Przebudzenie Lewiatana - James S.A. Corey - ebook + książka

Przebudzenie Lewiatana ebook

James S.A. Corey

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

WITAJ W PRZYSZŁOŚCI

Ludzkość zasiedliła Układ Słoneczny – Marsa, Księżyc, Pas Asteroid i dalej – ale gwiazdy wciąż pozostają poza jej zasięgiem.

Jim Holden jest pierwszym oficerem lodowcowca kursującego z pierścieni Saturna na stacje górnicze Pasa. Gdy wraz z załogą trafiają na opuszczony statek Scopuli, w ich ręce wpada niechciany sekret. Ktoś jest gotów dla niego zabijać, i to na skalę niewyobrażalną dla Jima i jego załogi. Układowi grozi wojna, chyba że uda się odkryć, kto i dlaczego porzucił tajemniczy statek.

Detektyw Miller otrzymuje zlecenie odszukania Julie Mao, dziewczyny, która na własne życzenie zrezygnowała z wygodnego życia u boku bogatych i wpływowych rodziców – po to, by walczyć o prawa uciskanych mieszkańców Pasa. Ślady śledztwa prowadzą do statku Scopuli, krzyżując w ten sposób drogi Millera i Jima Holdena. Okazuje się, że dziewczyna może być kluczem do rozwiązania każdej zagadki.

Holden i Miller muszą lawirować między rządem Ziemi, rewolucjonistami z Sojuszu Planet Zewnętrznych i pełnymi sekretów korporacjami, mając wszystkich przeciw sobie. W Pasie jednak obowiązują inne reguły i jeden mały statek może zmienić los wszechświata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 707

Oceny
4,5 (1083 oceny)
657
320
88
17
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fidojunior

Całkiem niezła

przeczytane po obejrzeniu serialu. i póki co jest to 1:1 przeniesienie tego co widziałem w serialu poza wątkami politykowania, więcej akcji mniej gadania
20
Drizit

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana space opera. Czyta się świetnie. Polecam :)
20
gajdaj

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna historia na skalę Hyperiona Simonnsa.
20
konrad300

Nie oderwiesz się od lektury

Wartkie tempo. Zachęcony ekranizacją, czytając wyszukiwałem różnice książka-serial. Dobra zabawa.
10
gastropod

Nie oderwiesz się od lektury

świetne tempo narracji i zaskakujące zwroty fabuły.
10

Popularność



Kolekcje



Prolog

Julie

Sco­puli zdo­byto osiem dni temu i Julie Mao była w końcu gotowa na śmierć.

Dotar­cie do tego punktu było poprze­dzone ośmioma dobami uwię­zie­nia w schowku. Przez pierw­sze dwie w ogóle się nie ruszała, prze­ko­nana, że uzbro­jeni męż­czyźni, któ­rzy ją tam zamknęli, mówili poważ­nie. Sta­tek, na który ją zabrano, począt­kowo nie szedł na ciągu, więc uno­siła się w schowku, deli­kat­nymi dotknię­ciami odsu­wa­jąc się od ścian i ska­fan­dra próż­nio­wego, z któ­rym dzie­liła prze­strzeń. Kiedy jed­nostka ruszyła, nada­jąc jej wagę, stała bez­dź­więcz­nie, aż jej nogi odmó­wiły posłu­szeń­stwa, po czym usia­dła powoli, zwi­ja­jąc się w pozy­cję pło­dową. Nasi­kała wprost w kom­bi­ne­zon, nie przej­mu­jąc się swę­dzącą wil­go­cią ani wonią, mar­twiła się tylko tym, że mogłaby się pośli­zgnąć i prze­wró­cić na mokrej pla­mie na pod­ło­dze. Nie mogła hała­so­wać. Zastrze­li­liby ją.

Trze­ciego dnia pra­gnie­nie zmu­siło ją do dzia­ła­nia. Ze wszyst­kich stron ota­czały ją dźwięki statku: led­wie wyczu­walne, pod­dźwię­kowe dud­nie­nie reak­tora i napędu, nie­ustanny syk i trza­ski hydrau­liki i sta­lo­wych rygli w otwie­ra­nych i zamy­ka­nych gro­dziach ciśnie­nio­wych mię­dzy pokła­dami. Stu­kot cięż­kich butów o meta­lowe pokłady. Odcze­kała, aż wszyst­kie sły­szane dźwięki oddalą się, po czym ścią­gnęła z haków ska­fan­der próż­niowy i poło­żyła go na pod­ło­dze. Nie­ustan­nie nasłu­chu­jąc zbli­ża­ją­cych się dźwię­ków, powoli roz­mon­to­wała ska­fan­der i wydo­była z niego zbior­nik z wodą. Płyn był stary i zatę­chły, ska­fan­dra wyraź­nie od dawna nie ser­wi­so­wano, jed­nak ona nie piła od kilku dni, więc cie­pła, iło­wata woda ze zbior­nika sma­ko­wała jak nek­tar bogów. Musiała się bar­dzo pil­no­wać, żeby nie wypić jej zbyt szybko i nie zwy­mio­to­wać.

Gdy wró­ciła potrzeba odda­nia moczu, wydłu­bała ze ska­fan­dra worek z cew­ni­kiem i ulżyła sobie do niego. Sie­działa pra­wie wygod­nie na pod­ło­dze przy­kry­tej teraz wyście­ła­nym ska­fan­drem i zasta­na­wiała się, kim byli jej pory­wa­cze – flotą Koali­cji, pira­tami czy kimś gor­szym. Cza­sami spała.

★ ★ ★

Czwar­tego dnia odosob­nie­nie, głód, nuda i coraz mniej­sza liczba miejsc na trzy­ma­nie moczu w końcu pchnęły ją do próby kon­taktu. Usły­szała stłu­mione krzyki bólu. Gdzieś w pobliżu bito lub tor­tu­ro­wano jej towa­rzy­szy ze statku. Gdyby zdo­łała ścią­gnąć uwagę pory­wa­czy, może po pro­stu zabra­liby ją do pozo­sta­łych. I dobrze. Mogła znieść bicie. Wyda­wało się to niską ceną za moż­li­wość ponow­nego zna­le­zie­nia się wśród ludzi.

Scho­wek mie­ścił się obok wewnętrz­nych drzwi śluzy. Pod­czas lotu zwy­kle nie było to zatło­czone miej­sce, choć nie znała układu tej jed­nostki. Myślała o tym, co powie, jak się przed­stawi. Kiedy w końcu usły­szała, że ktoś idzie w jej stronę, pró­bo­wała po pro­stu wykrzy­czeć, żeby ją wypu­ścili. Zasko­czyło ją wydo­by­wa­jące się z gar­dła ciche char­cze­nie. Prze­łknęła, poru­sza­jąc języ­kiem w pró­bie wypro­du­ko­wa­nia śliny, i spró­bo­wała krzyk­nąć ponow­nie, ale usły­szała tylko kolejne ciche chry­pie­nie w głębi gar­dła.

Ktoś był tuż przed drzwiami jej schowka. Cicho wypo­wia­dane słowa. Julie wycią­gnęła pięść, by zało­mo­tać w drzwi, gdy dotarła do niej treść.

Nie. Pro­szę, nie. Nie rób tego.

Dave. Mecha­nik z jej statku. Dave, który zbie­rał wycinki ze sta­rych komik­sów i znał milion dow­ci­pów – bła­gał cichym, zała­ma­nym gło­sem.

Nie. Pro­szę, nie. Nie rób tego. Tak mówił.

Dźwięki hydrau­liki i klik­nię­cia rygli towa­rzy­szące otwie­ra­niu wewnętrz­nych drzwi śluzy. Stłu­mione ude­rze­nie wrzu­ca­nego do środka ciała. Kolejne klik­nię­cie zamy­ka­nia śluzy. Syk odcią­ga­nego powie­trza.

Gdy cykl śluzy się skoń­czył, ludzie przed jej schow­kiem ode­szli. Nie waliła w drzwi, żeby przy­cią­gnąć ich uwagę.

★ ★ ★

Wyczy­ścili sta­tek. Zatrzy­ma­nie przez miesz­kań­ców pla­net wewnętrz­nych było czymś bar­dzo nie­po­żą­da­nym, ale wszy­scy ćwi­czyli postę­po­wa­nie w takiej sytu­acji. Wraż­liwe dane SPZ ska­so­wano i nad­pi­sano nie­win­nie wyglą­da­ją­cymi dzien­ni­kami z fał­szy­wymi znacz­ni­kami czasu. Kapi­tan oso­bi­ście znisz­czył wszystko, co było zbyt ważne, by zaufać kom­pu­te­rowi. Gdy napast­nicy weszli na pokład, załoga mogła uda­wać nie­winną.

To jed­nak nic nie zmie­niło.

Nie usły­szeli żad­nych pytań o ładu­nek lub zezwo­le­nia. Napast­nicy weszli, jakby byli u sie­bie, a kapi­tan Dar­ren zacho­wał się jak pies odsła­nia­jący brzuch. Cała reszta – Mike, Dave, Wan Li – po pro­stu pod­nie­śli ręce do góry i w ciszy wyko­ny­wali pole­ce­nia. Piraci, łowcy nie­wol­ni­ków czy kim­kol­wiek byli napast­nicy, prze­go­nili ich z małego trans­por­towca, który był jej domem, i zmu­sili do przej­ścia koł­nie­rzem doko­wym bez choćby naj­prost­szych ska­fan­drów próż­nio­wych. Od twar­dej próżni oddzie­lały ich tylko cien­kie ścianki rękawa z mylaru – gdyby pękł, mogliby się poże­gnać z płu­cami i całą resztą.

Julie szła razem z pozo­sta­łymi, ale potem dra­nie pró­bo­wali się do niej dobrać, zdjąć z niej ubra­nie.

Pięć lat ćwi­cze­nia ju-jitsu w niskim cią­że­niu, a potem oni w cia­snym kory­ta­rzu w nie­waż­ko­ści. Nie­źle im doko­pała. Już zaczy­nała myśleć, że może nawet wygra, gdy nagle pięść w ręka­wicy ude­rzyła ją w twarz. Potem wszystko zro­biło się nie­wy­raźne. Wepchnęli ją do schowka i usły­szała tylko: Zastrzel ją, jeśli będzie hała­so­wać. Cztery dni nie hała­so­wała, pod­czas gdy oni na dole bili jej przy­ja­ciół, a jed­nego wyrzu­cili przez śluzę.

Po sze­ściu dniach na statku zro­biło się cicho.

Płyn­nie prze­cho­dziła z faz świa­do­mo­ści do poszar­pa­nych snów, docie­rało do niej jed­nak, że dźwięki cho­dze­nia, roz­mów, her­me­tycz­nych drzwi i dud­nie­nie reak­tora oraz napędu powoli cichły. Kiedy prze­stał dzia­łać napęd, zni­kło cią­że­nie i Julie obu­dziła się ze snu, w któ­rym pędziła swoim sta­rym ści­ga­czem, uno­sząc się w nie­waż­ko­ści z mię­śniami bole­śnie spię­tymi w pro­te­ście, potem powoli zaczęła się roz­luź­niać.

Przy­su­nęła się do drzwi i przy­ło­żyła ucho do zim­nego metalu. Panika wzbie­rała w niej do chwili, aż wyła­pała cichy szum wymien­ni­ków powie­trza. Sta­tek wciąż miał zasi­la­nie i powie­trze, ale wyłą­czono sil­nik i nikt nie otwie­rał drzwi, nie cho­dził ani nie roz­ma­wiał. Może załoga zebrała się na spo­tka­nie. Albo impre­zo­wali na innym pokła­dzie. A może wszy­scy zeszli do maszy­nowni, napra­wia­jąc poważną awa­rię.

Spę­dziła dzień, nasłu­chu­jąc i cze­ka­jąc.

Siód­mego dnia wypiła ostatni łyk wody. Nikt na statku nie poru­szał się w zasięgu jej słu­chu od dwu­dzie­stu czte­rech godzin. Zabrała się do ssa­nia kawałka pla­stiku ode­rwa­nego ze ska­fan­dra ciśnie­nio­wego, aż w jej ustach poja­wiło się tro­chę śliny, po czym zaczęła krzy­czeć. Wrzesz­czała do zdar­cia gar­dła.

Nikt nie przy­szedł.

Ósmego dnia była gotowa na śmierć. Wody nie miała od dwóch dni, a worek na odchody był pełny od czte­rech. Oparła się ple­cami o tylną ścianę schowka i zaparła dłońmi o boki, a potem z całej siły kop­nęła obiema nogami. Skur­cze po pierw­szym kop­nię­ciu pra­wie pozba­wiły ją przy­tom­no­ści. Zamiast tego wrza­snęła.

Głu­pia baba, pomy­ślała. Była odwod­niona. Osiem dni bez aktyw­no­ści to aż nadto, by zaczęła się atro­fia. Powinna była się przy­naj­mniej roz­cią­gać.

Maso­wała zesztyw­niałe mię­śnie, aż zdo­łała je roz­luź­nić, po czym wyko­nała serię ćwi­czeń roz­cią­ga­ją­cych, sku­pia­jąc umysł, jakby była w dojo. Gdy odzy­skała kon­trolę nad cia­łem, kop­nęła ponow­nie. I jesz­cze raz. I znowu, aż na brze­gach drzwi schowka zaczęło prze­świe­cać świa­tło. Kopała tak długo, aż jedy­nymi punk­tami styku drzwi z fra­mugą zostały trzy zawiasy i zasuwa.

Ostat­nie kop­nię­cie wygięło metal na tyle, że rygiel wypadł z zasuwy i drzwi się otwo­rzyły.

Julie wysko­czyła ze schowka z unie­sio­nymi rękami, gotowa przy­brać wygląd groźny lub prze­ra­żony, w zależ­no­ści od tego, co wyda się bar­dziej opła­calne.

Nie zna­la­zła jed­nak nikogo na całym pokła­dzie: śluza, szat­nia na ska­fan­dry, w któ­rej spę­dziła ostat­nie osiem dni, pół tuzina innych schow­ków. Wszyst­kie puste. Z zestawu do napraw próż­nio­wych wydłu­bała nama­gne­so­wany klucz wiel­ko­ści ide­al­nej do roz­bi­ja­nia cza­szek i zeszła po dra­bince na pokład niżej.

A potem na kolejny i następny. Kabiny załogi, schludne nie­mal po woj­sko­wemu. Sto­łówka, ze śla­dami walki. Ambu­la­to­rium, puste. Prze­dział tor­pe­dowy. Nikogo. Sta­no­wi­sko łącz­no­ści było nie­ob­sa­dzone, wyłą­czone i zablo­ko­wane. Dzien­niki kilku wciąż aktyw­nych czuj­ni­ków nie wska­zy­wały żad­nego śladu Sco­puli. Czuła teraz zupeł­nie nowy strach. Pokład za pokła­dem i pomiesz­cze­nie za pomiesz­cze­niem, puste i bez życia. Coś się stało. Wyciek pro­mie­nio­wa­nia. Tru­ci­zna w powie­trzu. Coś wymu­siło ewa­ku­ację. Zaczęła się zasta­na­wiać, czy dałaby radę sama popro­wa­dzić sta­tek.

Jed­nak gdyby doszło do ewa­ku­acji, usły­sza­łaby, jak wycho­dzą przez śluzę, prawda?

Dotarła do włazu pro­wa­dzą­cego na ostatni pokład – maszy­now­nię – i znie­ru­cho­miała, gdy nie otwo­rzył się auto­ma­tycz­nie. Czer­wona kon­tro­lka na panelu blo­kady wska­zy­wała, że pomiesz­cze­nie zamknięto od środka. Znowu pomy­ślała o pro­mie­nio­wa­niu i poważ­nej awa­rii. Jed­nak gdyby to była prawda, czemu mie­liby zamy­kać drzwi od środka? Zresztą minęła całe mnó­stwo paneli na ścia­nach, na żad­nym nie wyświe­tlano ostrze­żeń o zagro­że­niu. Czyli nie pro­mie­nio­wa­nie, a coś innego.

Dostrze­gła wię­cej nie­po­ko­ją­cych śla­dów. Krew. Roz­rzu­cone narzę­dzia i pojem­niki. Cokol­wiek się stało, doko­nało się tutaj. A raczej tu się zaczęło, a skoń­czyło za zamknię­tymi drzwiami.

Potrze­bo­wała dwóch godzin, żeby za pomocą pal­nika i narzę­dzi do roz­py­cha­nia wzię­tych z warsz­tatu prze­bić się przez właz do maszy­nowni. Przez naru­szoną hydrau­likę musiała ręcz­nie roz­su­wać metal. Ude­rzył w nią podmuch cie­płego, wil­got­nego powie­trza, nio­sąc za sobą woń szpi­tala bez środ­ków dezyn­fek­cyj­nych. Mie­dzianą, mdlącą woń. A więc sala tor­tur. Tam znaj­dzie swo­ich przy­ja­ciół, pobi­tych lub pocię­tych na kawałki. Julie zwa­żyła w dłoni klucz i przy­go­to­wała się do roz­bi­cia przed śmier­cią przy­naj­mniej jed­nej głowy. Wpły­nęła do maszy­nowni.

Pomiesz­cze­nie było olbrzy­mie, skle­pione niczym kate­dra, a jego śro­dek zaj­mo­wał reak­tor fuzyjny. Coś z nim było nie tak. Tam, gdzie spo­dzie­wała się odczy­tów, ekra­no­wa­nia i moni­to­rów, rdzeń reak­tora pokry­wało coś przy­po­mi­na­ją­cego roz­lane błoto. Julie powoli poszy­bo­wała w tę stronę, jedną ręką wciąż trzy­ma­jąc się dra­binki. Dziwna woń stała się wszech­ogar­nia­jąca.

Błoto zaschnięte wokół reak­tora miało struk­turę nie­po­dobną do niczego. Prze­bie­gały przez nie rury przy­po­mi­na­jące żyły lub drogi odde­chowe. Nie­które ele­menty pul­so­wały. To nie błoto.

To ciało.

W jej stronę prze­su­nęła się wysta­jąca część struk­tury. W porów­na­niu z cało­ścią wyda­wała się nie więk­sza od małego palca. Zoba­czyła głowę kapi­tana Dar­rena.

– Pomóż mi – powie­działa głowa.

Rozdział pierwszy

Hol­den

Sto pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej, gdy zaścian­kowe spory mię­dzy Zie­mią a Mar­sem dopro­wa­dziły je na skraj wojny, Pas sta­no­wił odle­gły hory­zont nie­wy­obra­żal­nego bogac­twa surow­ców poza zasię­giem opła­cal­nej eks­plo­ra­cji, a pla­nety zewnętrzne nie mie­ściły się w nawet naj­bar­dziej ode­rwa­nych od rze­czy­wi­sto­ści marze­niach kor­po­ra­cji. A potem Solo­mon Epstein zbu­do­wał swój mały, zmo­dy­fi­ko­wany napęd fuzyjny, docze­pił go do trzy­oso­bo­wego jachtu i włą­czył. Dobrym tele­sko­pem do dziś można było wypa­trzeć jego sta­tek lecący z ułam­kiem pręd­ko­ści świa­tła w głąb wiel­kiej pustki. Naj­lep­szy i naj­dłuż­szy pogrzeb w histo­rii ludz­ko­ści. Na szczę­ście plany zosta­wił w domo­wym kom­pu­te­rze. Napęd Epste­ina nie dał ludz­ko­ści gwiazd, ale zapew­nił jej pla­nety.

Can­ter­bury miał trzy czwarte kilo­me­tra dłu­go­ści, ćwierć kilo­me­tra śred­nicy i wyglą­dem przy­po­mi­nał hydrant. Więk­szość wnę­trza była pusta, prze­ro­biono go z trans­por­towca kolo­ni­za­cyj­nego. Kie­dyś zapeł­niali go ludzie, zapasy, plany, maszyny, kopuły śro­do­wi­skowe i nadzieja. Na księ­ży­cach Saturna żyło teraz pra­wie dwa­dzie­ścia milio­nów ludzi, a nie­mal milion ich przod­ków przy­le­ciało na pokła­dzie Can­ter­bury. Czter­dzie­ści pięć milio­nów na księ­ży­cach Jowi­sza. Na jed­nym z księ­ży­ców Urana miesz­kało pięć tysięcy osób i była to naj­dal­sza pla­cówka ludz­ko­ści, przy­naj­mniej do czasu, aż mor­moni ukoń­czą swój sta­tek poko­le­niowy i skie­rują się ku gwiaz­dom i wol­no­ści od ogra­ni­czeń repro­duk­cyj­nych.

A do tego Pas.

Gdyby zapy­tać rekru­te­rów SPZ, gdy się spili i mieli gest, mogliby powie­dzieć, że w Pasie mieszka sto milio­nów dusz. Gdyby spy­tać demo­gra­fów z pla­net wewnętrz­nych, powie­dzie­liby, że to bli­żej pięć­dzie­się­ciu milio­nów. Jak by na to nie patrzeć, miesz­kało tam mnó­stwo ludzi, któ­rzy potrze­bo­wali bar­dzo dużo wody.

W związku z tym Can­ter­bury wraz z dzie­siąt­kami podob­nych jed­no­stek firmy Pur’n’Kleen Water Com­pany latał mię­dzy hoj­nymi pier­ście­niami Saturna a Pasem, prze­wo­żąc lodowce – i będzie to robił, aż roz­pad­nie się ze sta­ro­ści.

Jim Hol­den widział w tym coś poetyc­kiego.

– Hol­den?

Odwró­cił się z powro­tem do han­garu. Stała nad nim główna inży­nier, Naomi Nagata. Miała pra­wie dwa metry wzro­stu, czarne loki zebrane w kucyk z tyłu głowy i wyraz twa­rzy gdzieś w pół drogi mię­dzy roz­ba­wie­niem a iry­ta­cją. Sto­so­wała zwy­cza­jowe u Pasia­rzy wzru­sze­nie dłońmi zamiast ramio­nami.

– Słu­chasz mnie, Hol­den, czy tylko wyglą­dasz przez okno?

– Poja­wił się pro­blem – odpo­wie­dział Hol­den. – A ponie­waż jesteś naprawdę bar­dzo, bar­dzo dobra, możesz go roz­wią­zać, choć nie masz dość pie­nię­dzy ani wypo­sa­że­nia.

Naomi się roze­śmiała.

– Czyli nie słu­cha­łeś – stwier­dziła.

– Nie, wła­ści­wie to nie.

– No cóż, przy­naj­mniej ogólny zarys się zga­dza. Pod­wo­zie Ryce­rza nie będzie się nada­wało do uży­wa­nia w atmos­fe­rze do czasu, aż zdo­łam wymie­nić uszczelki. Czy to pro­blem?

– Zapy­tam sta­rego – odpo­wie­dział Hol­den. – Ale kiedy ostat­nio uży­wa­li­śmy promu w atmos­fe­rze?

– Ni­gdy, jed­nak według prze­pi­sów powin­ni­śmy mieć przy­naj­mniej jeden prom zdolny do wej­ścia w atmos­ferę.

– Hej, sze­fowo! – krzyk­nął z dru­giej strony komory Amos Bur­ton, pocho­dzący z Ziemi pomoc­nik Naomi.

Mach­nął w ich stronę umię­śnioną ręką. Zwra­cał się do Naomi. Amos mógł być na statku kapi­tana McDo­wella, Hol­den mógł być pierw­szym ofi­ce­rem, ale w świe­cie Amosa Bur­tona sze­fem była tylko Naomi.

– Co jest? – odkrzyk­nęła Naomi.

– Uszko­dzony kabel. Możesz przy­trzy­mać dra­nia, aż przy­niosę zapa­sowy?

Naomi spoj­rzała na Hol­dena z biją­cym z oczu pyta­niem: „skoń­czy­li­śmy?”. Zasa­lu­to­wał sar­ka­stycz­nie, a ona prych­nęła i ode­szła, potrzą­sa­jąc głową, koły­sząc szczu­płym cia­łem w uma­za­nym sma­rem kom­bi­ne­zo­nie.

Miał za sobą sie­dem lat w ziem­skiej flo­cie i pięć lat pracy w prze­strzeni z cywi­lami, ale wciąż nie przy­zwy­czaił się do dłu­gich i nie­moż­li­wie cien­kich kości Pasia­rzy. Dzie­ciń­stwo spę­dzone w cią­że­niu na zawsze ukształ­to­wało jego widze­nie świata.

Przy cen­tral­nej win­dzie Hol­den na krótko zwie­sił palec nad przy­ci­skiem pokładu nawi­ga­cyj­nego, kuszony per­spek­tywą spo­tka­nia z Ade Tukunbo – jej uśmie­chem, gło­sem oraz zapa­chem paczuli i wani­lii, któ­rego uży­wała na włosy – ale zamiast tego wybrał przy­cisk ambu­la­to­rium. Naj­pierw obo­wią­zek, potem przy­jem­ność.

Gdy tam wszedł, Shed Garvey, tech­nik medyczny, pochy­lał się nad sto­łem labo­ra­to­ryj­nym, opra­co­wu­jąc kikut lewej ręki Came­rona Paja. Mie­siąc wcze­śniej Paj dał sobie zgnieść łokieć przez trzy­dzie­sto­to­nowy blok lodu, sunący z pręd­ko­ścią pię­ciu mili­me­trów na sekundę. Tego typu urazy zda­rzały się czę­sto ludziom zaj­mu­ją­cym się cię­ciem i prze­miesz­cza­niem gór lodo­wych w nie­waż­ko­ści i Paj trak­to­wał to zda­rze­nie z fata­li­zmem pro­fe­sjo­na­li­sty. Hol­den nachy­lił się nad ramie­niem Sheda i popa­trzył, jak tech­nik wydłu­buje z mar­twej tkanki jedną z oczysz­cza­ją­cych ją larw.

– Jak to wygląda? – zapy­tał Hol­den.

– Cał­kiem nie­źle, sir – odpo­wie­dział Paj. – Zostało mi kilka ner­wów. Shed mówił mi wła­śnie, jak pode­pną do nich pro­tezę.

– Przy zało­że­niu, że uda nam się opa­no­wać mar­twicę – wtrą­cił się medyk – i dopil­nu­jemy, by Paj nie zagoił się za bar­dzo, zanim dotrzemy do Ceres. Spraw­dzi­łem polisę i Paj pra­cuje dość długo, żeby dostać jedną z tych pro­tez ze sprzę­że­niem zwrot­nym, czuj­ni­kami ciśnie­nia i tem­pe­ra­tury oraz opro­gra­mo­wa­niem do pre­cy­zyj­nych ruchów. Cały pakiet. Będzie pra­wie rów­nie dobra, jak natu­ralna. Pla­nety wewnętrzne mają nowy bio­żel, który odtwa­rza koń­czyny, ale nasze ubez­pie­cze­nie tego nie pokrywa.

– Pie­przyć wewnętrz­nych i ich magiczną gala­retkę. Wolę mieć porządną pro­tezę zro­bioną przez Pasia­rzy niż cokol­wiek wyho­do­wa­nego przez tych drani w labo­ra­to­rium. Pew­nie samo nosze­nie ich ręki zro­bi­łoby ze mnie dupka – sko­men­to­wał Paj. Po czym się zre­flek­to­wał. – Uch, bez urazy, pierw­szy.

– Nie ma sprawy. Cie­szę się, że zdo­łamy cię napra­wić – odpo­wie­dział Hol­den.

– Powiedz mu o tym dru­gim – zasu­ge­ro­wał Paj z oble­śnym uśmiesz­kiem.

Shed się zaczer­wie­nił.

– Ja, uch, sły­sza­łem od innych face­tów, któ­rzy je dostali… – zaczął tłu­ma­czyć, nie patrząc Hol­de­nowi w oczy. – Podobno w okre­sie rekon­wa­le­scen­cji, kiedy wciąż buduje się iden­ty­fi­ka­cję z pro­tezą, wale­nie konia czuje się tak, jakby robił ci to ktoś inny.

Hol­den mil­czał chwilę, pod­czas gdy uszy Sheda zro­biły się pur­pu­rowe.

– Dobrze wie­dzieć – rzu­cił w końcu. – A mar­twica?

– Jest jakieś zaka­że­nie, ale larwy trzy­mają je pod kon­trolą, a stan zapalny to w tej sytu­acji wła­ści­wie dobra rzecz, więc nie wal­czymy z nim za bar­dzo, chyba żeby zaczął się roz­prze­strze­niać.

– Będzie gotowy na następny kurs? – zapy­tał Hol­den.

Paj po raz pierw­szy się skrzy­wił.

– Cho­lera, jasne że tak. Zawsze jestem gotowy. To moja praca, sir.

– Praw­do­po­dob­nie – odpo­wie­dział Shed. – W zależ­no­ści od tego, jak przyj­mie się wią­za­nie. Jeśli nie na ten, to na następny.

– Walić to – zapro­te­sto­wał Paj. – Mogę pchać lód jedną ręką lepiej niż połowa faj­fu­sów na tej kry­pie1.

– Jesz­cze raz – odpo­wie­dział Hol­den, tłu­miąc uśmiech – dobrze wie­dzieć. Nie prze­szka­dzam.

Paj prych­nął. Shed wydłu­bał z koń­czyny kolejną larwę. Hol­den wró­cił do windy i tym razem już się nie wahał.

Sta­no­wi­ska nawi­ga­cyj­nego Can­ter­bury nie urzą­dzono, by robiło wra­że­nie. Wiel­kie, cało­ścienne ekrany, które wyobra­żał sobie Hol­den, kiedy wstę­po­wał do floty, fak­tycz­nie mon­to­wano na krą­żow­ni­kach, ale nawet tam wyni­kało to raczej z pro­jektu niż z potrzeby. Ade sie­działa przed dwoma ekra­nami tylko odro­binę więk­szymi od ter­mi­nali ręcz­nych, z wykre­sami wydaj­no­ści i mocy reak­tora oraz sil­ni­ków Can­ter­bury, aktu­ali­zo­wa­nymi w rogach, z suro­wymi danymi dzien­ni­ków sys­te­mów po pra­wej. Na gło­wie miała duże, zasła­nia­jące całe uszy słu­chawki, z któ­rych led­wie wydo­sta­wało się dud­nie­nie basów. Gdyby Can­ter­bury wykrył ano­ma­lię, natych­miast by ją powia­do­mił. Podob­nie byłoby w przy­padku błędu. Gdyby kapi­tan McDo­well opu­ścił sta­no­wi­sko dowo­dze­nia, rów­nież by się o tym dowie­działa, dzięki czemu mogłaby wyłą­czyć muzykę i wyglą­dać na zapra­co­waną, gdy przyj­dzie. Drobny hedo­nizm był jedną z tysiąca rze­czy, które czy­niły Ade tak atrak­cyjną w oczach Hol­dena. Pod­szedł do niej od tyłu i deli­kat­nie ścią­gnął jej z uszu słu­chawki.

– Cześć.

Kobieta uśmiech­nęła się, stuk­nęła w ekran i opu­ściła słu­chawki na długą i wąską szyję jak zaawan­so­waną tech­nicz­nie biżu­te­rię.

– Pierw­szy ofi­cer, James Hol­den – ode­zwała się z prze­sadną for­mal­no­ścią pod­kre­śloną przez silny nige­ryj­ski akcent. – Co mogę dla pana zro­bić?

– Wiesz, zabawne, że o to pytasz – odpo­wie­dział. – Wła­śnie myśla­łem, jak miło byłoby, gdyby ktoś odwie­dził mnie w kaju­cie po zakoń­cze­niu trze­ciej zmiany. Można by zjeść roman­tyczną kola­cję z tych samych paskudztw, które ser­wują w kam­bu­zie. Posłu­chać muzyki.

– Wypić tro­chę wina – dodała. – Zła­mać tro­chę pro­ce­dur regu­la­minu. Brzmi bar­dzo miło, ale nie mam dzi­siaj ochoty na seks.

– Nie mówi­łem o sek­sie. Tro­chę jedze­nia. Roz­mowa.

– A ja mówi­łam o sek­sie – powie­działa.

Hol­den klęk­nął przy jej fotelu. Przy jed­nej trze­ciej g bie­żą­cego ciągu było mu tak cał­kiem wygod­nie. Uśmiech Ade zła­god­niał. Z ekranu dzien­nika zabrzmiał sygnał dźwię­kowy. Zer­k­nęła w jego stronę, dotknęła przy­ci­sku i zwró­ciła się z powro­tem do niego.

– Lubię cię, Ade. To zna­czy, naprawdę lubię twoje towa­rzy­stwo – stwier­dził. – Nie rozu­miem, dla­czego nie możemy spę­dzić razem tro­chę czasu w ubra­niach.

– Hol­den, skar­bie. Prze­stań, dobrze?

– Co prze­stać?

– Prze­stań pró­bo­wać zro­bić ze mnie swoją dziew­czynę. Jesteś miły, masz fajny tyłek i dobrze mi z tobą w łóżku. Ale to nie zna­czy, że jeste­śmy zarę­czeni.

Hol­den odchy­lił się na pię­tach, czu­jąc, jak się marsz­czy.

– Ade. Jeśli to ma dla mnie dzia­łać, potrze­buję cze­goś wię­cej.

– Ale nie dosta­niesz – stwier­dziła, bio­rąc go za rękę. – I tak jest dobrze. Jesteś tu pierw­szym, a mnie zatrud­niono na kontr­ak­cie cza­so­wym. Jesz­cze jeden kurs, może dwa, i mnie nie będzie.

– Ja też nie jestem przy­kuty do tego statku.

Jej śmiech w rów­nym stop­niu odda­wał cie­pło, co nie­do­wie­rza­nie.

– Od jak dawna latasz na Can­cie?

– Pięć lat.

– Ni­gdzie się nie ruszysz – stwier­dziła. – Jest ci tu wygod­nie.

– Wygod­nie? Cant to stu­letni lodow­co­wiec. Można zna­leźć bar­dziej par­szywą robotę z lata­niem, ale trzeba by się naprawdę posta­rać. Wszy­scy tutaj albo mają mocno za niskie kwa­li­fi­ka­cje, albo poważ­nie coś spie­przyli w poprzed­niej robo­cie.

– A tobie tu wygod­nie. – Jej spoj­rze­nie nie było już tak cie­płe. Zagry­zła wargę, spoj­rzała na ekran, potem pod­nio­sła wzrok.

– Nie zasłu­ży­łem na to – zapro­te­sto­wał.

– Ow­szem – zgo­dziła się. – Słu­chaj, powie­dzia­łam prze­cież, że nie jestem dziś w nastroju. Czuję się marudna i muszę się dobrze wyspać. Jutro będę mil­sza.

– Obie­cu­jesz?

– Mogę ci nawet przy­go­to­wać kola­cję. Prze­pro­siny przy­jęte?

Prze­su­nął się do przodu i przy­ci­snął wargi do jej ust. Odpo­wie­działa poca­łun­kiem, począt­kowo uprzej­mie, potem z więk­szym uczu­ciem. Na chwilę objęła go za szyję, potem ode­pchnęła deli­kat­nie.

– Jesteś w tym zde­cy­do­wa­nie za dobry. Lepiej już idź – stwier­dziła. – Jestem na służ­bie i takie tam.

– Dobra – zgo­dził się, ale się nie ruszył.

– Jim – powie­działa, a w tej samej chwili z klik­nię­ciem obu­dził się inter­kom.

– Hol­den, na mostek – roz­brzmiał ze wszyst­kich gło­śni­ków znie­kształ­cony głos kapi­tana McDo­wella.

Hol­den odpo­wie­dział blu­zgiem, wzbu­dza­jąc śmiech Ade. Wstał, poca­ło­wał ją w poli­czek i ruszył z powro­tem do cen­tral­nej windy, w duchu życząc McDo­wel­lowi wrzo­dów na dupie i publicz­nego ośmie­sze­nia za kiep­skie wyczu­cie czasu.

Mostek nie był wiele więk­szy od kajuty Hol­dena i o połowę mniej­szy od kam­buza. Gdyby nie tro­chę powięk­szony kapi­tań­ski ekran, wymu­szony przez pogar­sza­jący się wzrok McDo­wella i jego brak zaufa­nia do chi­rur­gii oku­li­stycz­nej, mógłby to być gabi­net księ­go­wego. Powie­trze pach­niało środ­kiem dezyn­fe­ku­ją­cym i czy­jąś prze­sad­nie mocną yerba mate. Na widok Hol­dena McDo­well poru­szył się w fotelu, po czym odchy­lił się na opar­cie i wska­zał ręką w stronę sta­no­wi­ska łącz­no­ści.

– Becca! – wark­nął. – Powiedz mu.

Peł­niąca służbę ofi­cer łącz­no­ści Rebecca Byers wyglą­dała jak skrzy­żo­wa­nie rekina z sie­kierą. Czarne oczy, ostre rysy i wargi tak wąskie, że w sumie mogłoby ich nie być. Na pokła­dzie mówiło się, że wzięła tę robotę, by uciec przed pro­ce­sem za zabój­stwo byłego męża. Hol­den ją lubił.

– Sygnał awa­ryjny – wyja­śniła. – Zła­pa­łam go dwie godziny temu. Wła­śnie wró­ciła z Cal­li­sto wery­fi­ka­cja trans­pon­dera. Jest praw­dziwy.

– Ach – rzu­cił Hol­den. – Cho­lera. Jeste­śmy naj­bli­żej?

– Jedyny sta­tek w pro­mie­niu kilku milio­nów kilo­me­trów.

– No tak. Oczy­wi­ście – mruk­nął.

Becca obej­rzała się na kapi­tana. McDo­well strze­lał kost­kami pal­ców i wpa­try­wał się w ekran. Pada­jące z niego świa­tło nada­wało mu zie­lon­kawą barwę.

– Sie­dzi obok umiesz­czo­nej na mapie aste­ro­idy spoza Pasa – powie­dział McDo­well.

– Poważ­nie? – zapy­tał z nie­do­wie­rza­niem Hol­den. – Wpa­dli na niego? Tam nie ma nic innego przez całe miliony kilo­me­trów.

– Może się zatrzy­mali, bo ktoś musiał wysko­czyć za potrzebą. Wiemy tylko, że jakiś palant sie­dzi tam, wrzesz­cząc o pomoc, a my jeste­śmy naj­bli­żej. Zakła­da­jąc…

Prawo Układu Sło­necz­nego było bar­dzo jed­no­znaczne. W śro­do­wi­sku tak wro­gim życiu jak kosmos, pomoc i dobra wola innych ludzi nie były opcjo­nalne. Samo poja­wie­nie się sygnału awa­ryj­nego zobo­wią­zy­wało naj­bliż­szy sta­tek do zatrzy­ma­nia się i udzie­le­nia pomocy… choć prawo to nie było prze­strze­gane bez­wa­run­kowo.

Can­ter­bury wiózł pełny ładu­nek, dobrze powy­żej miliona ton lodu, od ponad mie­siąca deli­kat­nie przy­śpie­sza­jąc. Tak jak w przy­padku lodowca, który zmiaż­dżył rękę Paja, wyha­mo­wa­nie ich nie będzie pro­ste. Ist­niała pokusa zasy­mu­lo­wa­nia nie­wy­ja­śnio­nej usterki sprzętu odbior­czego, ska­so­wa­nia dzien­ni­ków i pozo­sta­wie­nia sprawy w rękach boga Dar­wina.

Gdyby jed­nak McDo­well naprawdę to pla­no­wał, nie wzy­wałby Hol­dena. Ani nie suge­ro­wałby tego w obec­no­ści załogi. Hol­den rozu­miał zagra­nie. Kapi­tan będzie tym, który zatu­szo­wałby sprawę, gdyby nie Hol­den. Załoga będzie sza­no­wać kapi­tana za to, że nie chciał zmniej­szyć dochodu statku, ale będą też sza­no­wać Hol­dena za nale­ga­nie, by prze­strze­gano prze­pi­sów. Nie­za­leż­nie od tego, co się sta­nie, kapi­tan i Hol­den będą równo znie­na­wi­dzeni za to, czego wyma­gało prawo i zwy­kła ludzka przy­zwo­itość.

– Musimy się zatrzy­mać – oświad­czył Hol­den. – Zresztą może zdo­łamy coś odzy­skać – zasu­ge­ro­wał na osłodę.

McDo­well stuk­nął w ekran. Z kon­soli zabrzmiał głos Ade, niski i cie­pły, jakby była na mostku.

– Kapi­ta­nie?

– Potrze­buję wyli­czeń do zatrzy­ma­nia tej krypy.

– Sir?

– Jak trudno byłoby usta­wić nas obok CA-2216862?

– Zatrzy­mu­jemy się przy aste­ro­idzie?

– Wyja­śnię, gdy wyko­na­cie mój roz­kaz, nawi­ga­to­rze Tukunbo.

– Tak jest, sir – odpo­wie­działa. Hol­den usły­szał serię klik­nięć. – Jeśli odwró­cimy sta­tek w tej chwili i będziemy palić jak dia­bli przez pra­wie dwie doby, mogę nas usta­wić jakieś pięć­dzie­siąt tysięcy kilo­me­trów od niej, sir.

– Coś wię­cej na temat tego „palić jak dia­bli”? – zapy­tał McDo­well.

– Musie­li­by­śmy wsa­dzić wszyst­kich do prycz prze­cią­że­nio­wych.

– Oczy­wi­ście. – McDo­well wes­tchnął i podra­pał się po bro­dzie. – A prze­su­nię­cie lodu wgnie­cie nam kadłub tylko na kilka milio­nów dolców, jeśli będziemy mieć szczę­ście. Robię się na to za stary, Hol­den. Zde­cy­do­wa­nie.

– Tak jest, sir. Zga­dzam się. I zawsze podo­bał mi się pań­ski fotel – odpo­wie­dział Hol­den.

McDo­well posłał mu cięż­kie spoj­rze­nie i wul­garny gest. Rebecca par­sk­nęła śmie­chem. Kapi­tan zwró­cił się do niej.

– Wyślij wia­do­mość do radio­la­tarni, że lecimy. I daj znać Ceres, że będziemy spóź­nieni. Jaki jest stan Ryce­rza, Hol­den?

– Bez lotu w atmos­fe­rze do czasu wymiany paru czę­ści, ale pięć­dzie­siąt tysięcy kilo­me­trów w próżni nie będzie pro­ble­mem.

– Jesteś pewien?

– Tak powie­działa Naomi, więc to musi być prawda.

McDo­well wstał, pro­stu­jąc na pra­wie dwa i ćwierć metra swoje ciało, szczu­plej­sze niż u ziem­skiego nasto­latka. Bio­rąc pod uwagę jego wiek i fakt, że ni­gdy nie żył w studni gra­wi­ta­cyj­nej, ostry ciąg będzie dla niego kosz­ma­rem. Hol­den poczuł falę współ­czu­cia, jed­nak ni­gdy nie pozwo­liłby sobie zawsty­dzić kapi­tana, zdra­dza­jąc się z nim.

– Jest tak, Jim – powie­dział McDo­well na tyle cicho, że sły­szał go tylko Hol­den. – Mamy obo­wią­zek się zatrzy­mać i pod­jąć próbę, ale nie musimy się prze­sad­nie sta­rać, jeśli rozu­miesz, co mam na myśli.

– Prze­cież i tak już sta­niemy – zauwa­żył Hol­den, a McDo­well pokle­pał powie­trze sze­ro­kimi, owa­dzimi dłońmi. Był to jeden z wielu gestów Pasia­rzy powsta­łych, by wyra­żać emo­cje, gdy miało się na sobie ska­fan­dry próż­niowe.

– Tego nie da się unik­nąć – stwier­dził. – Ale jeśli zoba­czysz tam coś podej­rza­nego, nie pró­buj znowu odgry­wać boha­tera. Spa­kuj zabawki i wra­caj do domu.

– I zosta­wić to dla następ­nego statku, który się napa­to­czy?

– I dopil­no­wać bez­pie­czeń­stwa załogi – spre­cy­zo­wał z naci­skiem McDo­well. – To roz­kaz. Zro­zu­miano?

– Zro­zu­miano – potwier­dził Hol­den.

Do życia obu­dził się stat­kowy inter­kom i kapi­tan zaczął wyja­śniać zało­dze sytu­ację, a Hol­den miał wra­że­nie, że sły­szy chór jęków prze­bi­ja­ją­cych się przez pokłady. Pod­szedł do Rebeki.

– Dobra, to co wiemy na temat tego statku?

– Lekki frach­to­wiec. Zare­je­stro­wany na Mar­sie, port macie­rzy­sty: Eros. Nazywa się Sco­puli…

Rozdział drugi

Mil­ler

Detek­tyw Mil­ler sie­dział na pian­ko­wym fotelu i uśmie­chał się zachę­ca­jąco, pró­bu­jąc rów­no­cze­śnie doszu­kać się sensu w histo­rii dziew­czyny.

– I nagle wszystko bum! Pełny pokój kosia­rzy, wszy­scy wyją i dźgają – mówiła dziew­czyna, gesty­ku­lu­jąc. – Wyglą­dało jak numer taneczny, tylko Bomie zro­bił się serio wystra­szony, jakby nic nie wie­dział i amen. Wiesz, que?

Sto­jący przy drzwiach Have­lock zamru­gał. Przez twarz krę­pego męż­czy­zny prze­biegł skurcz nie­cier­pli­wo­ści. Dla­tego wła­śnie Have­lock nie miał szans zostać star­szym detek­ty­wem. I fatal­nie grał w pokera.

W prze­ci­wień­stwie do Mil­lera, który grał świet­nie.

– Total­nie – zapew­nił Mil­ler. Jego głos przy­brał akcent miesz­kańca pozio­mów wewnętrz­nych. Mach­nął ręką w takim samym leni­wym łuku, jakiego użyła dziew­czyna. – Bomie, nie zoba­czył. Zapo­mniana ręka.

– Kurwa, tak, zapo­mniana ręka – zgo­dziła się dziew­czyna, jakby Mil­ler zacy­to­wał Ewan­ge­lię.

Mil­ler kiw­nął głową, a dziew­czyna odpo­wie­działa tym samym, wyglą­dali jak dwie papużki w tańcu godo­wym.

Dziura na wyna­jem skła­dała się z trzech pomiesz­czeń poma­lo­wa­nych na kre­mowo z czar­nymi cęt­kami – łazienki, kuchni i salonu. Pod­pory opusz­cza­nego łóżka w salo­nie łamano i napra­wiano tyle razy, że już się nie pod­no­siły. Tak bli­sko osi obrotu Ceres nie był to pro­blem z cią­że­niem, a z ruchem masy. W powie­trzu uno­siła się lekka piwna woń – stare biał­kowe droż­dże i grzyby. Miej­scowe jedze­nie, więc kto­kol­wiek rżnął dziew­czynę dość ener­gicz­nie, by uszko­dzić jej łóżko, nie zapła­cił wystar­cza­jąco dużo, by zostało jej na kola­cję. A może zapła­cił, tylko dziew­czyna wolała wydać kasę na hero­inę, maltę lub MCK.

W sumie jej sprawa.

– Dalej que? – zapy­tał Mil­ler.

– Bonne wywiało jak powie­trze – wyja­śniła dziew­czyna ze śmie­chem. – Tamci go nawa­lili, ken­nis tu?

– Ken – odpo­wie­dział Mil­ler.

– Ci nowi kosia­rze. Nad głową. Odpa­dam.

– A Bomie?

Dziew­czyna powoli prze­je­chała spoj­rze­niem po Mil­le­rze, od butów po kape­lusz pork pie. Mil­ler par­sk­nął śmie­chem. Ode­pchnął się lekko od krze­sła, uno­sząc się na nogi w niskim cią­że­niu.

– Pokaże się, to pyta­łem, que si? – powie­dział Mil­ler.

– Como no? – odpo­wie­działa dziew­czyna. Czemu nie.

Tunel na zewnątrz gdzieś pod war­stwą brudu był biały, miał dzie­sięć metrów sze­ro­ko­ści i łagod­nie zakrzy­wiał się do góry w obie strony. Białe diody LED nawet nie uda­wały, że naśla­dują świa­tło Słońca. Mniej wię­cej pół kilo­me­tra dalej ktoś wje­chał w ścianę tak mocno, że w wyrwie było widać gołą skałę, a dziury dotąd nie napra­wiono. Może ni­gdy to nie nastąpi. To był głę­boki kory­tarz, bar­dzo bli­sko osi obrotu. Tury­ści ni­gdy tu nie zaglą­dali.

Have­lock szedł pierw­szy w stronę ich wózka, przy każ­dym kroku pod­ska­ku­jąc za wysoko. Nie­zbyt czę­sto wycho­dził na poziomy z niskim cią­że­niem i nie­zgrab­nie się tu poru­szał. W prze­ci­wień­stwie do niego Mil­ler całe życie spę­dził na Ceres, a mimo tego siła Corio­lisa tak wysoko nawet u niego wywo­ły­wała cza­sem lek­kie zawroty głowy.

– To co – ode­zwał się Have­lock, wbi­ja­jąc kod miej­sca doce­lo­wego – dobrze się bawi­łeś?

– Nie wiem, o co ci cho­dzi – odpo­wie­dział Mil­ler.

Sil­niki elek­tryczne z szu­mem obu­dziły się do życia i wózek ruszył w głąb tunelu, skrzy­piąc cicho opo­nami z ela­stycz­nej pianki.

– Poga­duszki w obcym dia­lek­cie przed nosem faceta z Ziemi? – wyja­śnił Have­lock. – Nie zała­pa­łem nawet połowy.

– Tu nie cho­dziło o pro­blem Pasia­rzy, któ­rzy nie chcą, żeby Zie­mia­nin ich zro­zu­miał – wyja­śnił Mil­ler. – Raczej cho­dzi tu o bied­nych, któ­rzy mówią ina­czej niż wykształ­ceni. I w sumie masz rację, wła­ści­wie to nawet było zabawne.

Have­lock się roze­śmiał. Potra­fił przy­jąć naśmie­wa­nie się z sie­bie. To była jedna z cech, dzięki któ­rym był dobry w grach zespo­ło­wych: piłce noż­nej, koszy­kówce czy poli­tyce.

Mil­ler nie radził sobie z nimi naj­le­piej.

Ceres, por­towe mia­sto Pasa i pla­net zewnętrz­nych, miało dwie­ście pięć­dzie­siąt kilo­me­trów śred­nicy i dzie­siątki tysięcy kilo­me­trów tuneli w nie­zli­czo­nych war­stwach. Roz­krę­ce­nie aste­ro­idy do trzech dzie­sią­tych g zajęło naj­lep­szym umy­słom Tycho Manu­fac­tu­ring pół poko­le­nia i wciąż nie­ustan­nie się tym chwa­lili. Popu­la­cja Ceres wyno­siła obec­nie ponad sześć milio­nów sta­łych miesz­kań­ców, a tysiąc doku­ją­cych każ­dego dnia stat­ków ozna­czało zwięk­sza­nie popu­la­cji nawet do sied­miu milio­nów.

Pla­tyna, żelazo i tytan z Pasa. Woda z Saturna, warzywa i woło­wina z wiel­kich, oświe­tla­nych lustrami szklarni na Gani­me­de­sie i w Euro­pie, związki orga­niczne z Ziemi i Marsa. Ogniwa ener­ge­tyczne z Io, hel-3 z rafi­ne­rii na Rei i Jape­cie. Przez Ceres prze­pły­wała rzeka bogac­twa i wła­dzy, nie­ma­jąca sobie rów­nej w dzie­jach. A tam, gdzie pro­wa­dzono tak inten­sywny han­del, kwi­tła też prze­stęp­czość, któ­rej towa­rzy­szyły mające ją kon­tro­lo­wać siły poli­cyjne. Ludzie tacy jak Mil­ler i Have­lock, któ­rych zada­niem było wjeż­dża­nie wóz­kami elek­trycz­nymi po sze­ro­kich ram­pach w słab­nące fał­szywe cią­że­nie siły odśrod­ko­wej i odpy­ty­wa­nie tanich kurew o to, co stało się tej nocy, gdy Bomie Chat­ter­jee prze­stał zbie­rać kasę za ochronę na rzecz Towa­rzy­stwa Zło­tej Gałęzi.

Główny komi­sa­riat Star Helix Secu­rity, sił poli­cyj­nych i gar­ni­zonu woj­sko­wego sta­cji Ceres, mie­ścił się na trze­cim pozio­mie, licząc od powierzchni aste­ro­idy. Zaj­mo­wał dwa kilo­me­try kwa­dra­towe i był tak wysoki, że Mil­ler mógł zosta­wić swoje biurko i wyjść pięć pozio­mów wyżej, nie opusz­cza­jąc komi­sa­riatu. Have­lock zajął się zda­niem wózka, pod­czas gdy Mil­ler poszedł do swo­jego boksu, ścią­gnął nagra­nie roz­mowy z dziew­czyną i prze­słu­chał je. Był mniej wię­cej w poło­wie, gdy dołą­czył do niego part­ner.

– Dowie­dzia­łeś się cze­goś? – zapy­tał Have­lock.

– Nie­wiele – przy­znał Mil­ler. – Na Bomiego napa­dła banda lokal­nych ban­dzio­rów nie­na­le­żą­cych do żad­nej orga­ni­za­cji. Cza­sami nisko­po­zio­mowy śmieć w rodzaju Bomiego wynaj­muje ludzi, żeby udali atak, który będzie mógł hero­icz­nie ode­przeć. To popra­wia jego repu­ta­cję. To wła­śnie miała na myśli, mówiąc o tańcu. Goście, któ­rzy na niego napa­dli, byli wła­śnie tego kali­bru, tylko zamiast popi­sać się zdol­no­ściami super­ninja, Bomie uciekł i nie wró­cił.

– A teraz?

– A teraz nic – odrzekł Mil­ler. – Tego wła­śnie nie rozu­miem. Ktoś zała­twił chło­paka od zbie­ra­nia kasy dla Zło­tej Gałęzi i nie ma odwetu. Zna­czy w porządku, Bomie to poziom mułu, ale…

– Ale gdy zaczną zała­twiać plank­ton, mniej kasy trafi do grub­szych ryb – dokoń­czył Have­lock. – To czemu Złota Gałąź nie nasłała na nich jakichś zbi­rów?

– Nie podoba mi się to – stwier­dził Mil­ler.

Have­lock się roze­śmiał.

– Pasia­rze – rzu­cił. – Jedna rzecz nie gra i od razu myślisz, że wali się cały eko­sys­tem. Jeśli Złota Gałąź jest zbyt słaba, żeby dopil­no­wać swo­ich spraw, to bar­dzo dobrze. To ci źli, pamię­tasz?

– No cóż – sko­men­to­wał Mil­ler. – Różne rze­czy można mówić o zor­ga­ni­zo­wa­nej prze­stęp­czo­ści, ale przy­naj­mniej jest zor­ga­ni­zo­wana.

Have­lock usiadł na jed­nym z małych pla­sti­ko­wych krze­seł przy biurku Mil­lera i wycią­gnął szyję, oglą­da­jąc nagra­nie.

– No dobra – powie­dział. – Co to do dia­ska jest „zapo­mniana ręka”?

– Ter­min bok­ser­ski – wyja­śnił Mil­ler. – Cios, któ­rego się nie spo­dzie­wa­łeś.

Kom­pu­ter wyemi­to­wał powia­do­mie­nie i z gło­śni­ków roz­legł się głos kapi­tan Shad­did.

– Mil­ler? Jesteś tam?

– Oho – sko­men­to­wał Have­lock. – Zły znak.

– Co? – zapy­tała kapi­tan ostrym gło­sem. Ni­gdy nie udało jej się poko­nać uprze­dzeń wobec pocho­dze­nia Have­locka z pla­net wewnętrz­nych.

Mil­ler uniósł dłoń, żeby uci­szyć part­nera.

– Jestem, kapi­ta­nie. Czym mogę słu­żyć?

– Zgłoś się do mojego biura.

– Już idę – odpo­wie­dział.

Mil­ler wstał, a Have­lock zajął jego krze­sło. Nie zamie­nili ani słowa. Obaj wie­dzieli, że gdyby chciała obec­no­ści Have­locka, wezwa­łaby ich obu. Kolejny powód, dla któ­rego gość nie miał szans na awans. Mil­ler zosta­wił go samego przy nagra­niu, jak pró­bo­wał roz­gryźć szcze­góły doty­czące klasy, war­stwy, pocho­dze­nia i rasy. Robota na całe życie.

Biuro kapi­tan Shad­did urzą­dzono w łagod­nym, kobie­cym stylu. Ściany były osło­niete praw­dzi­wymi tka­ni­nami, a z wkładki do fil­tra powie­trza docho­dził zapach kawy i cyna­monu. Wkładka kosz­to­wała uła­mek tego, ile kapi­tan wyda­łaby na praw­dziwe arty­kuły. Mun­dur nosiła dość swo­bod­nie, a włosy puściła luźno na ramiona, wyraź­nie wbrew kor­po­ra­cyj­nym prze­pi­som. Gdyby Mil­le­rowi kazano ją kie­dyś opi­sać, z pew­no­ścią użyłby zwrotu zwod­ni­cze ubar­wie­nie. Głową wska­zała krze­sło, więc usiadł.

– Czego się dowie­dzia­łeś? – zapy­tała, jed­nak spoj­rze­nie kie­ro­wała na ścianę za nim. Nie chciała raportu, po pro­stu nawią­zy­wała roz­mowę.

– Złota Gałąź wygląda tak samo jak ekipa Shriro i Loca Griega. Wciąż są na sta­cji, ale… chyba można powie­dzieć, że są zajęci czymś innym. Pozwa­lają na drobne naru­sze­nia. Mniej zbi­rów w tere­nie, słab­sza kon­trola. Nagle znik­nęło pół tuzina zbi­rów śred­niego poziomu.

Zwró­cił jej uwagę.

– Zabici? – zapy­tała. – Ofen­sywa SPZ?

Ofen­sywa Soju­szu Pla­net Zewnętrz­nych była wiecz­nym stra­sza­kiem ochrony Ceres. Zgod­nie z naj­lep­szymi tra­dy­cjami Ala Capone, Hamasu, IRA i Czer­wo­nych Wojow­ni­ków, SPZ była uwiel­biana przez ludzi, któ­rym poma­gała, i znie­na­wi­dzona przez tych, któ­rzy weszli jej w drogę. Będąc czę­ściowo ruchem spo­łecz­nym, czę­ściowo aspi­ru­ją­cym naro­dem i po czę­ści siatką ter­ro­ry­styczną, SPZ cał­ko­wi­cie bra­ko­wało świa­do­mo­ści insty­tu­cjo­nal­nej. Kapi­tan Shad­did mogła nie lubić Have­locka, bo pocho­dził z głębi studni gra­wi­ta­cyj­nej, ale mogła z nim pra­co­wać. SPZ wsa­dzi­łoby go do śluzy. Ludzie pokroju Mil­lera byli warci jedy­nie kuli w łeb, i to na doda­tek porząd­nej, pla­sti­ko­wej. Nic, co mogłoby zagro­zić odłam­kami w prze­wo­dach.

– Nie sądzę – odpo­wie­dział. – To nie wygląda na wojnę. To… szcze­rze mówiąc, sir, nie mam poję­cia, co się dzieje. Liczby pre­zen­tują się świet­nie. Spa­dła liczba wymu­szeń, ogra­ni­czono nie­li­cen­cjo­no­wany hazard. Cooper i Hariri zamknęli bur­del z mało­let­nimi na szó­stym i o ile nam wia­domo, nie ruszył z powro­tem ni­gdzie indziej. Jest tro­chę wię­cej ruchów nie­za­leż­nych, ale poza nimi wszystko wygląda świet­nie. Tylko coś mi tu śmier­dzi.

Kiw­nęła głową, ale znów patrzyła na ścianę. Stra­cił jej zain­te­re­so­wa­nie rów­nie szybko, jak je zyskał.

– No dobra, odłóż to – pole­ciła. – Mam coś dla cie­bie. Nowy kon­trakt. Tylko ty. Bez Have­locka.

Mil­ler zło­żył ręce na piersi.

– Nowy kon­trakt – powtó­rzył powoli. – To zna­czy?

– To zna­czy, że Star Helix Secu­rity przy­jęło kon­trakt na usługi poza stan­dar­do­wym przy­dzia­łem ochrony Ceres, a ja, jako miej­scowy kie­row­nik kor­po­ra­cji, przy­dzie­lam to zada­nie tobie.

– Zwal­nia mnie pani? – zapy­tał.

Kapi­tan Shad­did przy­brała zbo­lały wyraz twa­rzy.

– To dodat­kowe zada­nie – wyja­śniła. – Wciąż będziesz miał swoje dotych­cza­sowe przy­działy Ceres. Po pro­stu dodat­kowo… słu­chaj, Mil­ler, ja też uwa­żam, że to gów­niana sprawa. Nie zdej­muję cię z komi­sa­riatu. Nie zry­wam głów­nego kon­traktu. To przy­sługa, którą ktoś na Ziemi robi dla udzia­łowca firmy.

– To zaj­mu­jemy się teraz przy­słu­gami dla udzia­łow­ców? – zapy­tał Mil­ler.

– Ty tak – potwier­dziła kapi­tan. W jed­nej chwili znik­nęła cała łagod­ność i ugo­dowy ton. Jej oczy wyglą­dały jak ciemne, mokre kamie­nie.

– No dobrze – stwier­dził Mil­ler. – Pew­nie się zaj­muję.

Kapi­tan Shad­did wycią­gnęła swój ter­mi­nal ręczny. Mil­ler nie­zdar­nie się­gnął do kie­szeni, wycią­gnął wła­sny i zaak­cep­to­wał pakiet wiązką kie­run­kową. Cokol­wiek to było, Shad­did nie chciała wpusz­czać danych do wspól­nej sieci. Na wyświe­tla­czu ter­mi­nala poja­wiło się nowe drzewo fol­de­rów o nazwie jmao.

– To przy­pa­dek zagu­bio­nej córeczki – wyja­śniła kapi­tan Shad­did. – Ariadne i Jules-Pierre Mao.

Nazwi­ska wydały się zna­jome. Mil­ler przy­ci­snął czubki pal­ców do ekranu ter­mi­nala.

– Mao-Kwi­kow­ski Mer­can­tile? – zapy­tał.

– Dokład­nie.

Mil­ler zagwiz­dał. Maokwik może nie znaj­do­wał się na liście dzie­się­ciu naj­więk­szych kor­po­ra­cji Pasa, ale zde­cy­do­wa­nie pla­so­wał się w pierw­szej pięć­dzie­siątce. Pier­wot­nie była to firma praw­ni­cza uczest­ni­cząca w kosmicz­nej porażce wenu­sjań­skich miast w chmu­rach. Mają­tek zdo­byty w trwa­ją­cych dzie­się­cio­le­cia roz­pra­wach wydali na dywer­sy­fi­ka­cję i eks­pan­sję, głów­nie na trans­port mię­dzy­pla­ne­tarny. Teraz sta­cja kor­po­ra­cji była nie­za­leżna, orbi­tu­jąc mię­dzy Pasem a pla­ne­tami wewnętrz­nymi z kró­lew­skim maje­sta­tem liniowca oce­anicz­nego na daw­nych morzach. Sam fakt, że Mil­ler wie­dział o ich ist­nie­niu, ozna­czał, że mieli dość pie­nię­dzy, by na wol­nym rynku kupo­wać i sprze­da­wać ludzi takich jak on. I wła­śnie został kupiony.

– For­mal­nie ope­rują z Luny – wyja­śniła kapi­tan Shad­did. – Daje im to wszyst­kie prawa i przy­wi­leje oby­wa­tel­stwa Ziemi. Ale pro­wa­dzą tu sporo inte­re­sów w trans­por­cie.

– I zgu­bili córkę?

– Czarna owca – wyja­śniła kapi­tan. – Poszła na stu­dia i zaan­ga­żo­wała się w dzia­ła­nia grupy Fun­da­cja Odle­głego Hory­zontu. Stu­denccy akty­wi­ści.

– Front SPZ – rzu­cił Mil­ler.

– Powią­zani – sko­ry­go­wała Shad­did.

Mil­ler to zigno­ro­wał, ale wzbu­dziła jego cie­ka­wość. Zaczął się zasta­na­wiać, po któ­rej stro­nie bary­kady sta­nę­łaby Shad­did w razie ataku SPZ.

– Rodzina uznała to za fana­be­rię, która minie – kon­ty­nu­owała kapi­tan. – Mają dwoje star­szych dzieci zain­te­re­so­wa­nych firmą, więc skoro Julie chciała sobie pola­tać po próżni i nazy­wać się par­ty­zantką, w niczym im to nie prze­szka­dzało.

– Ale teraz chcą ją odszu­kać – sko­men­to­wał Mil­ler.

– Ow­szem.

– Co się zmie­niło?

– Nie byli uprzejmi podzie­lić się ze mną tą infor­ma­cją.

– Jasne.

– Ostat­nie zapisy wska­zują, że pra­co­wała na sta­cji Tycho, ale utrzy­my­wała tu miesz­ka­nie. Zna­leź­li­śmy jej dziurę w sieci i zablo­ko­wa­li­śmy ją. Hasło masz w pliku.

– W porządku – powie­dział Mil­ler. – Na czym polega moje zada­nie?

– Znajdź Julie Mao, aresz­tuj i wyślij do domu.

– Czyli porwa­nie – sko­men­to­wał.

– Tak.

Mil­ler wbił wzrok w swój ter­mi­nal, otwie­ra­jąc pliki wła­ści­wie bez przy­glą­da­nia się ich zawar­to­ści. Ogar­nęło go dziwne uczu­cie. Pra­co­wał w ochro­nie na Ceres od trzy­dzie­stu lat, a nawet zaczy­na­jąc, nie miał wielu złu­dzeń. Popu­larne powie­dze­nie gło­siło, że na Ceres nie ma prawa, jest tylko poli­cja. Jego ręce wcale nie były czyst­sze niż ręce kapi­tan Shad­did. Cza­sami ludzie wyla­ty­wali ze śluz. Cza­sem z sza­fek zni­kały dowody. W zasa­dzie nie cho­dziło o to, co było słuszne, a co nie, tylko co miało uza­sad­nie­nie. Kiedy spę­dzało się całe życie w kamien­nej bańce, do któ­rej jedze­nie, wodę, a nawet powie­trze dostar­czano z miejsc tak odle­głych, że led­wie można było je zoba­czyć przez tele­skop, pewna ela­stycz­ność moralna była koniecz­no­ścią. Jed­nak ni­gdy jesz­cze nie musiał przyj­mo­wać zle­ce­nia na porwa­nie.

– Jakiś pro­blem, detek­ty­wie? – zapy­tała kapi­tan Shad­did.

– Nie, sir – zapew­nił. – Zajmę się tym.

– Nie spę­dzaj nad tym zbyt wiele czasu – rzu­ciła.

– Tak jest, sir. Coś jesz­cze?

Spoj­rze­nie Shad­did zła­god­niało, jakby zało­żyła zupeł­nie inną maskę. Uśmiech­nęła się.

– Wszystko w porządku z twoim part­ne­rem?

– Have­lock jest w porządku – odpo­wie­dział Mil­ler. – Kiedy jest ze mną, ludzie przez kon­trast trak­tują mnie życz­li­wiej. To miłe.

Jej uśmiech stał się o pół stop­nia bar­dziej szczery. Nie ma to jak wspólny rasizm wzmac­nia­jący więzy z sze­fem. Mil­ler ukło­nił się z sza­cun­kiem i wyszedł.

★ ★ ★

Jego dziura mie­ściła się na ósmym pozio­mie, w tunelu miesz­kal­nym sze­ro­kim na sto metrów, z pięć­dzie­się­cio­me­tro­wym pasem sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nego parku pośrodku. Skle­piony sufit głów­nego kory­ta­rza poma­lo­wano na nie­bie­sko w odcie­niu, który według Have­locka ide­al­nie odpo­wia­dał let­niemu niebu na Ziemi, a oświe­tlały go zagłę­bione w skale lampy. Życie na powierzchni pla­nety, któ­rej masa przy­cią­gała każdą kość i każdy mię­sień, na doda­tek mając tylko cią­że­nie trzy­ma­jące powie­trze na miej­scu, wyda­wało się pro­stą ścieżką do sza­leń­stwa. Z dru­giej strony błę­kit był miły.

Nie­któ­rzy, jak kapi­tan Shad­did, aro­ma­ty­zo­wali swoje powie­trze. Oczy­wi­ście, nie zawsze zapa­chem kawy i cyna­monu. Dziura Have­locka pach­niała pie­czo­nym chle­bem. Inni woleli zapa­chy kwia­tów lub coś na gra­nicy fero­mo­nów. Can­dace, była żona Mil­lera, lubiła coś, co nazy­wało się Ziem­ska Lilia i zawsze koja­rzyło mu się z zapa­chem recy­klin­go­wa­nych odpa­dów. Wtedy nie inge­ro­wał w nie­znacz­nie cierpką woń samej sta­cji. Oczysz­czone powie­trze, które prze­szło przez miliony płuc. Woda z kranu była tak czy­sta, że można by jej uży­wać w labo­ra­to­rium, choć była wcze­śniej szczy­nami, kałem, łzami i krwią – i sta­nie się nimi znowu. Krąg życia na Ceres był tak cia­sny, że dało się zoba­czyć krzy­wi­znę. Podo­bało mu się to.

Nalał sobie szkla­neczkę mcho­wej whi­skey, rodzi­mego napoju Ceres, pędzo­nego z mody­fi­ko­wa­nych droż­dży, po czym zdjął buty i wal­nął się na pian­kowe łóżko. Znowu zoba­czył nie­za­do­wo­lone spoj­rze­nie Can­dace i usły­szał jej wes­tchnię­cie. W duchu rzu­cił prze­pro­siny do jej wspo­mnie­nia i zajął się pracą.

Juliette Andro­meda Mao. Prze­czy­tał wszystko na temat histo­rii jej zatrud­nie­nia i stu­diów. Była uta­len­to­waną pilotką ści­ga­cza. Zna­lazł jej zdję­cie z cza­sów, gdy miała osiem­na­ście lat, stała w dopa­so­wa­nym ska­fan­drze próż­nio­wym, ze zdję­tym heł­mem: ładna dziew­czyna o syl­wetce miesz­kanki Luny i dłu­gich czar­nych wło­sach. Uśmie­chała się, jakby wszech­świat posłał jej całusa. Według powią­za­nego tek­stu zdo­była pierw­sze miej­sce w czymś, co nazy­wało się Par­rish/Dorn 500K. Puścił krót­kie wyszu­ki­wa­nie. Jakieś kosmiczne regaty, na udział w nich stać było tylko boga­czy. Jej ści­gacz – Fin­wal – pobił poprzedni rekord i utrzy­mał go przez dwa lata.

Mil­ler popi­jał whi­skey i zasta­na­wiał się, co stało się z dziew­czyną mającą dosta­teczny mają­tek i odpo­wied­nie wpływy na posia­da­nie pry­wat­nego statku, że wylą­do­wała tutaj. Bar­dzo długa droga pro­wa­dziła od udziału w dro­gich rega­tach do porwa­nia i wysła­nia jej do domu. A może wcale nie.

– Biedna bogata dziew­czynka – sko­men­to­wał Mil­ler do ekranu. – Pew­nie wcale nie masz różowo.

Zamknął pliki i zabrał się za poważne picie, wpa­tru­jąc się w pusty sufit. Krze­sło, na któ­rym sia­dy­wała Can­dace, wypy­tu­jąc go o prze­bieg dnia, stało puste, ale i tak ją na nim widział. Teraz, gdy już nie pró­bo­wała skła­niać go do mówie­nia, łatwiej było usza­no­wać jej pra­gnie­nie. Była samotna. Teraz to rozu­miał. W jego wyobraźni wywró­ciła oczami.

Godzinę póź­niej, z krwią roz­grzaną alko­ho­lem, odgrzał sobie miskę praw­dzi­wego ryżu i sztucz­nej fasoli – droż­dże i grzyby mogły uda­wać cokol­wiek, jeśli naj­pierw wypiło się dość whi­skey – otwo­rzył drzwi swo­jej dziury i zjadł kola­cję, przy­glą­da­jąc się ludziom na zewnątrz. Druga zmiana wcho­dziła do sta­cji metra lub wła­śnie z niej wycho­dziła. Dzie­ciaki miesz­ka­jące dwie dziury dalej – ośmio­let­nia dziew­czynka i jej czte­ro­letni brat – przy­wi­tali ojca uści­skami, piskami, wza­jem­nymi oskar­że­niami i łzami. Błę­kitny sufit jarzył się odbi­tym świa­tłem, nie­zmienny, sta­tyczny, uspo­ka­ja­jący. Tune­lem prze­mknął wró­bel, uno­sząc się w spo­sób, w jaki – według Have­locka – nie potra­fił na Ziemi. Mil­ler rzu­cił mu sztuczną fasolkę.

Pró­bo­wał myśleć o dziew­czy­nie Mao, ale tak naprawdę nie­zbyt go obcho­dziła. Coś działo się z rodzi­nami zor­ga­ni­zo­wa­nej prze­stęp­czo­ści Ceres i to było zde­cy­do­wa­nie nie­po­ko­jące.

Ta sprawa z Julie Mao? Zwy­kłe odwra­ca­nie uwagi.

Rozdział trzeci

Hol­den

Po pra­wie dwóch dniach wyso­kiego cią­że­nia Hol­dena bolały kolana, plecy i szyja. Oraz głowa. Cho­lera, jesz­cze stopy. Pod­szedł do włazu zało­go­wego Ryce­rza w chwili, gdy Naomi wyło­niła się z dra­biny pro­wa­dzą­cej do jego ładowni. Uśmiech­nęła się i posłała kciuk do góry.

– Mech ratow­ni­czy zablo­ko­wany – powie­działa. – Reak­tor się roz­grzewa. Jeste­śmy gotowi do lotu.

– Świet­nie.

– Mamy już pilota? – zapy­tała.

– Według gra­fika w goto­wo­ści jest dzi­siaj Aleks Kamal, więc to on poleci. W sumie to wolał­bym Valkę. Może nie jest tak dobra jak Aleks, ale jest cich­sza, a mnie boli głowa.

– Lubię Aleksa. Jest poryw­czy – odpo­wie­działa Naomi.

– Nie wiem, co zna­czy poryw­czy, ale jeśli pasuje do Aleksa, to robię się od tego zmę­czony.

Hol­den ruszył po dra­bi­nie na mostek i do kok­pitu. W czar­nej, lśnią­cej powierzchni wyłą­czo­nego ekranu zoba­czył odbi­cie krzywo uśmiech­nię­tej Naomi. Nie potra­fił zro­zu­mieć, w jaki spo­sób chu­dzi jak tyczki Pasia­rze potra­fili tak szybko dojść do sie­bie po wyso­kim cią­że­niu. Zapewne był to wynik dzie­się­cio­leci prak­tyki i selek­tyw­nego roz­mna­ża­nia.

Na mostku Hol­den przy­piął się do pry­czy prze­cią­że­nio­wej przy kon­soli dowo­dze­nia. Ela­styczny mate­riał gładko dosto­so­wał się do kon­tu­rów ciała. Przy pół g, które Ade zaser­wo­wała im na koń­co­wym podej­ściu, pianka była bar­dzo przy­jemna. Pozwo­lił sobie na cichy jęk. Prze­łącz­niki z pla­stiku i metalu zapro­jek­to­wane do wytrzy­ma­nia sil­nych prze­cią­żeń i setek lat kli­kały ostro. Rycerz odpo­wie­dział zło­żo­nym wzo­rem jarzą­cych się wskaź­ni­ków dia­gno­stycz­nych i pra­wie nie­sły­szal­nym bu-cze­niem.

Kilka minut póź­niej Hol­den obej­rzał się i zoba­czył wyła­nia­jące się z włazu rzed­nące, czarne włosy Aleksa Kamala, za któ­rymi poja­wiła się okrą­gła, rado­sna twarz o ciem­nej kar­na­cji – nie­wy­bla­kłej nawet po latach życia na stat­kach. Uro­dzony na Mar­sie Aleks miał syl­wetkę bar­dziej krępą niż Pasia­rze, choć w porów­na­niu z Hol­denem był szczu­pły, a mimo to jego kom­bi­ne­zon napi­nał się wokół rosną­cego brzu­cha. Aleks latał w mar­sjań­skiej flo­cie wojen­nej, ale wyraź­nie odpu­ścił sobie utrzy­ma­nie woj­sko­wego poziomu spraw­no­ści.

– Czo­łem, pierw­szy – rzu­cił z sil­nym tek­sań­skim akcen­tem.

Hol­dena iry­to­wała typowa w doli­nie Mari­nera miłość do sta­rego zachodu. Na Ziemi od stu lat nie było ani jed­nego kow­boja, a na Mar­sie poza kopu­łami nie było ani jed­nego źdźbła trawy, podob­nie jak nie było koni poza ogro­dami zoo­lo­gicz­nymi. Dolina Mari­nera została zasie­dlona przez Hin­du­sów, Chiń­czy­ków i małą grupę Tek­sań­czy­ków. Naj­wy­raź­niej ich akcent był zaraź­liwy. Wszy­scy ule­gli teraz tej modzie.

– Jak się ma nasz rumak? – spy­tał Kamal.

– Jak na razie gładko. Potrze­bu­jemy planu lotu. Ade dopro­wa­dzi nas do względ­nego zera za… – spraw­dził odczyt czasu – czter­dzie­ści, więc się pośpiesz. Chcę pod­le­cieć, zała­twić sprawę i usta­wić Canta z powro­tem na kur­sie na Ceres, zanim zacznie rdze­wieć.

– Potwier­dzam – rzu­cił Aleks, wspi­na­jąc się do kok­pitu Ryce­rza.

Słu­chawki Hol­dena klik­nęły, po czym usły­szał w nich głos Naomi.

– Amos i Shed na pokła­dzie. Jeste­śmy gotowi.

– Dzięki. Cze­kamy na wek­tor od Aleksa i będziemy gotowi do lotu.

Załogę sta­no­wiło nie­zbędne mini­mum: Hol­den jako dowódca, Aleks, który miał ich dowieźć i spro­wa­dzić z powro­tem, Shed na wypa­dek, gdyby na pokła­dzie Sco­puli ktoś oca­lał, a także Naomi i Amos do zaję­cia się odzy­skiem, gdyby tak nie było.

– Dobra, sze­fie – ode­zwał się po nie­dłu­gim cza­sie Aleks. – Będzie jakieś cztery godziny lotu czaj­nicz­kiem. Cał­ko­wite zuży­cie masy: jakieś trzy­dzie­ści pro­cent, ale mamy pełny zbior­nik. Łączny czas misji: jede­na­ście godzin.

– Potwier­dzam. Dzięki, Aleks – odpo­wie­dział Hol­den.

„Lot czaj­nicz­kiem” był slan­go­wym okre­śle­niem na lot za pomocą sil­ni­ków manew­ro­wych wyko­rzy­stu­ją­cych jako masę reak­cyjną prze­grzaną parę. Uży­cie pal­nika fuzyj­nego Ryce­rza tak bli­sko Can­ter­bury byłoby nie­bez­pieczne, zresztą sta­no­wi­łoby mar­no­traw­stwo przy tak krót­kim locie. Pal­ni­kami nazy­wano napędy fuzyjne sprzed kon­struk­cji Epste­ina, które były znacz­nie mniej wydajne.

– Dzwo­nię po zgodę na opusz­cze­nie sto­doły – rzu­cił Hol­den i prze­łą­czył inter­kom na kanał na mostek Can­ter­bury. – Tu Hol­den. Rycerz gotowy do lotu.

– Dobra, Jim, leć – odpo­wie­dział McDo­well. – Ade wła­śnie nas zatrzy­muje. Uwa­żaj­cie tam na sie­bie, dzie­ciaki. Ten prom jest drogi, a ja w sumie zawsze lubi­łem Naomi.

– Potwier­dzam, kapi­ta­nie – odpo­wie­dział Hol­den. Po prze­łą­cze­niu z powro­tem na inter­kom wywo­łał Aleksa. – Ruszaj i wypro­wadź nas na zewnątrz.

Hol­den roz­parł się na fotelu i wsłu­chał w zgrzyty manew­rów Can­ter­bury, któ­rego stal i cera­mika śpie­wała rów­nie gło­śno i zło­wiesz­czo, jak drew­niane deski żaglowca. Lub stawy Zie­mia­nina po wyso­kim cią­że­niu. Hol­den poczuł falę sym­pa­tii do statku.

Tak naprawdę, oczy­wi­ście, wcale się nie zatrzy­my­wali. Nic w kosmo­sie nie było nie­ru­chome, można było tylko zrów­nać orbitę z innym obiek­tem. W tej chwili podą­żali za CA-2216862 na jej tysiąc­let­niej orbi­cie wokół Słońca.

Ade wysłała im zie­lone świa­tło, a Hol­den opróż­nił han­gar z powie­trza i otwo­rzył bramę. Aleks wypro­wa­dził ich z doku na bia­łych stoż­kach prze­grza­nej pary.

Pole­cieli szu­kać Sco­puli.

★ ★ ★

CA-2216862 była skałą o śred­nicy pół kilo­me­tra, która odda­liła się od Pasa i została porwana przez potężną gra­wi­ta­cję Jowi­sza. Z cza­sem zna­la­zła sobie wła­sną, powolną orbitę wokół Słońca gdzieś w olbrzy­miej prze­strzeni mię­dzy Jowi­szem a Pasem, w tere­nie pustym nawet jak na kosmos.

Widok Sco­puli spo­czy­wa­ją­cego spo­koj­nie przy boku aste­ro­idy, trzy­ma­nego w miej­scu jej mikro­sko­pij­nym cią­że­niem, wywo­łał u Hol­dena ciarki. Nawet gdyby lecieli na ślepo bez jakich­kol­wiek instru­men­tów, szansa tra­fie­nia na taki obiekt była nie­moż­li­wie mała. Pięć­set­me­trowa prze­szkoda na auto­stra­dzie sze­ro­ko­ści milio­nów kilo­me­trów. Sta­tek nie mógł tu tra­fić przy­pad­kiem. Podra­pał się po karku, szo­ru­jąc dło­nią po ster­czą­cych tam wło­sach.

– Zatrzy­maj nas dwa kilo­me­try od niego, Aleks – pole­cił. – Naomi, co możesz mi powie­dzieć o tym statku?

– Kon­fi­gu­ra­cja kadłuba zgodna z infor­ma­cją z reje­stru. To zde­cy­do­wa­nie Sco­puli. Nie emi­tuje elek­tro­ma­gne­tycz­nie ani w pod­czer­wieni. Tylko ten mały nadaj­nik awa­ryjny. Wygląda na to, że wyłą­czono reak­tor. I to ręcz­nie, bez uszko­dzeń, bo nie odbie­ramy też żad­nego wycieku pro­mie­nio­wa­nia – zgło­siła Naomi.

Hol­den przyj­rzał się wido­kom z tele­sko­pów Ryce­rza oraz obra­zom, który prom utwo­rzył z wiązki lasera odbi­tej od kadłuba Sco­puli.

– Co z tym czymś, co wygląda na dziurę w boku?

– Uch – rzu­ciła Naomi. – Według lidaru to jest dziura w boku.

Hol­den zmarsz­czył brwi.

– No dobra, zostańmy tu minutę i jesz­cze raz sprawdźmy oko­licę. Masz coś na tele­sko­pie, Naomi?

– Nie. A duża matryca na Can­cie może wypa­trzyć dzie­ciaki rzu­ca­jące się kamie­niami na Lunie. Becca mówi, że w tej chwili nie ma tu nikogo w pro­mie­niu dwu­dzie­stu milio­nów kilo­me­trów – odpo­wie­działa Naomi.

Hol­den zaczął wystu­ki­wać pal­cami skom­pli­ko­wany rytm na porę­czy fotela i uniósł się w uprzęży. Zro­biło mu się gorąco, więc wycią­gnął rękę, by skie­ro­wać na twarz naj­bliż­szą dyszę wen­ty­la­cji. Skóra na gło­wie zaswę­działa go od paru­ją­cego potu.

Jeśli zoba­czysz tam coś podej­rza­nego, nie pró­buj znowu odgry­wać boha­tera. Spa­kuj zabawki i wra­caj do domu. Taki dostał roz­kaz. Przyj­rzał się obra­zowi Sco­puli z dziurą w boku.

– No dobra – powie­dział. – Aleks, pod­leć na ćwierć kilo­me­tra i zatrzy­maj się. Zej­dziemy na powierzch­nię na mechu. Ach, i trzy­maj pal­nik roz­grzany i w goto­wo­ści. Jeśli na tym statku kryje się coś paskud­nego, chcę móc uciec naj­szyb­ciej jak się da i przy oka­zji spa­lić wszystko za sobą na żużel. Przy­ją­łeś?

– Tak jest, sze­fie. Rycerz w try­bie ucieczki jak kró­lik do czasu, aż odwo­łasz roz­kaz – potwier­dził Aleks.

Hol­den jesz­cze raz prze­je­chał wzro­kiem po kon­soli dowo­dze­nia, szu­ka­jąc miga­ją­cej czer­wie­nią kon­tro­lki ostrze­że­nia, która pozwo­li­łaby mu wró­cić na Can­ter­bury. Wszystko jarzyło się łagodną zie­le­nią. Roz­piął klamry i wypchnął się z fotela. Odbi­cie stopą od ściany wysłało go do dra­biny, wzdłuż któ­rej pole­ciał głową w dół dzięki deli­kat­nym dotknię­ciom szcze­bli.

W kabi­nie zało­go­wej Naomi, Amos i Shed wciąż sie­dzieli przy­pięci do prycz prze­cią­że­nio­wych. Hol­den chwy­cił dra­binę i obró­cił się tak, że załoga nie musiała patrzeć na niego do góry nogami. Zaczęli roz­pi­nać swoje pasy.

– Dobra, jest tak. Sco­puli został prze­dziu­ra­wiony i ktoś zosta­wił go wiszą­cego obok tej skały. Nikogo nie widać w tele­sko­pach, więc może to ozna­cza, że minęło tro­chę czasu i już odle­cieli. Naomi, pokie­ru­jesz mechem ratow­ni­czym, a my trzej przy­pniemy się i pole­cimy z tobą do wraku. Shed, zosta­niesz z mechem, chyba że znaj­dziemy kogoś wyma­ga­ją­cego pomocy lekar­skiej, co nie wydaje się praw­do­po­dobne. My z Amo­sem wej­dziemy do statku przez tę dziurę i tro­chę się rozej­rzymy. Jeśli znaj­dziemy coś, co będzie choćby przy­po­mi­nać pułapkę, wró­cimy do mecha, Naomi zabie­rze nas na Ryce­rza i uciek­niemy. Jakieś pyta­nia?

Amos uniósł potężną rękę.

– Może powin­ni­śmy mieć broń, pierw­szy. Na wypa­dek, gdyby na pokła­dzie wciąż kryli się jacyś piraci.

Hol­den się roze­śmiał.

– No cóż, jeśli są, to ich bryka odle­ciała bez nich. Ale jeśli poczu­jesz się z tym lepiej, to pro­szę bar­dzo, zabierz broń.

Jeśli masywny i krzepki mecha­nik z Ziemi będzie miał broń, on też poczuje się lepiej, ale wolał tego nie mówić. Niech sądzą, że dowódca ma wię­cej pew­no­ści sie­bie.

Hol­den użył ofi­cer­skiego klu­cza do otwar­cia szafki z bro­nią, a Amos wycią­gnął z niej wiel­ko­ka­li­browy auto­mat strze­la­jący poci­skami rakie­to­wymi – bez­odrzu­towy i zapro­jek­to­wany do sto­so­wa­nia w sta­nie nie­waż­ko­ści. Sta­ro­modne auto­maty strze­la­jące zwy­kłymi poci­skami były bar­dziej nie­za­wodne, ale przy braku cią­że­nia sta­no­wiły rów­nież nie­złe źró­dło napędu. Odrzut tra­dy­cyj­nego pisto­letu zapew­niał dość ciągu, by osią­gnąć pręd­kość ucieczki ze skały wiel­ko­ści CA-2216862.

Załoga przed­ry­fo­wała do ładowni, gdzie cze­kała otwarta klatka jajo­wa­tego mecha z paję­czymi nogami. Każdą z czte­rech koń­czyn wypo­sa­żono w szpony mani­pu­la­tora oraz róż­no­rodne, wbu­do­wane weń narzę­dzia do cię­cia i spa­wa­nia. Dwie tylne mogły zacze­pić się o kadłub statku lub inną struk­turę, a przed­nich można było użyć do wyko­ny­wa­nia napraw lub pocię­cia wraku do odzy­sku na łatwiej­sze w obsłu­dze kawałki.

– Zakła­damy czapki – pole­cił Hol­den i załoga pomo­gła sobie wza­jem­nie zało­żyć i zabez­pie­czyć hełmy. Każdy spraw­dził swój ska­fan­der, a potem ska­fan­der sąsiada. Po otwar­ciu drzwi ładowni będzie za późno na upew­nia­nie się, że są popraw­nie zapięci.

Gdy Naomi zaj­mo­wała miej­sce w mechu, Amos, Hol­den i Sched przy­cze­pili linki ska­fan­drów do meta­lo­wej klatki kok­pitu. Naomi spraw­dziła mecha i wci­snęła prze­łącz­nik odsy­sa­nia atmos­fery z ładowni i otwar­cia bramy. Dźwięki w ska­fan­drze Hol­dena spro­wa­dziły się do syku powie­trza i deli­kat­nego szumu w radiu. Powie­trze nie­znacz­nie pach­niało lekami.

Naomi ruszyła pierw­sza, pro­wa­dząc mecha w stronę powierzchni aste­ro­idy małymi stru­mie­niami sprę­żo­nego azotu, cią­gnąc za sobą załogę na trzy­me­tro­wych lin­kach. Pod­czas lotu Hol­den obej­rzał się na Ryce­rza: masywny szary klin z dyszą napędu ster­czącą z szer­szego końca. Jak pra­wie wszystko, co ludzie budo­wali z myślą o podró­żach kosmicz­nych, zapro­jek­to­wano go tak, by był wydajny, a nie uro­dziwy. Hol­de­nowi zawsze robiło się od tego tro­chę smutno. Nawet tutaj powinno być miej­sce na este­tykę.

Rycerz zda­wał się odda­lać od niego, robił się coraz mniej­szy i mniej­szy, pod­czas gdy on sam się nie ruszał. Złu­dze­nie pry­sło, gdy odwró­cił się, by spoj­rzeć na aste­ro­idę, i natych­miast nabrał prze­ko­na­nia, że na niego spada. Otwo­rzył kanał do Naomi, ale kobieta, lecąc, nuciła pod nosem, co zna­czyło, że przy­naj­mniej ona niczym się nie mar­twiła. Nie ode­zwał się, ale zosta­wił otwarte połą­cze­nie, by słu­chać jej nuce­nia.

Z bli­ska Sco­puli nie wyglą­dał wcale tak źle. Poza sporą dziurą w boku nie było widać żad­nych uszko­dzeń. Ewi­dent­nie nie zde­rzył się z aste­ro­idą, po pro­stu zosta­wiono go na tyle bli­sko, że został do niej powoli przy­cią­gnięty. Zbli­ża­jąc się, Hol­den zro­bił kilka zdjęć kamerą hełmu i prze­słał je na Can­ter­bury.

Naomi zatrzy­mała zbli­ża­nie, zawi­sa­jąc trzy metry nad dziurą w boku Sco­puli. Amos zagwiz­dał na ogól­nym kanale ska­fan­drów.

– Tego nie zro­biła tor­peda, pierw­szy, tylko ładu­nek pene­tra­cyjny. Widzisz, jak metal wygina się wokół kra­wę­dzi? To ładu­nek kumu­la­cyjny przy­sta­wiony wprost do kadłuba – oświad­czył męż­czy­zna.

Oprócz bycia świet­nym mecha­ni­kiem Amos był jedną z osób sto­su­ją­cych wybu­chową chi­rur­gię do roz­bi­ja­nia gór lodo­wych orbi­tu­ją­cych wokół Saturna i zmie­nia­nia ich w łatwiej­sze w obsłu­dze kawałki. Co było kolej­nym powo­dem zabra­nia go na Ryce­rza.

– Czyli – ode­zwał się Hol­den – nasi zna­jomi na Sco­puli zatrzy­mali się, pozwo­lili komuś wejść sobie na kadłub i przy­cze­pić ładu­nek pene­tra­cyjny, a potem wywa­lić dziurę i wypu­ścić powie­trze. Czy to ma dla was jakiś sens?

– Nie – odpo­wie­działa Naomi. – Nie ma. Na­dal chcesz wcho­dzić do środka?

Jeśli zoba­czysz tam coś podej­rza­nego, nie pró­buj znowu odgry­wać boha­tera. Spa­kuj zabawki i wra­caj do domu.

Ale czego mógł się tam spo­dzie­wać? Oczy­wi­ście, że Sco­puli nie był na cho­dzie. Oczy­wi­ście, że stało się coś złego. Dziwne byłoby, gdyby wszystko wyda­wało się nor­malne.

– Amos, trzy­maj ten kara­bin w goto­wo­ści, tak na wszelki wypa­dek – pole­cił Hol­den. – Naomi, możesz zro­bić nam więk­szą dziurę? Tylko uwa­żaj, jeśli coś będzie wyglą­dać nie tak, wyco-faj nas.

Naomi zbli­żyła mecha do statku, wypusz­cza­jąc z dysz małe obłoczki azotu, wyglą­da­jące jak oddech w zimną noc. Ożył pal­nik maszyny, naj­pierw czer­wony, potem biały, w końcu błę­kitny. W ciszy koń­czyny mecha roz­pro­sto­wały się owa­dzim ruchem i Naomi zaczęła ciąć. Hol­den i Amos opa­dli na powierzch­nię statku, przy­cze­pia­jąc się magne­tycz­nymi butami. Poczuł pod sto­pami wibra­cję, gdy Naomi ode­rwała kawał kadłuba. Chwilę póź­niej pal­nik zgasł, a ope­ra­torka prze­dmu­chała kra­wę­dzie świe­żego cię­cia za pomocą gazu z sys­temu prze­ciw­po­ża­ro­wego maszyny, aby je ochło­dzić. Hol­den poka­zał Amo­sowi kciuk w górę i bar­dzo powoli opu­ścił się w głąb Sco­puli.

Ładu­nek pene­tra­cyjny umiesz­czono nie­mal dokład­nie na śród­o­krę­ciu, wybi­ja­jąc dziurę do kam­buza. Gdy jego buty przy­ssały się do ściany pomiesz­cze­nia, poczuł, jak roz­gniata nimi zamro­żone w próżni kawałki jedze­nia. Nie zoba­czył żad­nych ciał.

– Chodź, Amos. Na razie nie widać załogi – powie­dział do radia ska­fan­dra.

Ruszył w bok i chwilę póź­niej do wnę­trza opadł Amos, z kara­bi­nem w pra­wej dłoni i sil­nym reflek­to­rem w lewej. Plama bia­łego świa­tła prze­su­nęła się po ścia­nach znisz­czo­nego kam­buza.

– W którą stronę naj­pierw, pierw­szy? – zapy­tał Amos.

Hol­den w zamy­śle­niu postu­kał pal­cami w bio­dro.

– Maszy­now­nia. Chcę wie­dzieć, czemu nie działa reak­tor.

Użyli dra­biny załogi, prze­su­wa­jąc się wzdłuż niej w stronę rufy statku. Wszyst­kie gro­dzie mię­dzy pokła­dami były otwarte, co nie wró­żyło zbyt dobrze. Domyśl­nie wszyst­kie powinny być zamknięte, zwłasz­cza po akty­wo­wa­niu alarmu spadku ciśnie­nia. Otwarte gro­dzie ozna­czały, że na statku nie ma pokła­dów z powie­trzem. Czyli żad­nych oca­la­łych ludzi. W sumie nic dziw­nego, ale i tak Hol­den miał poczu­cie porażki. Szybko prze­le­cieli przez mały sta­tek, zatrzy­mu­jąc się przy warsz­ta­cie. Dro­gie czę­ści sil­nika i narzę­dzia były na miej­scu.

– To chyba nie był napad rabun­kowy – sko­men­to­wał Amos.

Hol­den nie odpo­wie­dział „W takim razie co?”, ale pyta­nie i tak zawi­sło mię­dzy nimi.

Maszy­now­nia była wysprzą­tana jak sala ope­ra­cyjna, ale też zimna i mar­twa. Hol­den pocze­kał, aż Amos ją skon­tro­luje, uno­sząc się z dzie­sięć minut przy reak­to­rze.

– Ktoś prze­szedł przez pro­ce­durę wyłą­cza­nia – oświad­czył w końcu mecha­nik. – Reak­tor nie został znisz­czony w wybu­chu, został póź­niej wyłą­czony. Nie widzę żad­nych uszko­dzeń. Co nie ma sensu. Skoro wszy­scy zgi­nęli w ataku, to kto go wyłą­czył? A jeśli to piraci, to czemu nie zabrali statku? Wciąż może latać.

– Na doda­tek zanim wyłą­czyli zasi­la­nie, prze­szli przez sta­tek i otwo­rzyli wszyst­kie wewnętrzne drzwi i gro­dzie. Opróż­nili go z powie­trza. Chyba chcieli się upew­nić, że nikt się tu nie ukrywa – stwier­dził Hol­den. – No dobra, chodźmy na mostek i zobaczmy, czy uda się dostać do kom­pu­tera. Może powie nam, co tu zaszło.

Ruszyli w stronę dziobu, znowu sunąc wzdłuż dra­biny, aż dotarli do mostka. To pomiesz­cze­nie rów­nież było nie­usz­ko­dzone i puste. Brak ciał zaczął nie­po­koić Hol­dena bar­dziej, niż gdyby je tu zna­lazł. Pod­le­ciał do głów­nej kon­soli kom­pu­te­ro­wej i naci­snął kilka kla­wi­szy, żeby spraw­dzić, czy wciąż pra­cuje na zasi­la­niu awa­ryj­nym. Nie pra­co­wał.

– Amos, zacznij wyci­nać rdzeń. Zabie­rzemy go ze sobą. Spraw­dzę łącz­ność, zoba­czę, czy uda mi się odszu­kać radio­la­tar­nię.

Amos zbli­żył się do kom­pu­tera i zaczął wycią­gać narzę­dzia, przy­cze­pia­jąc je do ściany w zasięgu ręki. Po przy­go­to­wa­niu zabrał się do pracy, mam­ro­cząc pod nosem prze­kleń­stwa. Nie było to tak uro­cze jak nuce­nie Naomi, więc Hol­den wyci­szył połą­cze­nie z Amo­sem i prze­su­nął się do kon­soli łącz­no­ści. Była rów­nie mar­twa jak reszta statku. Jed­nak zna­lazł radio­la­tar­nię.

Nikt jej nie włą­czył. Wezwało ich coś innego. Hol­den odsu­nął się i zmarsz­czył brwi.

Rozej­rzał się po ste­rówce, szu­ka­jąc cze­goś, co nie paso­wało. Tam, na pokła­dzie pod kon­solą ope­ra­tora łącz­no­ści. Mała czarna skrzynka nie­po­łą­czona z niczym innym.

Jego serce wyraź­nie zmie­niło rytm.

– Czy to ci nie wygląda na bombę? – zwró­cił się do Amosa.

Tech­nik go zigno­ro­wał, więc Hol­den ponow­nie włą­czył radio.

– Amos, czy to ci nie wygląda na bombę? – Wska­zał na skrzynkę na pokła­dzie.

Amos zosta­wił kom­pu­ter, przy któ­rym pra­co­wał, i pod­dry­fo­wał, by spoj­rzeć, po czym ruchem, od któ­rego zamarło serce Hol­dena, chwy­cił ją z pokładu i pod­niósł.

– Nie. To nadaj­nik. Widzisz? – Wycią­gnął rękę, pod­su­wa­jąc obiekt przed hełm Hol­dena. – Ma bate­rię przy­kle­joną taśmą. Co to tu robi?

– To nadaj­nik, który nas tu ścią­gnął. Jezu. Radio­la­tarni statku w ogóle nie włą­czono. Ktoś zro­bił fał­szywą radio­la­tar­nię ze zwy­kłego nadaj­nika i pod­piął go do bate­rii – cicho stwier­dził Hol­den, wciąż wal­cząc z paniką.

– Czemu miałby to robić, pierw­szy? To chyba nie ma za wiele sensu.

– Mia­łoby, gdyby ten nadaj­nik róż­nił się czymś od stan­dar­do­wego – odpo­wie­dział Hol­den.

– Na przy­kład?

– Na przy­kład gdyby wysy­łał drugi sygnał akty­wo­wany, kiedy ktoś go znaj­dzie – odpo­wie­dział Hol­den i prze­łą­czył się na ogólny kanał ska­fan­drów. – Dobra, chłopcy i dziew­częta, zna­leź­li­śmy coś dziw­nego i zmy­wamy się stąd. Wszy­scy z powro­tem na Ryce­rza i bar­dzo uwa­żaj­cie w drodz…

W radiu zatrzesz­czał akty­wo­wany kanał zewnętrzny i hełm wypeł­nił głos McDo­wella.

– Jim? Chyba mamy pro­blem.

Rozdział czwarty

Mil­ler

Mil­ler był w poło­wie kola­cji, gdy obu­dził się do życia sys­tem w jego dziu­rze. Zer­k­nął na kod nadawcy. Nie­bie­ska Żaba. Był to bar obsłu­gu­jący ni­gdy nie­ma­le­jący tłum miliona ludzi, któ­rzy nie byli oby­wa­te­lami Ceres. Ten przy­by­tek rekla­mo­wał się jako nie­mal dokładna kopia sław­nego ziem­skiego baru w Bom­baju, z wyłącz­nie licen­cjo­no­wa­nymi pro­sty­tut­kami i pro­chami. Mil­ler wziął na wide­lec kolejną por­cję fasoli z grzy­bów i hodo­wa­nego w zbior­ni­kach ryżu, zasta­na­wia­jąc się, czy ode­brać połą­cze­nie.

Powi­nie­nem był się tego spo­dzie­wać, pomy­ślał.

– Czego? – zapy­tał.

Na ekra­nie poja­wił się obraz. Hasini, zastępca kie­row­nika, był ciem­no­skó­rym męż­czy­zną z oczami koloru lodu. Wyraz twa­rzy suge­ru­jący pogar­dliwy uśmie­szek był wyni­kiem uszko­dze­nia ner­wów. Mil­ler oddał mu kie­dyś przy­sługę, gdy Hasini był na tyle nie­roz­sądny, by zli­to­wać się nad nie­li­cen­cjo­no­waną pro­sty­tutką, i od tam­tej pory detek­tyw i bar­man cza­sami sobie poma­gali. Przy­sługi: nie­ofi­cjalna, szara waluta cywi­li­za­cji.

– Znowu jest tu twój part­ner – oświad­czył Hasini przy akom­pa­nia­men­cie dud­nie­nia i wycia muzyki bhan­gra. – Chyba ma kiep­ski wie­czór. Mam go dalej obsłu­gi­wać?

– Tak – potwier­dził Mil­ler. – Rób mu dobrze przez… daj mi dwa­dzie­ścia minut.

– Nie chce, żeby robić mu dobrze. Bar­dzo sta­now­czo szuka powodu, żeby się wku­rzyć.

– Nie daj mu tej satys­fak­cji. Przyjdę tam.

Hasini z nie­ustan­nym pogar­dli­wym uśmiesz­kiem kiw­nął głową i roz­łą­czył się. Mil­ler popa­trzył na nie­do­koń­czony posi­łek, wes­tchnął i wci­snął pozo­sta­ło­ści do kosza na odpadki. Wycią­gnął czy­stą koszulę, ale zawa­hał się przez chwilę. W Nie­bie­skiej Żabie zawsze było mu za gorąco, a nie lubił nosze­nia mary­narki. Zamiast tego scho­wał mały pla­sti­kowy pisto­let do kabury przy kostce. Wyję­cie go zaj­mo­wało wię­cej czasu, ale gdyby go potrze­bo­wał i tak miałby prze­rą­bane.

Ceres w nocy niczym nie róż­niła się od Ceres za dnia. Dawno temu, zaraz po otwar­ciu sta­cji, świa­tła przy­ga­szano i roz­ja­śniano zgod­nie z tra­dy­cyj­nym, dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nym cyklem, naśla­du­jąc obroty Ziemi. Sys­tem utrzy­mał się przez cztery mie­siące, zanim upadł w gło­so­wa­niu rady.

Na służ­bie Mil­ler poje­chałby przez sze­ro­kie tunele i dwa poziomy w dół, do portu, elek­trycz­nym wóz­kiem. Miał na to ochotę nawet pomimo zała­twia­nia pry­wat­nej sprawy, ale powstrzy­mał go głę­boko zako­rze­niony prze­sąd. Zabra­nie wózka ozna­czało, że udaje się tam jako gli­niarz, a metro dzia­łało rów­nie dobrze. Mil­ler poszedł do naj­bliż­szej sta­cji, spraw­dził sta­tus pociągu i usiadł na niskiej kamien­nej ławce. Minutę póź­niej przy­szedł tam męż­czy­zna mniej wię­cej w wieku Mil­lera z dziew­czynką, mogła mieć naj­wy­żej trzy lata. Dziew­czynka mówiła szybko i bez więk­szego sensu, a jej ojciec odpo­wia­dał pół­słów­kami i kiwa­niem głowy w mniej wię­cej odpo­wied­nich chwi­lach.

Mil­ler i męż­czy­zna kiw­nęli sobie gło­wami. Dziew­czynka pocią­gnęła ojca za rękaw, doma­ga­jąc się uwagi. Mil­ler przyj­rzał się jej – ciemne oczy, jasne włosy, gładka skóra. Była już zbyt wysoka, by pomy­lić ją z ziem­skim dziec­kiem. Koń­czyny miała dłuż­sze i chud­sze, a skórę bla­do­ró­żową, typową dla dzieci Pasia­rzy – ten kolor był wyni­kiem przyj­mo­wa­nia kok­tajlu leków zapew­nia­ją­cego roz­wój sil­nych mię­śni i kości. Mil­ler dostrzegł, że jej ojciec zauwa­żył uwagę sku­pioną na dziecku. Poli­cjant uśmiech­nął się i kiw­nął w stronę malu­cha.

– Ile ma lat? – zapy­tał.

– Dwa i pół – odpo­wie­dział ojciec.

– Dobry wiek.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami, ale się uśmiech­nął.

– Ma pan dzieci?

– Nie – odpo­wie­dział Mil­ler. – Ale mniej wię­cej tyle czasu temu się roz­wio­dłem.

Zaśmiali się razem, jakby powie­dział coś śmiesz­nego. W jego wyobraźni Can­dace zło­żyła ręce na piersi i odwró­ciła wzrok. Wiatr pach­nący ole­jem i ozo­nem oznaj­mił przy­by­cie metra. Mil­ler puścił ojca z dziec­kiem przo­dem, a sam wsiadł do innego wago­nika.

Wagony metra były okrą­głe, zapro­jek­to­wane do poru­sza­nia się pozba­wio­nymi powie­trza kana­łami. Nie miały okien. Jedyne, co można byłoby z nich zoba­czyć, to kamienna ściana mknąca trzy cen­ty­me­try od wagonu. Zamiast tego duże ekrany nie­ustan­nie wyświe­tlały reklamy, komen­ta­rze na temat skan­dali poli­tycz­nych wewnętrz­nych pla­net lub ofe­ro­wały szansę na utratę tygo­dniówki w kasy­nach tak wspa­nia­łych, że sama obec­ność w nich czy­niła życie cie­kaw­szym. Mil­ler bez zain­te­re­so­wa­nia i cie­nia uwagi patrzył pustym wzro­kiem na ekran. W duchu roz­wa­żał swój pro­blem, spo­glą­da­jąc na niego z róż­nych stron, jed­nak nie pró­bo­wał szu­kać roz­wią­za­nia.

Po pro­stu musiał się czymś zająć. Spoj­rzeć na fakty bez oce­nia­nia ich: Have­lock był Zie­mia­ni­nem. Sie­dział w barze por­to­wym i szu­kał oka­zji do bójki. Był jego part­ne­rem. Stwier­dze­nie za stwier­dze­niem, fakt za fak­tem, aspekt za aspek­tem. Nie pró­bo­wał ich porząd­ko­wać lub uło­żyć w jakąś histo­rię, to przyj­dzie póź­niej. Teraz wystar­czało mu wyrzu­ce­nie z głowy spraw tego dnia i przy­go­to­wa­nie się na cze­ka­jącą go sytu­ację. Gdy doje­chał do swo­jego przy­stanku, czuł się wyśrod­ko­wany. Jakby szedł na całych sto­pach, jak opi­sałby to w cza­sach, gdy jesz­cze miał komu opi­sy­wać takie rze­czy.

Nie­bie­ska Żaba była zatło­czona, cie­pło bijące od ciał dokła­dało się do tem­pe­ra­tury fał­szy­wego Bom­baju i sztucz­nego zanie­czysz­cze­nia powie­trza. Świa­tła migo­tały i bły­skały w szyb­kim ryt­mie. Stoły zakrzy­wiały się i falo­wały dzięki pod­świe­tle­niu od dołu, przez co wyda­wały się ciem­niej­sze niż zwy­kła czerń. Muzyka nama­cal­nie wędro­wała w powie­trzu, ata­ku­jąc każ­dym ude­rze­niem rytmu. Sto­jący przy grupce napa­ko­wa­nych ste­ry­dami bram­ka­rzy i skąpo odzia­nych kel­ne­rek Hasini zauwa­żył Mil­lera i kiwną głową w głąb sali. Mil­ler nie dał mu znać, że zoba­czył gest, po pro­stu obró­cił się i zaczął się prze­py­chać przez tłum.

Por­towe bary zawsze były nie­bez­pieczne. Mil­ler bar­dzo uwa­żał, żeby w miarę moż­li­wo­ści na nikogo nie wpa­dać. Gdy musiał wybie­rać, wolał popy­chać Pasia­rzy zamiast ludzi z pla­net wewnętrz­nych i kobiety zamiast męż­czyzn. Jego twarz przy­brała wyraz łagod­nych prze­pro­sin.

Have­lock sie­dział sam, trzy­ma­jąc w gru­bej dłoni wysoki kie­li­szek. Gdy Mil­ler usiadł obok, obró­cił się gwał­tow­nie, gotów się obra­zić; miał sze­roko otwarte oczy i roz­dęte noz­drza. Widać było, że jest zasko­czony. Potem jego twarz przy­brała wyraz ponu­rego wstydu.

– Mil­ler – przy­wi­tał go. W tunelu na zewnątrz byłby to krzyk, tutaj dźwięki led­wie dotarły do uszu detek­tywa. – Co ty tu robisz?

– Nie mia­łem nic do roboty w swo­jej dziu­rze – odkrzyk­nął Mil­ler. – Pomy­śla­łem, że przyjdę dać komuś w mordę.

– To dobra noc na bójkę – zgo­dził się Have­lock.

I była to prawda. Nawet w barach, które obsłu­gi­wały wewnętrz­nia­ków, sto­su­nek gości rzadko prze­kra­czał jed­nego Zie­mia­nina lub Mar­sja­nina na dzie­się­ciu miej­sco­wych. Roz­glą­da­jąc się, Mil­ler zoba­czył, że niscy, krępi impre­zo­wi­cze sta­no­wili pra­wie jedną trze­cią sali.

– Przy­le­ciał jakiś sta­tek? – zapy­tał.

– Tak.

– FKZM?

Flota Koali­cji Ziem­sko-Mar­sjań­skiej czę­sto zawi­jała do Ceres w dro­dze na Saturna, Jowi­sza i sta­cje w Pasie, ale Mil­ler nie zwra­cał dość uwagi na względne pozy­cje pla­net, by wie­dzieć, gdzie znaj­do­wały się teraz na orbi­tach. Have­lock pokrę­cił głową.

– Ochrona kor­po­ra­cyjna po zmia­nie na Ero­sie – wyja­śnił. – Chyba Pro­to­gen.

Obok Mil­lera poja­wiła się bar­manka z wyta­tu­owaną skórą i zębami jarzą­cymi się w czar­nym świe­tle. Mil­ler przy­jął podany drink, choć niczego nie zama­wiał. Oran­żada.

– Wiesz – powie­dział, nachy­la­jąc się na tyle bli­sko do Have­locka, że do jego uszu mogły dotrzeć nawet słowa wypo­wia­dane nor­mal­nym gło­sem – nie ma zna­cze­nia, ile tył­ków sko­piesz. Shad­did i tak cię nie polubi.

Have­lock spiął się i obró­cił do Mil­lera ze zło­ścią w oczach led­wie ukry­wa­jącą wstyd i ból.

– To prawda – potwier­dził Mil­ler.