Prochy Babilonu. Cykl Expanse. Tom 6 - James S.A. Corey - ebook

Prochy Babilonu. Cykl Expanse. Tom 6 ebook

James S.A. Corey

4,4
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szósty tom bestsellerowej serii The Expanse.

Rewolucja dojrzewająca od pokoleń zaczęła się w ogniu i skończy się we krwi.

Wolna Flota – grupa skorych do przemocy Pasiarzy w czarnorynkowych okrętach wojennych – okaleczyła Ziemię i rozpoczęła kampanię piractwa i przemocy wśród planet zewnętrznych. Statki kolonizacyjne kierujące się do tysiąca nowych planet po drugiej stronie pierścieni wrót obcych są łatwą zdobyczą, a żadna flota nie ma dość sił, by ich chronić.

James Holden i jego załoga lepiej niż inni znają mocne i słabe strony nowego przeciwnika. Mając do czynienia z silniejszym i liczniejszym wrogiem, znękane pozostałości dawnych potęg politycznych wzywają Rosynanta do desperackiej misji polegającej na dotarciu do stacji Medyna w samym sercu sieci wrót.

Jednak nowe sojusze są równie niedoskonałe jak stare, a walka o władzę dopiero się rozpoczęła.

Prochy Babilonu to doskonała przygodowa powieść science-fiction, będąca kontynuacją bestselerowych Gier Nemezis.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 758

Oceny
4,4 (461 ocen)
259
157
38
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Achaja1234

Dobrze spędzony czas

Kolejna świetna odsłona space opery
00
Jakubon10000

Dobrze spędzony czas

Równa, solidna SF. Niespecjalnie porywa, ale też nie zniechęca. Warto przeczytać.
00
ululinka

Dobrze spędzony czas

Zastanawiam się czy ludzkość będzie kiedyś gotowa ruszyć w kosmos, czy nasza natura zaborczosci jej to uniemozliwi Ale piszmy o tym i czytajmy, może nowe pokolenia się zmieniają, zrozumieją Jako motto pelecam prolog A seria jest bardzo dobra, biorę się za kolejny tom
00
m4ximus13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Rajcho

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna seria z cyklu lecz coagle zaskakuje głębokością tematów i powiązaniem tych samych postaci.
00

Popularność



Kolekcje



Prolog

Namono

Kamie­nie spa­dły trzy mie­siące temu, a Namono wresz­cie zoba­czyła tro­chę błę­kit­nego nieba. Ude­rze­nie w Lagho­uat – pierw­sze z trzech, które znisz­czyły świat – wyrzu­ciło w powie­trze tyle Sahary, że przez całe tygo­dnie nie widziała gwiazd ani księ­życa. Przez brudne chmury nawet czer­wo­nawy dysk słońca pra­wie się nie prze­bi­jał. Popiół i pył spa­dały na Więk­szą Abuję, zbie­ra­jąc się w zaspy, nada­jąc mia­stu takie same sza­ro­żółte barwy jak kolor nieba. Poma­ga­jąc gru­pom ochot­ni­ków sprzą­tać gruz i opie­ko­wać się ran­nymi, wie­działa, że wstrzą­sa­jący nią kaszel i wyplu­wana czarna flegma są wyni­kiem wdy­cha­nia pro­chów zabi­tych.

Kra­ter w miej­scu byłego Lagho­uat dzie­liło od Abuji trzy i pół tysiąca kilo­me­trów, ale fala ude­rze­niowa i tak wybiła okna i powa­liła budynki. Według repor­te­rów w mie­ście zgi­nęło dwie­ście osób, a ran­nych było około czte­rech tysięcy. Szpi­tale były prze­peł­nione. Jeśli obra­że­nia nie gro­ziły utratą życia, zale­cano pozo­sta­nie w domu.

Szybko poja­wiły się pro­blemy z zasi­la­niem: bra­ko­wało świa­tła sło­necz­nego do zasi­la­nia paneli sło­necz­nych, a zapy­lone powie­trze nisz­czyło farmy wia­trowe szyb­ciej, niż ekipy tech­niczne mogły je czy­ścić. Do czasu, gdy na pół­noc dowie­ziono reak­tor fuzyjny ze stoczni w Kin­sza­sie, połowa mia­sta przez pięt­na­ście dni cze­kała pogrą­żona w mroku. Ponie­waż pierw­szeń­stwo dostaw prądu przy­pa­dało szklar­niom, szpi­ta­lom i budyn­kom rzą­do­wym, wciąż bar­dzo czę­sto zda­rzały się wyłą­cze­nia zasi­la­nia. Ręczne ter­mi­nale miały trud­no­ści w łącze­niu się z sie­cią i czę­sto nie dzia­łały, bywało, że byli odcięci od świata nawet po kilka dni. Powta­rzała sobie, że nale­żało tego ocze­ki­wać, jakby któ­rąś z tych rze­czy dało się prze­wi­dzieć.

A jed­nak po trzech mie­sią­cach poja­wiła się prze­rwa w olbrzy­miej zasło­nie na nie­bie. Gdy czer­wone słońce zbli­żało się do zachodu, na wscho­dzie roz­ja­rzyły się świa­tła miast na Księ­życu, jak klej­noty na nie­bieskim polu. Ow­szem, brud­nym, ska­żo­nym i nie­peł­nym, ale nie­bieskim. Nono ten widok bar­dzo pod­niósł na duchu.

Dziel­nica mię­dzy­na­ro­dowa była, histo­rycz­nie rzecz bio­rąc, bar­dzo młoda. Tylko nie­liczne budynki miały wię­cej niż sto lat. Kró­lo­wały tu typowe dla poprzed­niego poko­le­nia sze­ro­kie aleje roz­dzie­la­jące labi­rynty wąskich uli­czek mię­dzy powy­krzy­wia­nymi, pseu­do­or­ga­nicz­nymi budyn­kami. Nad wszyst­kim wzno­siła się Zuma Rock, wysoki cha­rak­te­ry­styczny ele­ment mia­sta. Pył i popiół mogły pobru­dzić kamień, ale nie zdo­łały go zmie­nić. Rodzinne mia­sto Nono, miej­sce, w któ­rym dora­stała i gdzie spro­wa­dziła swą nie­wielką rodzinę po zakoń­cze­niu przy­gód. Jej dom spo­koj­nej sta­ro­ści.

Roze­śmiała się gorzko, ze śmie­chem prze­cho­dzą­cym w kaszel.

Ośrod­kiem pomocy była fur­go­netka zapar­ko­wana na skraju parku. Na boku miała wyma­lo­waną koni­czynę, logo farmy hydro­po­nicz­nej. Nie ONZ, nawet nie lokal­nej admi­ni­stra­cji. Potrzeba szyb­kiego dzia­ła­nia w zaist­nia­łej sytu­acji spra­wiła, że zatarły się gra­nice pomię­dzy poszcze­gól­nymi war­stwami biu­ro­kra­cji. Wie­działa, że powinna czuć wdzięcz­ność, bo były takie miej­sca, gdzie fur­go­netki nie docie­rały.

Popiół zbity z pyłem pokry­wał sko­rupą łagodne pagórki, na któ­rych wcze­śniej rosła trawa. Miej­scami widać było nie­równe pęk­nię­cia i rowy podobne do śla­dów olbrzy­mich węży w miej­scach, gdzie dzieci mimo wszystko pró­bo­wały się bawić, ale teraz nikt po nich nie zjeż­dżał. Two­rzyła się tylko kolejka. Zajęła w niej swoje miej­sce. Pozo­stali cze­ka­jący mieli takie same, puste spoj­rze­nia. Szok, wyczer­pa­nie i głód. Oraz pra­gnie­nie. W dziel­nicy mię­dzy­na­ro­do­wej znaj­do­wały się duże enklawy Nor­we­gów i Wiet­nam­czy­ków, ale nie­za­leż­nie od koloru skóry i wło­sów, pył i kata­strofa uczy­niły z nich jedno ple­mię.

Z boku fur­go­netki otwo­rzyły się drzwi i kolejka poru­szyła się w ocze­ki­wa­niu. Racje na kolejny tydzień, choćby mizerne. Gdy zbli­żała się jej kolej, Nono poczuła ukłu­cie wstydu. Całe życie, aż do tego momentu, prze­szła bez potrzeby korzy­sta­nia z pod­sta­wo­wego utrzy­ma­nia. Była jedną z osób, które poma­gały innym, nie kimś, kto potrze­bo­wał wspar­cia. Tyle że teraz go potrze­bo­wała.

Dotarła na czoło kolejki. Widziała już wcze­śniej męż­czy­znę wyda­ją­cego paczki. Miał sze­roką twarz, brą­zową z czar­nymi pie­gami. Zapy­tał ją o adres, odpo­wie­działa. Chwilę póź­niej, grze­biąc w sto­sie pude­łek, wyćwi­czo­nym gestem podał jej białe pla­sti­kowe opa­ko­wa­nie, które od niego przy­jęła. Wyda­wało się nie­sa­mo­wi­cie lek­kie. Spoj­rzał jej w oczy dopiero, gdy nie ode­szła.

– Mam żonę – powie­działa Namono. – I córkę.

W jego oczach poja­wił się błysk zło­ści, twardy jak ude­rze­nie.

– Jeśli zdo­łają przy­śpie­szyć wzrost zboża albo przy­wo­łać ryż z powie­trza, to nam je przy­ślą. A na razie zatrzy­mu­jesz kolejkę.

Poczuła, jak w oczach zbie­rają jej się pie­kące łzy.

– Jeden na rodzinę – wark­nął męż­czy­zna. – Odejdź.

– Ale…

– Odejdź! – krzyk­nął, strze­la­jąc jej pal­cami przed nosem. – Za tobą cze­kają inni.

Ode­szła, sły­sząc, jak mam­ro­cze pod nosem coś obe­lży­wego. Łez nie było dużo, led­wie tyle, by zdą­żyła szybko je wycie­rać, za to bar­dzo pie­kły.

Wci­snęła sobie pudełko pod pachę i gdy tylko jej wzrok odzy­skał ostrość na tyle, by mogła widzieć, opu­ściła głowę i ruszyła do domu. Nie mogła tu zostać, bo byli ludzie bar­dziej zde­spe­ro­wani lub o słab­szych zasa­dach moral­nych, cze­kali na rogach i w drzwiach na oka­zję, by ukraść nie­ostroż­nym fil­try do wody i żyw­ność. Jeśli nie będzie szła ener­gicz­nie, mogą ją uznać za ofiarę. Przez kilka prze­cznic jej wygło­dzony i wyczer­pany umysł zaba­wiał się fan­ta­zjami walki ze zło­dzie­jami. Jakby oczysz­cze­nie w prze­mocy mogło w jakiś spo­sób zapew­nić jej spo­kój.

Wycho­dząc z miesz­ka­nia, obie­cała Annie, że w dro­dze do domu wstąpi do sta­rego Gina i upewni się, że sta­ru­szek wybrał się do fur­go­netki z pomocą, ale gdy dotarła do wła­ści­wego zakrętu, poszła dalej pro­sto. Zmę­cze­nie wżarło się już głę­boko w jej kości i wizja pod­pie­ra­nia sta­ruszka i cze­ka­nia z nim w kolejce zde­cy­do­wa­nie prze­ra­stała jej moż­li­wo­ści. Powie, że zapo­mniała, co będzie pra­wie prawdą.

Na łuku pro­wa­dzą­cym z sze­ro­kiej alei do śle­pej uliczki, przy któ­rej stał ich dom, odkryła, że pełne prze­mocy fan­ta­zje w jej gło­wie ule­gły zmia­nie. Ludzie, któ­rych bicie sobie wyobra­żała, aż prze­pro­szą i będą bła­gać o wyba­cze­nie, nie byli zło­dzie­jami, a pie­go­wa­tym męż­czy­zną z fur­go­netki. Jeśli zdo­łają przy­śpie­szyć wzrost zboża. Co to w ogóle miało zna­czyć? Żar­to­wał sobie o uży­wa­niu ich ciał jako nawozu? Ośmie­lił się gro­zić jej rodzi­nie? Za kogo on się, u dia­bła, uwa­żał?

„Nie”, głos w jej gło­wie zabrzmiał tak wyraź­nie, jakby Anna zro­biła to oso­bi­ście. „Nie, był zły, ponie­waż chciał pomóc, zro­bić coś wię­cej, ale nie mógł. Świa­do­mość, że to, co dajesz, nie wystar­cza, też jest cię­ża­rem. To wszystko. Wybacz mu”.

Namono wie­działa, że powinna, ale nie potra­fiła.

Ich dom był mały: sześć pokoi ści­śnię­tych razem jak mokry piach zgnie­ciony dło­nią dziecka. Nic tu nie było równe, żaden kąt nie był pro­sty. Nada­wało to prze­strzeni wra­że­nie cze­goś natu­ral­nego, bar­dziej jaskini lub groty niż budynku wznie­sio­nego przez ludzi. Zatrzy­mała się na chwilę przed otwar­ciem drzwi, pró­bu­jąc oczy­ścić myśli. Zacho­dzące słońce scho­wało się za Zuma Rock, a pył i dym w powie­trzu zdra­dzały, gdzie prze­bi­jały się przez nie sze­ro­kie pro­mie­nie. Wyglą­dało to tak, jakby kamień ota­czała aure­ola. A na ciem­nie­ją­cym nie­bie poja­wiła się jasna iskra. Wenus. Dziś w nocy może będzie widać gwiazdy. Chwy­ciła się tej myśli jak sza­lupy na morzu. Mogą być gwiazdy.

W środku dom był czy­sty. Dywany wytrze­pano, ceglane pod­łogi zamie­ciono. Powie­trze pach­niało bzem dzięki małej świeczce zapa­cho­wej – pre­zent od jed­nego z para­fian Anny. Namono starła resztki łez. Mogła uda­wać, że zaczer­wie­nie­nie oczu to efekt powie­trza na zewnątrz. Nawet jeśli jej nie uwie­rzą, to mogą uda­wać, że uwie­rzyły.

– Halo? – zawo­łała. – Jest ktoś w domu?

Z sypialni na tyłach wybie­gła z piskiem Nami, pla­ska­jąc bosymi sto­pami po cegłach. Jej mała dziew­czynka nie była już taka mała, się­gała jej pra­wie pod pachę. I do ramie­nia Anny. Znik­nęła łagodna pulch­ność dziecka i zaczy­nała się przez nią prze­bi­jać nie­zręczna uroda nasto­latki. Skórę miała nie­wiele jaśniej­szą niż Nono, a włosy gęste i skrę­cone, ale uśmie­chała się jak Rosjanka.

– Wró­ci­łaś!

– Oczy­wi­ście, że tak – potwier­dziła Nono.

– Co mamy?

Namono wyjęła spod pachy białe opa­ko­wa­nie i wci­snęła je w dło­nie córki. Nachy­liła się do niej z uśmie­chem spra­wia­ją­cym wra­że­nie współ­udziału.

– Może sama spraw­dzisz, a potem mi powiesz?

Nami odpo­wie­działa sze­ro­kim uśmie­chem i popę­dziła do kuchni, jakby fil­try do wody i szybko rosnący owies były naj­lep­szym moż­li­wym pre­zen­tem. Dziew­czyna miała w sobie olbrzy­mie pokłady szcze­rego entu­zja­zmu, ale jej zacho­wa­nie po czę­ści wyni­kało też z chęci dowie­dze­nia mat­kom, że nic jej nie jest, że nie muszą się o nią mar­twić. Tak wiele ich siły – wspól­nej dla całej rodziny – brało się z prób zapew­nie­nia sobie wza­jem­nie ochrony. Nie wie­działa, czy tak jest lepiej, czy gorzej.

Anna leżała na łóżku w sypialni, z roz­ło­żo­nym obok gru­bym tomem znie­kształ­co­nym od wie­lo­krot­nego czy­ta­nia. Wojna i pokój. Miała sza­rawą, wymi­ze­ro­waną skórę. Nono usia­dła przy niej ostroż­nie, kła­dąc dłoń na odsło­nię­tej skó­rze uda żony tuż nad zmiaż­dżo­nym kola­nem. Skóra nie była już gorąca ani nacią­gnięta jak na bęb­nie. To musiał być dobry znak.

– Dzi­siaj widzia­łam błę­kitne niebo – ode­zwała się Nono. – W nocy mogą się poja­wić gwiazdy.

Anna posłała jej swój rosyj­ski uśmiech, taki sam, jaki jej geny prze­ka­zały Nami.

– To bar­dzo dobrze. Jest jakaś poprawa.

– Bóg wie, że mamy mnó­stwo miej­sca na poprawę – odpo­wie­działa Namono, od razu żału­jąc nega­tyw­nego nasta­wie­nia w gło­sie. Spró­bo­wała je zła­go­dzić, ujmu­jąc dłoń Anny. – Ty też lepiej wyglą­dasz.

– Dzi­siaj nie mia­łam gorączki – potwier­dziła Anna.

– W ogóle?

– No, tylko nie­wielką.

– Wielu mia­łaś gości? – spy­tała, sta­ra­jąc się utrzy­mać lekki ton.

Para­fia­nie Anny bar­dzo prze­jęli się jej wypad­kiem, zapew­niali róż­nego rodzaju pomoc i ofe­ro­wali wspar­cie tak czę­sto, że Anna nie miała szansy na odpo­czy­nek. Namono w końcu tup­nęła i ich ode­słała. Anna prze­waż­nie pozwa­lała im na wizyty, ponie­waż powstrzy­my­wało to też jej trzódkę przed odda­wa­niem zaopa­trze­nia, bez któ­rego by sobie nie pora­dzili.

– Wstą­pił Amiri – przy­znała Anna.

– Doprawdy? I czego chciał mój kuzyn?

– Orga­ni­zu­jemy jutro krąg modli­tewny, tylko kil­ka­na­ście osób. Nami pomo­gła przy­go­to­wać fron­towy pokój. Wiem, że powin­nam była cię naj­pierw zapy­tać, ale…

Anna kiw­nęła głową w stronę nabrzmia­łej, opuch­nię­tej nogi, jakby jej nie­zdol­ność do sta­nię­cia za kazal­nicą była naj­gor­szym, co jej się przy­tra­fiło. I może tak było.

– Jeśli masz dość sił – powie­działa Namono.

– Prze­pra­szam.

– Wyba­czam ci. Znowu. Zawsze.

– Jesteś dla mnie dobra, Nono. – A potem cicho, żeby nie usły­szała jej Nami. – Kiedy cię nie było, ogło­szono alarm.

Namono zamarło serce.

– Gdzie ude­rzy?

– Ni­gdzie. Prze­chwy­cili go, ale…

Cisza nio­sła całe zna­cze­nie. Ale był kolejny. Kolejny kamień rzu­cony w dół studni gra­wi­ta­cyj­nej, w stronę deli­kat­nych pozo­sta­ło­ści Ziemi.

– Nie mówi­łam Nami – wyznała Anna, jakby ochrona ich dziecka przed stra­chem była kolej­nym grze­chem wyma­ga­ją­cym wyba­cze­nia.

– Nic nie szko­dzi – odparła Namono. – Ja to zro­bię, jeśli będzie trzeba.

– Jak radzi sobie Gino?

„Zapo­mnia­łam” wylą­do­wało już na końcu języka Namono, ale nie potra­fiła skła­mać. Może mogła to zro­bić sobie, ale nie pozwa­lały na to czy­ste oczy Anny.

– Za chwilę do niego pójdę.

– To ważne – przy­po­mniała Anna.

– Wiem, po pro­stu jestem taka zmę­czona…

– Dla­tego wła­śnie to takie ważne – potwier­dziła Anna. – W cza­sach kry­zysu natu­ral­nie się do sie­bie zbli­żamy. Wtedy to łatwe. Dopiero gdy wszystko się prze­ciąga, musimy się wysi­lić. Musimy dopil­no­wać, żeby wszy­scy widzieli, że jeste­śmy w tym razem.

Chyba że nad­leci kolejny kamień, któ­rego flota nie zła­pie na czas. Chyba że farmy hydro­po­niczne prze­staną dzia­łać pod aktu­al­nym obcią­że­niem i wszy­scy zostaną bez jedze­nia. Chyba że zawiodą recy­klery wody. Chyba że sta­nie się jedna z tysiąca rze­czy, z któ­rych każda ozna­czała śmierć.

Dla Anny nawet to nie byłoby porażką. Przy­naj­mniej tak długo, jak długo byliby wszy­scy dla sie­bie dobrzy i mili. Jeśli z życz­li­wo­ścią poma­ga­liby sobie wza­jem­nie wejść do gro­bów, Anna uzna­łaby, że postę­puje zgod­nie z powo­ła­niem. Może miała rację.

– Oczy­wi­ście – zapew­niła Namono. – Chcia­łam po pro­stu naj­pierw przy­nieść tu zapasy.

Chwilę póź­niej do pokoju wpa­dła Nami, z recy­kle­rem wody w ręce.

– Patrz­cie! Kolejny cudowny tydzień picia oczysz­czo­nych sików i brud­nej desz­czówki! – oznaj­miła z uśmie­chem, a Namono po raz milio­nowy ude­rzyło, jak ide­al­nym połą­cze­niem swo­ich matek jest ta dziew­czynka.

Resztę pakietu sta­no­wiły gotowe do goto­wa­nia bry­kiety owsiane, paczuszki cze­goś, co według napi­sów po chiń­sku i w hindi było gula­szem z kur­czaka, oraz garść table­tek. Wita­miny dla całej rodziny, środki prze­ciw­bó­lowe dla Anny. Przy­naj­mniej coś.

Namono sie­działa z żoną, trzy­ma­jąc ją za rękę, aż powieki Anny zaczęły opa­dać, a jej policzki przy­brały miękki wygląd świad­czący o nad­cho­dzą­cym śnie. Za oknem sza­rzały resztki czer­wieni zachodu. Ciało Anny się roz­luź­niło, ustą­piło napię­cie ramion. Wygła­dziły się zmarszczki na czole. Anna nie narze­kała, ale ból rany i obcią­że­nie nagłego oka­le­cze­nia łączyły się z dzie­lo­nym przez nie obie stra­chem. Miło było zoba­czyć, jak to wszystko ustę­puje, choćby na chwilę. Anna zawsze była ładną kobietą, ale pod­czas snu robiła się piękna.

Nono wstała od łóżka dopiero, gdy oddech jej żony zro­bił się równy i głę­boki. Była już pra­wie przy drzwiach, gdy zabrzmiał roze­spany głos Anny.

– Nie zapo­mnij o Gino.

– Wła­śnie tam idę – zapew­niła cicho Nono, a oddech Anny wró­cił do rytmu snu.

– Mogę iść z tobą? – zapy­tała Nami, gdy Nono pod­cho­dziła do drzwi miesz­ka­nia. – Ter­mi­nale znowu nie dzia­łają i nie mam tu nic do zro­bie­nia.

Przez głowę Nono prze­mknęło „tam jest zbyt nie­bez­piecz­nie” oraz „mama może cię potrze­bo­wać”, ale w oczach córki kryło się tyle nadziei.

– Tak, ale załóż buty.

Marsz do Gina był jak taniec w cie­niach. Panele sło­neczne oświe­tle­nia awa­ryj­nego zła­pały dość świa­tła, by połowa mija­nych domów jarzyła się słabo od środka. Nie­wiele bar­dziej niż od świa­tła świecy, ale i tak było lepiej niż wcze­śniej. Samo mia­sto wciąż było czarne. Żad­nych ulicz­nych latarni, bla­sku wie­żow­ców, tylko kilka jaśniej­szych punk­tów wzdłuż orga­nicz­nej krzy­wi­zny arko­lo­gii na połu­dniu.

Namono dopa­dło żywe wspo­mnie­nie z cza­sów, gdy była młod­sza od swo­jej córki teraz i po raz pierw­szy leciała na Lunę. Jaskra­wość gwiazd i urze­ka­jąca uroda Drogi Mlecz­nej. Nawet z pyłem wciąż uno­szą­cym się w powie­trzu nad nimi, teraz widać było w górze wię­cej gwiazd niż w cza­sach, gdy ukry­wał je blask miej­skich świa­teł. Błysz­czał też srebrny pół­księ­życ Luny z roz­cią­gnię­tymi w czerni paję­czy­nami świa­teł. Ujęła dłoń córki.

Palce dziew­czyny wyda­wały się takie grube i solidne w porów­na­niu z tym, jakie były kie­dyś. Dora­stała. Nie była już ich małą dziew­czynką. Miały tak wiele pla­nów wspól­nego podró­żo­wa­nia i nauki na uni­wer­sy­te­cie. Teraz wszyst­kie prze­pa­dły. Znik­nął świat, dla któ­rego spo­dzie­wały się ją wycho­wać. Poczuła ukłu­cie winy, jakby mogła coś zro­bić, żeby nie dopu­ścić do tego wszyst­kiego. Jakby to w jakiś spo­sób było jej winą.

W pogłę­bia­ją­cym się mroku roz­brzmie­wały głosy, choć nie było ich tak wiele jak wcze­śniej. Wcze­śniej ta oko­lica tęt­niła boga­tym życiem noc­nym. Puby, uliczni arty­ści i ostra, modna ostat­nio grze­cho­tliwa muzyka, wyle­wa­jąca się stru­mie­niami na ulice. Teraz ludzie spali w ciem­no­ści i wsta­wali wraz ze słoń­cem. Poczuła woń goto­wa­nego jedze­nia. Dziwne było to, że nawet goto­wany owies mógł się koja­rzyć z kom­for­tem. Miała nadzieję, że stary Gino poszedł do fur­go­netki albo że zro­bił to za niego jeden z para­fian Anny, bo ina­czej Anna będzie nale­gać, żeby oddać mu część ich żyw­no­ści, a Namono jej na to pozwoli.

Ale jesz­cze do tego nie doszło, nie trzeba się źle nasta­wiać. I tak miała za dużo na swo­ich bar­kach. Kiedy dotarły do skrzy­żo­wa­nia z uliczką sta­rego Gina, zga­sły ostat­nie resztki świa­tła słońca. Jedy­nym śla­dem dal­szego ist­nie­nia Zuma Rock był ciem­niej­szy mrok, który uno­sił się na tysiące metrów nad mia­stem. Sama zie­mia wyzy­wa­jąco wzno­sząca pięść ku niebu.

– Och – ode­zwała się Nami. Nawet nie było to słowo, a wcią­gnię­cie powie­trza. – Widzia­łaś to?

– Co takiego? – zapy­tała Namono.

– Spa­da­jąca gwiazda. Tam jest następna. Patrz!

Fak­tycz­nie, pośród miga­ją­cych gwiazd poja­wiła się na chwilę smuga świa­tła. A potem następna. Kiedy tak stały, trzy­ma­jąc się za ręce, zoba­czyły jesz­cze kilka. Potrze­bo­wała całej siły woli i opa­no­wa­nia, by nie wepchnąć córki pod osłonę naj­bliż­szych drzwi i nie pró­bo­wać jej zasło­nić. Ogło­szono alarm, ale pozo­sta­ło­ści floty ONZ prze­chwy­ciły ten głaz. Smugi mknące przez górną atmos­ferę mogły nawet nie być jego pozo­sta­ło­ściami. Ale nie można było wyklu­czyć takiej moż­li­wo­ści.

Tak czy siak, spa­da­jące gwiazdy kie­dyś były czymś pięk­nym, nie­win­nym. Nie teraz. Nie dla niej, nie dla nikogo na Ziemi. Każda jaskrawa smuga była szep­tem śmierci. Sykiem poci­sku. Przy­po­mnie­niem gło­śnym jak głos. „To wszystko może prze­paść i nie zdo­ła­cie tego powstrzy­mać”.

Kolejna smuga, jasna jak pro­mień latarki, zakoń­czona cichą kulą ognia wiel­ko­ści jej paznok­cia.

– Ten był duży – sko­men­to­wała Nami.

Nie, pomy­ślała Namono. Wcale nie był.

Rozdział pierwszy

Pa

– Nie macie do tego pie­przo­nego prawa! – wykrzyk­nął nie po raz pierw­szy wła­ści­ciel Horn­blo­wera. – Pra­co­wa­li­śmy na to, co mamy. Jest nasze.

– Już to prze­ra­bia­li­śmy, pro­szę pana – odpo­wie­działa Michio Pa, kapi­tan Con­nau­ghta. – Pań­ski sta­tek i jego ładu­nek zostają prze­jęte z roz­kazu Wol­nej Floty.

– Te wasze bzdury o pomocy? Jeśli Pasia­rze potrze­bują zaopa­trze­nia, to niech je sobie kupią. Moje jest moje.

– To wszystko jest potrzebne. Gdyby pan postą­pił zgod­nie z roz­ka­zami…

– Strze­li­li­ście do nas! Znisz­czy­li­ście nam dyszę sil­nika!

– Pró­bo­wał pan przed nami ucie­kać. Pań­scy pasa­że­ro­wie i załoga…

– Wolna Flota, do chuja pana! Jeste­ście zło­dzie­jami. Pira­tami.

Sie­dzący z jej lewej strony Evans – pierw­szy ofi­cer i naj­now­szy czło­nek rodziny – sap­nął, jakby został ude­rzony. Michio zer­k­nęła na niego i napo­tkała spoj­rze­nie jego błę­kit­nych oczu. Uśmiech­nął się: białe zęby i zbyt przy­stojna twarz. Był ładny i dobrze o tym wie­dział. Michio wyci­szyła mikro­fon, pozwa­la­jąc, by stru­mień obelg wyle­wał się z Horn­blo­wera bez jej udziału i kiw­nęła do niego głową. „O co cho­dzi?”.

Evans wska­zał kon­solę kciu­kiem.

– Tyle zło­ści – rzu­cił. – Rzuca się, jak­by­śmy zra­nili uczu­cia bied­nego coyo.

– Bądź poważny – odpo­wie­działa Michio, choć z uśmie­chem.

– Jestem poważny. Fragé bist.

– Ty? Wraż­liwy?

– W głębi serca – zapew­nił Evans, przy­ci­ska­jąc dłoń do umię­śnio­nej piersi. – Mały chło­piec, ja.

W gło­śni­kach wła­ści­ciel Horn­blo­wera na­dal pie­klił się, rzu­ca­jąc wyzwi­skami. Według niego Pa była zło­dziejką, kurwą i osobą, któ­rej nie obcho­dziło, czyje dzieci zginą, byle tylko dostała swoją wypłatę. Gdyby był jej ojcem, prę­dzej by ją zabił, niż pozwo­lił tak zbez­cze­ścić rodowe nazwi­sko. Evans zachi­cho­tał.

Wbrew sobie Michio też się roze­śmiała.

– Wiesz, że twój akcent przy­biera na sile, gdy flir­tu­jesz?

– Ow­szem – potwier­dził Evans. – Sta­no­wię zło­żone połą­cze­nie uczuć i występ­ków. Ale udało mi się odcią­gnąć twoją uwagę od niego. Zaczy­na­łaś tra­cić pano­wa­nie.

– Jesz­cze go nie stra­ci­łam – rzu­ciła, a potem z powro­tem włą­czyła mikro­fon. – Pro­szę pana. Pro­szę pana! Czy możemy się przy­naj­mniej zgo­dzić, że jestem piratką, która ofe­ruje zamknię­cie pana w pań­skiej kabi­nie na czas podróży do Kali­sto, cho­ciaż mogła­bym wyrzu­cić pana w kosmos? Może być?

W odbior­niku na chwilę zapa­no­wała pełna obu­rze­nia cisza, a potem z gło­śnika dobiegł ryk furii, z któ­rego wyło­niły się zwroty w rodzaju „wypiję twoją pie­przoną pasiar­ską krew” oraz „zabiję cię, jeśli spró­bu­jesz”. Michio unio­sła trzy palce. Z dru­giej strony mostka Oksana Busch mach­nęła ręką w potwier­dze­niu i stuk­nęła przy­ci­ski ste­ro­wa­nia uzbro­je­niem.

Con­nau­ght nie był pasiar­skim okrę­tem. Przy­naj­mniej pier­wot­nie. Został zbu­do­wany przez flotę Mar­sjań­skiej Repu­bliki Kon­gre­so­wej i wypo­sa­żono go w róż­no­rodne eks­perc­kie sys­temy bojowe i tech­niczne. Prze­by­wali na jego pokła­dzie już pra­wie od roku, z początku szko­ląc się w tajem­nicy, a potem nad­szedł dzień, gdy popro­wa­dzili go do boju. Teraz Michio przy­glą­dała się na moni­to­rze, jak Con­nau­ght iden­ty­fi­kuje sześć punk­tów na uno­szą­cym się frach­towcu; w namie­rzo­nych miej­scach stru­mień poci­sków z dzia­łek obrony punk­to­wej prze­bije kadłub. Włą­czyły się lasery celow­ni­cze, oświe­tla­jąc Horn­blo­wera. Michio cze­kała. Uśmiech Evansa zro­bił się mniej pewny sie­bie. Wyraź­nie nie miał ochoty na zabi­ja­nie cywili. Szcze­rze mówiąc, Michio też wola­łaby tego unik­nąć, ale Horn­blo­wer nie miał szans na odby­cie swo­jej podróży przez wrota i do obcych pla­net, które jego pasa­że­ro­wie zamie­rzali sko­lo­ni­zo­wać. Teraz nego­cja­cje spro­wa­dzały się już tylko do warun­ków kapi­tu­la­cji.

– Mam wystrze­lić, bos­smang? – zapy­tała Busch.

– Jesz­cze nie – odparła Michio. – Ale uwa­żaj na sil­nik. Jeśli spró­bują go włą­czyć, strze­laj.

– Jeśli spró­bują go odpa­lić z tą uszko­dzoną dyszą, rów­nie dobrze możemy sobie oszczę­dzić amu­ni­cję – sko­men­to­wała szy­der­czo Busch.

– Ludzie liczą na ten ładu­nek.

– Ja savvy – potwier­dziła Busch. – Wciąż nie akty­wują – dodała po chwili.

Z trza­skiem obu­dziło się radio, potem dobie­gło z niego coś jesz­cze. Na dru­gim statku ktoś krzy­czał, ale nie do niej. Potem zabrzmiał inny głos, cały chór wza­jem­nie prze­krzy­ku­ją­cych się osób. Gło­śny wystrzał z pisto­letu, dźwięki ataku spłasz­czone i uniesz­ko­dli­wione przez gło­śniki.

Roz­legł się nowy głos.

– Con­nau­ght? Jeste­ście tam?

– Cze­kamy – potwier­dziła Michio. – Z kim roz­ma­wiam?

– Nazy­wam się Ser­gio Plant – przed­sta­wił się czło­wiek po dru­giej stro­nie. – Peł­nię obo­wiązki kapi­tana Horn­blo­wera. Ofe­ruję pod­da­nie się, tylko niech nikomu nie sta­nie się krzywda, dobra?

Evans wyszcze­rzył się do niej z rado­ścią i ulgą.

– Besse pana sły­szeć, kapi­ta­nie Plant – odpo­wie­działa Michio. – Przyj­muję pań­skie warunki. Pro­szę się przy­go­to­wać do abor­dażu.

Roz­łą­czyła się.

***

Zda­niem Michio histo­ria była długą serią nie­spo­dzia­nek, które z per­spek­tywy czasu wyda­wały się nie­unik­nione. A to, co było prawdą dla naro­dów, pla­net i potęż­nych orga­ni­zmów kor­po­ra­cyjno-pań­stwo­wych, doty­czyło też pomniej­szych losów kobiet i męż­czyzn. Jak w górze, tak na dole. Co doty­czyło SPZ, Ziemi i Mar­sjań­skiej Repu­bliki Kon­gre­so­wej, było też prawdą dla Oksany Busch, Evansa Gar­nera-Choi i Michio Pa. Wła­ści­wie to wszyst­kich żyją­cych i pra­cu­ją­cych na Con­nau­gh­cie i jego bliź­nia­czych jed­nost­kach. Drobne oso­bi­ste histo­rie załogi Con­nau­ghta wyda­wały się mieć więk­sze zna­cze­nie wyłącz­nie z powodu tego, gdzie sie­działa, czym dowo­dziła i za sprawą obcią­że­nia, jakim było zapew­nie­nie bez­pie­czeń­stwa kobie­tom i męż­czy­znom jej załogi oraz dopil­no­wa­nie, by zna­leźli się po wła­ści­wej stro­nie histo­rii.

Dla niej pierw­szą nie­spo­dzianką z wielu było sta­nie się ele­men­tem zbroj­nego ramie­nia Pasa. Jako młoda kobieta spo­dzie­wała się zostać inży­nierką lub admi­ni­stra­torką na jed­nej z dużych sta­cji. I może tak by się stało, gdyby oka­zy­wała tro­chę więk­sze zami­ło­wa­nie do mate­ma­tyki. Prze­bi­jała się przez uni­wer­sy­tet, bo sądziła, że tak powinna zro­bić, i zawio­dła, ponie­waż mogła zro­bić to z hono­rem. Poczuła wstrząs po ode­bra­niu wia­do­mo­ści, że została skre­ślona z listy stu­den­tów. Z per­spek­tywy czasu było to oczy­wi­ste. Szkło powięk­sza­jące histo­rii.

Lepiej paso­wała do SPZ, a przy­naj­mniej do tego odłamu, do któ­rego przy­stą­piła. W ciągu pierw­szego mie­siąca stało się jasne, że Sojusz Pla­net Zewnętrz­nych jest nie tyle zjed­no­czoną biu­ro­kra­cją rewo­lu­cji, co swego rodzaju fran­czy­zową marką przyj­mo­waną przez oby­wa­teli Pasa, któ­rzy uwa­żali, że coś takiego powinno ist­nieć. Kolek­tyw Vol­ta­ire uwa­żał się za SPZ, ale to samo doty­czyło grupy Freda John­sona z bazą na sta­cji Tycho. Ander­son Dawes peł­nił funk­cję guber­na­tora Ceres pod zna­kiem roze­rwa­nego kręgu, a Zig Ochoa zwal­czała go pod tą samą flagą.

Michio przez lata wyra­biała sobie opi­nię kobiety z karierą woj­skową, choć w głębi duszy dosko­nale zda­wała sobie sprawę, że struk­tura dowo­dze­nia była bar­dzo płynna. Z tego też powodu zda­rzało się jej, że odru­chowo bro­niła wła­dzy – jej wła­dzy nad pod­wład­nymi oraz wła­dzy prze­ło­żo­nych nad nią. Dzięki temu wła­śnie wylą­do­wała na fotelu pierw­szej ofi­cer Behe­mota, co z kolei zapro­wa­dziło ją do powol­nej strefy, gdy ludz­kość po raz pierw­szy prze­kro­czyła wrota, dosta­jąc się do prze­strzeni kon­tro­lu­ją­cej odzie­dzi­czone przez nich impe­rium tysiąca trzy­stu ukła­dów gwiezd­nych. To wła­śnie zabiło jej uko­chaną, Sam Rosen­berg. Po tam­tych wyda­rze­niach jej wiara w struk­tury dowo­dze­nia zna­cząco osła­bła.

Co z per­spek­tywy czasu znowu wydało się oczy­wi­ste.

Jeśli cho­dzi o dru­gie zasko­cze­nie, nie potra­fiła go pre­cy­zyj­nie okre­ślić. Zbio­rowe mał­żeń­stwo, rekru­ta­cja przez Marco Ina­rosa, a może prze­ję­cie dowo­dze­nia nad nowym stat­kiem i jego rewo­lu­cyjną misją w Wol­nej Flo­cie. Punk­tów zwrot­nych w życiu czło­wieka było wię­cej niż zia­ren pia­sku na pustyni i nie każdy był oczy­wi­sty, nawet w retro­spek­ty­wie.

***

– Oddział abor­da­żowy gotowy – oznaj­mił Car­mondy gło­sem spłasz­czo­nym przez mikro­fon ska­fan­dra. – Mamy doko­nać prze­bi­cia?

Jako dowódca oddziału sztur­mo­wego tech­nicz­nie Car­mondy nie pod­le­gał bez­po­śred­nio Michio, ale uznał jej auto­ry­tet zaraz po wej­ściu na pokład ze swo­imi ludźmi. Przez kilka lat miesz­kał na Mar­sie, nie był człon­kiem gru­po­wego mał­żeń­stwa two­rzą­cego rdzeń załogi Con­nau­ghta i miał w sobie dość pro­fe­sjo­na­li­zmu, by zaak­cep­to­wać wła­sny sta­tus out­si­dera. Lubiła go przy­naj­mniej za to.

– Pozwólmy im być mili – odpo­wie­działa Michio. – Jeśli zaczną do nas strze­lać, zrób, co będzie trzeba.

– Savvy – potwier­dził Car­mondy, a potem prze­łą­czył kanały.

Oba statki uno­siły się teraz w nie­waż­ko­ści, więc nie mogła się roz­siąść w swo­jej pry­czy prze­cią­że­nio­wej. A zro­bi­łaby to, gdyby tylko się dało.

Kiedy nade­szła wia­do­mość, że Wolna Flota przej­muje kon­trolę nad Ukła­dem, a pier­ścień wrót zostaje zamknięty dla ruchu, statki kolo­ni­za­cyjne lecące w stronę nowych pla­net po dru­giej stro­nie sta­nęły przed wybo­rem. Pod­dać się i prze­ka­zać swoje zasoby do roz­pro­wa­dze­nia na sta­cje i statki, które ich naj­bar­dziej potrze­bo­wały, dzięki czemu mogli zacho­wać swoje jed­nostki, albo ucie­kać, a wtedy je stracą.

Horn­blo­wer – jak Bóg wie ile innych jed­no­stek – doko­nał kal­ku­la­cji i zde­cy­do­wał, że ryzyko jest warte nagrody. Wyłą­czyli trans­pon­der, obró­cili statki i ruszyli peł­nym cią­giem, krótko. Potem znowu obrót, ciąg, obrót, ciąg. Nazy­wali to Hotaru. Stra­te­gia świe­ce­nia dyszą z sil­nika tylko przez chwilę, a potem lot bez żad­nych emi­sji w nadziei, że bez­miar prze­strzeni ukryje ich do czasu zmiany sytu­acji poli­tycz­nej. Statki miały dość żyw­no­ści i zapa­sów, by utrzy­mać kolo­ni­stów przez wiele lat. Układ był tak wielki, że jeśli uda im się unik­nąć wykry­cia na samym początku, zna­le­zie­nie ich póź­niej mogło potrwać całe dzie­się­cio­le­cia.

Nie­stety, gazy wylo­towe z sil­nika Horn­blo­wera zostały wykryte przez tele­skopy Wol­nej Floty na Gani­me­de­sie i Tyta­nie. Naj­bar­dziej nie podo­bało jej się to, że pościg zabrał ich poza płasz­czy­znę eklip­tyki. Zde­cy­do­wana więk­szość helios­fery roz­cią­gała się powy­żej i poni­żej cien­kiego dysku, w któ­rego obrę­bie mie­ściły się orbity pla­net i pasa aste­roid. Michio żywiła prze­sądną nie­chęć do tych otchłani, olbrzy­miej pustki, która, w jej umy­śle, uno­siła się nad i pod ludzką cywi­li­za­cją.

Pier­ścień wrót i nie­rze­czy­wi­sta prze­strzeń po jego dru­giej stro­nie mogły być dziw­niej­sze – były dziw­niej­sze – ale jej nie­po­kój doty­czący lotów poza eklip­tyką naro­dził się, gdy była jesz­cze dziec­kiem. Był ele­men­tem jej oso­bi­stej mito­lo­gii, zwia­stu­nem nie­szczę­ścia.

Usta­wiła moni­tor na wyświe­tla­nie obra­zów z kamer oddziału abor­da­żo­wego i włą­czyła łagodną muzykę. Horn­blo­wer oglą­dany rów­no­cze­śnie z dwu­dzie­stu per­spek­tyw przy akom­pa­nia­men­cie koją­cych harf i bęben­ków. W ślu­zie stał ciem­no­skóry Zie­mia­nin z sze­roko roz­sta­wio­nymi rękami. Patrzyło na niego sześć kamer z widocz­nymi lufami broni. Pozo­stali się prze­su­nęli, roz­glą­da­jąc się za ruchem na obrze­żach lub nad­cho­dzą­cym spoza statku. Męż­czy­zna się­gnął do góry i użył uchwytu do odwró­ce­nia się, wycią­ga­jąc ręce za plecy do nało­że­nia kaj­da­nek. Jego ruchy świad­czyły o tym, że kapi­tan Plant – czy kto­kol­wiek to był – bywał już zatrzy­my­wany przez poli­cję.

Oddział abor­da­żowy ruszył w głąb statku, ostroż­nie prze­miesz­cza­jąc się gru­pami przez kory­ta­rze. Ruch na ekra­nie powią­zany z posta­cią widoczną na innym obra­zie. Załogę Horn­blo­wera zastali cze­ka­jącą kar­nie rzę­dami w kam­bu­zie, z rękami wycią­gnię­tymi w goto­wo­ści na los przy­go­to­wany im przez Con­nau­ghta. Nawet w bar­dzo małych okien­kach kamer widziała lśniącą powłokę łez roz­cho­dzą­cych się po twa­rzach poszcze­gól­nych poj­ma­nych. Maski żalu z soli fizjo­lo­gicz­nej i napię­cia powierzch­nio­wego.

– Nic im nie będzie – ode­zwał się Evans. – Esá? To twoje zada­nie, prawda?

– Wiem – rzu­ciła Michio ze spoj­rze­niem utkwio­nym w ekra­nie.

Oddział abor­da­żowy prze­miesz­czał się przez pokłady, blo­ku­jąc ste­ro­wa­nie jed­nostki. Ich koor­dy­na­cja nada­wała im pozór jed­nego orga­ni­zmu z dwu­dzie­stoma parami oczu. Gru­powa, wyćwi­czona świa­do­mość pro­fe­sjo­na­li­zmu. Mostek wyglą­dał na źle utrzy­many. Przy kratce wyciągu powie­trza tkwił ręczny ter­mi­nal i bańka do picia, wyraź­nie zosta­wione w powie­trzu. Bez cią­że­nia ciągu do sko­or­dy­no­wa­nia usta­wień pry­cze prze­cią­że­niowe ster­czały pod róż­nymi kątami. Widok sko­ja­rzył się jej ze sta­rymi nagra­niami z wra­ków stat­ków na sta­rej Ziemi. Sta­tek kolo­ni­za­cyjny tonący w nie­skoń­czo­nej próżni.

Wie­działa, że Car­mondy wezwie ją, jesz­cze zanim to zro­bił, i przy­go­to­wała się, ści­sza­jąc muzykę. Prośba o połą­cze­nie zabrzmiała uprzej­mym sygna­łem dźwię­ko­wym.

– Prze­ję­li­śmy kon­trolę nad stat­kiem, kapi­ta­nie – oznaj­mił. Dwóch jego ludzi przy­glą­dało mu się, gdy to mówił, więc zoba­czyła ruchy jego warg i szczęki for­mu­jące słowa z dwóch kątów. – Żad­nego oporu, żad­nych pro­ble­mów.

– Ofi­cer Busch? – rzu­ciła Michio.

– Ich zapory ogniowe są już wyłą­czone – zgło­siła Oksana. – Toda y alles.

Michio kiw­nęła głową, bar­dziej do sie­bie niż do Car­mondy’ego.

– Con­nau­ght prze­jął kon­trolę nad sys­te­mami wro­giego statku.

– Usta­na­wiamy pery­metr i zabez­pie­czamy więź­niów. Usta­wi­li­śmy auto­ma­tyczne zgła­sza­nie.

– Zro­zu­miano – potwier­dziła Michio. Następ­nie zwró­ciła się do Evansa. – Odsuńmy się na tyle, żeby zna­leźć się poza zasię­giem wybu­chu, gdyby się oka­zało, że ukryli ato­mówkę w zbożu.

– Tak jest – odpo­wie­dział Evans.

Sil­niki manew­rowe prze­su­nęły ją na pasy bez­pie­czeń­stwa, nawet nie z siłą jed­nej dzie­sią­tej g, a i to zale­d­wie przez kilka sekund. Odbie­ra­nie rze­czy, które inni ludzie uwa­żali za nale­żące się im, było nie­bez­piecz­nym zada­niem. Con­nau­ght oczy­wi­ście będzie czu­wał nad oddzia­łem abor­da­żo­wym, deli­kat­nie trzy­ma­jąc rękę na pul­sie zda­rzeń. A dodat­kowo Car­mondy będzie się zgła­szał co pół godziny za pomocą jed­no­ra­zo­wych pro­to­ko­łów łącz­no­ści. Jeśli się nie zgłosi, Michio zmieni Horn­blo­wera w roz­sze­rza­jącą się chmurę gorą­cego gazu jako ostrze­że­nie dla następ­nej jed­nostki. A kilka tysięcy osób na Kali­sto, Io i Euro­pie będzie musiało mieć nadzieję, że uda się zre­ali­zo­wać inne misje rekwi­zy­cyjne Wol­nej Floty.

Pas zrzu­cił wresz­cie jarzmo pla­net wewnętrz­nych. Mieli sta­cję Medyna w sercu pier­ścieni wrót, mieli jedyną sprawną flotę w Ukła­dzie Sło­necz­nym i wdzięcz­ność milio­nów Pasia­rzy. Na dłuż­szą metę było to naj­więk­sze oświad­cze­nie nie­za­leż­no­ści i wol­no­ści, jakiego kie­dy­kol­wiek doko­nała rasa ludzka. Na krótką metę jej zada­niem było dopil­no­wać, by zwy­cię­stwo nie dopro­wa­dziło ich do śmierci gło­do­wej.

Przez następne dwa dni Car­mondy i jego ludzie dopil­nują, by poten­cjalni kolo­ni­ści zostali bez­piecz­nie zamknięci na wydzie­lo­nych pokła­dach, gdzie prze­cze­kają lot na sta­bilną orbitę wokół Jowi­sza. Potem doko­nają peł­nej inwen­ta­ry­za­cji wszyst­kiego, co zdo­byli, przej­mu­jąc Horn­blo­wera. Gdy skoń­czą, i tak upły­nie jesz­cze tydzień, zanim uda się uru­cho­mić odzy­skane sil­niki. W tym cza­sie Con­nau­ght będzie z nimi jako straż­nik i pory­wacz, a Michio nie będzie miała do zro­bie­nia nic poza ska­no­wa­niem czerni w poszu­ki­wa­niu innych ucie­ki­nie­rów.

Wcale nie miała na to ochoty i była pewna, że inni człon­ko­wie zbio­ro­wego mał­żeń­stwa także dzie­lili jej odczu­cia. Mimo wszystko, kiedy Oksana się ode­zwała, w jej gło­sie brzmiało coś wię­cej.

– Bos­smang. Mamy potwier­dze­nie z Ceres.

– Dobrze – rzu­ciła Michio, ale tonem głosu zasu­ge­ro­wała, że usły­szała to, czego Oksana nie powie­działa.

Oksana Busch była jej żoną nie­mal tak długo, jak cała grupa pozo­sta­wała razem. Dosko­nale znały swoje nastroje.

– Mam coś jesz­cze. Wia­do­mość od niego.

– Czego chce Dawes? – zapy­tała Michio.

– Nie Dawes, sam Naj­wyż­szy we wła­snej oso­bie.

– Ina­ros? – zdzi­wiła się Michio. – Odtwórz.

– Zaszy­fro­wane klu­czem kapi­tań­skim – wyja­śniła Oksana. – Mogę to prze­słać do two­jej kabiny albo ter­mi­nala, jeśli…

– Odtwórz, Oksana.

Na ekra­nie poja­wił się Marco Ina­ros. Sądząc po tym, jak ukła­dały się jego włosy, był na Ceres albo leciał z cią­giem. W tle nie było widać dość, żeby stwier­dzić, czy znaj­duje się na statku, czy w biu­rze. Jego cza­ru­jący uśmiech się­gał cie­płych, ciem­nych oczu. Michio poczuła, jak lekko przy­śpie­sza jej puls, i powie­działa sobie, że to nie­po­kój, a nie jego atrak­cyj­ność. Co w więk­szo­ści było prawdą. Choć musiała przy­znać, że drań miał cha­ry­zmę.

– Kapi­tan Pa – ode­zwał się Marco. – Miło mi sły­szeć, że czy­sto prze­jęła pani Horn­blo­wera, co sta­nowi kolejny dowód pani umie­jęt­no­ści. Mie­li­śmy rację, przy­dzie­la­jąc pani dowo­dze­nie nad akcjami rekwi­zy­cyj­nymi. Sytu­acja roz­wija się na tyle dobrze, że jeste­śmy gotowi przejść do następ­nego etapu naszego planu.

Michio zer­k­nęła na Evansa i Oksanę. Męż­czy­zna sku­bał brodę i pró­bo­wał nie oglą­dać się na Michio.

– Chcemy, żeby skie­ro­wała pani Horn­blo­wera bez­po­śred­nio na Ceres – oznaj­mił Marco. – Ale wcze­śniej orga­ni­zuję spo­tka­nie. Wyłącz­nie wewnętrzny krąg. Pani, ja, Dawes, Rosen­feld, Sanj­rani. Na sta­cji Ceres. – Uśmiech­nął się sze­rzej. – Teraz, gdy kon­tro­lu­jemy Układ, powin­ni­śmy wpro­wa­dzić pewne zmiany, prawda? Pella twier­dzi, że może tam pani dotrzeć za dwa tygo­dnie. Dobrze będzie zoba­czyć panią oso­bi­ście.

Wyko­nał ener­giczny salut Wol­nej Floty, ten wymy­ślony przez niego. Ekran zgasł. Nie­ła­two było jej się poła­pać w ogar­nia­ją­cym ją zmie­sza­niu, nie­po­koju i uldze. Tak nie­spo­dzie­wana, rap­towna i podana prak­tycz­nie bez wyja­śnie­nia zmiana jej misji spra­wiła, że poczuła się nie­pew­nie. Z kolei wybra­nie się na spo­tka­nie wewnętrz­nego kręgu wciąż wią­zało się z poczu­ciem zagro­że­nia, które towa­rzy­szyło im, zanim Wolna Flota ujaw­niła się światu. Lata poru­sza­nia się w cie­niach wyro­biły pewne nawyki i odczu­cia, które trudno było zigno­ro­wać nawet po wygra­nej. Choć przy­naj­mniej wrócą do płasz­czy­zny eklip­tyki i nie będą dłu­żej tkwić w czerni, gdzie działy się złe rze­czy. Bar­dzo złe.

„Takie”, ode­zwał się cichy głos w głębi głowy, „jak wezwa­nie na nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie”.

– Dwa tygo­dnie? – zapy­tała Michio.

– Moż­liwe. – Busch odpo­wie­działa, pra­wie zanim prze­brzmiało pyta­nie. Już zdą­żyła prze­ana­li­zo­wać kurs. – Ale to ozna­cza ostry ciąg i ani chwili cze­ka­nia na Horn­blo­wera.

– Car­mondy’emu się to nie spodoba – sko­men­to­wała Pa.

– Ale co ma powie­dzieć? – stwier­dziła Oksana. – To roz­kaz z samej góry.

– To prawda – zgo­dziła się Michio.

Evans odchrząk­nął.

– Czyli lecimy?

Michio unio­sła pięść. „Tak”.

– To Ina­ros – powie­działa, uci­na­jąc nad­cho­dzący pro­test jego nazwi­skiem.

– Cóż. Bien – ustą­pił Evans, choć ton jego głosu suge­ro­wał coś innego.

– Masz coś do powie­dze­nia? – zapy­tała Pa.

– Po pro­stu to nie pierw­szy raz, gdy zmie­niają się plany – rzu­cił Evans z twa­rzą pomarsz­czoną nie­po­ko­jem. W ten spo­sób nie wyglą­dał ład­nie, ale był jej naj­now­szym mężem, więc tego nie sko­men­to­wała. Ładni męż­czyźni bywali tacy deli­katni.

– Mów dalej – powie­działa zamiast tego.

– No cóż, była ta sprawa z pie­niędzmi i Sanj­ra­nim. I pre­mier Marsa w końcu bez­piecz­nie dotarł do Luny, choć sta­rała się go zała­twić połowa Wol­nej Floty. A sły­sza­łem też, że pró­bo­wał zabić Freda John­sona i Jamesa Hol­dena, ale obaj cią­gle cie­szą się dobrym zdro­wiem. Zaczy­nam się zasta­na­wiać.

– Że może Marco nie jest tak nie­omylny, za jakiego się podaje? – zasu­ge­ro­wała Michio.

Przez chwilę nie odpo­wia­dał. Pomy­ślała, że może tego nie zro­bić.

– Coś w tym stylu – przy­znał w końcu Evans. – Ale nawet takie myśle­nie spra­wia wra­że­nie, jakby mogło się zro­bić nie­przy­jem­nie, nie?

– Coś w tym stylu – zgo­dziła się Michio.

Rozdział drugi

Filip

Nie ist­niał nikt, kogo nie­na­wi­dziłby bar­dziej niż Jamesa Hol­dena. Hol­den, roz­jemca, który ni­gdy nie dopro­wa­dzał do pokoju. Hol­den, czem­pion spra­wie­dli­wo­ści, który ni­gdy dla niej niczego nie poświę­cił. James Hol­den, który latał z Mar­sja­nami i Pasia­rzami – z jedną Pasiarką – i prze­miesz­czał się przez Układ, jakby był lep­szy od wszyst­kich innych. Neu­tral­nie i ponad zawie­ru­chą, pod­czas gdy pla­nety wewnętrzne rzu­cały zasoby ludz­ko­ści na tysiąc trzy­sta nowych pla­net, pozo­sta­wia­jąc Pasia­rzy na śmierć. Który, wbrew wszyst­kiemu, nie zgi­nął wraz z Chet­ze­moką.

Fred John­son, Zie­mia­nin, który zna­tu­ra­li­zo­wał się w Pasie i zaczął prze­ma­wiać w jego imie­niu, był tuż za nim, na dru­gim miej­scu. Rzeź­nik sta­cji Ander­son, który zro­bił karierę na mor­do­wa­niu nie­win­nych Pasia­rzy i kon­ty­nu­ował ją przez pro­tek­cjo­nalne trak­to­wa­nie ich wszyst­kich w spo­sób pro­wa­dzący do śmierci kul­tury i ludzi. Zasłu­gi­wał z tego powodu na nie­na­wiść i pogardę. A jed­nak matka Filipa nie zgi­nęła bez­po­śred­nio z powodu John­sona, więc to Hol­den – James pinché Hol­den – zdo­był pierw­szą nagrodę.

Minęły mie­siące, odkąd Filip obił sobie ręce do krwi o wewnętrzne drzwi śluzy, gdy jego matka, z umy­słem wykrzy­wio­nym przez zbyt dużo czasu spę­dzo­nego przy Hol­de­nie, wystrze­liła się w próż­nię wraz z Cynem. Głu­pie śmierci. Nie­po­trzebne. Powta­rzał sobie, że wła­śnie dla­tego tak bolały. Że nie musiała zgi­nąć, ale i tak posta­no­wiła to zro­bić. Zła­mał sobie rękę, pró­bu­jąc ją powstrzy­mać, ale to nic nie dało. Naomi Nagata wolała złą śmierć w próżni od życia z jej praw­dzi­wym ludem. Co było dowo­dem na wła­dzę, jaką miał nad nią Hol­den. Jak głę­bo­kie pra­nie mózgu prze­szła i jak słaby od początku miała umysł.

Nikomu na Pelli nie powie­dział, że wciąż śni o tym każ­dej nocy: zamknięte drzwi, pew­ność, że po ich dru­giej stro­nie znaj­duje się coś cen­nego – coś waż­nego – i poczu­cie olbrzy­miej straty przez to, że nie potra­fił ich otwo­rzyć. Gdyby wie­dzieli, jak bar­dzo go to drę­czy, uzna­liby go za sła­bego, a jego ojciec nie miał miej­sca dla ludzi, któ­rzy nie potra­fili robić tego, co do nich nale­żało. Nawet jeśli był to jego wła­sny syn. Filip zaj­mie swoje miej­sce jako Pasiarz i czło­nek Wol­nej Floty albo mógł zna­leźć sobie miej­sce na sta­cji i zostać tam jako chło­piec. Miał już pra­wie sie­dem­na­ście lat i pomógł znisz­czyć cie­mię­ży­cieli z Ziemi. Jego dzie­ciń­stwo nale­żało do prze­szło­ści.

***

Sta­cja Pal­las była jedną z naj­star­szych w Pasie. Tam znaj­do­wały się pierw­sze kopal­nie, a po nich pierw­sze rafi­ne­rie. Następ­nie powstały nowe obiekty, ponie­waż tutaj znaj­do­wała się baza prze­my­słowa. A także dla­tego, że łatwo było użyć sta­rych, cią­gle jesz­cze dzia­ła­ją­cych urzą­dzeń do mie­le­nia i wiró­wek w cha­rak­te­rze zapa­so­wego sprzętu. Oraz z przy­zwy­cza­je­nia. Pal­las ni­gdy nie nadano ruchu wiro­wego. Ist­nie­jące tam cią­że­nie było natu­ralną mikro­gra­wi­ta­cją jego masy i wyno­siło dwa pro­cent peł­nego cią­że­nia Ziemi. W zasa­dzie był to jedy­nie stały kie­ru­nek dry­fo­wa­nia. Sta­cja wzno­siła się powy­żej i opa­dała poni­żej płasz­czy­zny eklip­tyki, jakby pró­bo­wała się wyrwać z Układu Sło­necz­nego. Ceres i Vesta były więk­sze i bar­dziej zalud­nione, ale to stąd pocho­dził metal na poszy­cia i reak­tory, pokłady sta­cji i kon­te­nery trans­por­towe, na działa osa­dzane na zdo­bycz­nych okrę­tach Wol­nej Floty oraz wystrze­li­wane przez nie poci­ski. Jeśli Gani­me­des był spi­chle­rzem Pasa, to Pal­las była jego kuź­nią.

Oczy­wi­ście, miało sens, żeby w nie­ustan­nej podróży przez uwol­niony Układ Wolna Flota wstę­po­wała tu i pil­no­wała, żeby na sta­cji nie zostały żadne zapo­mniane zasoby.

– S’yaha­minda, que? – powie­dział kapi­tan portu, uno­sząc się w szer­szym końcu sali kon­fe­ren­cyj­nej.

Było to typowe pomiesz­cze­nie Pasia­rzy: żad­nych sto­łów ani krze­seł, nie­wiele odnie­sień do góry i dołu. Po tak dłu­gim cza­sie spę­dzo­nym na statku zbu­do­wa­nym z uwzględ­nie­niem cią­że­nia ciągu Filip czuł się tu jak w domu, auten­tycz­nie, w spo­sób, w jaki ni­gdy nie mógł się poczuć w prze­strze­niach zapro­jek­to­wa­nych przez Mar­sjan.

Taki też był sam kapi­tan portu. Ciało miał dłuż­sze niż u kogoś, kto spę­dził dzie­ciń­stwo nawet w nie­wiel­kim, sta­łym cią­że­niu. Jego głowa była więk­sza w sto­sunku do ciała niż u Filipa, Marco czy Karala. Lewe oko miał białe i ślepe, ponie­waż nawet mie­szanka far­ma­ceu­ty­ków, które umoż­li­wiały ludziom życie w nie­waż­ko­ści, nie wystar­czyła, by utrzy­mać przy życiu kapi­lary. Był jed­nym z ludzi, któ­rzy ni­gdy nie zdo­ła­liby prze­żyć na powierzchni pla­nety, nawet przez krótki czas. Naj­bar­dziej eks­tre­malny koniec zakresu fizjo­lo­gicz­nego Pasia­rzy. Wolna Flota powstała wła­śnie po to, by chro­nić i repre­zen­to­wać takich ludzi.

I praw­do­po­dob­nie dla­tego wyda­wał się teraz tak zmie­szany i zdra­dzony.

– Czy to pro­blem? – zapy­tał Marco, wzru­sza­jąc dłońmi.

Powie­dział to w spo­sób suge­ru­jący, że wyrzu­ce­nie zawar­to­ści maga­zy­nów w próż­nię było czymś naj­zu­peł­niej nor­mal­nym. Filip uniósł brwi, naśla­du­jąc wyraz nie­do­wie­rza­nia na twa­rzy ojca. Karal tylko patrzył ponuro i trzy­mał dłoń opartą o kaburę.

– Per es esá min­dan hoy – powie­dział.

– Wiem, że to wszystko – potwier­dził Marco. – Wła­śnie o to cho­dzi. Jak długo to wszystko tu będzie, Pal­las będzie celem dla wewnętrz­nych, a jeśli wsa­dzisz wszystko, co macie, do kon­te­ne­rów i je wystrze­lisz, tylko my będziemy znać ich wek­tory. Wyśle­dzimy ich loka­li­za­cję i zbie­rzemy wszystko, czego potrze­bu­jemy, gdy będzie to konieczne. Nie cho­dzi tylko o to, żeby to nie wpa­dło w ich ręce, cho­dzi o poka­za­nie, że maga­zyny sta­cji są puste, jesz­cze zanim spró­bują po nie się­gnąć, nie?

– Per min­dan… – stwier­dził kapi­tan portu, mru­ga­jąc ner­wowo.

– Zapła­cimy za to wszystko – zapew­nił Filip. – Dobra waluta Wol­nej Floty.

– Dobra, ow­szem – rzu­cił kapi­tan. – Aber…

Jego mru­ga­nie się nasi­liło i odwró­cił wzrok od Marco, jakby admi­rał pierw­szych praw­dzi­wych sił zbroj­nych Pasa uno­sił się pół metra w lewo od fak­tycz­nej loka­li­za­cji. Obli­zał wargi.

– Aber? – pod­su­nął Marco, naśla­du­jąc jego akcent.

– Kla­sy­fi­ka­tory wiró­wek v’reist neue ganga, nie?

– Jeśli potrze­bu­jesz nowych czę­ści, to je kup – oświad­czył Marco, przy­bie­ra­jąc groźny ton głosu.

– Aber… – Kapi­tan portu prze­łknął ślinę.

– Ale do tej pory kupo­wa­łeś od Ziemi – dokoń­czył Marco. – A oni nie przyjmą naszych pie­nię­dzy.

Kapi­tan portu uniósł pięść w potwier­dze­niu.

Uśmiech Marco był łagodny i otwarty. Współ­czu­jący.

– Nikt tam już nie będzie nic kupo­wał. Już nie. Teraz będziesz kupo­wał w Pasie. Tylko.

– Pas nie robi dobrych czę­ści – zapro­te­sto­wał płacz­li­wie kapi­tan portu.

– Robimy naj­lep­sze dostępne – rzu­cił Marco. – Wiele się zmie­niło, przy­ja­cielu, spró­buj za tymi zmia­nami nadą­żyć. I zapa­kuj wszystko do wypchnię­cia, sa sa?

Kapi­tan portu spoj­rzał w oczy Marco i ponow­nie uniósł pięść w potwier­dze­niu. W sumie i tak nie miał wyboru. Zaletą posia­da­nia wszyst­kich dział był fakt, że nie­za­leż­nie od tego, jak uprzej­mie się o coś popro­siło, i tak był to roz­kaz. Marco pchnął się lekko, z nie­znacz­nym cią­że­niem Pal­las zakrzy­wia­ją­cym tor jego lotu. Zatrzy­mał ruch, łapiąc uchwyt obok kapi­tana portu, a potem go objął. Męż­czy­zna nie odpo­wie­dział tym samym. Wyglą­dał jak czło­wiek wstrzy­mu­jący oddech w nadziei, że nie zosta­nie zauwa­żony przez coś bar­dzo nie­bez­piecz­nego prze­cho­dzą­cego obok.

Kory­ta­rze i przej­ścia pro­wa­dzące z biura kapi­tana portu do doków sta­no­wiły mie­sza­ninę sta­rych powłok cera­micz­nych i nowych koro­nek węglowo-krze­mo­wych. Mijane płyty koron­kowe, będące jed­nym z pierw­szych nowych mate­ria­łów wpro­wa­dzo­nych do pro­duk­cji po tym, jak poja­wie­nie się pro­to­mo­le­kuły pchnęło che­mię fizyczną o kilka poko­leń do przodu, miały dziwny, tęczowy poblask. Jak war­stewka oleju na powierzchni wody. Podobno były wytrzy­mal­sze od cera­miki i tytanu, tward­sze, a rów­no­cze­śnie bar­dziej ela­styczne. Nikt nie wie­dział, jak będą się sta­rzeć, choć jeśli wie­rzyć rapor­tom z innych pla­net, praw­do­po­dob­nie prze­trwają przy­naj­mniej o rząd wiel­ko­ści dłu­żej niż two­rzący je ludzie. Przy zało­że­niu, że robili je pra­wi­dłowo. Trudno powie­dzieć.

Prom Pal­las już cze­kał, gdy dotarli do niego z Bastie­nem przy­pię­tym do fotela pilota.

– Bist bien? – zapy­tał, gdy Marco zamknął za nimi właz śluzy powietrz­nej.

– Na ile można było mieć nadzieję – odpo­wie­dział Marco, roz­glą­da­jąc się po małym pojeź­dzie.

Sześć prycz plus zaj­mo­wane przez Bastiena sta­no­wi­sko pilota. Karal przy­pi­nał się do jed­nej z prycz, Filip zajął inną, ale Marco powoli przed­ry­fo­wał do pod­łogi promu, z wło­sami opa­da­ją­cymi na ramiona. Pyta­jąco uniósł pod­bró­dek.

– Rosen­feld już przy­le­ciał – zgło­sił Bastien. – Jest na Pelli od trzech godzin.

– No pro­szę – rzu­cił Marco tonem, w któ­rym chyba tylko Filip usły­szał lekką ner­wo­wość. Wsu­nął się na swoją pry­czę i zapiął taśmy. – To dobrze. Dołączmy.

Bar­dziej z przy­zwy­cza­je­nia niż z potrzeby Bastien prze­szedł pro­ce­durę uzy­ska­nia zgody na wyj­ście z doku. Marco był kapi­ta­nem Pelli, admi­ra­łem Wol­nej Floty i jego prom miał pierw­szeń­stwo nad całym pozo­sta­łym ruchem. Jed­nak Bastien i tak popro­sił o zgodę, a potem ponow­nie prze­pro­wa­dził kon­trolę uszczel­nień i śro­do­wi­ska, zapewne już po raz dzie­siąty. Dla wszyst­kich uro­dzo­nych w Pasie spraw­dza­nie powie­trza i uszcze­lek stat­ków i ska­fan­drów było jak oddy­cha­nie. Nie trzeba było o tym nawet myśleć, po pro­stu się to robiło. Ludzie, któ­rzy nie żyli w ten spo­sób, zwy­kle wcze­śnie opusz­czali pulę genową.

W chwili startu promu zro­bili się odro­binę ciężsi, a potem wszyst­kie zawie­sze­nia prycz rów­no­cze­śnie syk­nęły, gdy Bastien odpa­lił sil­niki manew­rowe. Ciąg nie się­gał nawet jed­nej czwar­tej g, a i tak dotarli do Pelli po kilku minu­tach. Prze­szli przez śluzę – tę samą, którą Naomi wybrała na miej­sce śmierci – a potem zna­leźli się w zna­jo­mym powie­trzu Pelli.

Rosen­feld Guoliang już na nich cze­kał.

Przez całe życie Filipa, od naj­wcze­śniej­szych wspo­mnień, Pas ozna­czał Sojusz Pla­net Zewnętrz­nych, a SPZ ozna­czało ludzi, któ­rzy zna­czyli naj­wię­cej. Jego ludzi. Dopiero gdy dorósł i pozwo­lono mu przy­słu­chi­wać się roz­mo­wom ojca z innymi doro­słymi, zaczął lepiej rozu­mieć SPZ, jego niu­anse, a sło­wem, które na nowo zde­fi­nio­wało jego ludzi, stało się sojusz. Nie repu­blika, nie zjed­no­czony rząd, nie naród. Sojusz. SPZ było nie­po­li­czalną zbie­ra­niną róż­no­rod­nych grup nie­ustan­nie powsta­ją­cych, roz­pa­da­ją­cych się i two­rzo­nych na nowo, z któ­rych wszyst­kie po cichu zga­dzały się, że nie­za­leż­nie od dzie­lą­cych je róż­nic, jed­no­czą się prze­ciw opre­sji pla­net wewnętrz­nych. Pod flagą SPZ ist­niało kilka więk­szych ugru­po­wań – sta­cja Tycho kie­ro­wana przez Freda John­sona i sta­cja Ceres pod rzą­dami Ander­sona Dawesa (każdy ze swoją mili­cją), pro­wo­ka­to­rzy ide­olo­giczni Kolek­tywu Vol­ta­ire, otwar­cie prze­stęp­cza Złota Gałąź, wyrze­ka­jący się prze­mocy, pra­wie kola­bo­ra­to­rzy Marut­tuva Kulu. Dla każ­dej z tych grup ist­niały dzie­siątki – może nawet setki – mniej­szych orga­ni­za­cji i sto­wa­rzy­szeń, klik i grup wza­jem­nych inte­re­sów. Łączyło je w zasa­dzie jedy­nie nie­ustanne cie­mię­że­nie eko­no­miczne i woj­skowe ze strony Ziemi i Marsa.

Wolna Flota nie była SPZ i ni­gdy nie miała nią być. Wolną Flotę two­rzyli naj­sil­niejsi ze sta­rego porządku, zebrani w potęgę, która nie potrze­bo­wała wroga, by się zde­fi­nio­wać. Sta­no­wiła obiet­nicę przy­szło­ści, w któ­rej jarzmo prze­szło­ści nie tylko zosta­nie zrzu­cone, lecz także znisz­czone.

Co nie zna­czyło, że była wolna od prze­szło­ści.

Rosen­feld był szczu­płym czło­wie­kiem, który gar­bił się nawet w nie­waż­ko­ści. Jego skóra była ciemna i dziw­nie pobruż­dżona, oczy głę­boko zapad­nięte w oczo­doły. Miał tatu­aże roze­rwa­nego kręgu SPZ i podobną do noża literę V Kolek­tywu Vol­ta­ire, uśmie­chał się pro­mien­nie i ema­no­wał wra­że­niem led­wie kon­tro­lo­wa­nej prze­mocy. Był też powo­dem, dla któ­rego ojciec Filipa przy­był na Pal­las.

– Marco Ina­ros – ode­zwał się Rosen­feld, roz­kła­da­jąc ręce. – Zobacz, co zro­bi­łeś, coyo mis!

Marco pchnął się w obję­cia męż­czy­zny, wiru­jąc z nim, gdy się objęli i zwal­nia­jąc po odsu­nię­ciu się. Znik­nął cały brak zaufa­nia Marco wzglę­dem Rosen­felda. A raczej nie tyle znik­nął, co został prze­nie­siony na Filipa i Karala, żeby on mógł odczu­wać czy­stą radość ze spo­tka­nia.

– Dobrze wyglą­dasz, stary przy­ja­cielu – stwier­dził Marco.

– Wcale nie – odparł Rosen­feld – ale doce­niam kłam­stwo.

– Mamy tu prze­nieść two­ich ludzi?

– Już zała­twione – powie­dział Rosen­feld, a Filip zer­k­nął na Karala i zauwa­żył lek­kie wykrzy­wie­nie kąci­ków jego ust.

Rosen­feld był przy­ja­cie­lem i sojusz­ni­kiem, jed­nym z wewnętrz­nego kręgu Wol­nej Floty, ale nie powi­nien był móc spro­wa­dzić na okręt swo­jej pry­wat­nej gwar­dii pod nie­obec­ność Marco. W końcu Pella była jed­nostką fla­gową Wol­nej Floty, a pokusa to pokusa. Marco i Rosen­feld razem wycią­gnęli ręce, zwal­nia­jąc obroty zbli­żo­nych ciał, a potem zatrzy­mali je cał­ko­wi­cie dzięki uchwy­tom przy szaf­kach i skie­ro­wali się kory­ta­rzem w głąb okrętu. Filip i Karal ruszyli za nimi.

– Będziemy musieli lecieć z dużym cią­giem, żeby zdą­żyć na spo­tka­nie na Ceres – ode­zwał się Marco.

– To twoja wina. Mogłem pole­cieć wła­snym stat­kiem.

– Nie masz okrętu.

– Całe życie spę­dzi­łem w skocz­kach…

Nawet widząc tylko tył głowy ojca, Filip i tak usły­szał uśmiech w jego gło­sie.

– To było całe twoje życie do tej pory. Zmie­ni­li­śmy zasady gry. Nie możemy pozwo­lić, żeby naj­wyżsi rangą dowódcy poru­szali się bez ochrony. Nawet tutaj nie wszy­scy są z nami. Jesz­cze nie.

Dotarli do windy bie­gną­cej wzdłuż całego okrętu, obró­cili się przy niej i poszy­bo­wali gło­wami do przodu w stronę pokła­dów załogi. Karal obej­rzał się, w stronę pokła­dów mostka i ste­rówki, jakby chciał się upew­nić, że nie mają za ple­cami ochrony Rosen­felda.

– I dla­tego cze­ka­łem – odpo­wie­dział Rosen­feld. – Jak dobry żoł­nie­rzyk. Choć szkoda, że John­son i Smith dotarli bez­piecz­nie na Lunę. Zała­twi­łeś tylko jeden cel z trzech?

– Tak naprawdę liczyła się tylko Zie­mia – rzu­cił Marco. Przed nimi poja­wiła się Sárta, leciała w stronę mostka. Mija­jąc ich, kiw­nęła głową na powi­ta­nie. – Zie­mia zawsze była głów­nym celem.

– No cóż, sekre­tarz gene­ralna Gao dołą­czyła do swo­ich bogów i mam nadzieję, że zgi­nęła z wrza­skiem – mówiąc to, Rosen­feld udał splu­nię­cie – ale ta Ava­sa­rala, która zajęła jej miej­sce…

– To biu­ro­kratka – stwier­dził Marco, gdy zatrzy­mali się w wej­ściu i wypchnęli z szybu windy do mesy.

Stoły i ławy przy­ni­to­wano tam do pod­łogi, w powie­trzu uno­sił się zapach woj­sko­wych racji mar­sjań­skich, a kolory wnę­trza były typowe dla wroga. Wszystko to sta­no­wiło wyraźny kon­trast do wypeł­nia­ją­cych prze­strzeń ludzi. Choć wszy­scy byli Pasia­rzami, Filip i tak bez pro­blemu potra­fił odróż­nić Wolną Flotę od gwar­dzi­stów Rosen­felda. Swo­ich od nie swo­ich. Mogli uda­wać, że podział nie ist­nieje, ale wszy­scy zda­wali sobie z niego sprawę. Razem około dwu­na­stu osób, jak w porze zmiany wachty. Jeden czło­nek załogi Pelli na każ­dego z ludzi Rosen­felda, czyli nie tylko Karal uwa­żał, że należy zacho­wać czuj­ność w obec­no­ści przy­ja­ciół.

Jeden ze straż­ni­ków rzu­cił Rosen­fel­dowi bańkę. Kawa, her­bata, whi­sky – nie mieli jak spraw­dzić. Rosen­feld zła­pał ją, nawet na chwilę nie tra­cąc wątku roz­mowy.

– Wydaje się biu­ro­kratką z dużą dozą nie­na­wi­ści. Myślisz, że sobie z nią pora­dzisz? To nic oso­bi­stego, coyo, ale wydaje się, że masz skłon­ność do nie­do­ce­nia­nia kobiet.

Marco znie­ru­cho­miał. Widząc to, Filip poczuł mie­dziany smak w ustach. Karal sap­nął cicho, a gdy Filip odwró­cił się w jego stronę, zoba­czył wysu­niętą do przodu szczękę i dło­nie zaci­śnięte w pię­ści.

Rosen­feld zajął miej­sce pomię­dzy swo­imi ludźmi przy ścia­nie, na jego twa­rzy malo­wał się wyraz współ­czu­cia i prze­pro­sin.

– Ale to chyba nie jest miej­sce na takie tek­sty. Prze­pra­szam za dep­ta­nie po odci­skach.

– Nic się nie stało – rzu­cił Marco. – Będziemy się wszy­scy przez to prze­gry­zać na Ceres.

– Zebra­nie ple­mion – sko­men­to­wał Rosen­feld. – Nie mogę się docze­kać. Następna faza powinna być cie­kawa.

– Będzie – zapew­nił Marco. – Karal może wam poka­zać wasze kajuty. Powin­ni­ście się ich trzy­mać, będziemy lecieć z dużym cią­giem.

– Zrobi się, admi­rale.

Marco wycią­gnął się z pomiesz­cze­nia i opadł w stronę warsz­tatu i maszy­nowni, nawet na moment nie spo­glą­da­jąc w oczy Filipa.

Chło­pak pocze­kał chwilę nie­pewny, czy powi­nien iść za nim, czy też zostać tutaj – czy został zwol­niony ze służby, czy wciąż znaj­do­wał się na sta­no­wi­sku. Rosen­feld uśmiech­nął się i mru­gnął do niego, a potem odwró­cił się do swo­ich ludzi. Coś się tu stało, czuł to w powie­trzu i w spo­so­bie, w jaki zacho­wy­wał się Karal. Coś waż­nego. A sądząc po spo­so­bie zacho­wa­nia ojca, praw­do­po­dob­nie miało to zwią­zek z nim.

Dotknął pal­cami nad­garstka Karala.

– O co cho­dzi?

– O nic – skła­mał Karal nie­zbyt wia­ry­god­nie. – Nie masz się czym przej­mo­wać.

– Karal?

Star­szy męż­czy­zna zaci­snął wargi i krę­cił głową, uni­ka­jąc spo­glą­da­nia na Filipa.

– Karal. Mam ich zapy­tać?

Karal powoli pokrę­cił głową. Nie powi­nien pytać. Karal ner­wowo obli­zał wargi, znowu pokrę­cił głową, wes­tchnął i ode­zwał się cicho i spo­koj­nie.

– Jakiś czas temu dosta­li­śmy raport. Dane obser­wa­cji z… uch… z Chet­ze­moki. W związku z tym, że statki z John­so­nem i Smi­them nie zostały znisz­czone…

– I?

– I – powie­dział Karal, a słowo zabrzmiało, jakby zro­biono je z oło­wiu.

A potem wyja­śnił resztę, dzięki czemu Filip Ina­ros w obec­no­ści Rosen­felda i sze­ściu jego uśmie­cha­ją­cych się zło­śli­wie ochro­nia­rzy dowie­dział się, że jego mama wciąż żyje. Włącz­nie z tym, że wie­dzieli o tym wszy­scy na Pelli oprócz niego.

***

Pod­czas lotu śnił.

Stał przed tymi samymi drzwiami, co wcze­śniej. Pomimo tego, że zmie­niały wygląd, zawsze były to te same drzwi. Krzy­czał i walił w nie rękami, pró­bu­jąc dostać się do środka. Wcze­śniej czuł strach, bez­kre­sny smu­tek nad­cho­dzą­cej straty, żal. Teraz było tylko upo­ko­rze­nie. Wście­kłość wybu­chała w nim jak ogień i napie­rała, by prze­do­stać się przez drzwi, do pomiesz­cze­nia za nimi – nie po to, by oca­lić coś cen­nego, ale by to znisz­czyć.

I budził się, krzy­cząc. W żel wci­skał go cię­żar peł­nego g. Pella pomru­ki­wała wokół niego, z wibra­cją sil­nika i szu­mem wymien­ni­ków powie­trza skła­da­ją­cymi się na głos szep­czący coś zbyt cicho, by go zro­zu­mieć. Wytar­cie łez wyma­gało dużego wysiłku. To nie były łzy żalu. Do tego musiałby czuć smu­tek. Odczu­wał tylko pew­ność.

Jed­nak był ktoś, kogo nie­na­wi­dził bar­dziej niż Jamesa Hol­dena.

Rozdział trzeci

Hol­den

Trzeba przy­znać, że życie bez dłu­gich prze­słu­chań miało swoje uroki. Przy­naj­mniej według tego stan­dardu Hol­den nie prze­żył swo­jego zbyt dobrze. Kiedy wraz z resztą załogi Rosy­nanta zgo­dził się na udział w odpra­wie, spo­dzie­wał się, że będzie ona doty­czyć cze­goś wię­cej niż tylko wyda­rzeń zwią­za­nych z ata­kiem na Zie­mię prze­pro­wa­dzo­nym przez Wolną Flotę. W końcu zde­cy­do­wa­nie było o czym roz­ma­wiać. Główny inży­nier sta­cji Tycho, który oka­zał się agen­tem Marco Ina­rosa, porwa­nie i ura­to­wa­nie Moniki Stu­art, utrata próbki pro­to­mo­le­kuły, atak, który pra­wie zabił Freda John­sona. A to tylko jeśli cho­dzi o niego. Naomi i Aleks, a nawet Amos, musieli mieć całe mnó­stwo wła­snych histo­rii.

Nie spo­dzie­wał się jed­nak, że pyta­nia rozejdą się od tego jak gaz, wypeł­nia­jąc całą dostępną prze­strzeń. Już od kilku tygo­dni jego dni wypeł­niały trwa­jące od dwu­na­stu do szes­na­stu godzin roz­mowy, które doty­czyły wszyst­kich i wszyst­kiego w jego życiu. Imiona, nazwi­ska i histo­rie każ­dego z ośmiorga rodzi­ców. Szkolne oceny. Gwał­tow­nie prze­rwana kariera we flo­cie. Co wie­dział na temat Naomi, Aleksa, Freda John­sona. Jego związki z SPZ, Dimi­trim Have­loc­kiem, detek­ty­wem Mil­le­rem. Nawet po wielu godzi­nach prze­słu­chań nie był pewien co do tego ostat­niego. Sie­dząc w małym pokoju naprze­ciw śled­czych z ONZ, Hol­den robił, co mógł, by roz­mon­to­wać swoje życie do tego punktu i roz­ło­żyć je przed nimi.

Ten pro­ces go iry­to­wał. Pyta­nia wra­cały do wcze­śniej­szych zda­rzeń i ska­kały z tematu na temat, jakby pró­bo­wali go zła­pać na kłam­stwie. Zagłę­biali się w dziwne zaka­marki: jak nazy­wali się ludzie, z któ­rymi słu­żył we flo­cie? Co wie­dział o każ­dym z nich? A potem pytali o te sprawy znacz­nie dłu­żej, niż wyda­wało się uza­sad­nione. Jego prze­słu­cha­nia pro­wa­dziła przede wszyst­kim jasno­skóra kobieta z długą, poważną twa­rzą; nazy­wała się Mar­kov, i niski, pulchny męż­czy­zna, Glen­n­ding, o tak samo brą­zo­wej skó­rze i wło­sach. Na zmianę doci­skali go i sta­rali się nawią­zać nić sym­pa­tii, sub­tel­nie go sku­biąc, by spraw­dzić, czy się zezło­ści i co wtedy powie, a potem robili się nie­mal nie­przy­jem­nie życz­liwi.

Przy­no­sili mu do jedze­nia mięk­kie, tłu­ste kanapki lub świeże ciastka z jedną z naj­lep­szych kaw, jakie pijał w życiu. Świa­tła skrę­cali pra­wie do cał­ko­wi­tej ciem­no­ści albo roz­ja­śniali je tak, że nie­mal ośle­piały. Masze­ro­wali pod­ska­ku­ją­cym księ­ży­co­wym szu­ra­niem przez kory­ta­rze pro­wa­dzące do doków albo trzy­mali go w cia­snym sta­lo­wym pokoju. Hol­den miał wra­że­nie, jakby histo­ria jego życia była wyci­skana na suchą masę, jak cytryna w bar­dzo tanim barze. Jeśli została w nim jesz­cze choćby kro­pelka soku, znajdą spo­sób, by ją wydu­sić. Łatwo było zapo­mnieć, że to sojusz­nicy, że sam się na to zgo­dził. Nie­raz zwi­jał się na pry­czy po dłu­gim dniu, uno­sząc się na skraju snu, i stwier­dzał, że jego umysł snuje plany wyrwa­nia się na sta­tek i ucieczki z tego wię­zie­nia.

W niczym nie poma­gał fakt, że w tym samym cza­sie na ciem­nym nie­bie nad nimi Zie­mia umie­rała po kawałku. Dzia­ła­jące jesz­cze kanały infor­ma­cyjne prze­waż­nie prze­nio­sły się do sta­cji w punk­tach Lagrange’a i na Lunę, ale kilka pozo­stało na powierzchni pla­nety. Mię­dzy sesjami prze­słu­chań i snem Hol­den nie miał wiele czasu na ich oglą­da­nie, ale wystar­czyły mu wyła­py­wane w prze­lo­cie frag­menty. Prze­cią­żona infra­struk­tura, znisz­cze­nia eko­sys­temu, zmiany che­miczne w oce­anach i atmos­fe­rze. Na prze­lud­nio­nej Ziemi miesz­kało trzy­dzie­ści miliar­dów ludzi, pole­ga­jąc na olbrzy­miej sieci maszyn zapew­nia­ją­cych im żyw­ność, wodę i usu­wa­ją­cych odpady. Według tych bar­dziej pesy­mi­stycz­nych ocen zgi­nęła już jedna trze­cia z tej liczby. Hol­den zła­pał kilka sekund raportu oma­wia­ją­cego spo­sób oceny liczby zgo­nów w Euro­pie Zachod­niej na pod­sta­wie pomia­rów zmian w atmos­fe­rze. Poziom metanu i kada­we­ryny w powie­trzu pozwa­lał osza­co­wać liczbę ludzi gni­ją­cych na znisz­czo­nych uli­cach zruj­no­wa­nych miast. Tak wielka była skala kata­strofy.

Poczuł się winny, wyłą­cza­jąc raport. Mógł przy­naj­mniej oglą­dać. Obser­wo­wać, jak zapada się ekos­fera, która wykar­miła jego, rodzinę i wszyst­kich innych wiele poko­leń wstecz. Zie­mia zasłu­gi­wała na świad­ków. Jed­nak był zmę­czony i prze­stra­szony. Nie potra­fił usnąć nawet po wyłą­cze­niu pro­gramu.

Choć nie wszyst­kie infor­ma­cje były złe. Mama Elise prze­słała mu wia­do­mość, że farma w Mon­ta­nie, choć została mocno znisz­czona, oka­zała się dosta­tecz­nie samo­wy­star­czalna, by utrzy­mać jego rodzi­ców przy życiu. Mieli nawet wystar­cza­jąco dużo zapa­sów, by uczest­ni­czyć w pomocy dla Boze­man. A w miarę jak błot­ni­ste chmury pyłu i popiołu opa­dały, zatru­wa­jąc oce­any, coraz wię­cej lotów docie­rało w dół studni gra­wi­ta­cyj­nej i wra­cało na górę z uchodź­cami.

Z dru­giej strony baza Luna zaczy­nała osią­gać kres swo­ich moż­li­wo­ści prze­trwa­nia. Wymien­niki powie­trza pra­co­wały na gra­nicy wydaj­no­ści, więc każdy oddech Hol­dena w kory­ta­rzach i salach sta­cji spra­wiał wra­że­nie, jakby wła­śnie został wypusz­czony z ust kogoś innego. W kafe­te­riach i prze­strze­niach publicz­nych stało mnó­stwo prycz i namio­tów. Załoga Rosy­nanta zre­zy­gno­wała ze swo­ich kwa­ter na sta­cji i prze­nio­sła się z powro­tem na sta­tek, żeby zwol­nić tro­chę prze­strzeni. Oraz żyć we wła­snej bańce czy­stego powie­trza i dobrze prze­fil­tro­wa­nej wody. Tro­chę nie­szczere byłoby uda­wa­nie, że zro­bili to z altru­istycz­nych pobu­dek. Sta­tek był cichy, pusty i zna­jomy. Jedyne, co nie pozwa­lało Hol­de­nowi czuć się tam cał­kiem kom­for­towo, to cisza zwią­zana z wyłą­czo­nym reak­to­rem oraz obec­ność zacho­wu­ją­cej się tro­chę jak duch Cla­rissy Mao.

– Dla­czego ona ci tak bar­dzo prze­szka­dza? – zapy­tała Naomi.

Byli w swo­jej wspól­nej kabi­nie, przy­trzy­my­wani na pry­czy przez nie­wiel­kie cią­że­nie Księ­życa i wła­sne wyczer­pa­nie.

– Zabiła mnó­stwo ludzi – odpo­wie­dział Hol­den, przez sen­ność nie­zdolny do jasnego myśle­nia. – To nie wystar­czy? Wydaje mi się, że powinno wystar­czyć.

Kabina była słabo oświe­tlona. Pry­cza prze­cią­że­niowa obej­mo­wała ich przy­tu­lone ciała. Czuł na skó­rze oddech Naomi, zna­jomy, cie­pły i bli­ski. Jej głos był rów­nie roze­spany, co jego. Oboje byli pra­wie zbyt zmę­czeni, by spać.

– Była wtedy inną osobą.

– Wszy­scy wydają się być tego pewni, choć nie wiem, skąd się to wzięło.

– Hm, wydaje mi się, że Aleks też cią­gle nie jest prze­ko­nany.

– Ale Amos jest. I ty.

Naomi wydała nie­zo­bo­wią­zu­jący dźwięk z głębi gar­dła. Miała zamknięte oczy. Nawet w pół­mroku widział głęb­szą czerń jej powiek. Przez chwilę sądził, że udało jej się usnąć, ale potem się ode­zwała.

– Wie­rzę, że ona może się zmie­nić. Że ludzie mogą.

– Ty nie byłaś taka jak ona – zauwa­żył Hol­den. – Nawet gdy… nawet, gdy zgi­nęli ludzie, ty nie byłaś taka. Nie jesteś kimś, kto zabija z zimną krwią.

– Ale Amos jest.

– Prawda. Ale Amos to Amos. Dla mnie to coś innego.

– Ponie­waż?

– Ponie­waż to Amos. On jest jak pit­bull. Wiesz, że może ci roz­szar­pać gar­dło, ale jest bez­gra­nicz­nie lojalny i po pro­stu masz ochotę go przy­tu­lać. – Na jej ustach z wolna poja­wił się uśmiech.

Potra­fiła to robić. Powolne nacią­gnię­cie mię­śni twa­rzy, a Hol­dena napeł­niała nadzieja, cie­pło i nawet coś w rodzaju ponu­rego opty­mi­zmu gło­szą­cego, że wszech­świat nie mógł być cał­kiem zły, skoro była w nim taka kobieta. Poło­żył dłoń na jej bio­drze.

– Nie zako­cha­łaś się we mnie z powodu spój­no­ści moich prze­ko­nań etycz­nych, prawda?

– Pomimo jej – zaśmiała się, a po chwili powie­działa: – mia­łeś fajny tyłek.

– Mia­łem? Czas prze­szły?

– Muszę się z powro­tem dostać do sys­temu – powie­działa, zmie­nia­jąc temat. – Nie pozwól mi zasnąć, dopóki nie spraw­dzę aktu­ali­za­cji.

– Zagi­nione statki? – zapy­tał, a ona potwier­dziła ski­nię­ciem.

Choć jego prze­słu­cha­nia były cięż­kie, te Naomi były jesz­cze gor­sze. Ni­gdy nie mówiła o swo­jej prze­szło­ści, o tym, jak stała się obecną kobietą. Teraz oddała swoją pry­wat­ność w zamian za amne­stię dla załogi i sie­bie samej. Jej wer­sje Mar­kov i Glen­n­dinga nie pytały tylko o nie­udaną karierę we flo­cie i zle­ce­nia dla Freda John­sona. Była ich oknem pro­sto na Marco Ina­rosa. Była jego kochanką, matką jego dziecka. Hol­den wciąż pró­bo­wał się przy­zwy­czaić do tej myśli. Była prze­trzy­my­wana na jego okrę­cie fla­go­wym przed i po tym, jak młot ude­rzył w Zie­mię. Wie­dział, jak bar­dzo wyczer­pu­jący był dla niego mara­ton prze­słu­chań, który dla niej musiał być tysiąc razy gor­szy.

I zakła­dał, że dla­tego wła­śnie rzu­ciła całą pozo­stałą jej ener­gię na roz­wią­zy­wa­nie zagadki zagi­nio­nych stat­ków. To ona jako pierw­sza zauwa­żyła, że zbiór stat­ków, które znik­nęły pod­czas prze­lotu przez pier­ście­nie wrót i skra­dzione okręty mar­sjań­skie, które stały się pod­stawą Wol­nej Floty, w żaden spo­sób się nie pokry­wają. Nie­które jed­nostki zostały skra­dzione przez Marco i jego ludzi, inne po pro­stu znik­nęły bez śladu. Działy się tu dwie kom­plet­nie nie­za­leżne rze­czy i nie potra­fił mieć do niej pre­ten­sji, że spę­dza wolny czas na roz­wią­zy­wa­niu tej zagadki.

Ale musiała spać. Jeśli nie z żad­nego innego powodu, to choćby dla jego wiary, że jeśli ona uśnie, uda się to i jemu.

– Niczego nie obie­cuję – odpo­wie­dział.

– Dobrze – rzu­ciła. – W takim razie obudź mnie wcze­śniej, żebym miała czas to spraw­dzić przed sesją.

– Obie­cuję.

Leżał przy niej w pół­mroku, aż jej oddech zwol­nił, pogłę­bił się i prze­szedł w regu­larny, głę­boki rytm snu. Kiedy wciąż nie usnął po pię­ciu minu­tach wsłu­chi­wa­nia się w jej oddech, zro­zu­miał, że jego odpo­czy­nek nie nad­cho­dzi. Wstał i na chwilę Naomi uci­chła, pra­wie się budząc, ale po chwili głę­boki oddech powró­cił. Wyszedł.

Kory­ta­rze Rosy­nanta też były ciemne, usta­wione na tryb nocy. Hol­den doszedł do windy. Z kam­buza dobie­gły go głosy: życz­liwy bas Amosa i cich­szy, piskliwy głos Cla­rissy. Znie­ru­cho­miał, przez chwilę nasłu­chi­wał, a potem wspiął się po dra­bi­nie na mostek. Cią­że­nie Luny było na tyle małe, że uru­cha­mia­nie windy wydało się bez sensu, więc po pro­stu użył szcze­bli i pod­cią­gał się ręka za ręką, aż dotarł na miej­sce. Świa­tła były zga­szone, więc Aleksa oświe­tlał tylko blask ekranu.

– Cześć – rzu­cił z cięż­kim akcen­tem Aleks, gdy Hol­den opadł na pry­czę. – Nie możesz spać?

– Naj­wy­raź­niej. – Hol­den wes­tchnął. – A ty?

– Nie zno­szę tutej­szego cią­że­nia. Cią­gle mam wra­że­nie, jak­by­śmy lecieli za wolno i mam ochotę pod­krę­cić sil­niki. Ale tu nie ma żad­nych sil­ni­ków i ni­gdzie nie lecimy. Powi­nien mnie trzy­mać sil­nik, a to tylko cho­ler­nie wielki kawał skały. – Aleks wska­zał w stronę wia­do­mo­ści odtwa­rza­nych na ekra­nie przed nim. Do kamery z emo­cją prze­ma­wiała kobieta w jaskra­wo­czer­wo­nym hidża­bie. Hol­den roz­po­znał w niej sza­no­waną mar­sjań­ską dzien­ni­karkę, ale nie pamię­tał jej nazwi­ska. – Cią­gle o tym mówią. Nazy­wają to bun­tem. Nie­ustan­nie gadają o zanie­dba­niu obo­wiąz­ków, porzu­ce­niu sta­no­wisk i sprze­daży sprzętu na czar­nym rynku.

– To nie brzmi naj­le­piej.

– Wła­ści­wie to lepiej niż to, co fak­tycz­nie się stało – sko­men­to­wał Aleks. – To był prze­wrót. Wojna domowa, tylko że zamiast wal­czyć, jedna piąta woj­ska po pro­stu spa­ko­wała się i odle­ciała przez pier­ście­nie wrót z całym swoim sprzę­tem. A przy­naj­mniej całym sprzę­tem, któ­rego nie sprze­dali tym dup­kom z Wol­nej Floty.

– Wiemy coś o tym, gdzie pole­cieli?

– Nie – rzu­cił Aleks. – A przy­naj­mniej niczego o tym nie mówią.

Kobieta w hidża­bie – Fatim Wil­son, tak się nazy­wała – znik­nęła, zastą­piły ją uję­cia pustych doków na Mar­sie, a potem grupy ludzi demon­stru­ją­cych przed nimi i wykrzy­ku­ją­cych do kamery. Nie potra­fił nawet stwier­dzić, za czym lub prze­ciwko czemu demon­stro­wali. W obec­nej sytu­acji wła­ści­wie nie był pewien, czy sami umie­liby to okre­ślić.

– Jeśli kie­dyś wrócą, wszy­scy zostaną osą­dzeni za zdradę – ode­zwał się Aleks. – W związku z czym nasuwa się myśl, że nie pla­nują tego zbyt szybko.

– No dobrze – ode­zwał się Hol­den. – Zamach stanu na Mar­sie. Wolna Flota kopie Zie­mię w jaja. Piraci ogra­biają wszyst­kie wyla­tu­jące stąd statki kolo­ni­za­cyjne. Sta­cja Medyna nie odpo­wiada. Oraz nie-wia­domo-co zjada część stat­ków prze­la­tu­ją­cych przez wrota.

Aleks otwo­rzył usta do odpo­wie­dzi, ale jego ekran zami­go­tał i wyemi­to­wał sygnał dźwię­kowy. Prio­ry­te­towe żąda­nie połą­cze­nia.

– Jedna cho­lerna rzecz za drugą – rzu­cił Aleks i ode­brał połą­cze­nie – kiedy i tak już mamy całe mnó­stwo kło­po­tów.

Na ekra­nie poja­wiła się Chri­sjen Ava­sa­rala. Miała ide­al­nie uło­żone włosy, a jej sari świe­ciło bla­skiem migo­tli­wej zie­leni. Tylko oczy i wykrzy­wie­nie kąci­ków ust zdra­dzały sto­pień jej zmę­cze­nia.

– Kapi­ta­nie Hol­den – ode­zwała się. – Muszę się spo­tkać z panem i pań­ską załogą. Natych­miast.

– Naomi śpi – odpo­wie­dział Hol­den bez chwili namy­słu. Ava­sa­rala się uśmiech­nęła. Nie był to przy­jemny widok. – Tak, pójdę ją obu­dzić. Zaraz tam będziemy.

– Dzię­kuję, kapi­ta­nie – odpo­wie­działa kobieta rzą­dząca Zie­mią, po czym się roz­łą­czyła.

Na pokła­dzie zapa­dła cisza.

– Zauwa­ży­łeś, że nie powie­działa niczego obe­lży­wego ani nie­przy­jem­nego? – zapy­tał Hol­den.

– Ow­szem, zauwa­ży­łem.

Hol­den głę­boko wcią­gnął powie­trze.

– To nie może wró­żyć nic dobrego.

***

Salka kon­fe­ren­cyjna mie­ściła się bli­sko powierzchni Księ­życa i zbu­do­wano ją jak salę w szkole albo kościół: podium z przodu i rzędy krze­seł przed nim, ale podium było teraz puste i kil­ka­na­ście krze­seł usta­wiono mniej wię­cej w kręgu. Ava­sa­rala sie­działa z Fre­dem John­so­nem – sze­fem sta­cji Tycho i kie­dyś rzecz­ni­kiem SPZ – oraz mar­sjań­skim pre­mie­rem Smi­them z pra­wej i Bob­bie Dra­per z lewej strony. Smith i John­son byli w koszu­lach i wszy­scy wyglą­dali na zmę­czo­nych. Hol­den, Naomi, Aleks i Amos usie­dli razem w gru­pie naprze­ciw nich, oddzie­leni z obu stron kil­koma pustymi krze­słami. Dopiero gdy usie­dli, do Hol­dena dotarło, że nie przy­szła z nimi Cla­rissa. Nawet nie pomy­ślał o zabra­niu jej. W końcu było to zebra­nie załogi Rosy­nanta, a ona była…

Ava­sa­rala stuk­nęła w swój ter­mi­nal. W prze­strzeni wewnątrz kręgu krze­seł poja­wił się sche­mat. Zie­mia, Luna i sta­cje w punk­tach Lagrange’a jarzyły się na złoto. Okręty floty, które two­rzyły blo­kadę prze­chwy­tu­jącą i nisz­czącą kamie­nie wysy­łane przez Wolną Flotę, ozna­czono na zie­lono. Osobny model poka­zy­wał wewnętrzną część Układu Sło­necz­nego – Słońce, Mer­ku­rego, Wenus, Zie­mię, Marsa i główne sta­cje Pasa, takie jak Ceres i Pal­las – z roz­pro­szo­nymi czer­wo­nymi krop­kami koja­rzą­cymi się z wysypką.

– Czer­wone to Wolna Flota – wyja­śniła Ava­sa­rala. Na żywo jej głos brzmiał chra­pli­wie, jakby kasz­lała. Hol­den nie potra­fił stwier­dzić, czy po pro­stu za dużo mówiła, czy też był to wynik prze­by­wa­nia na Księ­życu i wdy­cha­nia pyłu o zapa­chu pro­chu, zbyt drob­nego, by pora­dziły sobie z nim nawet naj­lep­sze fil­try. – Śle­dzi­li­śmy ich ruchy. Poja­wiła się ano­ma­lia. Ta.

Stuk­nęła w coś na ter­mi­nalu i dwa obrazy połą­czyły się: jeden się powięk­szył, drugi skur­czył, aż poka­zy­wały ten sam obszar prze­strzeni. Czer­wona kropka wyróż­niała się, uno­sząc się ponad sta­cjami i pla­ne­tami w olbrzy­miej pustce prze­strzeni, gdzie mecha­nika orbi­talna nie zapew­niała jej towa­rzy­stwa. Naomi nachy­liła się, sta­ra­jąc się sku­pić wzrok. Była na to zbyt zmę­czona.

– Co oni tam robią? – spy­tała dosta­tecz­nie wyraź­nym gło­sem.

– Wypa­trują – wyja­śnił Fred. – Mają wyłą­czony trans­pon­der, ale wydaje się, że to sta­tek zwia­dow­czy. Lazu­rowy smok z Ceres. Należy do rady­kal­nej frak­cji SPZ.

– Czyli teraz może być z Wolną Flotą. Rzu­cają kamie­niami? – zapy­tał Hol­den.

– Koor­dy­nuje to ten mały skur­wiel – stwier­dziła Ava­sa­rala. A potem, z peł­nym zmę­cze­nia wzru­sze­niem ramion: – Tak sądzimy. Nato­miast wiemy jedno: jak długo ci kozo­jebcy będą w nas rzu­cać kamie­niami, będziemy unie­ru­cho­mieni. Nasze okręty nie odważą się ruszyć z miej­sca, a Marco Ina­ros może zaj­mo­wać, co tylko zechce w pla­ne­tach zewnętrz­nych.

Smith nachy­lił się do przodu, odzy­wa­jąc się spo­koj­nym, pra­wie prze­pra­sza­ją­cym gło­sem.

– Jeśli wywiad Chri­sjen ma rację i ten sta­tek fak­tycz­nie kie­ruje ata­kami, sta­nowi klu­czowy cel w walce z Wolną Flotą. Wie­cie, że puł­kow­nik John­son, sekre­tarz gene­ralna Ava­sa­rala i ja two­rzymy wspólną grupę bojową? To będzie ich pierw­sza akcja bojowa. Prze­chwy­ce­nie lub znisz­cze­nie Lazu­ro­wego smoka i ogra­ni­cze­nie moż­li­wo­ści wroga do wypro­wa­dza­nia ata­ków prze­ciwko Ziemi. Zapew­nie­nie odro­biny swo­body połą­czo­nej flo­cie.

Hol­den pierw­szy raz sły­szał okre­śle­nie połą­czona flota i spodo­bało mu się brzmie­nie tych słów.

Nie tylko jemu.

– Cho­lera – sko­men­to­wał Amos. – A ja tu sobie sie­dzia­łem z pal­cem w dupie i cie­szy­łem się z bycia bez­u­ży­tecz­nym.

– Grzeb sobie, gdzie chcesz, to twoja sprawa – odpo­wie­działa Ava­sa­rala. – Ale możesz to robić na pry­czy prze­cią­że­nio­wej. Rosy­nant nie sta­nowi czę­ści floty, więc utrata statku nie zrobi wyłomu w naszej obro­nie. Rozu­miem, że zain­sta­lo­wa­li­ście tro­chę dodat­ko­wego wypo­sa­że­nia…

– Stęp­kowe działo szy­nowe – potwier­dził Aleks z sze­ro­kim uśmie­chem.

– …które suge­ruje rekom­pen­so­wa­nie sobie malut­kich fiut­ków, ale może oka­zać się przy­datne. Dowódca misji popro­sił o was i wasz sta­tek, a szcze­rze mówiąc, ponie­waż w tej chwili i tak poza panną Nagatą żadne z was nie jest nic warte…

– Chwi­leczkę – wtrą­cił się Hol­den. – Dowódca misji? Nie.

Ava­sa­rala popa­trzyła mu w oczy i przy­brała kamienny wyraz twa­rzy.

– Nie?

Hol­den nie drgnął.

– Rosy­nant nie lata pod niczy­imi roz­ka­zami oprócz naszych. Rozu­miem, że to duże, połą­czone siły i sie­dzimy w tym wszyst­kim razem, ale Ros to nie tylko sta­tek, to nasz dom. Jeśli chcesz nas wyna­jąć, pro­szę bar­dzo. Przyj­miemy zle­ce­nie i wyko­namy je. Ale jeśli chcesz nam wci­snąć dowódcę i ocze­ku­jesz, że będziemy wyko­ny­wać jego roz­kazy, to odpo­wiedź brzmi nie.

– Kapi­ta­nie Hol­den… – zaczęła Ava­sa­rala.

– To nie są nego­cja­cje. Po pro­stu mówię, jak jest – oświad­czył Hol­den.

Troje naj­po­tęż­niej­szych ludzi w Ukła­dzie Sło­necz­nym, głowy naj­waż­niej­szych frak­cji zma­ga­ją­cych się ze sobą przez poko­le­nia, popa­trzyły po sobie. Brwi Smi­tha powę­dro­wały wysoko na czoło i rozej­rzał się ner­wowo po sali. Fred nachy­lił się do przodu, patrząc na Hol­dena, jakby był nim roz­cza­ro­wany. Tylko w oczach Ava­sa­rali poja­wił się błysk roz­ba­wie­nia. Hol­den zer­k­nął na swoją załogę. Naomi sie­działa ze skrzy­żo­wa­nymi rękami. Aleks uniósł głowę i wysu­nął do przodu pod­bró­dek. Amos uśmie­chał się dokład­nie tak, jak zawsze. Zjed­no­czony front.

Bob­bie odchrząk­nęła.

– To ja.

– Co teraz? – zapy­tał Hol­den.

– To ja – powtó­rzyła Bob­bie. – Ja jestem dowódcą misji. Ale jeśli naprawdę nie chcesz…

– Och – rzu­cił Hol­den. – Nie. Nie, to co innego.

– O tak! – rzu­cił Aleks, a Naomi roz­ło­żyła sple­cione ręce.

Bob­bie się roz­luź­niła.

– Nale­żało to od razu powie­dzieć, Chrissy – sko­men­to­wał Amos.

– Pieprz się, Bur­ton. Docho­dzi­łam do tego.

– No dobrze, Bob­bie – ode­zwał się Hol­den. – Jak chcesz to zro­bić?