Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szósty tom bestsellerowej serii The Expanse.
Rewolucja dojrzewająca od pokoleń zaczęła się w ogniu i skończy się we krwi.
Wolna Flota – grupa skorych do przemocy Pasiarzy w czarnorynkowych okrętach wojennych – okaleczyła Ziemię i rozpoczęła kampanię piractwa i przemocy wśród planet zewnętrznych. Statki kolonizacyjne kierujące się do tysiąca nowych planet po drugiej stronie pierścieni wrót obcych są łatwą zdobyczą, a żadna flota nie ma dość sił, by ich chronić.
James Holden i jego załoga lepiej niż inni znają mocne i słabe strony nowego przeciwnika. Mając do czynienia z silniejszym i liczniejszym wrogiem, znękane pozostałości dawnych potęg politycznych wzywają Rosynanta do desperackiej misji polegającej na dotarciu do stacji Medyna w samym sercu sieci wrót.
Jednak nowe sojusze są równie niedoskonałe jak stare, a walka o władzę dopiero się rozpoczęła.
Prochy Babilonu to doskonała przygodowa powieść science-fiction, będąca kontynuacją bestselerowych Gier Nemezis.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 758
Namono
Kamienie spadły trzy miesiące temu, a Namono wreszcie zobaczyła trochę błękitnego nieba. Uderzenie w Laghouat – pierwsze z trzech, które zniszczyły świat – wyrzuciło w powietrze tyle Sahary, że przez całe tygodnie nie widziała gwiazd ani księżyca. Przez brudne chmury nawet czerwonawy dysk słońca prawie się nie przebijał. Popiół i pył spadały na Większą Abuję, zbierając się w zaspy, nadając miastu takie same szarożółte barwy jak kolor nieba. Pomagając grupom ochotników sprzątać gruz i opiekować się rannymi, wiedziała, że wstrząsający nią kaszel i wypluwana czarna flegma są wynikiem wdychania prochów zabitych.
Krater w miejscu byłego Laghouat dzieliło od Abuji trzy i pół tysiąca kilometrów, ale fala uderzeniowa i tak wybiła okna i powaliła budynki. Według reporterów w mieście zginęło dwieście osób, a rannych było około czterech tysięcy. Szpitale były przepełnione. Jeśli obrażenia nie groziły utratą życia, zalecano pozostanie w domu.
Szybko pojawiły się problemy z zasilaniem: brakowało światła słonecznego do zasilania paneli słonecznych, a zapylone powietrze niszczyło farmy wiatrowe szybciej, niż ekipy techniczne mogły je czyścić. Do czasu, gdy na północ dowieziono reaktor fuzyjny ze stoczni w Kinszasie, połowa miasta przez piętnaście dni czekała pogrążona w mroku. Ponieważ pierwszeństwo dostaw prądu przypadało szklarniom, szpitalom i budynkom rządowym, wciąż bardzo często zdarzały się wyłączenia zasilania. Ręczne terminale miały trudności w łączeniu się z siecią i często nie działały, bywało, że byli odcięci od świata nawet po kilka dni. Powtarzała sobie, że należało tego oczekiwać, jakby którąś z tych rzeczy dało się przewidzieć.
A jednak po trzech miesiącach pojawiła się przerwa w olbrzymiej zasłonie na niebie. Gdy czerwone słońce zbliżało się do zachodu, na wschodzie rozjarzyły się światła miast na Księżycu, jak klejnoty na niebieskim polu. Owszem, brudnym, skażonym i niepełnym, ale niebieskim. Nono ten widok bardzo podniósł na duchu.
Dzielnica międzynarodowa była, historycznie rzecz biorąc, bardzo młoda. Tylko nieliczne budynki miały więcej niż sto lat. Królowały tu typowe dla poprzedniego pokolenia szerokie aleje rozdzielające labirynty wąskich uliczek między powykrzywianymi, pseudoorganicznymi budynkami. Nad wszystkim wznosiła się Zuma Rock, wysoki charakterystyczny element miasta. Pył i popiół mogły pobrudzić kamień, ale nie zdołały go zmienić. Rodzinne miasto Nono, miejsce, w którym dorastała i gdzie sprowadziła swą niewielką rodzinę po zakończeniu przygód. Jej dom spokojnej starości.
Roześmiała się gorzko, ze śmiechem przechodzącym w kaszel.
Ośrodkiem pomocy była furgonetka zaparkowana na skraju parku. Na boku miała wymalowaną koniczynę, logo farmy hydroponicznej. Nie ONZ, nawet nie lokalnej administracji. Potrzeba szybkiego działania w zaistniałej sytuacji sprawiła, że zatarły się granice pomiędzy poszczególnymi warstwami biurokracji. Wiedziała, że powinna czuć wdzięczność, bo były takie miejsca, gdzie furgonetki nie docierały.
Popiół zbity z pyłem pokrywał skorupą łagodne pagórki, na których wcześniej rosła trawa. Miejscami widać było nierówne pęknięcia i rowy podobne do śladów olbrzymich węży w miejscach, gdzie dzieci mimo wszystko próbowały się bawić, ale teraz nikt po nich nie zjeżdżał. Tworzyła się tylko kolejka. Zajęła w niej swoje miejsce. Pozostali czekający mieli takie same, puste spojrzenia. Szok, wyczerpanie i głód. Oraz pragnienie. W dzielnicy międzynarodowej znajdowały się duże enklawy Norwegów i Wietnamczyków, ale niezależnie od koloru skóry i włosów, pył i katastrofa uczyniły z nich jedno plemię.
Z boku furgonetki otworzyły się drzwi i kolejka poruszyła się w oczekiwaniu. Racje na kolejny tydzień, choćby mizerne. Gdy zbliżała się jej kolej, Nono poczuła ukłucie wstydu. Całe życie, aż do tego momentu, przeszła bez potrzeby korzystania z podstawowego utrzymania. Była jedną z osób, które pomagały innym, nie kimś, kto potrzebował wsparcia. Tyle że teraz go potrzebowała.
Dotarła na czoło kolejki. Widziała już wcześniej mężczyznę wydającego paczki. Miał szeroką twarz, brązową z czarnymi piegami. Zapytał ją o adres, odpowiedziała. Chwilę później, grzebiąc w stosie pudełek, wyćwiczonym gestem podał jej białe plastikowe opakowanie, które od niego przyjęła. Wydawało się niesamowicie lekkie. Spojrzał jej w oczy dopiero, gdy nie odeszła.
– Mam żonę – powiedziała Namono. – I córkę.
W jego oczach pojawił się błysk złości, twardy jak uderzenie.
– Jeśli zdołają przyśpieszyć wzrost zboża albo przywołać ryż z powietrza, to nam je przyślą. A na razie zatrzymujesz kolejkę.
Poczuła, jak w oczach zbierają jej się piekące łzy.
– Jeden na rodzinę – warknął mężczyzna. – Odejdź.
– Ale…
– Odejdź! – krzyknął, strzelając jej palcami przed nosem. – Za tobą czekają inni.
Odeszła, słysząc, jak mamrocze pod nosem coś obelżywego. Łez nie było dużo, ledwie tyle, by zdążyła szybko je wycierać, za to bardzo piekły.
Wcisnęła sobie pudełko pod pachę i gdy tylko jej wzrok odzyskał ostrość na tyle, by mogła widzieć, opuściła głowę i ruszyła do domu. Nie mogła tu zostać, bo byli ludzie bardziej zdesperowani lub o słabszych zasadach moralnych, czekali na rogach i w drzwiach na okazję, by ukraść nieostrożnym filtry do wody i żywność. Jeśli nie będzie szła energicznie, mogą ją uznać za ofiarę. Przez kilka przecznic jej wygłodzony i wyczerpany umysł zabawiał się fantazjami walki ze złodziejami. Jakby oczyszczenie w przemocy mogło w jakiś sposób zapewnić jej spokój.
Wychodząc z mieszkania, obiecała Annie, że w drodze do domu wstąpi do starego Gina i upewni się, że staruszek wybrał się do furgonetki z pomocą, ale gdy dotarła do właściwego zakrętu, poszła dalej prosto. Zmęczenie wżarło się już głęboko w jej kości i wizja podpierania staruszka i czekania z nim w kolejce zdecydowanie przerastała jej możliwości. Powie, że zapomniała, co będzie prawie prawdą.
Na łuku prowadzącym z szerokiej alei do ślepej uliczki, przy której stał ich dom, odkryła, że pełne przemocy fantazje w jej głowie uległy zmianie. Ludzie, których bicie sobie wyobrażała, aż przeproszą i będą błagać o wybaczenie, nie byli złodziejami, a piegowatym mężczyzną z furgonetki. Jeśli zdołają przyśpieszyć wzrost zboża. Co to w ogóle miało znaczyć? Żartował sobie o używaniu ich ciał jako nawozu? Ośmielił się grozić jej rodzinie? Za kogo on się, u diabła, uważał?
„Nie”, głos w jej głowie zabrzmiał tak wyraźnie, jakby Anna zrobiła to osobiście. „Nie, był zły, ponieważ chciał pomóc, zrobić coś więcej, ale nie mógł. Świadomość, że to, co dajesz, nie wystarcza, też jest ciężarem. To wszystko. Wybacz mu”.
Namono wiedziała, że powinna, ale nie potrafiła.
Ich dom był mały: sześć pokoi ściśniętych razem jak mokry piach zgnieciony dłonią dziecka. Nic tu nie było równe, żaden kąt nie był prosty. Nadawało to przestrzeni wrażenie czegoś naturalnego, bardziej jaskini lub groty niż budynku wzniesionego przez ludzi. Zatrzymała się na chwilę przed otwarciem drzwi, próbując oczyścić myśli. Zachodzące słońce schowało się za Zuma Rock, a pył i dym w powietrzu zdradzały, gdzie przebijały się przez nie szerokie promienie. Wyglądało to tak, jakby kamień otaczała aureola. A na ciemniejącym niebie pojawiła się jasna iskra. Wenus. Dziś w nocy może będzie widać gwiazdy. Chwyciła się tej myśli jak szalupy na morzu. Mogą być gwiazdy.
W środku dom był czysty. Dywany wytrzepano, ceglane podłogi zamieciono. Powietrze pachniało bzem dzięki małej świeczce zapachowej – prezent od jednego z parafian Anny. Namono starła resztki łez. Mogła udawać, że zaczerwienienie oczu to efekt powietrza na zewnątrz. Nawet jeśli jej nie uwierzą, to mogą udawać, że uwierzyły.
– Halo? – zawołała. – Jest ktoś w domu?
Z sypialni na tyłach wybiegła z piskiem Nami, plaskając bosymi stopami po cegłach. Jej mała dziewczynka nie była już taka mała, sięgała jej prawie pod pachę. I do ramienia Anny. Zniknęła łagodna pulchność dziecka i zaczynała się przez nią przebijać niezręczna uroda nastolatki. Skórę miała niewiele jaśniejszą niż Nono, a włosy gęste i skręcone, ale uśmiechała się jak Rosjanka.
– Wróciłaś!
– Oczywiście, że tak – potwierdziła Nono.
– Co mamy?
Namono wyjęła spod pachy białe opakowanie i wcisnęła je w dłonie córki. Nachyliła się do niej z uśmiechem sprawiającym wrażenie współudziału.
– Może sama sprawdzisz, a potem mi powiesz?
Nami odpowiedziała szerokim uśmiechem i popędziła do kuchni, jakby filtry do wody i szybko rosnący owies były najlepszym możliwym prezentem. Dziewczyna miała w sobie olbrzymie pokłady szczerego entuzjazmu, ale jej zachowanie po części wynikało też z chęci dowiedzenia matkom, że nic jej nie jest, że nie muszą się o nią martwić. Tak wiele ich siły – wspólnej dla całej rodziny – brało się z prób zapewnienia sobie wzajemnie ochrony. Nie wiedziała, czy tak jest lepiej, czy gorzej.
Anna leżała na łóżku w sypialni, z rozłożonym obok grubym tomem zniekształconym od wielokrotnego czytania. Wojna i pokój. Miała szarawą, wymizerowaną skórę. Nono usiadła przy niej ostrożnie, kładąc dłoń na odsłoniętej skórze uda żony tuż nad zmiażdżonym kolanem. Skóra nie była już gorąca ani naciągnięta jak na bębnie. To musiał być dobry znak.
– Dzisiaj widziałam błękitne niebo – odezwała się Nono. – W nocy mogą się pojawić gwiazdy.
Anna posłała jej swój rosyjski uśmiech, taki sam, jaki jej geny przekazały Nami.
– To bardzo dobrze. Jest jakaś poprawa.
– Bóg wie, że mamy mnóstwo miejsca na poprawę – odpowiedziała Namono, od razu żałując negatywnego nastawienia w głosie. Spróbowała je złagodzić, ujmując dłoń Anny. – Ty też lepiej wyglądasz.
– Dzisiaj nie miałam gorączki – potwierdziła Anna.
– W ogóle?
– No, tylko niewielką.
– Wielu miałaś gości? – spytała, starając się utrzymać lekki ton.
Parafianie Anny bardzo przejęli się jej wypadkiem, zapewniali różnego rodzaju pomoc i oferowali wsparcie tak często, że Anna nie miała szansy na odpoczynek. Namono w końcu tupnęła i ich odesłała. Anna przeważnie pozwalała im na wizyty, ponieważ powstrzymywało to też jej trzódkę przed oddawaniem zaopatrzenia, bez którego by sobie nie poradzili.
– Wstąpił Amiri – przyznała Anna.
– Doprawdy? I czego chciał mój kuzyn?
– Organizujemy jutro krąg modlitewny, tylko kilkanaście osób. Nami pomogła przygotować frontowy pokój. Wiem, że powinnam była cię najpierw zapytać, ale…
Anna kiwnęła głową w stronę nabrzmiałej, opuchniętej nogi, jakby jej niezdolność do stanięcia za kazalnicą była najgorszym, co jej się przytrafiło. I może tak było.
– Jeśli masz dość sił – powiedziała Namono.
– Przepraszam.
– Wybaczam ci. Znowu. Zawsze.
– Jesteś dla mnie dobra, Nono. – A potem cicho, żeby nie usłyszała jej Nami. – Kiedy cię nie było, ogłoszono alarm.
Namono zamarło serce.
– Gdzie uderzy?
– Nigdzie. Przechwycili go, ale…
Cisza niosła całe znaczenie. Ale był kolejny. Kolejny kamień rzucony w dół studni grawitacyjnej, w stronę delikatnych pozostałości Ziemi.
– Nie mówiłam Nami – wyznała Anna, jakby ochrona ich dziecka przed strachem była kolejnym grzechem wymagającym wybaczenia.
– Nic nie szkodzi – odparła Namono. – Ja to zrobię, jeśli będzie trzeba.
– Jak radzi sobie Gino?
„Zapomniałam” wylądowało już na końcu języka Namono, ale nie potrafiła skłamać. Może mogła to zrobić sobie, ale nie pozwalały na to czyste oczy Anny.
– Za chwilę do niego pójdę.
– To ważne – przypomniała Anna.
– Wiem, po prostu jestem taka zmęczona…
– Dlatego właśnie to takie ważne – potwierdziła Anna. – W czasach kryzysu naturalnie się do siebie zbliżamy. Wtedy to łatwe. Dopiero gdy wszystko się przeciąga, musimy się wysilić. Musimy dopilnować, żeby wszyscy widzieli, że jesteśmy w tym razem.
Chyba że nadleci kolejny kamień, którego flota nie złapie na czas. Chyba że farmy hydroponiczne przestaną działać pod aktualnym obciążeniem i wszyscy zostaną bez jedzenia. Chyba że zawiodą recyklery wody. Chyba że stanie się jedna z tysiąca rzeczy, z których każda oznaczała śmierć.
Dla Anny nawet to nie byłoby porażką. Przynajmniej tak długo, jak długo byliby wszyscy dla siebie dobrzy i mili. Jeśli z życzliwością pomagaliby sobie wzajemnie wejść do grobów, Anna uznałaby, że postępuje zgodnie z powołaniem. Może miała rację.
– Oczywiście – zapewniła Namono. – Chciałam po prostu najpierw przynieść tu zapasy.
Chwilę później do pokoju wpadła Nami, z recyklerem wody w ręce.
– Patrzcie! Kolejny cudowny tydzień picia oczyszczonych sików i brudnej deszczówki! – oznajmiła z uśmiechem, a Namono po raz milionowy uderzyło, jak idealnym połączeniem swoich matek jest ta dziewczynka.
Resztę pakietu stanowiły gotowe do gotowania brykiety owsiane, paczuszki czegoś, co według napisów po chińsku i w hindi było gulaszem z kurczaka, oraz garść tabletek. Witaminy dla całej rodziny, środki przeciwbólowe dla Anny. Przynajmniej coś.
Namono siedziała z żoną, trzymając ją za rękę, aż powieki Anny zaczęły opadać, a jej policzki przybrały miękki wygląd świadczący o nadchodzącym śnie. Za oknem szarzały resztki czerwieni zachodu. Ciało Anny się rozluźniło, ustąpiło napięcie ramion. Wygładziły się zmarszczki na czole. Anna nie narzekała, ale ból rany i obciążenie nagłego okaleczenia łączyły się z dzielonym przez nie obie strachem. Miło było zobaczyć, jak to wszystko ustępuje, choćby na chwilę. Anna zawsze była ładną kobietą, ale podczas snu robiła się piękna.
Nono wstała od łóżka dopiero, gdy oddech jej żony zrobił się równy i głęboki. Była już prawie przy drzwiach, gdy zabrzmiał rozespany głos Anny.
– Nie zapomnij o Gino.
– Właśnie tam idę – zapewniła cicho Nono, a oddech Anny wrócił do rytmu snu.
– Mogę iść z tobą? – zapytała Nami, gdy Nono podchodziła do drzwi mieszkania. – Terminale znowu nie działają i nie mam tu nic do zrobienia.
Przez głowę Nono przemknęło „tam jest zbyt niebezpiecznie” oraz „mama może cię potrzebować”, ale w oczach córki kryło się tyle nadziei.
– Tak, ale załóż buty.
Marsz do Gina był jak taniec w cieniach. Panele słoneczne oświetlenia awaryjnego złapały dość światła, by połowa mijanych domów jarzyła się słabo od środka. Niewiele bardziej niż od światła świecy, ale i tak było lepiej niż wcześniej. Samo miasto wciąż było czarne. Żadnych ulicznych latarni, blasku wieżowców, tylko kilka jaśniejszych punktów wzdłuż organicznej krzywizny arkologii na południu.
Namono dopadło żywe wspomnienie z czasów, gdy była młodsza od swojej córki teraz i po raz pierwszy leciała na Lunę. Jaskrawość gwiazd i urzekająca uroda Drogi Mlecznej. Nawet z pyłem wciąż unoszącym się w powietrzu nad nimi, teraz widać było w górze więcej gwiazd niż w czasach, gdy ukrywał je blask miejskich świateł. Błyszczał też srebrny półksiężyc Luny z rozciągniętymi w czerni pajęczynami świateł. Ujęła dłoń córki.
Palce dziewczyny wydawały się takie grube i solidne w porównaniu z tym, jakie były kiedyś. Dorastała. Nie była już ich małą dziewczynką. Miały tak wiele planów wspólnego podróżowania i nauki na uniwersytecie. Teraz wszystkie przepadły. Zniknął świat, dla którego spodziewały się ją wychować. Poczuła ukłucie winy, jakby mogła coś zrobić, żeby nie dopuścić do tego wszystkiego. Jakby to w jakiś sposób było jej winą.
W pogłębiającym się mroku rozbrzmiewały głosy, choć nie było ich tak wiele jak wcześniej. Wcześniej ta okolica tętniła bogatym życiem nocnym. Puby, uliczni artyści i ostra, modna ostatnio grzechotliwa muzyka, wylewająca się strumieniami na ulice. Teraz ludzie spali w ciemności i wstawali wraz ze słońcem. Poczuła woń gotowanego jedzenia. Dziwne było to, że nawet gotowany owies mógł się kojarzyć z komfortem. Miała nadzieję, że stary Gino poszedł do furgonetki albo że zrobił to za niego jeden z parafian Anny, bo inaczej Anna będzie nalegać, żeby oddać mu część ich żywności, a Namono jej na to pozwoli.
Ale jeszcze do tego nie doszło, nie trzeba się źle nastawiać. I tak miała za dużo na swoich barkach. Kiedy dotarły do skrzyżowania z uliczką starego Gina, zgasły ostatnie resztki światła słońca. Jedynym śladem dalszego istnienia Zuma Rock był ciemniejszy mrok, który unosił się na tysiące metrów nad miastem. Sama ziemia wyzywająco wznosząca pięść ku niebu.
– Och – odezwała się Nami. Nawet nie było to słowo, a wciągnięcie powietrza. – Widziałaś to?
– Co takiego? – zapytała Namono.
– Spadająca gwiazda. Tam jest następna. Patrz!
Faktycznie, pośród migających gwiazd pojawiła się na chwilę smuga światła. A potem następna. Kiedy tak stały, trzymając się za ręce, zobaczyły jeszcze kilka. Potrzebowała całej siły woli i opanowania, by nie wepchnąć córki pod osłonę najbliższych drzwi i nie próbować jej zasłonić. Ogłoszono alarm, ale pozostałości floty ONZ przechwyciły ten głaz. Smugi mknące przez górną atmosferę mogły nawet nie być jego pozostałościami. Ale nie można było wykluczyć takiej możliwości.
Tak czy siak, spadające gwiazdy kiedyś były czymś pięknym, niewinnym. Nie teraz. Nie dla niej, nie dla nikogo na Ziemi. Każda jaskrawa smuga była szeptem śmierci. Sykiem pocisku. Przypomnieniem głośnym jak głos. „To wszystko może przepaść i nie zdołacie tego powstrzymać”.
Kolejna smuga, jasna jak promień latarki, zakończona cichą kulą ognia wielkości jej paznokcia.
– Ten był duży – skomentowała Nami.
Nie, pomyślała Namono. Wcale nie był.
Pa
– Nie macie do tego pieprzonego prawa! – wykrzyknął nie po raz pierwszy właściciel Hornblowera. – Pracowaliśmy na to, co mamy. Jest nasze.
– Już to przerabialiśmy, proszę pana – odpowiedziała Michio Pa, kapitan Connaughta. – Pański statek i jego ładunek zostają przejęte z rozkazu Wolnej Floty.
– Te wasze bzdury o pomocy? Jeśli Pasiarze potrzebują zaopatrzenia, to niech je sobie kupią. Moje jest moje.
– To wszystko jest potrzebne. Gdyby pan postąpił zgodnie z rozkazami…
– Strzeliliście do nas! Zniszczyliście nam dyszę silnika!
– Próbował pan przed nami uciekać. Pańscy pasażerowie i załoga…
– Wolna Flota, do chuja pana! Jesteście złodziejami. Piratami.
Siedzący z jej lewej strony Evans – pierwszy oficer i najnowszy członek rodziny – sapnął, jakby został uderzony. Michio zerknęła na niego i napotkała spojrzenie jego błękitnych oczu. Uśmiechnął się: białe zęby i zbyt przystojna twarz. Był ładny i dobrze o tym wiedział. Michio wyciszyła mikrofon, pozwalając, by strumień obelg wylewał się z Hornblowera bez jej udziału i kiwnęła do niego głową. „O co chodzi?”.
Evans wskazał konsolę kciukiem.
– Tyle złości – rzucił. – Rzuca się, jakbyśmy zranili uczucia biednego coyo.
– Bądź poważny – odpowiedziała Michio, choć z uśmiechem.
– Jestem poważny. Fragé bist.
– Ty? Wrażliwy?
– W głębi serca – zapewnił Evans, przyciskając dłoń do umięśnionej piersi. – Mały chłopiec, ja.
W głośnikach właściciel Hornblowera nadal pieklił się, rzucając wyzwiskami. Według niego Pa była złodziejką, kurwą i osobą, której nie obchodziło, czyje dzieci zginą, byle tylko dostała swoją wypłatę. Gdyby był jej ojcem, prędzej by ją zabił, niż pozwolił tak zbezcześcić rodowe nazwisko. Evans zachichotał.
Wbrew sobie Michio też się roześmiała.
– Wiesz, że twój akcent przybiera na sile, gdy flirtujesz?
– Owszem – potwierdził Evans. – Stanowię złożone połączenie uczuć i występków. Ale udało mi się odciągnąć twoją uwagę od niego. Zaczynałaś tracić panowanie.
– Jeszcze go nie straciłam – rzuciła, a potem z powrotem włączyła mikrofon. – Proszę pana. Proszę pana! Czy możemy się przynajmniej zgodzić, że jestem piratką, która oferuje zamknięcie pana w pańskiej kabinie na czas podróży do Kalisto, chociaż mogłabym wyrzucić pana w kosmos? Może być?
W odbiorniku na chwilę zapanowała pełna oburzenia cisza, a potem z głośnika dobiegł ryk furii, z którego wyłoniły się zwroty w rodzaju „wypiję twoją pieprzoną pasiarską krew” oraz „zabiję cię, jeśli spróbujesz”. Michio uniosła trzy palce. Z drugiej strony mostka Oksana Busch machnęła ręką w potwierdzeniu i stuknęła przyciski sterowania uzbrojeniem.
Connaught nie był pasiarskim okrętem. Przynajmniej pierwotnie. Został zbudowany przez flotę Marsjańskiej Republiki Kongresowej i wyposażono go w różnorodne eksperckie systemy bojowe i techniczne. Przebywali na jego pokładzie już prawie od roku, z początku szkoląc się w tajemnicy, a potem nadszedł dzień, gdy poprowadzili go do boju. Teraz Michio przyglądała się na monitorze, jak Connaught identyfikuje sześć punktów na unoszącym się frachtowcu; w namierzonych miejscach strumień pocisków z działek obrony punktowej przebije kadłub. Włączyły się lasery celownicze, oświetlając Hornblowera. Michio czekała. Uśmiech Evansa zrobił się mniej pewny siebie. Wyraźnie nie miał ochoty na zabijanie cywili. Szczerze mówiąc, Michio też wolałaby tego uniknąć, ale Hornblower nie miał szans na odbycie swojej podróży przez wrota i do obcych planet, które jego pasażerowie zamierzali skolonizować. Teraz negocjacje sprowadzały się już tylko do warunków kapitulacji.
– Mam wystrzelić, bossmang? – zapytała Busch.
– Jeszcze nie – odparła Michio. – Ale uważaj na silnik. Jeśli spróbują go włączyć, strzelaj.
– Jeśli spróbują go odpalić z tą uszkodzoną dyszą, równie dobrze możemy sobie oszczędzić amunicję – skomentowała szyderczo Busch.
– Ludzie liczą na ten ładunek.
– Ja savvy – potwierdziła Busch. – Wciąż nie aktywują – dodała po chwili.
Z trzaskiem obudziło się radio, potem dobiegło z niego coś jeszcze. Na drugim statku ktoś krzyczał, ale nie do niej. Potem zabrzmiał inny głos, cały chór wzajemnie przekrzykujących się osób. Głośny wystrzał z pistoletu, dźwięki ataku spłaszczone i unieszkodliwione przez głośniki.
Rozległ się nowy głos.
– Connaught? Jesteście tam?
– Czekamy – potwierdziła Michio. – Z kim rozmawiam?
– Nazywam się Sergio Plant – przedstawił się człowiek po drugiej stronie. – Pełnię obowiązki kapitana Hornblowera. Oferuję poddanie się, tylko niech nikomu nie stanie się krzywda, dobra?
Evans wyszczerzył się do niej z radością i ulgą.
– Besse pana słyszeć, kapitanie Plant – odpowiedziała Michio. – Przyjmuję pańskie warunki. Proszę się przygotować do abordażu.
Rozłączyła się.
***
Zdaniem Michio historia była długą serią niespodzianek, które z perspektywy czasu wydawały się nieuniknione. A to, co było prawdą dla narodów, planet i potężnych organizmów korporacyjno-państwowych, dotyczyło też pomniejszych losów kobiet i mężczyzn. Jak w górze, tak na dole. Co dotyczyło SPZ, Ziemi i Marsjańskiej Republiki Kongresowej, było też prawdą dla Oksany Busch, Evansa Garnera-Choi i Michio Pa. Właściwie to wszystkich żyjących i pracujących na Connaughcie i jego bliźniaczych jednostkach. Drobne osobiste historie załogi Connaughta wydawały się mieć większe znaczenie wyłącznie z powodu tego, gdzie siedziała, czym dowodziła i za sprawą obciążenia, jakim było zapewnienie bezpieczeństwa kobietom i mężczyznom jej załogi oraz dopilnowanie, by znaleźli się po właściwej stronie historii.
Dla niej pierwszą niespodzianką z wielu było stanie się elementem zbrojnego ramienia Pasa. Jako młoda kobieta spodziewała się zostać inżynierką lub administratorką na jednej z dużych stacji. I może tak by się stało, gdyby okazywała trochę większe zamiłowanie do matematyki. Przebijała się przez uniwersytet, bo sądziła, że tak powinna zrobić, i zawiodła, ponieważ mogła zrobić to z honorem. Poczuła wstrząs po odebraniu wiadomości, że została skreślona z listy studentów. Z perspektywy czasu było to oczywiste. Szkło powiększające historii.
Lepiej pasowała do SPZ, a przynajmniej do tego odłamu, do którego przystąpiła. W ciągu pierwszego miesiąca stało się jasne, że Sojusz Planet Zewnętrznych jest nie tyle zjednoczoną biurokracją rewolucji, co swego rodzaju franczyzową marką przyjmowaną przez obywateli Pasa, którzy uważali, że coś takiego powinno istnieć. Kolektyw Voltaire uważał się za SPZ, ale to samo dotyczyło grupy Freda Johnsona z bazą na stacji Tycho. Anderson Dawes pełnił funkcję gubernatora Ceres pod znakiem rozerwanego kręgu, a Zig Ochoa zwalczała go pod tą samą flagą.
Michio przez lata wyrabiała sobie opinię kobiety z karierą wojskową, choć w głębi duszy doskonale zdawała sobie sprawę, że struktura dowodzenia była bardzo płynna. Z tego też powodu zdarzało się jej, że odruchowo broniła władzy – jej władzy nad podwładnymi oraz władzy przełożonych nad nią. Dzięki temu właśnie wylądowała na fotelu pierwszej oficer Behemota, co z kolei zaprowadziło ją do powolnej strefy, gdy ludzkość po raz pierwszy przekroczyła wrota, dostając się do przestrzeni kontrolującej odziedziczone przez nich imperium tysiąca trzystu układów gwiezdnych. To właśnie zabiło jej ukochaną, Sam Rosenberg. Po tamtych wydarzeniach jej wiara w struktury dowodzenia znacząco osłabła.
Co z perspektywy czasu znowu wydało się oczywiste.
Jeśli chodzi o drugie zaskoczenie, nie potrafiła go precyzyjnie określić. Zbiorowe małżeństwo, rekrutacja przez Marco Inarosa, a może przejęcie dowodzenia nad nowym statkiem i jego rewolucyjną misją w Wolnej Flocie. Punktów zwrotnych w życiu człowieka było więcej niż ziaren piasku na pustyni i nie każdy był oczywisty, nawet w retrospektywie.
***
– Oddział abordażowy gotowy – oznajmił Carmondy głosem spłaszczonym przez mikrofon skafandra. – Mamy dokonać przebicia?
Jako dowódca oddziału szturmowego technicznie Carmondy nie podlegał bezpośrednio Michio, ale uznał jej autorytet zaraz po wejściu na pokład ze swoimi ludźmi. Przez kilka lat mieszkał na Marsie, nie był członkiem grupowego małżeństwa tworzącego rdzeń załogi Connaughta i miał w sobie dość profesjonalizmu, by zaakceptować własny status outsidera. Lubiła go przynajmniej za to.
– Pozwólmy im być mili – odpowiedziała Michio. – Jeśli zaczną do nas strzelać, zrób, co będzie trzeba.
– Savvy – potwierdził Carmondy, a potem przełączył kanały.
Oba statki unosiły się teraz w nieważkości, więc nie mogła się rozsiąść w swojej pryczy przeciążeniowej. A zrobiłaby to, gdyby tylko się dało.
Kiedy nadeszła wiadomość, że Wolna Flota przejmuje kontrolę nad Układem, a pierścień wrót zostaje zamknięty dla ruchu, statki kolonizacyjne lecące w stronę nowych planet po drugiej stronie stanęły przed wyborem. Poddać się i przekazać swoje zasoby do rozprowadzenia na stacje i statki, które ich najbardziej potrzebowały, dzięki czemu mogli zachować swoje jednostki, albo uciekać, a wtedy je stracą.
Hornblower – jak Bóg wie ile innych jednostek – dokonał kalkulacji i zdecydował, że ryzyko jest warte nagrody. Wyłączyli transponder, obrócili statki i ruszyli pełnym ciągiem, krótko. Potem znowu obrót, ciąg, obrót, ciąg. Nazywali to Hotaru. Strategia świecenia dyszą z silnika tylko przez chwilę, a potem lot bez żadnych emisji w nadziei, że bezmiar przestrzeni ukryje ich do czasu zmiany sytuacji politycznej. Statki miały dość żywności i zapasów, by utrzymać kolonistów przez wiele lat. Układ był tak wielki, że jeśli uda im się uniknąć wykrycia na samym początku, znalezienie ich później mogło potrwać całe dziesięciolecia.
Niestety, gazy wylotowe z silnika Hornblowera zostały wykryte przez teleskopy Wolnej Floty na Ganimedesie i Tytanie. Najbardziej nie podobało jej się to, że pościg zabrał ich poza płaszczyznę ekliptyki. Zdecydowana większość heliosfery rozciągała się powyżej i poniżej cienkiego dysku, w którego obrębie mieściły się orbity planet i pasa asteroid. Michio żywiła przesądną niechęć do tych otchłani, olbrzymiej pustki, która, w jej umyśle, unosiła się nad i pod ludzką cywilizacją.
Pierścień wrót i nierzeczywista przestrzeń po jego drugiej stronie mogły być dziwniejsze – były dziwniejsze – ale jej niepokój dotyczący lotów poza ekliptyką narodził się, gdy była jeszcze dzieckiem. Był elementem jej osobistej mitologii, zwiastunem nieszczęścia.
Ustawiła monitor na wyświetlanie obrazów z kamer oddziału abordażowego i włączyła łagodną muzykę. Hornblower oglądany równocześnie z dwudziestu perspektyw przy akompaniamencie kojących harf i bębenków. W śluzie stał ciemnoskóry Ziemianin z szeroko rozstawionymi rękami. Patrzyło na niego sześć kamer z widocznymi lufami broni. Pozostali się przesunęli, rozglądając się za ruchem na obrzeżach lub nadchodzącym spoza statku. Mężczyzna sięgnął do góry i użył uchwytu do odwrócenia się, wyciągając ręce za plecy do nałożenia kajdanek. Jego ruchy świadczyły o tym, że kapitan Plant – czy ktokolwiek to był – bywał już zatrzymywany przez policję.
Oddział abordażowy ruszył w głąb statku, ostrożnie przemieszczając się grupami przez korytarze. Ruch na ekranie powiązany z postacią widoczną na innym obrazie. Załogę Hornblowera zastali czekającą karnie rzędami w kambuzie, z rękami wyciągniętymi w gotowości na los przygotowany im przez Connaughta. Nawet w bardzo małych okienkach kamer widziała lśniącą powłokę łez rozchodzących się po twarzach poszczególnych pojmanych. Maski żalu z soli fizjologicznej i napięcia powierzchniowego.
– Nic im nie będzie – odezwał się Evans. – Esá? To twoje zadanie, prawda?
– Wiem – rzuciła Michio ze spojrzeniem utkwionym w ekranie.
Oddział abordażowy przemieszczał się przez pokłady, blokując sterowanie jednostki. Ich koordynacja nadawała im pozór jednego organizmu z dwudziestoma parami oczu. Grupowa, wyćwiczona świadomość profesjonalizmu. Mostek wyglądał na źle utrzymany. Przy kratce wyciągu powietrza tkwił ręczny terminal i bańka do picia, wyraźnie zostawione w powietrzu. Bez ciążenia ciągu do skoordynowania ustawień prycze przeciążeniowe sterczały pod różnymi kątami. Widok skojarzył się jej ze starymi nagraniami z wraków statków na starej Ziemi. Statek kolonizacyjny tonący w nieskończonej próżni.
Wiedziała, że Carmondy wezwie ją, jeszcze zanim to zrobił, i przygotowała się, ściszając muzykę. Prośba o połączenie zabrzmiała uprzejmym sygnałem dźwiękowym.
– Przejęliśmy kontrolę nad statkiem, kapitanie – oznajmił. Dwóch jego ludzi przyglądało mu się, gdy to mówił, więc zobaczyła ruchy jego warg i szczęki formujące słowa z dwóch kątów. – Żadnego oporu, żadnych problemów.
– Oficer Busch? – rzuciła Michio.
– Ich zapory ogniowe są już wyłączone – zgłosiła Oksana. – Toda y alles.
Michio kiwnęła głową, bardziej do siebie niż do Carmondy’ego.
– Connaught przejął kontrolę nad systemami wrogiego statku.
– Ustanawiamy perymetr i zabezpieczamy więźniów. Ustawiliśmy automatyczne zgłaszanie.
– Zrozumiano – potwierdziła Michio. Następnie zwróciła się do Evansa. – Odsuńmy się na tyle, żeby znaleźć się poza zasięgiem wybuchu, gdyby się okazało, że ukryli atomówkę w zbożu.
– Tak jest – odpowiedział Evans.
Silniki manewrowe przesunęły ją na pasy bezpieczeństwa, nawet nie z siłą jednej dziesiątej g, a i to zaledwie przez kilka sekund. Odbieranie rzeczy, które inni ludzie uważali za należące się im, było niebezpiecznym zadaniem. Connaught oczywiście będzie czuwał nad oddziałem abordażowym, delikatnie trzymając rękę na pulsie zdarzeń. A dodatkowo Carmondy będzie się zgłaszał co pół godziny za pomocą jednorazowych protokołów łączności. Jeśli się nie zgłosi, Michio zmieni Hornblowera w rozszerzającą się chmurę gorącego gazu jako ostrzeżenie dla następnej jednostki. A kilka tysięcy osób na Kalisto, Io i Europie będzie musiało mieć nadzieję, że uda się zrealizować inne misje rekwizycyjne Wolnej Floty.
Pas zrzucił wreszcie jarzmo planet wewnętrznych. Mieli stację Medyna w sercu pierścieni wrót, mieli jedyną sprawną flotę w Układzie Słonecznym i wdzięczność milionów Pasiarzy. Na dłuższą metę było to największe oświadczenie niezależności i wolności, jakiego kiedykolwiek dokonała rasa ludzka. Na krótką metę jej zadaniem było dopilnować, by zwycięstwo nie doprowadziło ich do śmierci głodowej.
Przez następne dwa dni Carmondy i jego ludzie dopilnują, by potencjalni koloniści zostali bezpiecznie zamknięci na wydzielonych pokładach, gdzie przeczekają lot na stabilną orbitę wokół Jowisza. Potem dokonają pełnej inwentaryzacji wszystkiego, co zdobyli, przejmując Hornblowera. Gdy skończą, i tak upłynie jeszcze tydzień, zanim uda się uruchomić odzyskane silniki. W tym czasie Connaught będzie z nimi jako strażnik i porywacz, a Michio nie będzie miała do zrobienia nic poza skanowaniem czerni w poszukiwaniu innych uciekinierów.
Wcale nie miała na to ochoty i była pewna, że inni członkowie zbiorowego małżeństwa także dzielili jej odczucia. Mimo wszystko, kiedy Oksana się odezwała, w jej głosie brzmiało coś więcej.
– Bossmang. Mamy potwierdzenie z Ceres.
– Dobrze – rzuciła Michio, ale tonem głosu zasugerowała, że usłyszała to, czego Oksana nie powiedziała.
Oksana Busch była jej żoną niemal tak długo, jak cała grupa pozostawała razem. Doskonale znały swoje nastroje.
– Mam coś jeszcze. Wiadomość od niego.
– Czego chce Dawes? – zapytała Michio.
– Nie Dawes, sam Najwyższy we własnej osobie.
– Inaros? – zdziwiła się Michio. – Odtwórz.
– Zaszyfrowane kluczem kapitańskim – wyjaśniła Oksana. – Mogę to przesłać do twojej kabiny albo terminala, jeśli…
– Odtwórz, Oksana.
Na ekranie pojawił się Marco Inaros. Sądząc po tym, jak układały się jego włosy, był na Ceres albo leciał z ciągiem. W tle nie było widać dość, żeby stwierdzić, czy znajduje się na statku, czy w biurze. Jego czarujący uśmiech sięgał ciepłych, ciemnych oczu. Michio poczuła, jak lekko przyśpiesza jej puls, i powiedziała sobie, że to niepokój, a nie jego atrakcyjność. Co w większości było prawdą. Choć musiała przyznać, że drań miał charyzmę.
– Kapitan Pa – odezwał się Marco. – Miło mi słyszeć, że czysto przejęła pani Hornblowera, co stanowi kolejny dowód pani umiejętności. Mieliśmy rację, przydzielając pani dowodzenie nad akcjami rekwizycyjnymi. Sytuacja rozwija się na tyle dobrze, że jesteśmy gotowi przejść do następnego etapu naszego planu.
Michio zerknęła na Evansa i Oksanę. Mężczyzna skubał brodę i próbował nie oglądać się na Michio.
– Chcemy, żeby skierowała pani Hornblowera bezpośrednio na Ceres – oznajmił Marco. – Ale wcześniej organizuję spotkanie. Wyłącznie wewnętrzny krąg. Pani, ja, Dawes, Rosenfeld, Sanjrani. Na stacji Ceres. – Uśmiechnął się szerzej. – Teraz, gdy kontrolujemy Układ, powinniśmy wprowadzić pewne zmiany, prawda? Pella twierdzi, że może tam pani dotrzeć za dwa tygodnie. Dobrze będzie zobaczyć panią osobiście.
Wykonał energiczny salut Wolnej Floty, ten wymyślony przez niego. Ekran zgasł. Niełatwo było jej się połapać w ogarniającym ją zmieszaniu, niepokoju i uldze. Tak niespodziewana, raptowna i podana praktycznie bez wyjaśnienia zmiana jej misji sprawiła, że poczuła się niepewnie. Z kolei wybranie się na spotkanie wewnętrznego kręgu wciąż wiązało się z poczuciem zagrożenia, które towarzyszyło im, zanim Wolna Flota ujawniła się światu. Lata poruszania się w cieniach wyrobiły pewne nawyki i odczucia, które trudno było zignorować nawet po wygranej. Choć przynajmniej wrócą do płaszczyzny ekliptyki i nie będą dłużej tkwić w czerni, gdzie działy się złe rzeczy. Bardzo złe.
„Takie”, odezwał się cichy głos w głębi głowy, „jak wezwanie na niespodziewane spotkanie”.
– Dwa tygodnie? – zapytała Michio.
– Możliwe. – Busch odpowiedziała, prawie zanim przebrzmiało pytanie. Już zdążyła przeanalizować kurs. – Ale to oznacza ostry ciąg i ani chwili czekania na Hornblowera.
– Carmondy’emu się to nie spodoba – skomentowała Pa.
– Ale co ma powiedzieć? – stwierdziła Oksana. – To rozkaz z samej góry.
– To prawda – zgodziła się Michio.
Evans odchrząknął.
– Czyli lecimy?
Michio uniosła pięść. „Tak”.
– To Inaros – powiedziała, ucinając nadchodzący protest jego nazwiskiem.
– Cóż. Bien – ustąpił Evans, choć ton jego głosu sugerował coś innego.
– Masz coś do powiedzenia? – zapytała Pa.
– Po prostu to nie pierwszy raz, gdy zmieniają się plany – rzucił Evans z twarzą pomarszczoną niepokojem. W ten sposób nie wyglądał ładnie, ale był jej najnowszym mężem, więc tego nie skomentowała. Ładni mężczyźni bywali tacy delikatni.
– Mów dalej – powiedziała zamiast tego.
– No cóż, była ta sprawa z pieniędzmi i Sanjranim. I premier Marsa w końcu bezpiecznie dotarł do Luny, choć starała się go załatwić połowa Wolnej Floty. A słyszałem też, że próbował zabić Freda Johnsona i Jamesa Holdena, ale obaj ciągle cieszą się dobrym zdrowiem. Zaczynam się zastanawiać.
– Że może Marco nie jest tak nieomylny, za jakiego się podaje? – zasugerowała Michio.
Przez chwilę nie odpowiadał. Pomyślała, że może tego nie zrobić.
– Coś w tym stylu – przyznał w końcu Evans. – Ale nawet takie myślenie sprawia wrażenie, jakby mogło się zrobić nieprzyjemnie, nie?
– Coś w tym stylu – zgodziła się Michio.
Filip
Nie istniał nikt, kogo nienawidziłby bardziej niż Jamesa Holdena. Holden, rozjemca, który nigdy nie doprowadzał do pokoju. Holden, czempion sprawiedliwości, który nigdy dla niej niczego nie poświęcił. James Holden, który latał z Marsjanami i Pasiarzami – z jedną Pasiarką – i przemieszczał się przez Układ, jakby był lepszy od wszystkich innych. Neutralnie i ponad zawieruchą, podczas gdy planety wewnętrzne rzucały zasoby ludzkości na tysiąc trzysta nowych planet, pozostawiając Pasiarzy na śmierć. Który, wbrew wszystkiemu, nie zginął wraz z Chetzemoką.
Fred Johnson, Ziemianin, który znaturalizował się w Pasie i zaczął przemawiać w jego imieniu, był tuż za nim, na drugim miejscu. Rzeźnik stacji Anderson, który zrobił karierę na mordowaniu niewinnych Pasiarzy i kontynuował ją przez protekcjonalne traktowanie ich wszystkich w sposób prowadzący do śmierci kultury i ludzi. Zasługiwał z tego powodu na nienawiść i pogardę. A jednak matka Filipa nie zginęła bezpośrednio z powodu Johnsona, więc to Holden – James pinché Holden – zdobył pierwszą nagrodę.
Minęły miesiące, odkąd Filip obił sobie ręce do krwi o wewnętrzne drzwi śluzy, gdy jego matka, z umysłem wykrzywionym przez zbyt dużo czasu spędzonego przy Holdenie, wystrzeliła się w próżnię wraz z Cynem. Głupie śmierci. Niepotrzebne. Powtarzał sobie, że właśnie dlatego tak bolały. Że nie musiała zginąć, ale i tak postanowiła to zrobić. Złamał sobie rękę, próbując ją powstrzymać, ale to nic nie dało. Naomi Nagata wolała złą śmierć w próżni od życia z jej prawdziwym ludem. Co było dowodem na władzę, jaką miał nad nią Holden. Jak głębokie pranie mózgu przeszła i jak słaby od początku miała umysł.
Nikomu na Pelli nie powiedział, że wciąż śni o tym każdej nocy: zamknięte drzwi, pewność, że po ich drugiej stronie znajduje się coś cennego – coś ważnego – i poczucie olbrzymiej straty przez to, że nie potrafił ich otworzyć. Gdyby wiedzieli, jak bardzo go to dręczy, uznaliby go za słabego, a jego ojciec nie miał miejsca dla ludzi, którzy nie potrafili robić tego, co do nich należało. Nawet jeśli był to jego własny syn. Filip zajmie swoje miejsce jako Pasiarz i członek Wolnej Floty albo mógł znaleźć sobie miejsce na stacji i zostać tam jako chłopiec. Miał już prawie siedemnaście lat i pomógł zniszczyć ciemiężycieli z Ziemi. Jego dzieciństwo należało do przeszłości.
***
Stacja Pallas była jedną z najstarszych w Pasie. Tam znajdowały się pierwsze kopalnie, a po nich pierwsze rafinerie. Następnie powstały nowe obiekty, ponieważ tutaj znajdowała się baza przemysłowa. A także dlatego, że łatwo było użyć starych, ciągle jeszcze działających urządzeń do mielenia i wirówek w charakterze zapasowego sprzętu. Oraz z przyzwyczajenia. Pallas nigdy nie nadano ruchu wirowego. Istniejące tam ciążenie było naturalną mikrograwitacją jego masy i wynosiło dwa procent pełnego ciążenia Ziemi. W zasadzie był to jedynie stały kierunek dryfowania. Stacja wznosiła się powyżej i opadała poniżej płaszczyzny ekliptyki, jakby próbowała się wyrwać z Układu Słonecznego. Ceres i Vesta były większe i bardziej zaludnione, ale to stąd pochodził metal na poszycia i reaktory, pokłady stacji i kontenery transportowe, na działa osadzane na zdobycznych okrętach Wolnej Floty oraz wystrzeliwane przez nie pociski. Jeśli Ganimedes był spichlerzem Pasa, to Pallas była jego kuźnią.
Oczywiście, miało sens, żeby w nieustannej podróży przez uwolniony Układ Wolna Flota wstępowała tu i pilnowała, żeby na stacji nie zostały żadne zapomniane zasoby.
– S’yahaminda, que? – powiedział kapitan portu, unosząc się w szerszym końcu sali konferencyjnej.
Było to typowe pomieszczenie Pasiarzy: żadnych stołów ani krzeseł, niewiele odniesień do góry i dołu. Po tak długim czasie spędzonym na statku zbudowanym z uwzględnieniem ciążenia ciągu Filip czuł się tu jak w domu, autentycznie, w sposób, w jaki nigdy nie mógł się poczuć w przestrzeniach zaprojektowanych przez Marsjan.
Taki też był sam kapitan portu. Ciało miał dłuższe niż u kogoś, kto spędził dzieciństwo nawet w niewielkim, stałym ciążeniu. Jego głowa była większa w stosunku do ciała niż u Filipa, Marco czy Karala. Lewe oko miał białe i ślepe, ponieważ nawet mieszanka farmaceutyków, które umożliwiały ludziom życie w nieważkości, nie wystarczyła, by utrzymać przy życiu kapilary. Był jednym z ludzi, którzy nigdy nie zdołaliby przeżyć na powierzchni planety, nawet przez krótki czas. Najbardziej ekstremalny koniec zakresu fizjologicznego Pasiarzy. Wolna Flota powstała właśnie po to, by chronić i reprezentować takich ludzi.
I prawdopodobnie dlatego wydawał się teraz tak zmieszany i zdradzony.
– Czy to problem? – zapytał Marco, wzruszając dłońmi.
Powiedział to w sposób sugerujący, że wyrzucenie zawartości magazynów w próżnię było czymś najzupełniej normalnym. Filip uniósł brwi, naśladując wyraz niedowierzania na twarzy ojca. Karal tylko patrzył ponuro i trzymał dłoń opartą o kaburę.
– Per es esá mindan hoy – powiedział.
– Wiem, że to wszystko – potwierdził Marco. – Właśnie o to chodzi. Jak długo to wszystko tu będzie, Pallas będzie celem dla wewnętrznych, a jeśli wsadzisz wszystko, co macie, do kontenerów i je wystrzelisz, tylko my będziemy znać ich wektory. Wyśledzimy ich lokalizację i zbierzemy wszystko, czego potrzebujemy, gdy będzie to konieczne. Nie chodzi tylko o to, żeby to nie wpadło w ich ręce, chodzi o pokazanie, że magazyny stacji są puste, jeszcze zanim spróbują po nie sięgnąć, nie?
– Per mindan… – stwierdził kapitan portu, mrugając nerwowo.
– Zapłacimy za to wszystko – zapewnił Filip. – Dobra waluta Wolnej Floty.
– Dobra, owszem – rzucił kapitan. – Aber…
Jego mruganie się nasiliło i odwrócił wzrok od Marco, jakby admirał pierwszych prawdziwych sił zbrojnych Pasa unosił się pół metra w lewo od faktycznej lokalizacji. Oblizał wargi.
– Aber? – podsunął Marco, naśladując jego akcent.
– Klasyfikatory wirówek v’reist neue ganga, nie?
– Jeśli potrzebujesz nowych części, to je kup – oświadczył Marco, przybierając groźny ton głosu.
– Aber… – Kapitan portu przełknął ślinę.
– Ale do tej pory kupowałeś od Ziemi – dokończył Marco. – A oni nie przyjmą naszych pieniędzy.
Kapitan portu uniósł pięść w potwierdzeniu.
Uśmiech Marco był łagodny i otwarty. Współczujący.
– Nikt tam już nie będzie nic kupował. Już nie. Teraz będziesz kupował w Pasie. Tylko.
– Pas nie robi dobrych części – zaprotestował płaczliwie kapitan portu.
– Robimy najlepsze dostępne – rzucił Marco. – Wiele się zmieniło, przyjacielu, spróbuj za tymi zmianami nadążyć. I zapakuj wszystko do wypchnięcia, sa sa?
Kapitan portu spojrzał w oczy Marco i ponownie uniósł pięść w potwierdzeniu. W sumie i tak nie miał wyboru. Zaletą posiadania wszystkich dział był fakt, że niezależnie od tego, jak uprzejmie się o coś poprosiło, i tak był to rozkaz. Marco pchnął się lekko, z nieznacznym ciążeniem Pallas zakrzywiającym tor jego lotu. Zatrzymał ruch, łapiąc uchwyt obok kapitana portu, a potem go objął. Mężczyzna nie odpowiedział tym samym. Wyglądał jak człowiek wstrzymujący oddech w nadziei, że nie zostanie zauważony przez coś bardzo niebezpiecznego przechodzącego obok.
Korytarze i przejścia prowadzące z biura kapitana portu do doków stanowiły mieszaninę starych powłok ceramicznych i nowych koronek węglowo-krzemowych. Mijane płyty koronkowe, będące jednym z pierwszych nowych materiałów wprowadzonych do produkcji po tym, jak pojawienie się protomolekuły pchnęło chemię fizyczną o kilka pokoleń do przodu, miały dziwny, tęczowy poblask. Jak warstewka oleju na powierzchni wody. Podobno były wytrzymalsze od ceramiki i tytanu, twardsze, a równocześnie bardziej elastyczne. Nikt nie wiedział, jak będą się starzeć, choć jeśli wierzyć raportom z innych planet, prawdopodobnie przetrwają przynajmniej o rząd wielkości dłużej niż tworzący je ludzie. Przy założeniu, że robili je prawidłowo. Trudno powiedzieć.
Prom Pallas już czekał, gdy dotarli do niego z Bastienem przypiętym do fotela pilota.
– Bist bien? – zapytał, gdy Marco zamknął za nimi właz śluzy powietrznej.
– Na ile można było mieć nadzieję – odpowiedział Marco, rozglądając się po małym pojeździe.
Sześć prycz plus zajmowane przez Bastiena stanowisko pilota. Karal przypinał się do jednej z prycz, Filip zajął inną, ale Marco powoli przedryfował do podłogi promu, z włosami opadającymi na ramiona. Pytająco uniósł podbródek.
– Rosenfeld już przyleciał – zgłosił Bastien. – Jest na Pelli od trzech godzin.
– No proszę – rzucił Marco tonem, w którym chyba tylko Filip usłyszał lekką nerwowość. Wsunął się na swoją pryczę i zapiął taśmy. – To dobrze. Dołączmy.
Bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby Bastien przeszedł procedurę uzyskania zgody na wyjście z doku. Marco był kapitanem Pelli, admirałem Wolnej Floty i jego prom miał pierwszeństwo nad całym pozostałym ruchem. Jednak Bastien i tak poprosił o zgodę, a potem ponownie przeprowadził kontrolę uszczelnień i środowiska, zapewne już po raz dziesiąty. Dla wszystkich urodzonych w Pasie sprawdzanie powietrza i uszczelek statków i skafandrów było jak oddychanie. Nie trzeba było o tym nawet myśleć, po prostu się to robiło. Ludzie, którzy nie żyli w ten sposób, zwykle wcześnie opuszczali pulę genową.
W chwili startu promu zrobili się odrobinę ciężsi, a potem wszystkie zawieszenia prycz równocześnie syknęły, gdy Bastien odpalił silniki manewrowe. Ciąg nie sięgał nawet jednej czwartej g, a i tak dotarli do Pelli po kilku minutach. Przeszli przez śluzę – tę samą, którą Naomi wybrała na miejsce śmierci – a potem znaleźli się w znajomym powietrzu Pelli.
Rosenfeld Guoliang już na nich czekał.
Przez całe życie Filipa, od najwcześniejszych wspomnień, Pas oznaczał Sojusz Planet Zewnętrznych, a SPZ oznaczało ludzi, którzy znaczyli najwięcej. Jego ludzi. Dopiero gdy dorósł i pozwolono mu przysłuchiwać się rozmowom ojca z innymi dorosłymi, zaczął lepiej rozumieć SPZ, jego niuanse, a słowem, które na nowo zdefiniowało jego ludzi, stało się sojusz. Nie republika, nie zjednoczony rząd, nie naród. Sojusz. SPZ było niepoliczalną zbieraniną różnorodnych grup nieustannie powstających, rozpadających się i tworzonych na nowo, z których wszystkie po cichu zgadzały się, że niezależnie od dzielących je różnic, jednoczą się przeciw opresji planet wewnętrznych. Pod flagą SPZ istniało kilka większych ugrupowań – stacja Tycho kierowana przez Freda Johnsona i stacja Ceres pod rządami Andersona Dawesa (każdy ze swoją milicją), prowokatorzy ideologiczni Kolektywu Voltaire, otwarcie przestępcza Złota Gałąź, wyrzekający się przemocy, prawie kolaboratorzy Maruttuva Kulu. Dla każdej z tych grup istniały dziesiątki – może nawet setki – mniejszych organizacji i stowarzyszeń, klik i grup wzajemnych interesów. Łączyło je w zasadzie jedynie nieustanne ciemiężenie ekonomiczne i wojskowe ze strony Ziemi i Marsa.
Wolna Flota nie była SPZ i nigdy nie miała nią być. Wolną Flotę tworzyli najsilniejsi ze starego porządku, zebrani w potęgę, która nie potrzebowała wroga, by się zdefiniować. Stanowiła obietnicę przyszłości, w której jarzmo przeszłości nie tylko zostanie zrzucone, lecz także zniszczone.
Co nie znaczyło, że była wolna od przeszłości.
Rosenfeld był szczupłym człowiekiem, który garbił się nawet w nieważkości. Jego skóra była ciemna i dziwnie pobrużdżona, oczy głęboko zapadnięte w oczodoły. Miał tatuaże rozerwanego kręgu SPZ i podobną do noża literę V Kolektywu Voltaire, uśmiechał się promiennie i emanował wrażeniem ledwie kontrolowanej przemocy. Był też powodem, dla którego ojciec Filipa przybył na Pallas.
– Marco Inaros – odezwał się Rosenfeld, rozkładając ręce. – Zobacz, co zrobiłeś, coyo mis!
Marco pchnął się w objęcia mężczyzny, wirując z nim, gdy się objęli i zwalniając po odsunięciu się. Zniknął cały brak zaufania Marco względem Rosenfelda. A raczej nie tyle zniknął, co został przeniesiony na Filipa i Karala, żeby on mógł odczuwać czystą radość ze spotkania.
– Dobrze wyglądasz, stary przyjacielu – stwierdził Marco.
– Wcale nie – odparł Rosenfeld – ale doceniam kłamstwo.
– Mamy tu przenieść twoich ludzi?
– Już załatwione – powiedział Rosenfeld, a Filip zerknął na Karala i zauważył lekkie wykrzywienie kącików jego ust.
Rosenfeld był przyjacielem i sojusznikiem, jednym z wewnętrznego kręgu Wolnej Floty, ale nie powinien był móc sprowadzić na okręt swojej prywatnej gwardii pod nieobecność Marco. W końcu Pella była jednostką flagową Wolnej Floty, a pokusa to pokusa. Marco i Rosenfeld razem wyciągnęli ręce, zwalniając obroty zbliżonych ciał, a potem zatrzymali je całkowicie dzięki uchwytom przy szafkach i skierowali się korytarzem w głąb okrętu. Filip i Karal ruszyli za nimi.
– Będziemy musieli lecieć z dużym ciągiem, żeby zdążyć na spotkanie na Ceres – odezwał się Marco.
– To twoja wina. Mogłem polecieć własnym statkiem.
– Nie masz okrętu.
– Całe życie spędziłem w skoczkach…
Nawet widząc tylko tył głowy ojca, Filip i tak usłyszał uśmiech w jego głosie.
– To było całe twoje życie do tej pory. Zmieniliśmy zasady gry. Nie możemy pozwolić, żeby najwyżsi rangą dowódcy poruszali się bez ochrony. Nawet tutaj nie wszyscy są z nami. Jeszcze nie.
Dotarli do windy biegnącej wzdłuż całego okrętu, obrócili się przy niej i poszybowali głowami do przodu w stronę pokładów załogi. Karal obejrzał się, w stronę pokładów mostka i sterówki, jakby chciał się upewnić, że nie mają za plecami ochrony Rosenfelda.
– I dlatego czekałem – odpowiedział Rosenfeld. – Jak dobry żołnierzyk. Choć szkoda, że Johnson i Smith dotarli bezpiecznie na Lunę. Załatwiłeś tylko jeden cel z trzech?
– Tak naprawdę liczyła się tylko Ziemia – rzucił Marco. Przed nimi pojawiła się Sárta, leciała w stronę mostka. Mijając ich, kiwnęła głową na powitanie. – Ziemia zawsze była głównym celem.
– No cóż, sekretarz generalna Gao dołączyła do swoich bogów i mam nadzieję, że zginęła z wrzaskiem – mówiąc to, Rosenfeld udał splunięcie – ale ta Avasarala, która zajęła jej miejsce…
– To biurokratka – stwierdził Marco, gdy zatrzymali się w wejściu i wypchnęli z szybu windy do mesy.
Stoły i ławy przynitowano tam do podłogi, w powietrzu unosił się zapach wojskowych racji marsjańskich, a kolory wnętrza były typowe dla wroga. Wszystko to stanowiło wyraźny kontrast do wypełniających przestrzeń ludzi. Choć wszyscy byli Pasiarzami, Filip i tak bez problemu potrafił odróżnić Wolną Flotę od gwardzistów Rosenfelda. Swoich od nie swoich. Mogli udawać, że podział nie istnieje, ale wszyscy zdawali sobie z niego sprawę. Razem około dwunastu osób, jak w porze zmiany wachty. Jeden członek załogi Pelli na każdego z ludzi Rosenfelda, czyli nie tylko Karal uważał, że należy zachować czujność w obecności przyjaciół.
Jeden ze strażników rzucił Rosenfeldowi bańkę. Kawa, herbata, whisky – nie mieli jak sprawdzić. Rosenfeld złapał ją, nawet na chwilę nie tracąc wątku rozmowy.
– Wydaje się biurokratką z dużą dozą nienawiści. Myślisz, że sobie z nią poradzisz? To nic osobistego, coyo, ale wydaje się, że masz skłonność do niedoceniania kobiet.
Marco znieruchomiał. Widząc to, Filip poczuł miedziany smak w ustach. Karal sapnął cicho, a gdy Filip odwrócił się w jego stronę, zobaczył wysuniętą do przodu szczękę i dłonie zaciśnięte w pięści.
Rosenfeld zajął miejsce pomiędzy swoimi ludźmi przy ścianie, na jego twarzy malował się wyraz współczucia i przeprosin.
– Ale to chyba nie jest miejsce na takie teksty. Przepraszam za deptanie po odciskach.
– Nic się nie stało – rzucił Marco. – Będziemy się wszyscy przez to przegryzać na Ceres.
– Zebranie plemion – skomentował Rosenfeld. – Nie mogę się doczekać. Następna faza powinna być ciekawa.
– Będzie – zapewnił Marco. – Karal może wam pokazać wasze kajuty. Powinniście się ich trzymać, będziemy lecieć z dużym ciągiem.
– Zrobi się, admirale.
Marco wyciągnął się z pomieszczenia i opadł w stronę warsztatu i maszynowni, nawet na moment nie spoglądając w oczy Filipa.
Chłopak poczekał chwilę niepewny, czy powinien iść za nim, czy też zostać tutaj – czy został zwolniony ze służby, czy wciąż znajdował się na stanowisku. Rosenfeld uśmiechnął się i mrugnął do niego, a potem odwrócił się do swoich ludzi. Coś się tu stało, czuł to w powietrzu i w sposobie, w jaki zachowywał się Karal. Coś ważnego. A sądząc po sposobie zachowania ojca, prawdopodobnie miało to związek z nim.
Dotknął palcami nadgarstka Karala.
– O co chodzi?
– O nic – skłamał Karal niezbyt wiarygodnie. – Nie masz się czym przejmować.
– Karal?
Starszy mężczyzna zacisnął wargi i kręcił głową, unikając spoglądania na Filipa.
– Karal. Mam ich zapytać?
Karal powoli pokręcił głową. Nie powinien pytać. Karal nerwowo oblizał wargi, znowu pokręcił głową, westchnął i odezwał się cicho i spokojnie.
– Jakiś czas temu dostaliśmy raport. Dane obserwacji z… uch… z Chetzemoki. W związku z tym, że statki z Johnsonem i Smithem nie zostały zniszczone…
– I?
– I – powiedział Karal, a słowo zabrzmiało, jakby zrobiono je z ołowiu.
A potem wyjaśnił resztę, dzięki czemu Filip Inaros w obecności Rosenfelda i sześciu jego uśmiechających się złośliwie ochroniarzy dowiedział się, że jego mama wciąż żyje. Włącznie z tym, że wiedzieli o tym wszyscy na Pelli oprócz niego.
***
Podczas lotu śnił.
Stał przed tymi samymi drzwiami, co wcześniej. Pomimo tego, że zmieniały wygląd, zawsze były to te same drzwi. Krzyczał i walił w nie rękami, próbując dostać się do środka. Wcześniej czuł strach, bezkresny smutek nadchodzącej straty, żal. Teraz było tylko upokorzenie. Wściekłość wybuchała w nim jak ogień i napierała, by przedostać się przez drzwi, do pomieszczenia za nimi – nie po to, by ocalić coś cennego, ale by to zniszczyć.
I budził się, krzycząc. W żel wciskał go ciężar pełnego g. Pella pomrukiwała wokół niego, z wibracją silnika i szumem wymienników powietrza składającymi się na głos szepczący coś zbyt cicho, by go zrozumieć. Wytarcie łez wymagało dużego wysiłku. To nie były łzy żalu. Do tego musiałby czuć smutek. Odczuwał tylko pewność.
Jednak był ktoś, kogo nienawidził bardziej niż Jamesa Holdena.
Holden
Trzeba przyznać, że życie bez długich przesłuchań miało swoje uroki. Przynajmniej według tego standardu Holden nie przeżył swojego zbyt dobrze. Kiedy wraz z resztą załogi Rosynanta zgodził się na udział w odprawie, spodziewał się, że będzie ona dotyczyć czegoś więcej niż tylko wydarzeń związanych z atakiem na Ziemię przeprowadzonym przez Wolną Flotę. W końcu zdecydowanie było o czym rozmawiać. Główny inżynier stacji Tycho, który okazał się agentem Marco Inarosa, porwanie i uratowanie Moniki Stuart, utrata próbki protomolekuły, atak, który prawie zabił Freda Johnsona. A to tylko jeśli chodzi o niego. Naomi i Aleks, a nawet Amos, musieli mieć całe mnóstwo własnych historii.
Nie spodziewał się jednak, że pytania rozejdą się od tego jak gaz, wypełniając całą dostępną przestrzeń. Już od kilku tygodni jego dni wypełniały trwające od dwunastu do szesnastu godzin rozmowy, które dotyczyły wszystkich i wszystkiego w jego życiu. Imiona, nazwiska i historie każdego z ośmiorga rodziców. Szkolne oceny. Gwałtownie przerwana kariera we flocie. Co wiedział na temat Naomi, Aleksa, Freda Johnsona. Jego związki z SPZ, Dimitrim Havelockiem, detektywem Millerem. Nawet po wielu godzinach przesłuchań nie był pewien co do tego ostatniego. Siedząc w małym pokoju naprzeciw śledczych z ONZ, Holden robił, co mógł, by rozmontować swoje życie do tego punktu i rozłożyć je przed nimi.
Ten proces go irytował. Pytania wracały do wcześniejszych zdarzeń i skakały z tematu na temat, jakby próbowali go złapać na kłamstwie. Zagłębiali się w dziwne zakamarki: jak nazywali się ludzie, z którymi służył we flocie? Co wiedział o każdym z nich? A potem pytali o te sprawy znacznie dłużej, niż wydawało się uzasadnione. Jego przesłuchania prowadziła przede wszystkim jasnoskóra kobieta z długą, poważną twarzą; nazywała się Markov, i niski, pulchny mężczyzna, Glennding, o tak samo brązowej skórze i włosach. Na zmianę dociskali go i starali się nawiązać nić sympatii, subtelnie go skubiąc, by sprawdzić, czy się zezłości i co wtedy powie, a potem robili się niemal nieprzyjemnie życzliwi.
Przynosili mu do jedzenia miękkie, tłuste kanapki lub świeże ciastka z jedną z najlepszych kaw, jakie pijał w życiu. Światła skręcali prawie do całkowitej ciemności albo rozjaśniali je tak, że niemal oślepiały. Maszerowali podskakującym księżycowym szuraniem przez korytarze prowadzące do doków albo trzymali go w ciasnym stalowym pokoju. Holden miał wrażenie, jakby historia jego życia była wyciskana na suchą masę, jak cytryna w bardzo tanim barze. Jeśli została w nim jeszcze choćby kropelka soku, znajdą sposób, by ją wydusić. Łatwo było zapomnieć, że to sojusznicy, że sam się na to zgodził. Nieraz zwijał się na pryczy po długim dniu, unosząc się na skraju snu, i stwierdzał, że jego umysł snuje plany wyrwania się na statek i ucieczki z tego więzienia.
W niczym nie pomagał fakt, że w tym samym czasie na ciemnym niebie nad nimi Ziemia umierała po kawałku. Działające jeszcze kanały informacyjne przeważnie przeniosły się do stacji w punktach Lagrange’a i na Lunę, ale kilka pozostało na powierzchni planety. Między sesjami przesłuchań i snem Holden nie miał wiele czasu na ich oglądanie, ale wystarczyły mu wyłapywane w przelocie fragmenty. Przeciążona infrastruktura, zniszczenia ekosystemu, zmiany chemiczne w oceanach i atmosferze. Na przeludnionej Ziemi mieszkało trzydzieści miliardów ludzi, polegając na olbrzymiej sieci maszyn zapewniających im żywność, wodę i usuwających odpady. Według tych bardziej pesymistycznych ocen zginęła już jedna trzecia z tej liczby. Holden złapał kilka sekund raportu omawiającego sposób oceny liczby zgonów w Europie Zachodniej na podstawie pomiarów zmian w atmosferze. Poziom metanu i kadaweryny w powietrzu pozwalał oszacować liczbę ludzi gnijących na zniszczonych ulicach zrujnowanych miast. Tak wielka była skala katastrofy.
Poczuł się winny, wyłączając raport. Mógł przynajmniej oglądać. Obserwować, jak zapada się ekosfera, która wykarmiła jego, rodzinę i wszystkich innych wiele pokoleń wstecz. Ziemia zasługiwała na świadków. Jednak był zmęczony i przestraszony. Nie potrafił usnąć nawet po wyłączeniu programu.
Choć nie wszystkie informacje były złe. Mama Elise przesłała mu wiadomość, że farma w Montanie, choć została mocno zniszczona, okazała się dostatecznie samowystarczalna, by utrzymać jego rodziców przy życiu. Mieli nawet wystarczająco dużo zapasów, by uczestniczyć w pomocy dla Bozeman. A w miarę jak błotniste chmury pyłu i popiołu opadały, zatruwając oceany, coraz więcej lotów docierało w dół studni grawitacyjnej i wracało na górę z uchodźcami.
Z drugiej strony baza Luna zaczynała osiągać kres swoich możliwości przetrwania. Wymienniki powietrza pracowały na granicy wydajności, więc każdy oddech Holdena w korytarzach i salach stacji sprawiał wrażenie, jakby właśnie został wypuszczony z ust kogoś innego. W kafeteriach i przestrzeniach publicznych stało mnóstwo prycz i namiotów. Załoga Rosynanta zrezygnowała ze swoich kwater na stacji i przeniosła się z powrotem na statek, żeby zwolnić trochę przestrzeni. Oraz żyć we własnej bańce czystego powietrza i dobrze przefiltrowanej wody. Trochę nieszczere byłoby udawanie, że zrobili to z altruistycznych pobudek. Statek był cichy, pusty i znajomy. Jedyne, co nie pozwalało Holdenowi czuć się tam całkiem komfortowo, to cisza związana z wyłączonym reaktorem oraz obecność zachowującej się trochę jak duch Clarissy Mao.
– Dlaczego ona ci tak bardzo przeszkadza? – zapytała Naomi.
Byli w swojej wspólnej kabinie, przytrzymywani na pryczy przez niewielkie ciążenie Księżyca i własne wyczerpanie.
– Zabiła mnóstwo ludzi – odpowiedział Holden, przez senność niezdolny do jasnego myślenia. – To nie wystarczy? Wydaje mi się, że powinno wystarczyć.
Kabina była słabo oświetlona. Prycza przeciążeniowa obejmowała ich przytulone ciała. Czuł na skórze oddech Naomi, znajomy, ciepły i bliski. Jej głos był równie rozespany, co jego. Oboje byli prawie zbyt zmęczeni, by spać.
– Była wtedy inną osobą.
– Wszyscy wydają się być tego pewni, choć nie wiem, skąd się to wzięło.
– Hm, wydaje mi się, że Aleks też ciągle nie jest przekonany.
– Ale Amos jest. I ty.
Naomi wydała niezobowiązujący dźwięk z głębi gardła. Miała zamknięte oczy. Nawet w półmroku widział głębszą czerń jej powiek. Przez chwilę sądził, że udało jej się usnąć, ale potem się odezwała.
– Wierzę, że ona może się zmienić. Że ludzie mogą.
– Ty nie byłaś taka jak ona – zauważył Holden. – Nawet gdy… nawet, gdy zginęli ludzie, ty nie byłaś taka. Nie jesteś kimś, kto zabija z zimną krwią.
– Ale Amos jest.
– Prawda. Ale Amos to Amos. Dla mnie to coś innego.
– Ponieważ?
– Ponieważ to Amos. On jest jak pitbull. Wiesz, że może ci rozszarpać gardło, ale jest bezgranicznie lojalny i po prostu masz ochotę go przytulać. – Na jej ustach z wolna pojawił się uśmiech.
Potrafiła to robić. Powolne naciągnięcie mięśni twarzy, a Holdena napełniała nadzieja, ciepło i nawet coś w rodzaju ponurego optymizmu głoszącego, że wszechświat nie mógł być całkiem zły, skoro była w nim taka kobieta. Położył dłoń na jej biodrze.
– Nie zakochałaś się we mnie z powodu spójności moich przekonań etycznych, prawda?
– Pomimo jej – zaśmiała się, a po chwili powiedziała: – miałeś fajny tyłek.
– Miałem? Czas przeszły?
– Muszę się z powrotem dostać do systemu – powiedziała, zmieniając temat. – Nie pozwól mi zasnąć, dopóki nie sprawdzę aktualizacji.
– Zaginione statki? – zapytał, a ona potwierdziła skinięciem.
Choć jego przesłuchania były ciężkie, te Naomi były jeszcze gorsze. Nigdy nie mówiła o swojej przeszłości, o tym, jak stała się obecną kobietą. Teraz oddała swoją prywatność w zamian za amnestię dla załogi i siebie samej. Jej wersje Markov i Glenndinga nie pytały tylko o nieudaną karierę we flocie i zlecenia dla Freda Johnsona. Była ich oknem prosto na Marco Inarosa. Była jego kochanką, matką jego dziecka. Holden wciąż próbował się przyzwyczaić do tej myśli. Była przetrzymywana na jego okręcie flagowym przed i po tym, jak młot uderzył w Ziemię. Wiedział, jak bardzo wyczerpujący był dla niego maraton przesłuchań, który dla niej musiał być tysiąc razy gorszy.
I zakładał, że dlatego właśnie rzuciła całą pozostałą jej energię na rozwiązywanie zagadki zaginionych statków. To ona jako pierwsza zauważyła, że zbiór statków, które zniknęły podczas przelotu przez pierścienie wrót i skradzione okręty marsjańskie, które stały się podstawą Wolnej Floty, w żaden sposób się nie pokrywają. Niektóre jednostki zostały skradzione przez Marco i jego ludzi, inne po prostu zniknęły bez śladu. Działy się tu dwie kompletnie niezależne rzeczy i nie potrafił mieć do niej pretensji, że spędza wolny czas na rozwiązywaniu tej zagadki.
Ale musiała spać. Jeśli nie z żadnego innego powodu, to choćby dla jego wiary, że jeśli ona uśnie, uda się to i jemu.
– Niczego nie obiecuję – odpowiedział.
– Dobrze – rzuciła. – W takim razie obudź mnie wcześniej, żebym miała czas to sprawdzić przed sesją.
– Obiecuję.
Leżał przy niej w półmroku, aż jej oddech zwolnił, pogłębił się i przeszedł w regularny, głęboki rytm snu. Kiedy wciąż nie usnął po pięciu minutach wsłuchiwania się w jej oddech, zrozumiał, że jego odpoczynek nie nadchodzi. Wstał i na chwilę Naomi ucichła, prawie się budząc, ale po chwili głęboki oddech powrócił. Wyszedł.
Korytarze Rosynanta też były ciemne, ustawione na tryb nocy. Holden doszedł do windy. Z kambuza dobiegły go głosy: życzliwy bas Amosa i cichszy, piskliwy głos Clarissy. Znieruchomiał, przez chwilę nasłuchiwał, a potem wspiął się po drabinie na mostek. Ciążenie Luny było na tyle małe, że uruchamianie windy wydało się bez sensu, więc po prostu użył szczebli i podciągał się ręka za ręką, aż dotarł na miejsce. Światła były zgaszone, więc Aleksa oświetlał tylko blask ekranu.
– Cześć – rzucił z ciężkim akcentem Aleks, gdy Holden opadł na pryczę. – Nie możesz spać?
– Najwyraźniej. – Holden westchnął. – A ty?
– Nie znoszę tutejszego ciążenia. Ciągle mam wrażenie, jakbyśmy lecieli za wolno i mam ochotę podkręcić silniki. Ale tu nie ma żadnych silników i nigdzie nie lecimy. Powinien mnie trzymać silnik, a to tylko cholernie wielki kawał skały. – Aleks wskazał w stronę wiadomości odtwarzanych na ekranie przed nim. Do kamery z emocją przemawiała kobieta w jaskrawoczerwonym hidżabie. Holden rozpoznał w niej szanowaną marsjańską dziennikarkę, ale nie pamiętał jej nazwiska. – Ciągle o tym mówią. Nazywają to buntem. Nieustannie gadają o zaniedbaniu obowiązków, porzuceniu stanowisk i sprzedaży sprzętu na czarnym rynku.
– To nie brzmi najlepiej.
– Właściwie to lepiej niż to, co faktycznie się stało – skomentował Aleks. – To był przewrót. Wojna domowa, tylko że zamiast walczyć, jedna piąta wojska po prostu spakowała się i odleciała przez pierścienie wrót z całym swoim sprzętem. A przynajmniej całym sprzętem, którego nie sprzedali tym dupkom z Wolnej Floty.
– Wiemy coś o tym, gdzie polecieli?
– Nie – rzucił Aleks. – A przynajmniej niczego o tym nie mówią.
Kobieta w hidżabie – Fatim Wilson, tak się nazywała – zniknęła, zastąpiły ją ujęcia pustych doków na Marsie, a potem grupy ludzi demonstrujących przed nimi i wykrzykujących do kamery. Nie potrafił nawet stwierdzić, za czym lub przeciwko czemu demonstrowali. W obecnej sytuacji właściwie nie był pewien, czy sami umieliby to określić.
– Jeśli kiedyś wrócą, wszyscy zostaną osądzeni za zdradę – odezwał się Aleks. – W związku z czym nasuwa się myśl, że nie planują tego zbyt szybko.
– No dobrze – odezwał się Holden. – Zamach stanu na Marsie. Wolna Flota kopie Ziemię w jaja. Piraci ograbiają wszystkie wylatujące stąd statki kolonizacyjne. Stacja Medyna nie odpowiada. Oraz nie-wiadomo-co zjada część statków przelatujących przez wrota.
Aleks otworzył usta do odpowiedzi, ale jego ekran zamigotał i wyemitował sygnał dźwiękowy. Priorytetowe żądanie połączenia.
– Jedna cholerna rzecz za drugą – rzucił Aleks i odebrał połączenie – kiedy i tak już mamy całe mnóstwo kłopotów.
Na ekranie pojawiła się Chrisjen Avasarala. Miała idealnie ułożone włosy, a jej sari świeciło blaskiem migotliwej zieleni. Tylko oczy i wykrzywienie kącików ust zdradzały stopień jej zmęczenia.
– Kapitanie Holden – odezwała się. – Muszę się spotkać z panem i pańską załogą. Natychmiast.
– Naomi śpi – odpowiedział Holden bez chwili namysłu. Avasarala się uśmiechnęła. Nie był to przyjemny widok. – Tak, pójdę ją obudzić. Zaraz tam będziemy.
– Dziękuję, kapitanie – odpowiedziała kobieta rządząca Ziemią, po czym się rozłączyła.
Na pokładzie zapadła cisza.
– Zauważyłeś, że nie powiedziała niczego obelżywego ani nieprzyjemnego? – zapytał Holden.
– Owszem, zauważyłem.
Holden głęboko wciągnął powietrze.
– To nie może wróżyć nic dobrego.
***
Salka konferencyjna mieściła się blisko powierzchni Księżyca i zbudowano ją jak salę w szkole albo kościół: podium z przodu i rzędy krzeseł przed nim, ale podium było teraz puste i kilkanaście krzeseł ustawiono mniej więcej w kręgu. Avasarala siedziała z Fredem Johnsonem – szefem stacji Tycho i kiedyś rzecznikiem SPZ – oraz marsjańskim premierem Smithem z prawej i Bobbie Draper z lewej strony. Smith i Johnson byli w koszulach i wszyscy wyglądali na zmęczonych. Holden, Naomi, Aleks i Amos usiedli razem w grupie naprzeciw nich, oddzieleni z obu stron kilkoma pustymi krzesłami. Dopiero gdy usiedli, do Holdena dotarło, że nie przyszła z nimi Clarissa. Nawet nie pomyślał o zabraniu jej. W końcu było to zebranie załogi Rosynanta, a ona była…
Avasarala stuknęła w swój terminal. W przestrzeni wewnątrz kręgu krzeseł pojawił się schemat. Ziemia, Luna i stacje w punktach Lagrange’a jarzyły się na złoto. Okręty floty, które tworzyły blokadę przechwytującą i niszczącą kamienie wysyłane przez Wolną Flotę, oznaczono na zielono. Osobny model pokazywał wewnętrzną część Układu Słonecznego – Słońce, Merkurego, Wenus, Ziemię, Marsa i główne stacje Pasa, takie jak Ceres i Pallas – z rozproszonymi czerwonymi kropkami kojarzącymi się z wysypką.
– Czerwone to Wolna Flota – wyjaśniła Avasarala. Na żywo jej głos brzmiał chrapliwie, jakby kaszlała. Holden nie potrafił stwierdzić, czy po prostu za dużo mówiła, czy też był to wynik przebywania na Księżycu i wdychania pyłu o zapachu prochu, zbyt drobnego, by poradziły sobie z nim nawet najlepsze filtry. – Śledziliśmy ich ruchy. Pojawiła się anomalia. Ta.
Stuknęła w coś na terminalu i dwa obrazy połączyły się: jeden się powiększył, drugi skurczył, aż pokazywały ten sam obszar przestrzeni. Czerwona kropka wyróżniała się, unosząc się ponad stacjami i planetami w olbrzymiej pustce przestrzeni, gdzie mechanika orbitalna nie zapewniała jej towarzystwa. Naomi nachyliła się, starając się skupić wzrok. Była na to zbyt zmęczona.
– Co oni tam robią? – spytała dostatecznie wyraźnym głosem.
– Wypatrują – wyjaśnił Fred. – Mają wyłączony transponder, ale wydaje się, że to statek zwiadowczy. Lazurowy smok z Ceres. Należy do radykalnej frakcji SPZ.
– Czyli teraz może być z Wolną Flotą. Rzucają kamieniami? – zapytał Holden.
– Koordynuje to ten mały skurwiel – stwierdziła Avasarala. A potem, z pełnym zmęczenia wzruszeniem ramion: – Tak sądzimy. Natomiast wiemy jedno: jak długo ci kozojebcy będą w nas rzucać kamieniami, będziemy unieruchomieni. Nasze okręty nie odważą się ruszyć z miejsca, a Marco Inaros może zajmować, co tylko zechce w planetach zewnętrznych.
Smith nachylił się do przodu, odzywając się spokojnym, prawie przepraszającym głosem.
– Jeśli wywiad Chrisjen ma rację i ten statek faktycznie kieruje atakami, stanowi kluczowy cel w walce z Wolną Flotą. Wiecie, że pułkownik Johnson, sekretarz generalna Avasarala i ja tworzymy wspólną grupę bojową? To będzie ich pierwsza akcja bojowa. Przechwycenie lub zniszczenie Lazurowego smoka i ograniczenie możliwości wroga do wyprowadzania ataków przeciwko Ziemi. Zapewnienie odrobiny swobody połączonej flocie.
Holden pierwszy raz słyszał określenie połączona flota i spodobało mu się brzmienie tych słów.
Nie tylko jemu.
– Cholera – skomentował Amos. – A ja tu sobie siedziałem z palcem w dupie i cieszyłem się z bycia bezużytecznym.
– Grzeb sobie, gdzie chcesz, to twoja sprawa – odpowiedziała Avasarala. – Ale możesz to robić na pryczy przeciążeniowej. Rosynant nie stanowi części floty, więc utrata statku nie zrobi wyłomu w naszej obronie. Rozumiem, że zainstalowaliście trochę dodatkowego wyposażenia…
– Stępkowe działo szynowe – potwierdził Aleks z szerokim uśmiechem.
– …które sugeruje rekompensowanie sobie malutkich fiutków, ale może okazać się przydatne. Dowódca misji poprosił o was i wasz statek, a szczerze mówiąc, ponieważ w tej chwili i tak poza panną Nagatą żadne z was nie jest nic warte…
– Chwileczkę – wtrącił się Holden. – Dowódca misji? Nie.
Avasarala popatrzyła mu w oczy i przybrała kamienny wyraz twarzy.
– Nie?
Holden nie drgnął.
– Rosynant nie lata pod niczyimi rozkazami oprócz naszych. Rozumiem, że to duże, połączone siły i siedzimy w tym wszystkim razem, ale Ros to nie tylko statek, to nasz dom. Jeśli chcesz nas wynająć, proszę bardzo. Przyjmiemy zlecenie i wykonamy je. Ale jeśli chcesz nam wcisnąć dowódcę i oczekujesz, że będziemy wykonywać jego rozkazy, to odpowiedź brzmi nie.
– Kapitanie Holden… – zaczęła Avasarala.
– To nie są negocjacje. Po prostu mówię, jak jest – oświadczył Holden.
Troje najpotężniejszych ludzi w Układzie Słonecznym, głowy najważniejszych frakcji zmagających się ze sobą przez pokolenia, popatrzyły po sobie. Brwi Smitha powędrowały wysoko na czoło i rozejrzał się nerwowo po sali. Fred nachylił się do przodu, patrząc na Holdena, jakby był nim rozczarowany. Tylko w oczach Avasarali pojawił się błysk rozbawienia. Holden zerknął na swoją załogę. Naomi siedziała ze skrzyżowanymi rękami. Aleks uniósł głowę i wysunął do przodu podbródek. Amos uśmiechał się dokładnie tak, jak zawsze. Zjednoczony front.
Bobbie odchrząknęła.
– To ja.
– Co teraz? – zapytał Holden.
– To ja – powtórzyła Bobbie. – Ja jestem dowódcą misji. Ale jeśli naprawdę nie chcesz…
– Och – rzucił Holden. – Nie. Nie, to co innego.
– O tak! – rzucił Aleks, a Naomi rozłożyła splecione ręce.
Bobbie się rozluźniła.
– Należało to od razu powiedzieć, Chrissy – skomentował Amos.
– Pieprz się, Burton. Dochodziłam do tego.
– No dobrze, Bobbie – odezwał się Holden. – Jak chcesz to zrobić?