
McDowell posłał mu ciężkie spojrzenie i wulgarny gest. Rebecca parsknęła śmiechem. Kapitan zwrócił się do niej.
– Wyślij wiadomość do radiolatarni, że lecimy. I daj znać Ceres, że będziemy spóźnieni. Jaki jest stan Rycerza, Holden?
– Bez lotu w atmosferze do czasu wymiany paru części, ale pięćdziesiąt tysięcy kilometrów w próżni nie będzie problemem.
– Jesteś pewien?
– Tak powiedziała Naomi, więc to musi być prawda.
McDowell wstał, prostując na prawie dwa i ćwierć metra swoje ciało, szczuplejsze niż u ziemskiego nastolatka. Biorąc pod uwagę jego wiek i fakt, że nigdy nie żył w studni grawitacyjnej, ostry ciąg będzie dla niego koszmarem. Holden poczuł falę współczucia, jednak nigdy nie pozwoliłby sobie zawstydzić kapitana, zdradzając się z nim.
– Jest tak, Jim – powiedział McDowell na tyle cicho, że słyszał go tylko Holden. – Mamy obowiązek się zatrzymać i podjąć próbę, ale nie musimy się przesadnie starać, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
– Przecież i tak już staniemy – zauważył Holden, a McDowell poklepał powietrze szerokimi, owadzimi dłońmi. Był to jeden z wielu gestów Pasiarzy powstałych, by wyrażać emocje, gdy miało się na sobie skafandry próżniowe.
– Tego nie da się uniknąć – stwierdził. – Ale jeśli zobaczysz tam coś podejrzanego, nie próbuj znowu odgrywać bohatera. Spakuj zabawki i wracaj do domu.
– I zostawić to dla następnego statku, który się napatoczy?
– I dopilnować bezpieczeństwa załogi – sprecyzował z naciskiem McDowell. – To rozkaz. Zrozumiano?
– Zrozumiano – potwierdził Holden.
Do życia obudził się statkowy interkom i kapitan zaczął wyjaśniać załodze sytuację, a Holden miał wrażenie, że słyszy chór jęków przebijających się przez pokłady. Podszedł do Rebeki.
– Dobra, to co wiemy na temat tego statku?
– Lekki frachtowiec. Zarejestrowany na Marsie, port macierzysty: Eros. Nazywa się Scopuli…
Miller
Detektyw Miller siedział na piankowym fotelu i uśmiechał się zachęcająco, próbując równocześnie doszukać się sensu w historii dziewczyny.
– I nagle wszystko bum! Pełny pokój kosiarzy, wszyscy wyją i dźgają – mówiła dziewczyna, gestykulując. – Wyglądało jak numer taneczny, tylko Bomie zrobił się serio wystraszony, jakby nic nie wiedział i amen. Wiesz, que?
Stojący przy drzwiach Havelock zamrugał. Przez twarz krępego mężczyzny przebiegł skurcz niecierpliwości. Dlatego właśnie Havelock nie miał szans zostać starszym detektywem. I fatalnie grał w pokera.
W przeciwieństwie do Millera, który grał świetnie.
– Totalnie – zapewnił Miller. Jego głos przybrał akcent mieszkańca poziomów wewnętrznych. Machnął ręką w takim samym leniwym łuku, jakiego użyła dziewczyna. – Bomie, nie zobaczył. Zapomniana ręka.
– Kurwa, tak, zapomniana ręka – zgodziła się dziewczyna, jakby Miller zacytował Ewangelię.
Miller kiwnął głową, a dziewczyna odpowiedziała tym samym, wyglądali jak dwie papużki w tańcu godowym.
Dziura na wynajem składała się z trzech pomieszczeń pomalowanych na kremowo z czarnymi cętkami – łazienki, kuchni i salonu. Podpory opuszczanego łóżka w salonie łamano i naprawiano tyle razy, że już się nie podnosiły. Tak blisko osi obrotu Ceres nie był to problem z ciążeniem, a z ruchem masy. W powietrzu unosiła się lekka piwna woń – stare białkowe drożdże i grzyby. Miejscowe jedzenie, więc ktokolwiek rżnął dziewczynę dość energicznie, by uszkodzić jej łóżko, nie zapłacił wystarczająco dużo, by zostało jej na kolację. A może zapłacił, tylko dziewczyna wolała wydać kasę na heroinę, maltę lub MCK.
W sumie jej sprawa.
– Dalej que? – zapytał Miller.
– Bonne wywiało jak powietrze – wyjaśniła dziewczyna ze śmiechem. – Tamci go nawalili, kennis tu?
– Ken – odpowiedział Miller.
– Ci nowi kosiarze. Nad głową. Odpadam.
– A Bomie?
Dziewczyna powoli przejechała spojrzeniem po Millerze, od butów po kapelusz pork pie. Miller parsknął śmiechem. Odepchnął się lekko od krzesła, unosząc się na nogi w niskim ciążeniu.
– Pokaże się, to pytałem, que si? – powiedział Miller.
– Como no? – odpowiedziała dziewczyna. Czemu nie.
Tunel na zewnątrz gdzieś pod warstwą brudu był biały, miał dziesięć metrów szerokości i łagodnie zakrzywiał się do góry w obie strony. Białe diody LED nawet nie udawały, że naśladują światło Słońca. Mniej więcej pół kilometra dalej ktoś wjechał w ścianę tak mocno, że w wyrwie było widać gołą skałę, a dziury dotąd nie naprawiono. Może nigdy to nie nastąpi. To był głęboki korytarz, bardzo blisko osi obrotu. Turyści nigdy tu nie zaglądali.
Havelock szedł pierwszy w stronę ich wózka, przy każdym kroku podskakując za wysoko. Niezbyt często wychodził na poziomy z niskim ciążeniem i niezgrabnie się tu poruszał. W przeciwieństwie do niego Miller całe życie spędził na Ceres, a mimo tego siła Coriolisa tak wysoko nawet u niego wywoływała czasem lekkie zawroty głowy.
– To co – odezwał się Havelock, wbijając kod miejsca docelowego – dobrze się bawiłeś?
– Nie wiem, o co ci chodzi – odpowiedział Miller.
Silniki elektryczne z szumem obudziły się do życia i wózek ruszył w głąb tunelu, skrzypiąc cicho oponami z elastycznej pianki.
– Pogaduszki w obcym dialekcie przed nosem faceta z Ziemi? – wyjaśnił Havelock. – Nie załapałem nawet połowy.
– Tu nie chodziło o problem Pasiarzy, którzy nie chcą, żeby Ziemianin ich zrozumiał – wyjaśnił Miller. – Raczej chodzi tu o biednych, którzy mówią inaczej niż wykształceni. I w sumie masz rację, właściwie to nawet było zabawne.
Havelock się roześmiał. Potrafił przyjąć naśmiewanie się z siebie. To była jedna z cech, dzięki którym był dobry w grach zespołowych: piłce nożnej, koszykówce czy polityce.
Miller nie radził sobie z nimi najlepiej.
Ceres, portowe miasto Pasa i planet zewnętrznych, miało dwieście pięćdziesiąt kilometrów średnicy i dziesiątki tysięcy kilometrów tuneli w niezliczonych warstwach. Rozkręcenie asteroidy do trzech dziesiątych g zajęło najlepszym umysłom Tycho Manufacturing pół pokolenia i wciąż nieustannie się tym chwalili. Populacja Ceres wynosiła obecnie ponad sześć milionów stałych mieszkańców, a tysiąc dokujących każdego dnia statków oznaczało zwiększanie populacji nawet do siedmiu milionów.
Platyna, żelazo i tytan z Pasa. Woda z Saturna, warzywa i wołowina z wielkich, oświetlanych lustrami szklarni na Ganimedesie i w Europie, związki organiczne z Ziemi i Marsa. Ogniwa energetyczne z Io, hel-3 z rafinerii na Rei i Japecie. Przez Ceres przepływała rzeka bogactwa i władzy, niemająca sobie równej w dziejach. A tam, gdzie prowadzono tak intensywny handel, kwitła też przestępczość, której towarzyszyły mające ją kontrolować siły policyjne. Ludzie tacy jak Miller i Havelock, których zadaniem było wjeżdżanie wózkami elektrycznymi po szerokich rampach w słabnące fałszywe ciążenie siły odśrodkowej i odpytywanie tanich kurew o to, co stało się tej nocy, gdy Bomie Chatterjee przestał zbierać kasę za ochronę na rzecz Towarzystwa Złotej Gałęzi.
Główny komisariat Star Helix Security, sił policyjnych i garnizonu wojskowego stacji Ceres, mieścił się na trzecim poziomie, licząc od powierzchni asteroidy. Zajmował dwa kilometry kwadratowe i był tak wysoki, że Miller mógł zostawić swoje biurko i wyjść pięć poziomów wyżej, nie opuszczając komisariatu. Havelock zajął się zdaniem wózka, podczas gdy Miller poszedł do swojego boksu, ściągnął nagranie rozmowy z dziewczyną i przesłuchał je. Był mniej więcej w połowie, gdy dołączył do niego partner.
– Dowiedziałeś się czegoś? – zapytał Havelock.
– Niewiele – przyznał Miller. – Na Bomiego napadła banda lokalnych bandziorów nienależących do żadnej organizacji. Czasami niskopoziomowy śmieć w rodzaju Bomiego wynajmuje ludzi, żeby udali atak, który będzie mógł heroicznie odeprzeć. To poprawia jego reputację. To właśnie miała na myśli, mówiąc o tańcu. Goście, którzy na niego napadli, byli właśnie tego kalibru, tylko zamiast popisać się zdolnościami superninja, Bomie uciekł i nie wrócił.
– A teraz?
– A teraz nic – odrzekł Miller. – Tego właśnie nie rozumiem. Ktoś załatwił chłopaka od zbierania kasy dla Złotej Gałęzi i nie ma odwetu. Znaczy w porządku, Bomie to poziom mułu, ale…
– Ale gdy zaczną załatwiać plankton, mniej kasy trafi do grubszych ryb – dokończył Havelock. – To czemu Złota Gałąź nie nasłała na nich jakichś zbirów?
– Nie podoba mi się to – stwierdził Miller.
Havelock się roześmiał.
– Pasiarze – rzucił. – Jedna rzecz nie gra i od razu myślisz, że wali się cały ekosystem. Jeśli Złota Gałąź jest zbyt słaba, żeby dopilnować swoich spraw, to bardzo dobrze. To ci źli, pamiętasz?
– No cóż – skomentował Miller. – Różne rzeczy można mówić o zorganizowanej przestępczości, ale przynajmniej jest zorganizowana.
Havelock usiadł na jednym z małych plastikowych krzeseł przy biurku Millera i wyciągnął szyję, oglądając nagranie.
– No dobra – powiedział. – Co to do diaska jest „zapomniana ręka”?
– Termin bokserski – wyjaśnił Miller. – Cios, którego się nie spodziewałeś.
Komputer wyemitował powiadomienie i z głośników rozległ się głos kapitan Shaddid.
– Miller? Jesteś tam?
– Oho – skomentował Havelock. – Zły znak.
– Co? – zapytała kapitan ostrym głosem. Nigdy nie udało jej się pokonać uprzedzeń wobec pochodzenia Havelocka z planet wewnętrznych.
Miller uniósł dłoń, żeby uciszyć partnera.
– Jestem, kapitanie. Czym mogę służyć?
– Zgłoś się do mojego biura.
– Już idę – odpowiedział.
Miller wstał, a Havelock zajął jego krzesło. Nie zamienili ani słowa. Obaj wiedzieli, że gdyby chciała obecności Havelocka, wezwałaby ich obu. Kolejny powód, dla którego gość nie miał szans na awans. Miller zostawił go samego przy nagraniu, jak próbował rozgryźć szczegóły dotyczące klasy, warstwy, pochodzenia i rasy. Robota na całe życie.
Biuro kapitan Shaddid urządzono w łagodnym, kobiecym stylu. Ściany były osłoniete prawdziwymi tkaninami, a z wkładki do filtra powietrza dochodził zapach kawy i cynamonu. Wkładka kosztowała ułamek tego, ile kapitan wydałaby na prawdziwe artykuły. Mundur nosiła dość swobodnie, a włosy puściła luźno na ramiona, wyraźnie wbrew korporacyjnym przepisom. Gdyby Millerowi kazano ją kiedyś opisać, z pewnością użyłby zwrotu zwodnicze ubarwienie. Głową wskazała krzesło, więc usiadł.
– Czego się dowiedziałeś? – zapytała, jednak spojrzenie kierowała na ścianę za nim. Nie chciała raportu, po prostu nawiązywała rozmowę.
– Złota Gałąź wygląda tak samo jak ekipa Shriro i Loca Griega. Wciąż są na stacji, ale… chyba można powiedzieć, że są zajęci czymś innym. Pozwalają na drobne naruszenia. Mniej zbirów w terenie, słabsza kontrola. Nagle zniknęło pół tuzina zbirów średniego poziomu.
Zwrócił jej uwagę.
– Zabici? – zapytała. – Ofensywa SPZ?
Ofensywa Sojuszu Planet Zewnętrznych była wiecznym straszakiem ochrony Ceres. Zgodnie z najlepszymi tradycjami Ala Capone, Hamasu, IRA i Czerwonych Wojowników, SPZ była uwielbiana przez ludzi, którym pomagała, i znienawidzona przez tych, którzy weszli jej w drogę. Będąc częściowo ruchem społecznym, częściowo aspirującym narodem i po części siatką terrorystyczną, SPZ całkowicie brakowało świadomości instytucjonalnej. Kapitan Shaddid mogła nie lubić Havelocka, bo pochodził z głębi studni grawitacyjnej, ale mogła z nim pracować. SPZ wsadziłoby go do śluzy. Ludzie pokroju Millera byli warci jedynie kuli w łeb, i to na dodatek porządnej, plastikowej. Nic, co mogłoby zagrozić odłamkami w przewodach.
– Nie sądzę – odpowiedział. – To nie wygląda na wojnę. To… szczerze mówiąc, sir, nie mam pojęcia, co się dzieje. Liczby prezentują się świetnie. Spadła liczba wymuszeń, ograniczono nielicencjonowany hazard. Cooper i Hariri zamknęli burdel z małoletnimi na szóstym i o ile nam wiadomo, nie ruszył z powrotem nigdzie indziej. Jest trochę więcej ruchów niezależnych, ale poza nimi wszystko wygląda świetnie. Tylko coś mi tu śmierdzi.
Kiwnęła głową, ale znów patrzyła na ścianę. Stracił jej zainteresowanie równie szybko, jak je zyskał.
– No dobra, odłóż to – poleciła. – Mam coś dla ciebie. Nowy kontrakt. Tylko ty. Bez Havelocka.
Miller złożył ręce na piersi.
– Nowy kontrakt – powtórzył powoli. – To znaczy?
– To znaczy, że Star Helix Security przyjęło kontrakt na usługi poza standardowym przydziałem ochrony Ceres, a ja, jako miejscowy kierownik korporacji, przydzielam to zadanie tobie.
– Zwalnia mnie pani? – zapytał.
Kapitan Shaddid przybrała zbolały wyraz twarzy.
– To dodatkowe zadanie – wyjaśniła. – Wciąż będziesz miał swoje dotychczasowe przydziały Ceres. Po prostu dodatkowo… słuchaj, Miller, ja też uważam, że to gówniana sprawa. Nie zdejmuję cię z komisariatu. Nie zrywam głównego kontraktu. To przysługa, którą ktoś na Ziemi robi dla udziałowca firmy.
– To zajmujemy się teraz przysługami dla udziałowców? – zapytał Miller.
– Ty tak – potwierdziła kapitan. W jednej chwili zniknęła cała łagodność i ugodowy ton. Jej oczy wyglądały jak ciemne, mokre kamienie.
– No dobrze – stwierdził Miller. – Pewnie się zajmuję.
Kapitan Shaddid wyciągnęła swój terminal ręczny. Miller niezdarnie sięgnął do kieszeni, wyciągnął własny i zaakceptował pakiet wiązką kierunkową. Cokolwiek to było, Shaddid nie chciała wpuszczać danych do wspólnej sieci. Na wyświetlaczu terminala pojawiło się nowe drzewo folderów o nazwie jmao.
– To przypadek zagubionej córeczki – wyjaśniła kapitan Shaddid. – Ariadne i Jules-Pierre Mao.
Nazwiska wydały się znajome. Miller przycisnął czubki palców do ekranu terminala.
– Mao-Kwikowski Mercantile? – zapytał.
– Dokładnie.
Miller zagwizdał. Maokwik może nie znajdował się na liście dziesięciu największych korporacji Pasa, ale zdecydowanie plasował się w pierwszej pięćdziesiątce. Pierwotnie była to firma prawnicza uczestnicząca w kosmicznej porażce wenusjańskich miast w chmurach. Majątek zdobyty w trwających dziesięciolecia rozprawach wydali na dywersyfikację i ekspansję, głównie na transport międzyplanetarny. Teraz stacja korporacji była niezależna, orbitując między Pasem a planetami wewnętrznymi z królewskim majestatem liniowca oceanicznego na dawnych morzach. Sam fakt, że Miller wiedział o ich istnieniu, oznaczał, że mieli dość pieniędzy, by na wolnym rynku kupować i sprzedawać ludzi takich jak on. I właśnie został kupiony.
– Formalnie operują z Luny – wyjaśniła kapitan Shaddid. – Daje im to wszystkie prawa i przywileje obywatelstwa Ziemi. Ale prowadzą tu sporo interesów w transporcie.
– I zgubili córkę?
– Czarna owca – wyjaśniła kapitan. – Poszła na studia i zaangażowała się w działania grupy Fundacja Odległego Horyzontu. Studenccy aktywiści.
– Front SPZ – rzucił Miller.
– Powiązani – skorygowała Shaddid.
Miller to zignorował, ale wzbudziła jego ciekawość. Zaczął się zastanawiać, po której stronie barykady stanęłaby Shaddid w razie ataku SPZ.
– Rodzina uznała to za fanaberię, która minie – kontynuowała kapitan. – Mają dwoje starszych dzieci zainteresowanych firmą, więc skoro Julie chciała sobie polatać po próżni i nazywać się partyzantką, w niczym im to nie przeszkadzało.
– Ale teraz chcą ją odszukać – skomentował Miller.
– Owszem.
– Co się zmieniło?
– Nie byli uprzejmi podzielić się ze mną tą informacją.
– Jasne.
– Ostatnie zapisy wskazują, że pracowała na stacji Tycho, ale utrzymywała tu mieszkanie. Znaleźliśmy jej dziurę w sieci i zablokowaliśmy ją. Hasło masz w pliku.
– W porządku – powiedział Miller. – Na czym polega moje zadanie?
– Znajdź Julie Mao, aresztuj i wyślij do domu.
– Czyli porwanie – skomentował.
– Tak.
Miller wbił wzrok w swój terminal, otwierając pliki właściwie bez przyglądania się ich zawartości. Ogarnęło go dziwne uczucie. Pracował w ochronie na Ceres od trzydziestu lat, a nawet zaczynając, nie miał wielu złudzeń. Popularne powiedzenie głosiło, że na Ceres nie ma prawa, jest tylko policja. Jego ręce wcale nie były czystsze niż ręce kapitan Shaddid. Czasami ludzie wylatywali ze śluz. Czasem z szafek znikały dowody. W zasadzie nie chodziło o to, co było słuszne, a co nie, tylko co miało uzasadnienie. Kiedy spędzało się całe życie w kamiennej bańce, do której jedzenie, wodę, a nawet powietrze dostarczano z miejsc tak odległych, że ledwie można było je zobaczyć przez teleskop, pewna elastyczność moralna była koniecznością. Jednak nigdy jeszcze nie musiał przyjmować zlecenia na porwanie.
– Jakiś problem, detektywie? – zapytała kapitan Shaddid.
– Nie, sir – zapewnił. – Zajmę się tym.
– Nie spędzaj nad tym zbyt wiele czasu – rzuciła.
– Tak jest, sir. Coś jeszcze?
Spojrzenie Shaddid złagodniało, jakby założyła zupełnie inną maskę. Uśmiechnęła się.
– Wszystko w porządku z twoim partnerem?
– Havelock jest w porządku – odpowiedział Miller. – Kiedy jest ze mną, ludzie przez kontrast traktują mnie życzliwiej. To miłe.
Jej uśmiech stał się o pół stopnia bardziej szczery. Nie ma to jak wspólny rasizm wzmacniający więzy z szefem. Miller ukłonił się z szacunkiem i wyszedł.
★ ★ ★
Jego dziura mieściła się na ósmym poziomie, w tunelu mieszkalnym szerokim na sto metrów, z pięćdziesięciometrowym pasem starannie pielęgnowanego parku pośrodku. Sklepiony sufit głównego korytarza pomalowano na niebiesko w odcieniu, który według Havelocka idealnie odpowiadał letniemu niebu na Ziemi, a oświetlały go zagłębione w skale lampy. Życie na powierzchni planety, której masa przyciągała każdą kość i każdy mięsień, na dodatek mając tylko ciążenie trzymające powietrze na miejscu, wydawało się prostą ścieżką do szaleństwa. Z drugiej strony błękit był miły.
Niektórzy, jak kapitan Shaddid, aromatyzowali swoje powietrze. Oczywiście, nie zawsze zapachem kawy i cynamonu. Dziura Havelocka pachniała pieczonym chlebem. Inni woleli zapachy kwiatów lub coś na granicy feromonów. Candace, była żona Millera, lubiła coś, co nazywało się Ziemska Lilia i zawsze kojarzyło mu się z zapachem recyklingowanych odpadów. Wtedy nie ingerował w nieznacznie cierpką woń samej stacji. Oczyszczone powietrze, które przeszło przez miliony płuc. Woda z kranu była tak czysta, że można by jej używać w laboratorium, choć była wcześniej szczynami, kałem, łzami i krwią – i stanie się nimi znowu. Krąg życia na Ceres był tak ciasny, że dało się zobaczyć krzywiznę. Podobało mu się to.
Nalał sobie szklaneczkę mchowej whiskey, rodzimego napoju Ceres, pędzonego z modyfikowanych drożdży, po czym zdjął buty i walnął się na piankowe łóżko. Znowu zobaczył niezadowolone spojrzenie Candace i usłyszał jej westchnięcie. W duchu rzucił przeprosiny do jej wspomnienia i zajął się pracą.
Juliette Andromeda Mao. Przeczytał wszystko na temat historii jej zatrudnienia i studiów. Była utalentowaną pilotką ścigacza. Znalazł jej zdjęcie z czasów, gdy miała osiemnaście lat, stała w dopasowanym skafandrze próżniowym, ze zdjętym hełmem: ładna dziewczyna o sylwetce mieszkanki Luny i długich czarnych włosach. Uśmiechała się, jakby wszechświat posłał jej całusa. Według powiązanego tekstu zdobyła pierwsze miejsce w czymś, co nazywało się Parrish/Dorn 500K. Puścił krótkie wyszukiwanie. Jakieś kosmiczne regaty, na udział w nich stać było tylko bogaczy. Jej ścigacz – Finwal – pobił poprzedni rekord i utrzymał go przez dwa lata.
Miller popijał whiskey i zastanawiał się, co stało się z dziewczyną mającą dostateczny majątek i odpowiednie wpływy na posiadanie prywatnego statku, że wylądowała tutaj. Bardzo długa droga prowadziła od udziału w drogich regatach do porwania i wysłania jej do domu. A może wcale nie.
– Biedna bogata dziewczynka – skomentował Miller do ekranu. – Pewnie wcale nie masz różowo.
Zamknął pliki i zabrał się za poważne picie, wpatrując się w pusty sufit. Krzesło, na którym siadywała Candace, wypytując go o przebieg dnia, stało puste, ale i tak ją na nim widział. Teraz, gdy już nie próbowała skłaniać go do mówienia, łatwiej było uszanować jej pragnienie. Była samotna. Teraz to rozumiał. W jego wyobraźni wywróciła oczami.
Godzinę później, z krwią rozgrzaną alkoholem, odgrzał sobie miskę prawdziwego ryżu i sztucznej fasoli – drożdże i grzyby mogły udawać cokolwiek, jeśli najpierw wypiło się dość whiskey – otworzył drzwi swojej dziury i zjadł kolację, przyglądając się ludziom na zewnątrz. Druga zmiana wchodziła do stacji metra lub właśnie z niej wychodziła. Dzieciaki mieszkające dwie dziury dalej – ośmioletnia dziewczynka i jej czteroletni brat – przywitali ojca uściskami, piskami, wzajemnymi oskarżeniami i łzami. Błękitny sufit jarzył się odbitym światłem, niezmienny, statyczny, uspokajający. Tunelem przemknął wróbel, unosząc się w sposób, w jaki – według Havelocka – nie potrafił na Ziemi. Miller rzucił mu sztuczną fasolkę.
Próbował myśleć o dziewczynie Mao, ale tak naprawdę niezbyt go obchodziła. Coś działo się z rodzinami zorganizowanej przestępczości Ceres i to było zdecydowanie niepokojące.
Ta sprawa z Julie Mao? Zwykłe odwracanie uwagi.
Holden
Po prawie dwóch dniach wysokiego ciążenia Holdena bolały kolana, plecy i szyja. Oraz głowa. Cholera, jeszcze stopy. Podszedł do włazu załogowego Rycerza w chwili, gdy Naomi wyłoniła się z drabiny prowadzącej do jego ładowni. Uśmiechnęła się i posłała kciuk do góry.
– Mech ratowniczy zablokowany – powiedziała. – Reaktor się rozgrzewa. Jesteśmy gotowi do lotu.
– Świetnie.
– Mamy już pilota? – zapytała.
– Według grafika w gotowości jest dzisiaj Aleks Kamal, więc to on poleci. W sumie to wolałbym Valkę. Może nie jest tak dobra jak Aleks, ale jest cichsza, a mnie boli głowa.
– Lubię Aleksa. Jest porywczy – odpowiedziała Naomi.
– Nie wiem, co znaczy porywczy, ale jeśli pasuje do Aleksa, to robię się od tego zmęczony.
Holden ruszył po drabinie na mostek i do kokpitu. W czarnej, lśniącej powierzchni wyłączonego ekranu zobaczył odbicie krzywo uśmiechniętej Naomi. Nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób chudzi jak tyczki Pasiarze potrafili tak szybko dojść do siebie po wysokim ciążeniu. Zapewne był to wynik dziesięcioleci praktyki i selektywnego rozmnażania.
Na mostku Holden przypiął się do pryczy przeciążeniowej przy konsoli dowodzenia. Elastyczny materiał gładko dostosował się do konturów ciała. Przy pół g, które Ade zaserwowała im na końcowym podejściu, pianka była bardzo przyjemna. Pozwolił sobie na cichy jęk. Przełączniki z plastiku i metalu zaprojektowane do wytrzymania silnych przeciążeń i setek lat klikały ostro. Rycerz odpowiedział złożonym wzorem jarzących się wskaźników diagnostycznych i prawie niesłyszalnym bu-czeniem.
Kilka minut później Holden obejrzał się i zobaczył wyłaniające się z włazu rzednące, czarne włosy Aleksa Kamala, za którymi pojawiła się okrągła, radosna twarz o ciemnej karnacji – niewyblakłej nawet po latach życia na statkach. Urodzony na Marsie Aleks miał sylwetkę bardziej krępą niż Pasiarze, choć w porównaniu z Holdenem był szczupły, a mimo to jego kombinezon napinał się wokół rosnącego brzucha. Aleks latał w marsjańskiej flocie wojennej, ale wyraźnie odpuścił sobie utrzymanie wojskowego poziomu sprawności.
– Czołem, pierwszy – rzucił z silnym teksańskim akcentem.
Holdena irytowała typowa w dolinie Marinera miłość do starego zachodu. Na Ziemi od stu lat nie było ani jednego kowboja, a na Marsie poza kopułami nie było ani jednego źdźbła trawy, podobnie jak nie było koni poza ogrodami zoologicznymi. Dolina Marinera została zasiedlona przez Hindusów, Chińczyków i małą grupę Teksańczyków. Najwyraźniej ich akcent był zaraźliwy. Wszyscy ulegli teraz tej modzie.
– Jak się ma nasz rumak? – spytał Kamal.
– Jak na razie gładko. Potrzebujemy planu lotu. Ade doprowadzi nas do względnego zera za… – sprawdził odczyt czasu – czterdzieści, więc się pośpiesz. Chcę podlecieć, załatwić sprawę i ustawić Canta z powrotem na kursie na Ceres, zanim zacznie rdzewieć.
– Potwierdzam – rzucił Aleks, wspinając się do kokpitu Rycerza.
Słuchawki Holdena kliknęły, po czym usłyszał w nich głos Naomi.
– Amos i Shed na pokładzie. Jesteśmy gotowi.
– Dzięki. Czekamy na wektor od Aleksa i będziemy gotowi do lotu.
Załogę stanowiło niezbędne minimum: Holden jako dowódca, Aleks, który miał ich dowieźć i sprowadzić z powrotem, Shed na wypadek, gdyby na pokładzie Scopuli ktoś ocalał, a także Naomi i Amos do zajęcia się odzyskiem, gdyby tak nie było.
– Dobra, szefie – odezwał się po niedługim czasie Aleks. – Będzie jakieś cztery godziny lotu czajniczkiem. Całkowite zużycie masy: jakieś trzydzieści procent, ale mamy pełny zbiornik. Łączny czas misji: jedenaście godzin.
– Potwierdzam. Dzięki, Aleks – odpowiedział Holden.
„Lot czajniczkiem” był slangowym określeniem na lot za pomocą silników manewrowych wykorzystujących jako masę reakcyjną przegrzaną parę. Użycie palnika fuzyjnego Rycerza tak blisko Canterbury byłoby niebezpieczne, zresztą stanowiłoby marnotrawstwo przy tak krótkim locie. Palnikami nazywano napędy fuzyjne sprzed konstrukcji Epsteina, które były znacznie mniej wydajne.
– Dzwonię po zgodę na opuszczenie stodoły – rzucił Holden i przełączył interkom na kanał na mostek Canterbury. – Tu Holden. Rycerz gotowy do lotu.
– Dobra, Jim, leć – odpowiedział McDowell. – Ade właśnie nas zatrzymuje. Uważajcie tam na siebie, dzieciaki. Ten prom jest drogi, a ja w sumie zawsze lubiłem Naomi.
– Potwierdzam, kapitanie – odpowiedział Holden. Po przełączeniu z powrotem na interkom wywołał Aleksa. – Ruszaj i wyprowadź nas na zewnątrz.
Holden rozparł się na fotelu i wsłuchał w zgrzyty manewrów Canterbury, którego stal i ceramika śpiewała równie głośno i złowieszczo, jak drewniane deski żaglowca. Lub stawy Ziemianina po wysokim ciążeniu. Holden poczuł falę sympatii do statku.
Tak naprawdę, oczywiście, wcale się nie zatrzymywali. Nic w kosmosie nie było nieruchome, można było tylko zrównać orbitę z innym obiektem. W tej chwili podążali za CA-2216862 na jej tysiącletniej orbicie wokół Słońca.
Ade wysłała im zielone światło, a Holden opróżnił hangar z powietrza i otworzył bramę. Aleks wyprowadził ich z doku na białych stożkach przegrzanej pary.
Polecieli szukać Scopuli.
★ ★ ★
CA-2216862 była skałą o średnicy pół kilometra, która oddaliła się od Pasa i została porwana przez potężną grawitację Jowisza. Z czasem znalazła sobie własną, powolną orbitę wokół Słońca gdzieś w olbrzymiej przestrzeni między Jowiszem a Pasem, w terenie pustym nawet jak na kosmos.
Widok Scopuli spoczywającego spokojnie przy boku asteroidy, trzymanego w miejscu jej mikroskopijnym ciążeniem, wywołał u Holdena ciarki. Nawet gdyby lecieli na ślepo bez jakichkolwiek instrumentów, szansa trafienia na taki obiekt była niemożliwie mała. Pięćsetmetrowa przeszkoda na autostradzie szerokości milionów kilometrów. Statek nie mógł tu trafić przypadkiem. Podrapał się po karku, szorując dłonią po sterczących tam włosach.
– Zatrzymaj nas dwa kilometry od niego, Aleks – polecił. – Naomi, co możesz mi powiedzieć o tym statku?
– Konfiguracja kadłuba zgodna z informacją z rejestru. To zdecydowanie Scopuli. Nie emituje elektromagnetycznie ani w podczerwieni. Tylko ten mały nadajnik awaryjny. Wygląda na to, że wyłączono reaktor. I to ręcznie, bez uszkodzeń, bo nie odbieramy też żadnego wycieku promieniowania – zgłosiła Naomi.
Holden przyjrzał się widokom z teleskopów Rycerza oraz obrazom, który prom utworzył z wiązki lasera odbitej od kadłuba Scopuli.
– Co z tym czymś, co wygląda na dziurę w boku?
– Uch – rzuciła Naomi. – Według lidaru to jest dziura w boku.
Holden zmarszczył brwi.
– No dobra, zostańmy tu minutę i jeszcze raz sprawdźmy okolicę. Masz coś na teleskopie, Naomi?
– Nie. A duża matryca na Cancie może wypatrzyć dzieciaki rzucające się kamieniami na Lunie. Becca mówi, że w tej chwili nie ma tu nikogo w promieniu dwudziestu milionów kilometrów – odpowiedziała Naomi.
Holden zaczął wystukiwać palcami skomplikowany rytm na poręczy fotela i uniósł się w uprzęży. Zrobiło mu się gorąco, więc wyciągnął rękę, by skierować na twarz najbliższą dyszę wentylacji. Skóra na głowie zaswędziała go od parującego potu.
Jeśli zobaczysz tam coś podejrzanego, nie próbuj znowu odgrywać bohatera. Spakuj zabawki i wracaj do domu. Taki dostał rozkaz. Przyjrzał się obrazowi Scopuli z dziurą w boku.
– No dobra – powiedział. – Aleks, podleć na ćwierć kilometra i zatrzymaj się. Zejdziemy na powierzchnię na mechu. Ach, i trzymaj palnik rozgrzany i w gotowości. Jeśli na tym statku kryje się coś paskudnego, chcę móc uciec najszybciej jak się da i przy okazji spalić wszystko za sobą na żużel. Przyjąłeś?
– Tak jest, szefie. Rycerz w trybie ucieczki jak królik do czasu, aż odwołasz rozkaz – potwierdził Aleks.
Holden jeszcze raz przejechał wzrokiem po konsoli dowodzenia, szukając migającej czerwienią kontrolki ostrzeżenia, która pozwoliłaby mu wrócić na Canterbury. Wszystko jarzyło się łagodną zielenią. Rozpiął klamry i wypchnął się z fotela. Odbicie stopą od ściany wysłało go do drabiny, wzdłuż której poleciał głową w dół dzięki delikatnym dotknięciom szczebli.
W kabinie załogowej Naomi, Amos i Shed wciąż siedzieli przypięci do prycz przeciążeniowych. Holden chwycił drabinę i obrócił się tak, że załoga nie musiała patrzeć na niego do góry nogami. Zaczęli rozpinać swoje pasy.
– Dobra, jest tak. Scopuli został przedziurawiony i ktoś zostawił go wiszącego obok tej skały. Nikogo nie widać w teleskopach, więc może to oznacza, że minęło trochę czasu i już odlecieli. Naomi, pokierujesz mechem ratowniczym, a my trzej przypniemy się i polecimy z tobą do wraku. Shed, zostaniesz z mechem, chyba że znajdziemy kogoś wymagającego pomocy lekarskiej, co nie wydaje się prawdopodobne. My z Amosem wejdziemy do statku przez tę dziurę i trochę się rozejrzymy. Jeśli znajdziemy coś, co będzie choćby przypominać pułapkę, wrócimy do mecha, Naomi zabierze nas na Rycerza i uciekniemy. Jakieś pytania?
Amos uniósł potężną rękę.
– Może powinniśmy mieć broń, pierwszy. Na wypadek, gdyby na pokładzie wciąż kryli się jacyś piraci.
Holden się roześmiał.
– No cóż, jeśli są, to ich bryka odleciała bez nich. Ale jeśli poczujesz się z tym lepiej, to proszę bardzo, zabierz broń.
Jeśli masywny i krzepki mechanik z Ziemi będzie miał broń, on też poczuje się lepiej, ale wolał tego nie mówić. Niech sądzą, że dowódca ma więcej pewności siebie.
Holden użył oficerskiego klucza do otwarcia szafki z bronią, a Amos wyciągnął z niej wielkokalibrowy automat strzelający pociskami rakietowymi – bezodrzutowy i zaprojektowany do stosowania w stanie nieważkości. Staromodne automaty strzelające zwykłymi pociskami były bardziej niezawodne, ale przy braku ciążenia stanowiły również niezłe źródło napędu. Odrzut tradycyjnego pistoletu zapewniał dość ciągu, by osiągnąć prędkość ucieczki ze skały wielkości CA-2216862.
Załoga przedryfowała do ładowni, gdzie czekała otwarta klatka jajowatego mecha z pajęczymi nogami. Każdą z czterech kończyn wyposażono w szpony manipulatora oraz różnorodne, wbudowane weń narzędzia do cięcia i spawania. Dwie tylne mogły zaczepić się o kadłub statku lub inną strukturę, a przednich można było użyć do wykonywania napraw lub pocięcia wraku do odzysku na łatwiejsze w obsłudze kawałki.
– Zakładamy czapki – polecił Holden i załoga pomogła sobie wzajemnie założyć i zabezpieczyć hełmy. Każdy sprawdził swój skafander, a potem skafander sąsiada. Po otwarciu drzwi ładowni będzie za późno na upewnianie się, że są poprawnie zapięci.
Gdy Naomi zajmowała miejsce w mechu, Amos, Holden i Sched przyczepili linki skafandrów do metalowej klatki kokpitu. Naomi sprawdziła mecha i wcisnęła przełącznik odsysania atmosfery z ładowni i otwarcia bramy. Dźwięki w skafandrze Holdena sprowadziły się do syku powietrza i delikatnego szumu w radiu. Powietrze nieznacznie pachniało lekami.
Naomi ruszyła pierwsza, prowadząc mecha w stronę powierzchni asteroidy małymi strumieniami sprężonego azotu, ciągnąc za sobą załogę na trzymetrowych linkach. Podczas lotu Holden obejrzał się na Rycerza: masywny szary klin z dyszą napędu sterczącą z szerszego końca. Jak prawie wszystko, co ludzie budowali z myślą o podróżach kosmicznych, zaprojektowano go tak, by był wydajny, a nie urodziwy. Holdenowi zawsze robiło się od tego trochę smutno. Nawet tutaj powinno być miejsce na estetykę.
Rycerz zdawał się oddalać od niego, robił się coraz mniejszy i mniejszy, podczas gdy on sam się nie ruszał. Złudzenie prysło, gdy odwrócił się, by spojrzeć na asteroidę, i natychmiast nabrał przekonania, że na niego spada. Otworzył kanał do Naomi, ale kobieta, lecąc, nuciła pod nosem, co znaczyło, że przynajmniej ona niczym się nie martwiła. Nie odezwał się, ale zostawił otwarte połączenie, by słuchać jej nucenia.
Z bliska Scopuli nie wyglądał wcale tak źle. Poza sporą dziurą w boku nie było widać żadnych uszkodzeń. Ewidentnie nie zderzył się z asteroidą, po prostu zostawiono go na tyle blisko, że został do niej powoli przyciągnięty. Zbliżając się, Holden zrobił kilka zdjęć kamerą hełmu i przesłał je na Canterbury.
Naomi zatrzymała zbliżanie, zawisając trzy metry nad dziurą w boku Scopuli. Amos zagwizdał na ogólnym kanale skafandrów.
– Tego nie zrobiła torpeda, pierwszy, tylko ładunek penetracyjny. Widzisz, jak metal wygina się wokół krawędzi? To ładunek kumulacyjny przystawiony wprost do kadłuba – oświadczył mężczyzna.
Oprócz bycia świetnym mechanikiem Amos był jedną z osób stosujących wybuchową chirurgię do rozbijania gór lodowych orbitujących wokół Saturna i zmieniania ich w łatwiejsze w obsłudze kawałki. Co było kolejnym powodem zabrania go na Rycerza.
– Czyli – odezwał się Holden – nasi znajomi na Scopuli zatrzymali się, pozwolili komuś wejść sobie na kadłub i przyczepić ładunek penetracyjny, a potem wywalić dziurę i wypuścić powietrze. Czy to ma dla was jakiś sens?
– Nie – odpowiedziała Naomi. – Nie ma. Nadal chcesz wchodzić do środka?
Jeśli zobaczysz tam coś podejrzanego, nie próbuj znowu odgrywać bohatera. Spakuj zabawki i wracaj do domu.
Ale czego mógł się tam spodziewać? Oczywiście, że Scopuli nie był na chodzie. Oczywiście, że stało się coś złego. Dziwne byłoby, gdyby wszystko wydawało się normalne.
– Amos, trzymaj ten karabin w gotowości, tak na wszelki wypadek – polecił Holden. – Naomi, możesz zrobić nam większą dziurę? Tylko uważaj, jeśli coś będzie wyglądać nie tak, wyco-faj nas.
Naomi zbliżyła mecha do statku, wypuszczając z dysz małe obłoczki azotu, wyglądające jak oddech w zimną noc. Ożył palnik maszyny, najpierw czerwony, potem biały, w końcu błękitny. W ciszy kończyny mecha rozprostowały się owadzim ruchem i Naomi zaczęła ciąć. Holden i Amos opadli na powierzchnię statku, przyczepiając się magnetycznymi butami. Poczuł pod stopami wibrację, gdy Naomi oderwała kawał kadłuba. Chwilę później palnik zgasł, a operatorka przedmuchała krawędzie świeżego cięcia za pomocą gazu z systemu przeciwpożarowego maszyny, aby je ochłodzić. Holden pokazał Amosowi kciuk w górę i bardzo powoli opuścił się w głąb Scopuli.
Ładunek penetracyjny umieszczono niemal dokładnie na śródokręciu, wybijając dziurę do kambuza. Gdy jego buty przyssały się do ściany pomieszczenia, poczuł, jak rozgniata nimi zamrożone w próżni kawałki jedzenia. Nie zobaczył żadnych ciał.
– Chodź, Amos. Na razie nie widać załogi – powiedział do radia skafandra.
Ruszył w bok i chwilę później do wnętrza opadł Amos, z karabinem w prawej dłoni i silnym reflektorem w lewej. Plama białego światła przesunęła się po ścianach zniszczonego kambuza.
– W którą stronę najpierw, pierwszy? – zapytał Amos.
Holden w zamyśleniu postukał palcami w biodro.
– Maszynownia. Chcę wiedzieć, czemu nie działa reaktor.
Użyli drabiny załogi, przesuwając się wzdłuż niej w stronę rufy statku. Wszystkie grodzie między pokładami były otwarte, co nie wróżyło zbyt dobrze. Domyślnie wszystkie powinny być zamknięte, zwłaszcza po aktywowaniu alarmu spadku ciśnienia. Otwarte grodzie oznaczały, że na statku nie ma pokładów z powietrzem. Czyli żadnych ocalałych ludzi. W sumie nic dziwnego, ale i tak Holden miał poczucie porażki. Szybko przelecieli przez mały statek, zatrzymując się przy warsztacie. Drogie części silnika i narzędzia były na miejscu.
– To chyba nie był napad rabunkowy – skomentował Amos.
Holden nie odpowiedział „W takim razie co?”, ale pytanie i tak zawisło między nimi.
Maszynownia była wysprzątana jak sala operacyjna, ale też zimna i martwa. Holden poczekał, aż Amos ją skontroluje, unosząc się z dziesięć minut przy reaktorze.
– Ktoś przeszedł przez procedurę wyłączania – oświadczył w końcu mechanik. – Reaktor nie został zniszczony w wybuchu, został później wyłączony. Nie widzę żadnych uszkodzeń. Co nie ma sensu. Skoro wszyscy zginęli w ataku, to kto go wyłączył? A jeśli to piraci, to czemu nie zabrali statku? Wciąż może latać.
– Na dodatek zanim wyłączyli zasilanie, przeszli przez statek i otworzyli wszystkie wewnętrzne drzwi i grodzie. Opróżnili go z powietrza. Chyba chcieli się upewnić, że nikt się tu nie ukrywa – stwierdził Holden. – No dobra, chodźmy na mostek i zobaczmy, czy uda się dostać do komputera. Może powie nam, co tu zaszło.
Ruszyli w stronę dziobu, znowu sunąc wzdłuż drabiny, aż dotarli do mostka. To pomieszczenie również było nieuszkodzone i puste. Brak ciał zaczął niepokoić Holdena bardziej, niż gdyby je tu znalazł. Podleciał do głównej konsoli komputerowej i nacisnął kilka klawiszy, żeby sprawdzić, czy wciąż pracuje na zasilaniu awaryjnym. Nie pracował.
– Amos, zacznij wycinać rdzeń. Zabierzemy go ze sobą. Sprawdzę łączność, zobaczę, czy uda mi się odszukać radiolatarnię.
Amos zbliżył się do komputera i zaczął wyciągać narzędzia, przyczepiając je do ściany w zasięgu ręki. Po przygotowaniu zabrał się do pracy, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Nie było to tak urocze jak nucenie Naomi, więc Holden wyciszył połączenie z Amosem i przesunął się do konsoli łączności. Była równie martwa jak reszta statku. Jednak znalazł radiolatarnię.
Nikt jej nie włączył. Wezwało ich coś innego. Holden odsunął się i zmarszczył brwi.
Rozejrzał się po sterówce, szukając czegoś, co nie pasowało. Tam, na pokładzie pod konsolą operatora łączności. Mała czarna skrzynka niepołączona z niczym innym.
Jego serce wyraźnie zmieniło rytm.
– Czy to ci nie wygląda na bombę? – zwrócił się do Amosa.
Technik go zignorował, więc Holden ponownie włączył radio.
– Amos, czy to ci nie wygląda na bombę? – Wskazał na skrzynkę na pokładzie.
Amos zostawił komputer, przy którym pracował, i poddryfował, by spojrzeć, po czym ruchem, od którego zamarło serce Holdena, chwycił ją z pokładu i podniósł.
– Nie. To nadajnik. Widzisz? – Wyciągnął rękę, podsuwając obiekt przed hełm Holdena. – Ma baterię przyklejoną taśmą. Co to tu robi?
– To nadajnik, który nas tu ściągnął. Jezu. Radiolatarni statku w ogóle nie włączono. Ktoś zrobił fałszywą radiolatarnię ze zwykłego nadajnika i podpiął go do baterii – cicho stwierdził Holden, wciąż walcząc z paniką.
– Czemu miałby to robić, pierwszy? To chyba nie ma za wiele sensu.
– Miałoby, gdyby ten nadajnik różnił się czymś od standardowego – odpowiedział Holden.
– Na przykład?
– Na przykład gdyby wysyłał drugi sygnał aktywowany, kiedy ktoś go znajdzie – odpowiedział Holden i przełączył się na ogólny kanał skafandrów. – Dobra, chłopcy i dziewczęta, znaleźliśmy coś dziwnego i zmywamy się stąd. Wszyscy z powrotem na Rycerza i bardzo uważajcie w drodz…
W radiu zatrzeszczał aktywowany kanał zewnętrzny i hełm wypełnił głos McDowella.
– Jim? Chyba mamy problem.
Miller
Miller był w połowie kolacji, gdy obudził się do życia system w jego dziurze. Zerknął na kod nadawcy. Niebieska Żaba. Był to bar obsługujący nigdy niemalejący tłum miliona ludzi, którzy nie byli obywatelami Ceres. Ten przybytek reklamował się jako niemal dokładna kopia sławnego ziemskiego baru w Bombaju, z wyłącznie licencjonowanymi prostytutkami i prochami. Miller wziął na widelec kolejną porcję fasoli z grzybów i hodowanego w zbiornikach ryżu, zastanawiając się, czy odebrać połączenie.
Powinienem był się tego spodziewać, pomyślał.
– Czego? – zapytał.
Na ekranie pojawił się obraz. Hasini, zastępca kierownika, był ciemnoskórym mężczyzną z oczami koloru lodu. Wyraz twarzy sugerujący pogardliwy uśmieszek był wynikiem uszkodzenia nerwów. Miller oddał mu kiedyś przysługę, gdy Hasini był na tyle nierozsądny, by zlitować się nad nielicencjonowaną prostytutką, i od tamtej pory detektyw i barman czasami sobie pomagali. Przysługi: nieoficjalna, szara waluta cywilizacji.
– Znowu jest tu twój partner – oświadczył Hasini przy akompaniamencie dudnienia i wycia muzyki bhangra. – Chyba ma kiepski wieczór. Mam go dalej obsługiwać?
– Tak – potwierdził Miller. – Rób mu dobrze przez… daj mi dwadzieścia minut.
– Nie chce, żeby robić mu dobrze. Bardzo stanowczo szuka powodu, żeby się wkurzyć.
– Nie daj mu tej satysfakcji. Przyjdę tam.
Hasini z nieustannym pogardliwym uśmieszkiem kiwnął głową i rozłączył się. Miller popatrzył na niedokończony posiłek, westchnął i wcisnął pozostałości do kosza na odpadki. Wyciągnął czystą koszulę, ale zawahał się przez chwilę. W Niebieskiej Żabie zawsze było mu za gorąco, a nie lubił noszenia marynarki. Zamiast tego schował mały plastikowy pistolet do kabury przy kostce. Wyjęcie go zajmowało więcej czasu, ale gdyby go potrzebował i tak miałby przerąbane.
Ceres w nocy niczym nie różniła się od Ceres za dnia. Dawno temu, zaraz po otwarciu stacji, światła przygaszano i rozjaśniano zgodnie z tradycyjnym, dwudziestoczterogodzinnym cyklem, naśladując obroty Ziemi. System utrzymał się przez cztery miesiące, zanim upadł w głosowaniu rady.
Na służbie Miller pojechałby przez szerokie tunele i dwa poziomy w dół, do portu, elektrycznym wózkiem. Miał na to ochotę nawet pomimo załatwiania prywatnej sprawy, ale powstrzymał go głęboko zakorzeniony przesąd. Zabranie wózka oznaczało, że udaje się tam jako gliniarz, a metro działało równie dobrze. Miller poszedł do najbliższej stacji, sprawdził status pociągu i usiadł na niskiej kamiennej ławce. Minutę później przyszedł tam mężczyzna mniej więcej w wieku Millera z dziewczynką, mogła mieć najwyżej trzy lata. Dziewczynka mówiła szybko i bez większego sensu, a jej ojciec odpowiadał półsłówkami i kiwaniem głowy w mniej więcej odpowiednich chwilach.
Miller i mężczyzna kiwnęli sobie głowami. Dziewczynka pociągnęła ojca za rękaw, domagając się uwagi. Miller przyjrzał się jej – ciemne oczy, jasne włosy, gładka skóra. Była już zbyt wysoka, by pomylić ją z ziemskim dzieckiem. Kończyny miała dłuższe i chudsze, a skórę bladoróżową, typową dla dzieci Pasiarzy – ten kolor był wynikiem przyjmowania koktajlu leków zapewniającego rozwój silnych mięśni i kości. Miller dostrzegł, że jej ojciec zauważył uwagę skupioną na dziecku. Policjant uśmiechnął się i kiwnął w stronę malucha.
– Ile ma lat? – zapytał.
– Dwa i pół – odpowiedział ojciec.
– Dobry wiek.
Mężczyzna wzruszył ramionami, ale się uśmiechnął.
– Ma pan dzieci?
– Nie – odpowiedział Miller. – Ale mniej więcej tyle czasu temu się rozwiodłem.
Zaśmiali się razem, jakby powiedział coś śmiesznego. W jego wyobraźni Candace złożyła ręce na piersi i odwróciła wzrok. Wiatr pachnący olejem i ozonem oznajmił przybycie metra. Miller puścił ojca z dzieckiem przodem, a sam wsiadł do innego wagonika.
Wagony metra były okrągłe, zaprojektowane do poruszania się pozbawionymi powietrza kanałami. Nie miały okien. Jedyne, co można byłoby z nich zobaczyć, to kamienna ściana mknąca trzy centymetry od wagonu. Zamiast tego duże ekrany nieustannie wyświetlały reklamy, komentarze na temat skandali politycznych wewnętrznych planet lub oferowały szansę na utratę tygodniówki w kasynach tak wspaniałych, że sama obecność w nich czyniła życie ciekawszym. Miller bez zainteresowania i cienia uwagi patrzył pustym wzrokiem na ekran. W duchu rozważał swój problem, spoglądając na niego z różnych stron, jednak nie próbował szukać rozwiązania.
Po prostu musiał się czymś zająć. Spojrzeć na fakty bez oceniania ich: Havelock był Ziemianinem. Siedział w barze portowym i szukał okazji do bójki. Był jego partnerem. Stwierdzenie za stwierdzeniem, fakt za faktem, aspekt za aspektem. Nie próbował ich porządkować lub ułożyć w jakąś historię, to przyjdzie później. Teraz wystarczało mu wyrzucenie z głowy spraw tego dnia i przygotowanie się na czekającą go sytuację. Gdy dojechał do swojego przystanku, czuł się wyśrodkowany. Jakby szedł na całych stopach, jak opisałby to w czasach, gdy jeszcze miał komu opisywać takie rzeczy.
Niebieska Żaba była zatłoczona, ciepło bijące od ciał dokładało się do temperatury fałszywego Bombaju i sztucznego zanieczyszczenia powietrza. Światła migotały i błyskały w szybkim rytmie. Stoły zakrzywiały się i falowały dzięki podświetleniu od dołu, przez co wydawały się ciemniejsze niż zwykła czerń. Muzyka namacalnie wędrowała w powietrzu, atakując każdym uderzeniem rytmu. Stojący przy grupce napakowanych sterydami bramkarzy i skąpo odzianych kelnerek Hasini zauważył Millera i kiwną głową w głąb sali. Miller nie dał mu znać, że zobaczył gest, po prostu obrócił się i zaczął się przepychać przez tłum.
Portowe bary zawsze były niebezpieczne. Miller bardzo uważał, żeby w miarę możliwości na nikogo nie wpadać. Gdy musiał wybierać, wolał popychać Pasiarzy zamiast ludzi z planet wewnętrznych i kobiety zamiast mężczyzn. Jego twarz przybrała wyraz łagodnych przeprosin.
Havelock siedział sam, trzymając w grubej dłoni wysoki kieliszek. Gdy Miller usiadł obok, obrócił się gwałtownie, gotów się obrazić; miał szeroko otwarte oczy i rozdęte nozdrza. Widać było, że jest zaskoczony. Potem jego twarz przybrała wyraz ponurego wstydu.
– Miller – przywitał go. W tunelu na zewnątrz byłby to krzyk, tutaj dźwięki ledwie dotarły do uszu detektywa. – Co ty tu robisz?
– Nie miałem nic do roboty w swojej dziurze – odkrzyknął Miller. – Pomyślałem, że przyjdę dać komuś w mordę.
– To dobra noc na bójkę – zgodził się Havelock.
I była to prawda. Nawet w barach, które obsługiwały wewnętrzniaków, stosunek gości rzadko przekraczał jednego Ziemianina lub Marsjanina na dziesięciu miejscowych. Rozglądając się, Miller zobaczył, że niscy, krępi imprezowicze stanowili prawie jedną trzecią sali.
– Przyleciał jakiś statek? – zapytał.
– Tak.
– FKZM?
Flota Koalicji Ziemsko-Marsjańskiej często zawijała do Ceres w drodze na Saturna, Jowisza i stacje w Pasie, ale Miller nie zwracał dość uwagi na względne pozycje planet, by wiedzieć, gdzie znajdowały się teraz na orbitach. Havelock pokręcił głową.
– Ochrona korporacyjna po zmianie na Erosie – wyjaśnił. – Chyba Protogen.
Obok Millera pojawiła się barmanka z wytatuowaną skórą i zębami jarzącymi się w czarnym świetle. Miller przyjął podany drink, choć niczego nie zamawiał. Oranżada.
– Wiesz – powiedział, nachylając się na tyle blisko do Havelocka, że do jego uszu mogły dotrzeć nawet słowa wypowiadane normalnym głosem – nie ma znaczenia, ile tyłków skopiesz. Shaddid i tak cię nie polubi.
Havelock spiął się i obrócił do Millera ze złością w oczach ledwie ukrywającą wstyd i ból.
– To prawda – potwierdził Miller.