Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak na kogoś, kto wcale nie zamierzał naruszać kruchej równowagi sił w Układzie Słonecznym, Jim Holden zrobił to naprawdę porządnie.
Choć Ziemia i Mars przestały do siebie strzelać, ich sojusz legł w gruzach. Planety zewnętrzne i Pas nie czują się jeszcze pewnie w świeżo zdobytej – być może tymczasowej – autonomii.
I właśnie wtedy na jednym z księżyców Jowisza atakuje pojedynczy superżołnierz, mordując oddziały Ziemian i Marsjan, na nowo wzbudzając zarzewie wojny. Wszyscy starają się odkryć, czy to zapowiedź ataku obcych, czy też niebezpieczeństwo kryje się znacznie bliżej domu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 713
Mei
– Mei! – zawołała pani Carrie. – Zostaw malowanie. Przyszła twoja mama.
Minęło kilka sekund, zanim Mei zrozumiała, co mówi nauczycielka, i to nie dlatego, że nie znała słów – miała już cztery lata, nie była maluchem – po prostu nie pasowały do jej obrazu świata. Mama nie mogła po nią przyjść. Opuściła Ganimedesa i poleciała na stację Ceres, ponieważ, jak powiedział tatuś, potrzebowała trochę czasu dla siebie. Wróciła, pomyślała nagle Mei, czując szybsze bicie serca.
– Mamusia?
Z miejsca, gdzie Mei siedziała przy małych sztalugach, widok na drzwi szatni blokowało kolano pani Carrie. Dłonie Mei były lepkie od farb do malowania palcami, czerwone, niebieskie, i zielone plamy sięgały aż po nadgarstki. Przesunęła się do przodu i chwyciła nogę pani Carrie, po części, żeby ją przesunąć, po części, by pomóc sobie przy wstawaniu.
– Mei! – krzyknęła nauczycielka.
Dziewczynka popatrzyła na plamę z farby na spodniach pani Carrie i ledwie kontrolowany gniew na szerokiej, ciemnej twarzy.
– Przepraszam, pani Carrie.
– W porządku – odpowiedziała kobieta napiętym głosem, świadczącym o tym, że wcale nie było w porządku, ale Mei nie zostanie ukarana. – Idź umyć ręce, a potem wróć posprzątać po swoim malowaniu. Zapakuję twój obrazek i będziesz mogła dać go mamie. To piesek?
– Kosmiczny potwór.
– Bardzo ładny potwór. A teraz, proszę, skarbie, idź umyć ręce.
Mei przytaknęła i pobiegła do łazienki z fartuszkiem powiewającym wokół niej jak szmata zaczepiona w przewodzie wentylacyjnym.
– I nie dotykaj ściany!
– Przepraszam, pani Carrie.
– Nic nie szkodzi. Po prostu wytrzyj to po umyciu rąk.
Odkręciła wodę na maksimum, spłukując ze skóry kolorowe mazaje. Ręce suszyła, nie przejmując się, czy chlapie wodą na podłogę i ścianę. Miała wrażenie, jakby ciążenie zmieniło kierunek, ciągnąc ją w stronę drzwi i poczekalni, zamiast w dół, do ziemi. Inne dzieci przyglądały się podekscytowane – bo ona była podniecona – jak Mei z grubsza ściera ślady farby ze ściany i pośpiesznie chowa słoiczki z farbą z powrotem do pudełka i odstawia na półkę. Ściągnęła fartuch przez głowę, nie czekając na pomoc pani Carrie, i wcisnęła go do kosza.
W poczekalni zastała panią Carrie z dwójką innych dorosłych, z których żadne nie było mamusią. Była tam nieznana jej pani, która trzymała ostrożnie obrazek Mei z kosmicznym potworem, uśmiechając się uprzejmie. Drugim dorosłym był doktor Strickland.
– Nie, bardzo dobrze sobie radzi z samoobsługą w ubikacji – mówiła pani Carrie. – Oczywiście, czasami zdarzają się wypadki.
– Oczywiście – zgodziła się kobieta.
– Mei! – powiedział doktor Strickland, schylając się tak, że zrobił się niewiele większy od niej. – Jak się ma moja ulubiona dziewczynka?
– Gdzie jest… – zaczęła, ale zanim zdążyła powiedzieć „mamusia”, doktor Strickland wziął ją w ramiona.
Był większy od tatusia i pachniał jak sól. Odchylił ją do tyłu i zaczął łaskotać boki, od czego roześmiała się tak bardzo, że nie mogła mówić.
– Bardzo dziękujemy – powiedziała kobieta.
– Miło było panią poznać – odpowiedziała pani Carrie, ściskając rękę nieznanej pani. – Naprawdę miło jest mieć Mei w grupie.
Doktor Strickland nie przestawał łaskotać dziewczynki, aż zamknęły się za nimi drzwi do Montessori. Mei wreszcie złapała oddech.
– Gdzie jest mamusia?
– Czeka na nas – odpowiedział doktor Strickland. – Zabierzemy cię teraz do niej.
★ ★ ★
Nowsze korytarze Ganimedesa były szerokie i zielone, a wymienniki powietrza ledwie pracowały. Z dziesiątków rynienek hydroponicznych wyrastały wąskie jak noże liście areki. Po ścianach rozpełzały się żółto-zielone liście epipremnum złocistego, a pod nimi rozkładały się ciemnozielone, proste sansewierie gwinejskie. Pełnozakresowe diody świeciły na złotobiało. Tata mówił, że tak właśnie wygląda światło Słońca na Ziemi, a Mei wyobrażała sobie planetę jako olbrzymią, skomplikowaną sieć roślin i korytarzy z rozciągniętym nad nimi w pasy Słońcem pośród błękitnego nieba-sufitu. Można było się tam wspiąć na ściany i trafić gdziekolwiek.
Mei oparła głowę na ramieniu doktora Stricklanda, wyglądając zza jego pleców i wymieniając nazwy wszystkich mijanych roślin. Sansevieria trifasciata. Epipremnum aureum. Poprawne nazywanie roślin zawsze wywoływało uśmiech na twarzy tatusia. Kiedy robiła to po cichu, jej ciało się uspokajało.
– Więcej? – zapytała pani. Była ładna, ale Mei nie podobał się jej głos.
– Nie – odpowiedział doktor Strickland. – Mei jest ostatnia.
– Chysalidocarpus lutenscens – powiedziała Mei na głos.
– Dobrze – powiedziała pani, a potem powtórzyła jeszcze raz, łagodniej: – Dobrze.
Im bliżej byli powierzchni, tym węższe robiły się korytarze. Starsze przejścia zawsze wydawały się brudniejsze, choć tak naprawdę nie było tam żadnego brudu. Po prostu były bardziej zużyte. Mieszkania i laboratoria blisko powierzchni były miejscem zamieszkania dziadków Mei, gdy przybyli na Ganimedesa. W tamtych czasach nie było niczego głębiej. Powietrze tak wysoko miało dziwny zapach, a wymienniki musiały cały czas pracować, szumiąc i dudniąc.
Dorośli nie rozmawiali ze sobą, ale doktor Strickland co jakiś czas przypominał sobie o Mei i zadawał jej pytania: którą kreskówkę w kanałach stacji lubi najbardziej? Kto jest jej najlepszą przyjaciółką w przedszkolu? Co jadła dzisiaj na obiad? Mei spodziewała się, że zacznie zadawać inne pytania, te, które zadawał zawsze później, i zaczęła sobie przygotowywać odpowiedzi.
Czy drapie cię w gardle? Nie.
Czy budziłaś się spocona? Nie.
Czy w twojej kupce w tym tygodniu pojawiła się krew? Nie.
Czy brałaś leki dwa razy każdego dnia? Tak.
Ale tym razem doktor Strickland nie zapytał o żadną z tych rzeczy. Korytarze, którymi szli, robiły się coraz starsze i węższe, aż pani musiała iść za nimi, żeby przepuścić ludzi zmierzających z przeciwnej strony. Wciąż niosła w ręku obrazek Mei zwinięty w rulon, żeby nie pognieść papieru.
Doktor zatrzymał się przy nieoznaczonych drzwiach, przeniósł Mei na drugie biodro i wyciągnął ręczny terminal z kieszeni spodni. Wstukał coś w programie, którego dziewczynka jeszcze nigdy nie widziała, i drzwi otworzyły się z głośnym pyknięciem rozszczelniania, jak ze starego filmu. Korytarz po drugiej stronie był pełen śmieci i starych metalowych pudeł.
– To nie jest szpital – zauważyła Mei.
– To bardzo specjalny szpital – odpowiedział doktor Strickland. – Chyba jeszcze nigdy tu nie byłaś, prawda?
Według Mei to wcale nie wyglądało na szpital. Bardziej przypominało jeden z tych opuszczonych tuneli, o których czasem mówił tatuś, pozostałości z czasów, gdy dopiero budowano stację na Ganimedesie. Teraz używano ich już tylko na magazyny. Ale w tym na końcu znajdowała się śluza i kiedy przez nią przeszli, okolica zaczęła bardziej przypominać szpital. Przynajmniej zrobiło się czysto, a w powietrzu czuć było zapach ozonu, jak w komorach do odkażania.
– Mei! Cześć, Mei!
To był jeden z dużych chłopców, Sandro. Miał już prawie pięć lat. Mei pomachała do niego, gdy doktor Strickland przechodził obok. Od razu zrobiło się jej lepiej, gdy zobaczyła, że są tu też starsi chłopcy. Skoro tu są, to pewnie wszystko jest w porządku, nawet jeśli pani idąca z doktorem Stricklandem nie była mamusią. Co jej przypomniało…
– Gdzie jest mamusia?
– Spotkamy się z nią za kilka minut – zapewnił doktor Strickland. – Musimy tylko najpierw zrobić kilka rzeczy.
– Nie – zaprotestowała Mei. – Nie chcę.
Doktor zaniósł ją do pokoju, który wyglądał trochę jak gabinet do badań, tylko że na ścianach nie było kreskówkowych lwów, a stoły nie wyglądały jak uśmiechnięte hipopotamy. Doktor Strickland posadził ją na stalowym stole i pogłaskał po głowie. Mei złożyła rączki na piersi i skrzywiła się.
– Chcę do mamusi – oświadczyła i sapnęła niecierpliwie, dokładnie tak, jak tatuś.
– No cóż, poczekaj tu chwilę, a ja zobaczę, co mogę zrobić w tej sprawie – odpowiedział z uśmiechem doktor Strickland. – Umea?
– Chyba jesteśmy gotowi. Sprawdź z operacyjnym, załaduj i wypuśćmy to.
– Pójdę im powiedzieć. Ty zostań tutaj.
Pani kiwnęła głową, a doktor Strickland wyszedł. Pani popatrzyła na nią bez śladu uśmiechu na ładnej twarzy. Mei jej nie lubiła.
– Chcę mój obrazek – oświadczyła. – On nie jest dla pani, tylko dla mamusi.
Kobieta spojrzała na obrazek, jakby zapomniała, że go ma, a potem go rozwinęła.
– To kosmiczny potwór mamusi – wyjaśniła Mei. Tym razem kobieta się uśmiechnęła. Wyciągnęła obrazek, a Mei natychmiast go chwyciła. Zrobiła przy tym kilka zagnieceń na papierze, ale się tym nie przejęła. Znowu złożyła rączki na piersi, skrzywiła się i sapnęła.
– Lubisz kosmiczne potwory, mała? – zapytała kobieta.
– Chcę do mamusi.
Pani podeszła bliżej. Pachniała jak sztuczne kwiaty i miała chude palce. Zdjęła Mei na podłogę.
– Chodź, mała – powiedziała. – Coś ci pokażę.
Pani zaczęła odchodzić i przez chwilę Mei się zawahała. Nie lubiła jej, ale jeszcze bardziej nie podobała jej się myśl, że mogłaby tu zostać sama. Poszła za nią. Pani przeszła krótkim korytarzem, wstukała kod na klawiaturze przy dużych metalowych drzwiach, które wyglądały jak wejście do starej śluzy, i przeszła przez nie, gdy się otworzyły. Mei weszła za nią. Pokój był zimny, nie podobało jej się tam. W środku nie było leżanki do badań, tylko duża szklana skrzynia wyglądająca jak akwarium na ryby, ale w środku nie było wody, a to, co tam siedziało, nie było rybą. Pani gestem wezwała Mei do podejścia bliżej, a gdy dziewczynka to zrobiła, pani ostro zastukała w szybę.
To coś w środku podniosło głowę. To był człowiek, tylko że goły, ale jego skóra nie wyglądała normalnie. Jego oczy świeciły na niebiesko, jakby miał ogień w głowie. I coś było nie tak z jego rękami.
Sięgnął w stronę szyby, a Mei zaczęła krzyczeć.
Bobbie
– Snoopy znowu patroluje – skomentował szeregowy Hillman. – Dowódca chyba się na niego wkurzył.
Sierżant kompanii, Roberta „Gunny” Draper z Marsjańskiego Korpusu Marines, powiększyła obraz z wyświetlacza przeziernego hełmu i spojrzała w kierunku wskazywanym przez Hillmana. Dwa tysiące pięćset metrów dalej grupa czterech marines Organizacji Narodów Zjednoczonych maszerowała wokół swojej placówki, oświetlona od tyłu przez strzeżoną przez nich olbrzymią kopułę szklarni. Kopułę niemal we wszystkich aspektach identyczną z tą, której pilnowała właśnie jej drużyna.
Jeden z czterech marines ONZ miał na bokach hełmu czarne krechy, które wyglądały jak uszy psa beagle.
– Tak, to Snoopy – potwierdziła Bobbie. – Jak na razie był na wszystkich dzisiejszych patrolach. Ciekawe, czym podpadł.
Patrole wokół szklarni na Ganimedesie oznaczały konieczność wymyślania sposobów na zajęcie czymś umysłu. Włącznie ze snuciem domysłów na temat życia marines z drugiej strony.
Druga strona. Osiemnaście miesięcy temu nie było stron. Planety wewnętrzne stanowiły jedną dużą i szczęśliwą, choć nieco patologiczną rodzinę.
Potem był Eros, a teraz dwie superpotęgi dzieliły między siebie Układ Słoneczny, Ganimedes zaś był tym księżycem, z którego żadna strona nie chciała zrezygnować: spichlerzem układu Jowisza.
Ponieważ tylko on dysponował wartą wzmianki magnetosferą, było to jedyne miejsce, gdzie w pasie silnego promieniowania Jowisza miały szanse wyrosnąć hodowane pod kopułami plony, choć i tak szklarnie i osiedla mieszkalne musiały być ekranowane, by chronić cywilów przed ośmioma remami trafiającymi codziennie na powierzchnię księżyca z Jowisza.
Pancerz Bobbie zaprojektowano tak, by żołnierz mógł przejść przez krater po bombie jądrowej kilka minut po wybuchu, więc sprawdzał się też nieźle jako ochrona przed usmażeniem marsjańskich marines przez Jowisza.
Za maszerującymi na patrolu ziemskimi żołnierzami kopuła jarzyła się w smudze słabego światła słonecznego, przechwyconego przez olbrzymie lustra orbitalne. Nawet z lustrami większość ziemskich roślin umarłaby tu z braku światła. Blask wystarczał do życia tylko mocno zmodyfikowanym odmianom, stworzonym przez naukowców na Ganimedesie.
– Niedługo będzie zachód – zauważyła Bobbie, wciąż przyglądając się ziemskim marines poza ich strażnicą, ze świadomością, że oni też przyglądają się im.
Oprócz Snoopiego rozpoznała też Karzełka, który/która nie mógł/nie mogła mieć więcej niż metr dwadzieścia pięć wzrostu. Ciekawiło ją, jakiego przezwiska używają dla niej. Może Duża Czerwona. Jej pancerz wciąż był pokryty marsjańskim kamuflażem. Była na Ganimedesie na tyle krótko, że nie zdążyła jeszcze oddać go do pomalowania w szare i białe wzory.
W ciągu następnych pięciu minut kolejno gasły orbitalne lustra, wchodzące wraz z Ganimedesem na kilka godzin w cień Jowisza. Blask ze szklarni za jej plecami po włączeniu się sztucznego oświetlenia przybrał niebieski odcień. Choć ogólne natężenie światła nie spadło szczególnie mocno, cienie wydłużyły się w dziwne i subtelne sposoby. W górze Słońce – z tego miejsca nawet nie krążek, a jedynie najjaśniejsza gwiazda – błysnęło, przechodząc przez krawędź tarczy Jowisza i przez chwilę widać było delikatne pierścienie planety.
– Wchodzą z powrotem do środka – zauważył kapral Travis. – Snoopy idzie na końcu. Biedak. Czy my też możemy się schować?
Bobbie rozejrzała się po nieciekawym, brudnym lodzie Ganimedesa. Czuła chłód księżyca nawet przez zaawansowany technicznie pancerz.
– Nie.
Usłyszała kilka niezadowolonych mruknięć, ale ruszyli posłusznie prowadzeni wokół kopuły powolnymi susami w niskim ciążeniu. Oprócz Hillmana i Travisa w tym patrolu uczestniczył całkiem zielony szeregowy Gourab. I choć był w marines w sumie dopiero jakieś półtorej minuty, marudził z akcentem z doliny Marinera równie głośno, jak dwaj pozostali.
W zasadzie nie miała do nich pretensji, to wszystko było pracą wymyślaną na siłę. Jakimś zajęciem dla marsjańskich żołnierzy na Ganimedesie, żeby nie mieli czasu na nudę. Jeśli Ziemia zdecyduje się zagarnąć księżyc tylko dla siebie, czworo marines pilnujących szklarni nie zdoła jej powstrzymać. Przy znajdujących się na orbicie dziesiątkach ziemskich i marsjańskich okrętów w pełnym napięcia zawieszeniu broni, gdyby doszło do walki, piechociarze dowiedzieliby się o tym dopiero wraz z rozpoczęciem bombardowania.
Kopuła z lewej wznosiła się prawie na pół kilometra: trójkątne szklane panele były rozdzielone jarzącymi się wspornikami o barwie miedzi, co przywoływało na myśl olbrzymią klatkę Faradaya. Bobbie nigdy jeszcze nie była wewnątrz żadnej z kopuł szklarni. Została skierowana z Marsa z pośpiesznie wysłanymi na planety zewnętrzne oddziałami i prawie od pierwszego dnia chodziła na patrole po powierzchni. Ganimedes sprowadzał się dla niej do portu kosmicznego, małej bazy marines i jeszcze mniejszej placówki strażniczej, którą obecnie nazywała domem.
Podczas wędrówki wokół kopuły Bobbie przyglądała się nieciekawej okolicy. Ganimedes nie zmieniał się zbytnio bez jakichś dramatycznych wydarzeń. Jego powierzchnię pokrywały głównie krzemowe skały i zamarznięta woda o temperaturze tylko kilka stopni wyższej od próżni. Atmosferę tworzył tlen tak rzadki, że mógł uchodzić za próżnię techniczną. Na powierzchni księżyca nie zachodziła erozja. Zmieniała się tylko wtedy, gdy z przestrzeni spadały skały lub gdy ciepła woda z płynnego rdzenia wydostawała się na powierzchnię i tworzyła krótkotrwałe jeziora, a żadna z tych rzeczy nie zdarzała się często. W domu, na Marsie, wiatr i pył zmieniały krajobraz co godzinę, tutaj szła po swoich śladach z wczoraj, przedwczoraj i przedprzedwczoraj. A jeśli nigdy tu już nie wróci, jej ślady zostaną na świecie dłużej niż ona. Prywatnie uważała to za nieco makabryczne.
Przez zwykle gładkie syki i stuknięcia wydawane przez jej pancerz zaczęło się przebijać rytmiczne skrzypienie. Zazwyczaj minimalizowała wyświetlacz skafandra, bo generował taki zalew informacji, że wiedziała o wszystkim – poza tym, co faktycznie znajdowało się przed nią. Teraz wywołała ekran i mruganiem przerzuciła strony do ekranu diagnostycznego. Żółta kontrolka ostrzegła o niskim poziomie płynu hydraulicznego siłownika lewego kolana. Musiała mieć jakiś wyciek, choć powolny, bo skafander nie potrafił go odnaleźć.
– Poczekajcie chwilę – powiedziała Bobbie. – Hilly, masz w zestawie zapasowy płyn hydrauliczny?
– Tak – potwierdził Hillman, już po niego sięgając.
– Strzyknij mi trochę do lewego kolana, dobrze?
Gdy Hillman klęknął przed nią, zajmując się jej skafandrem, Gourab i Travis zaczęli się o coś spierać, dotyczyło to chyba sportu. Bobbie ich uciszyła.
– Ten skafander jest strasznie stary – skomentował Hillman. – Powinna pani przesiąść się na nowszy. Wiecie, sierżancie, takie rzeczy będą się zdarzać coraz częściej.
– Tak, powinnam – zgodziła się Bobbie.
Ale prawdę mówiąc, łatwiej było to powiedzieć niż zrobić. Figura Bobbie nie pasowała do standardowych skafandrów, a korpus zmuszał ją do skakania przez płonące obręcze za każdym razem, gdy zgłaszała zapotrzebowanie na nowy, dopasowany. Przy nieco ponad dwóch metrach wzrostu była tylko nieznacznie powyżej średniej dla marsjańskich mężczyzn, ale dzięki polinezyjskiemu pochodzeniu przy jednym g ciążenia ważyła ponad sto kilogramów. Nic z tego nie było tłuszczem – jej mięśnie zdawały się rosnąć za każdym razem, gdy choćby tylko przeszła przez siłownię. A jako marine ćwiczyła praktycznie cały czas.
Noszony teraz przez nią opancerzony skafander był pierwszym od dwunastu lat aktywnej służby, który naprawdę dobrze na nią pasował, i choć zaczynał przypominać o swoim wieku, wciąż łatwiej było utrzymywać go na chodzie niż błagać i składać podania o nowy.
Hillman zaczął chować narzędzia, gdy z trzaskiem ożyło radio Bobbie.
– Posterunek cztery do patrolu. Patrol, zgłoś się.
– Potwierdzam, czwórka – odpowiedziała Bobbie. – Tu patrol jeden. Mów.
– Gdzie jesteście, patrol jeden? Jesteście pół godziny do tyłu, a tu się dzieje coś dziwnego.
– Przepraszam, problem ze sprzętem – odpowiedziała Bobbie, zastanawiając się, co może się tam dziać, choć nie na tyle, by zapytać o to na otwartym kanale.
– Natychmiast wracajcie na posterunek. W placówce ONZ oddano strzały. Aktywujemy tryb bojowy.
Bobbie potrzebowała chwili, by to przyswoić. Widziała, że jej ludzie patrzą na nią z malującą się na twarzach mieszaniną zdziwienia i strachu.
– Ziemianie do was strzelają? – zapytała w końcu.
– Jeszcze nie, ale strzelają. Natychmiast tu wracajcie.
Hillman wstał. Bobbie jeszcze raz zgięła kolano i zobaczyła na wyświetlaczu zielone kontrolki. Kiwnęła w podzięce Hillmanowi, po czym rozkazała:
– Galopem z powrotem na posterunek. Ruszać się!
★ ★ ★
Bobbie z drużyną była wciąż o pół kilometra od placówki, gdy rozległ się ogólny alarm. Wyświetlacz jej skafandra ożył samodzielnie, przełączając się w tryb bojowy. Zestaw czujników zajął się wyszukiwaniem przeciwników i połączył się z jednym z satelitów w celu uzyskania widoku z góry. Poczuła kliknięcie, gdy wbudowane w prawe przedramię skafandra działko przełączyło się na tryb swobodnego strzału.
Gdyby zaczęło się bombardowanie orbitalne, rozbrzmiałoby tysiąc alarmów, ale i tak nie potrafiła się powstrzymać przed zerknięciem w niebo. Żadnych błysków ani śladów rakiet. Tylko potężna tarcza Jowisza.
Bobbie przyśpieszyła, pędząc w stronę strażnicy długimi susami. Drużyna podążyła za nią bez słowa. Osoba przeszkolona w stosowaniu wspomaganego skafandra, biegnąca w niskim ciążeniu, mogła szybko pokonać duże dystanse. Strażnica wyłoniła się zza krzywizny kopuły po kilku sekundach, a po kolejnych kilku zobaczyła też źródło alarmu.
Marines ONZ szarżowali na marsjańską placówkę. Trwająca od roku zimna wojna właśnie się rozgrzała. Gdzieś głęboko pod chłodnym wyrachowaniem szkolenia i dyscypliny poczuła zaskoczenie. Nie spodziewała się, że do tego dojdzie.
Reszta jej plutonu opuściła strażnicę, ustawiając się w linię ostrzału naprzeciw pozycji ONZ. Ktoś wyprowadził do szeregu Yojimbo – czterometrowy bojowy mech górował nad pozostałymi marines. Wyglądał jak bezgłowy olbrzym w pancerzu wspomaganym, potężne działka poruszały się powoli, śledząc nadciągających przeciwników. Ziemscy marines pędzili z pełną prędkością przez dwa i pół tysiąca metrów, które oddzielały dwie strażnice.
Czemu nikt nic nie mówi? – zaczęła się zastanawiać. Cisza jej plutonu była upiorna.
I właśnie wtedy, gdy jej drużyna dotarła do linii bojowej, skafander wrzasnął do niej ostrzeżenie o zagłuszaniu. Widok z góry zniknął w chwili, gdy urwał się kontakt z satelitą. Zgasły wskaźniki czynności życiowych zespołu i raporty o stanie sprzętu. Zniknął cichy szum otwartego kanału łączności, zostawiając po sobie jeszcze bardziej upiorną ciszę.
Gestami ustawiła swoich ludzi na prawej flance, po czym ruszyła wzdłuż szeregu, szukając dowódcy, porucznika Givensa. Zobaczyła jego skafander na środku linii, stał niemal tuż pod Yojimbo. Podbiegła do niego i przysunęła swój hełm do jego hełmu.
– Co się tu, cholera, dzieje, poruczniku? – krzyknęła.
– Możesz zgadywać równie dobrze, jak ja – krzyknął gniewnie w odpowiedzi. – Przez zagłuszanie nie możemy kazać im się wycofać, a ignorują ostrzeżenia wizualne. Zanim odcięło nam radio, dostałem upoważnienie do otwarcia ognia, jeśli dotrą na odległość pół kilometra od naszej pozycji.
Bobbie miała jeszcze kilkaset pytań, ale oddziały ONZ mogły przekroczyć linię pięciuset metrów za kilka sekund, więc pognała na pozycję na prawej flance przy swojej drużynie. Biegnąc, kazała skafandrowi policzyć nadchodzące siły i oznaczyć wszystkich jako wrogów. Skafander zgłosił siedem celów. Czyli nawet nie jedną trzecią liczebności placówki ONZ.
To nie ma żadnego sensu.
Poleciła skafandrowi narysować na wyświetlaczu kreskę na dystansie pięciuset metrów. Nie musiała mówić swoim chłopakom, że to strefa swobodnego ostrzału. To nie było potrzebne. Otworzą ogień chwilę po niej, nie zadając pytań o powody.
Żołnierze ONZ przekroczyli linię kilometra, wciąż nie oddając żadnego strzału. Nadchodzili w rozproszonej formacji, sześciu z przodu w nierównej linii i siódmy za nimi, jakieś siedemdziesiąt metrów z tyłu. Wyświetlacz jej skafandra wybrał jej na cel postać z lewego skraju linii wroga, domyślnie wybierając najbliższego. Coś zaczęło ją męczyć w głębi umysłu i odrzuciła ustawienia skafandra, wybierając cel z tyłu i żądając powiększenia.
Mała postać nagle urosła w jej okienku celowniczym. Poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa i powiększyła obraz ponownie.
Postać goniąca sześciu marines ONZ nie miała na sobie skafandra próżniowego. Właściwie nawet nie była człowiekiem. Jej skórę pokrywały chitynowe płyty przypominające duże, czarne łuski. Głowa była jednym wielkim koszmarem, ze dwa razy większa od zwykłej i pokryta dziwnymi, wystającymi naroślami.
Ale najbardziej niepokojąco wyglądały ręce tego czegoś. Zdecydowanie za duże jak na ciało i za długie w stosunku do szerokości – stanowiły wersję rąk z dziecięcego koszmaru. Ręce trolla kryjącego się pod łóżkiem lub wiedźmy podkradającej się do okna. Rozciągały się i chwytały pustkę z nieustanną szaloną energią.
Żołnierze Ziemi nie atakowali. Uciekali.
– Strzelajcie do tego, co ich goni – Bobbie krzyknęła w pustkę.
Stworzenie dopadło żołnierzy ONZ, zanim przekroczyli dystans pół kilometra, za którym Marsjanie otworzyliby ogień.
– Cholera jasna – wyszeptała Bobbie. – Niech to szlag!
Istota chwyciła marine ONZ swoimi wielkim rękami i rozerwała go na pół, jakby był z papieru. Pancerz z tytanu i ceramiki rozerwał się równie łatwo, co ciało w środku, rozsiewając po lodzie w równym stopniu kawałki techniki, jak i ludzkie wnętrzności. Pozostałych pięciu żołnierzy jeszcze przyśpieszyło, ale ścigający ich potwór prawie nie zwolnił, zabijając ich kompana.
– Strzelajcie do niego, strzelajcie, strzelajcie – wrzasnęła Bobbie, otwierając ogień.
Przeszkolenie i technika upakowana w pancerz bojowy czyniły z niej wyjątkowo skuteczną maszynę do zabijania. Gdy tylko palec nacisnął spust działka wbudowanego w skafander, z luf wyleciał strumień dwumilimetrowych pocisków przeciwpancernych, lecących z szybkością ponad tysiąca metrów na sekundę. Wystrzeliła pięćdziesiąt pocisków w niecałą sekundę. Stworzenie było stosunkowo powolnym celem wielkości człowieka, biegło w linii prostej, a komputer celowniczy mógł wprowadzić poprawki balistyczne pozwalające jej trafić w obiekt wielkości piłki do tenisa, sunący z prędkością naddźwiękową. Każdy wystrzelony przez nią nabój trafił w potwora.
To jednak nie miało znaczenia.
Pociski przeleciały przez niego, prawdopodobnie nawet nie zwalniając znacząco przed wylotem z drugiej strony. Z każdej rany wystrzeliwała chmura czarnych włókien, które spadały na śnieg zamiast krwi. Przypominało to strzelanie do wody. Rany zamykały się niemal szybciej niż powstawały i jedynym znakiem trafienia w stworzenie był ślad zostawianych za nim czarnych włókien.
A potem potwór dopadł drugiego marine ONZ. Zamiast rozerwać go na strzępy jak poprzedniego, wykręcił i rzucił w pełni opancerzonym Ziemianinem – o łącznej masie przekraczającej zapewne pięćset kilo – w stronę Bobbie. Jej wyświetlacz śledził żołnierza ONZ na wznoszącym się łuku i usłużnie poinformował, że potwórz nie rzucił go w jej stronę tylko w nią. Po bardzo płaskiej trajektorii. Czyli z dużą prędkością.
Uskoczyła na bok tak szybko, jak tylko pozwolił na to masywny pancerz. Bezradny marine ONZ zgarnął stojącego obok niej Hillmana i obaj zniknęli, z zabójczą prędkością odbijając się od lodu.
Zanim zdołała się odwrócić z powrotem do potwora, ten zabił dwóch kolejnych żołnierzy ONZ.
Strzelał już do niego cały marsjański szereg, włącznie z wielkim działem Yojimbo. Dwaj pozostali przy życiu ziemscy żołnierze rozdzielili się i uciekając przed potworem, biegli w przeciwnych kierunkach, dając marsjańskim odpowiednikom otwarte pole do ostrzału. Stwór został trafiony setki, tysiące razy. Sklejał się z powrotem w całość, utrzymując pełne tempo, nawet nie zwalniał, gdy obok niego wybuchały pociski z działa Yojimbo.
Bobbie, która już zdążyła z powrotem ustawić się w pozycji bojowej, posłała grad ognia w kierunku potwora, ale nie zrobiło to żadnej różnicy. Istota uderzyła w marsjańską linię, zabijając dwóch marines tak szybko, że wzrok nie nadążał za jej ruchami. Yojimbo uskoczył na bok, znacznie zwinniej, niż mogłoby się to wydawać w przypadku maszyny tej wielkości. Bobbie pomyślała, że za sterami musi siedzieć Sa’id. Przechwalał się, że gdy tylko chciał, mógł zmusić wielkiego mecha do tanga. To też nie miało znaczenia. Jeszcze zanim Sa’id zdążył obrócić działo do strzału z przyłożenia, stwór przebiegł po boku pojazdu, chwycił właz pilota i wyrwał go z zawiasów, potem jednym ruchem wyciągnął Sa’ida z uprzęży w kokpicie i rzucił nim jakieś sześćdziesiąt metrów w górę.
Pozostali marines zaczęli się cofać, cały czas strzelając. Bez radia nie mieli sposobu na skoordynowanie odwrotu. Bobbie stwierdziła, że biegnie w stronę kopuły razem z resztą. Drobna i odległa część jej umysłu, która nie uległa panice, wiedziała, że szkło i metal kopuły nie zapewnią żadnej ochrony przed czymś, co potrafiło rozerwać na pół opancerzonego człowieka i wyrwać pancerz z dziewięciotonowego mecha. Jednak ten przebłysk zdrowego rozsądku rozpoznał, że próba przełamania przerażenia jest daremna.
Zanim dotarła do zewnętrznych drzwi kopuły, został z nią już tylko jeden marine. Gourab. Z bliska widziała jego twarz przez opancerzoną szybę wizjera hełmu. Krzyczał do niej coś, czego nie słyszała. Zaczęła się nachylać do przodu, by zetknąć się z nim hełmem, gdy pchnął ją do tyłu na lód. Walił w panel sterowania drzwiami opancerzoną pięścią, próbując przebić się do środka, kiedy stwór złapał go i jednym niedbałym zamachem zerwał hełm ze skafandra. Gourab stał przez chwilę z twarzą w próżni, mrugając i otwierając usta do bezgłośnego krzyku, potem stwór oderwał jego głowę równie łatwo, jak hełm.
Istota odwróciła się i popatrzyła na wciąż leżącą na ziemi Bobbie.
Z bliska Bobbie widziała jej świecące się, jasnoniebieskie oczy. Były piękne. Uniosła działko i naciskała spust przez pół sekundy, zanim zrozumiała, że już dawno temu skończyła się jej amunicja. Stwór popatrzył na jej broń w sposób, który wydawał się ciekawością, po czym spojrzał jej w oczy i przechylił głowę na bok.
To już koniec, pomyślała. Tak zginę i nie dowiem się, co tego dokonało ani dlaczego. Mogła znieść śmierć. Zginąć bez poznania żadnych odpowiedzi było jednak niezwykle okrutne.
Stwór zrobił krok w jej stronę, po czym zatrzymał się i zadygotał. Z jego środka wyłoniła się nowa para kończyn, które wiły się w próżni jak macki. Jego i tak już groteskowa głowa jakby nabrzmiała. Błękitne oczy rozbłysły jasno jak światła w kopułach.
A potem stwór eksplodował w kuli ognia, która odrzuciła ją przez lód i cisnęła nią o niską grań z dostateczną siłą, by pochłaniający uderzenia żel w jej skafandrze całkowicie zesztywniał, unieruchamiając ją.
Leżała na plecach, powoli tracąc przytomność. Nocne niebo w górze zaczęło błyskać światłami. Strzelały do siebie statki na orbicie.
Wstrzymać ogień, pomyślała, odchodząc w mrok. Oni uciekali. Wstrzymać ogień. Jej radio wciąż nie działało, kombinezon też. Nie mogła nikomu powiedzieć, że marines ONZ wcale nie atakowali.
I że zrobiło to coś innego.
Holden
Ekspres do kawy znowu się zepsuł.
Znowu.
Jim Holden jeszcze kilka razy nacisnął czerwony przycisk parzenia ze świadomością, że to niczego nie da. Ale nie potrafił się powstrzymać. Wielki i lśniący ekspres do kawy, zaprojektowany do przygotowywania ilości wystarczających do zapewnienia dobrego nastroju marsjańskiej załodze, odmawiał wydania choćby jednej kropli. Albo choćby dźwięku. Odmawiał nie tylko parzenia kawy, odmawiał nawet próby. Holden zamknął oczy z powodu bólu głowy atakującego skronie i wcisnął przycisk na najbliższym panelu ściennym, włączając okrętowy interkom.
– Amos – powiedział.
Interkom nie działał.
Czując się nieco niedorzecznie, jeszcze kilka razy wcisnął przycisk ogólnego kanału. Nic. Otworzył oczy i zobaczył, że zgasły wszystkie kontrolki na panelu. A potem odwrócił się i stwierdził, że nie działają też światła na lodówce i piekarnikach. Nie chodziło tylko o ekspres do kawy, zbuntował się cały kambuz. Holden spojrzał na świeżo wymalowaną na ścianie nazwę Rosynant.
– Skarbie, czemu mnie ranisz, choć tak cię kocham?
Wyciągnął ręczny terminal i zadzwonił do Naomi.
– …tak? – odpowiedziała w końcu po kilku chwilach.
– Kambuz nie działa. Gdzie jest Amos?
Chwila ciszy.
– Dzwonisz do mnie z kambuza? Gdy jesteśmy na tym samym statku? Mając panel ścienny na wyciągnięcie ręki?
– Panel ścienny w kambuzie też nie działa. Mówiąc, że kambuz nie działa, nie miałem na myśli jakiejś sprytnej przenośni. To dosłownie znaczy, że w kambuzie nie działa zupełnie nic. Zadzwoniłem do ciebie, bo ty nosisz terminal, a Amos prawie nigdy nie ma go przy sobie. Oraz dlatego, że mnie nigdy nie mówi, nad czym pracuje, ale zawsze zgłasza to tobie. To gdzie jest Amos?
Naomi się roześmiała. Był to uroczy dźwięk, który niezawodnie przywoływał uśmiech na twarz Holdena.
– Powiedział, że będzie grzebał w okablowaniu.
– Masz zasilanie tam na górze? Czy lecimy na ślepo bez kontroli i próbujecie właśnie wykombinować, jak mi to powiedzieć?
Holden usłyszał wychwytywane przez mikrofon Naomi stukanie w klawisze. Nuciła cicho, pracując.
– Nie – powiedziała po chwili. – Jedyne miejsce bez zasilania to kambuz. A Aleks mówi, że dzieli nas niecała godzina od walki z kosmicznymi piratami. Przyjdziesz na mostek walczyć z piratami?
– Nie mogę z nimi walczyć bez kawy. Idę poszukać Amosa – stwierdził Holden, po czym się rozłączył i schował terminal z powrotem do kieszeni.
Podszedł do drabiny biegnącej wzdłuż osi statku i wezwał windę. Uciekający statek piratów mógł na dłużej utrzymywać przyśpieszenie tylko jednego g, więc pilot Holdena, Aleks Kamal, leciał do czasu przechwycenia z prędkością jeden i trzy dziesiąte g. Każde przyśpieszenie powyżej jednego g sprawiało, że korzystanie z drabiny robiło się niebezpieczne.
Kilka sekund później głośno otworzył się pokładowy właz i winda z szumem zatrzymała się przed nim. Wszedł na nią i wcisnął przycisk pokładu warsztatu. Platforma zaczęła powoli opuszczać się wzdłuż drabiny przez włazy otwierające się przed nią i zamykające po ich minięciu.
Amosa Burtona znalazł w warsztacie, jeden pokład nad maszynownią. Mechanik miał przed sobą na blacie roboczym jakieś częściowo rozłożone, bardzo skomplikowane urządzenie, przy którym pracował z lutownicą w ręku. Ubrany był w za mały o kilka rozmiarów szary kombinezon, który z trudem mieścił jego szerokie ramiona. Na plecach stroju wciąż wyszyta była stara nazwa statku, Tachi.
– Amos, kambuz nie działa – zaczął bez zbędnego wstępu Holden, gdy winda się zatrzymała.
Amos niecierpliwie machnął jedną ręką, nie odrywając się od pracy. Holden czekał. Po kilku kolejnych chwilach lutowania mężczyzna odłożył w końcu lutownicę i odwrócił się w jego stronę.
– Tak, nie działa, bo wyjąłem z niego tego skurwiela – wyjaśnił, wskazując na lutowane urządzenie.
– Możesz go włożyć na miejsce?
– Nie, przynajmniej na razie. Jeszcze z nim nie skończyłem.
Holden westchnął.
– Czy naprawdę konieczne jest wyłączenie z działania kambuza w celu naprawy tego czegoś tuż przed starciem z krwiożerczymi kosmicznymi piratami? Bo zaczyna mnie potwornie boleć głowa i chciałbym się napić kawy przed, no wiesz, walką.
– Owszem, to było konieczne – zapewnił Amos. – Mam wyjaśnić? Czy uwierzysz mi na słowo?
Holden kiwnął głową. Choć niezbyt tęsknił za czasami służby we flocie Ziemi, zdarzało mu się z nostalgią wspominać bezwzględny szacunek dla struktury dowodzenia. Na Rosynancie tytuł „kapitana” był znacznie mniej precyzyjnie zdefiniowany. Grzebanie w okablowaniu było robotą Amosa i oburzyłby się na pomysł, że musi informować Holdena za każdym razem, gdy się do tego zabiera.
Holden odpuścił.
– Dobra – powiedział. – Ale wolałbym, żebyś mnie ostrzegł z wyprzedzeniem. Bez kawy będę marudny.
Amos wyszczerzył się do niego i odsunął do góry czapkę na prawie łysej głowie.
– Cholera, kapitanie, tu jesteśmy kryci – stwierdził, po czym sięgnął do tyłu i ściągnął z blatu wielki metalowy termos. – Przed wyłączeniem kambuza zrobiłem zapas awaryjny.
– Amos, przepraszam za wszystkie niemiłe rzeczy, które myślałem na twój temat.
Mechanik machnął ręką i wrócił do pracy.
– Bierz. Ja już sobie nalałem kubek.
Holden z powrotem wszedł do windy i wjechał nią na pokład dowodzenia, trzymając termos w obu dłoniach jak najcenniejszy skarb.
Naomi siedziała przy panelu czujników i łączności, śledząc ich postęp w pościgu za uciekającymi piratami. Jeden rzut oka wystarczył Holdenowi, by się zorientować, że są znacznie bliżej, niż wskazywał na to ostatni otrzymany szacunek. Przypiął się do pryczy przy stanowisku bojowym. Następnie otworzył najbliższą szafkę i zgadując, że w najbliższym czasie mogą się znaleźć w niskim ciążeniu lub nieważkości, wyciągnął sobie bańkę na kawę.
– Zbliżamy się bardzo szybko – skomentował, nalewając sobie płyn z termosu. – Co się dzieje?
– Statek piratów zwolnił dość znacznie w stosunku do początkowego przyśpieszenia jednego g. Najpierw na kilka minut zwolnili do pół g, potem jakąś minutę temu w ogóle przestali przyśpieszać. Tuż przed zwolnieniem komputer wykrył jakieś fluktuacje w mocy wyjściowej ich silnika, więc pewnie za ostro ich goniliśmy.
– Zepsuli sobie statek?
– Zepsuli sobie statek.
Holden pociągnął długi łyk z bańki, parząc sobie przy tym język i zupełnie się tym nie przejmując.
– Ile czasu do przechwycenia?
– Najwyżej pięć minut. Aleks czekał z końcowym hamowaniem, aż znajdziesz się tutaj i przypniesz.
Holden wcisnął przycisk interkomu na panelu.
– Amos, przypnij się. Pięć minut do bandytów. – Potem przełączył się na kanał kokpitu. – Jaka sytuacja, Aleks?
– Wygląda na to, że zepsuli sobie statek – powtórzył Aleks z charakterystycznym akcentem doliny Marinera.
– Chyba wszyscy się co do tego zgadzają – przyznał Holden.
– Tak się trochę trudniej ucieka.
Dolina Marinera została oryginalnie zasiedlona przez mieszkańców Chin, wschodnich Indii i Teksasu. Aleks miał ciemną skórę i kruczoczarne włosy typowe dla wschodnich Indii, jednak pochodzącemu z Ziemi Holdenowi zawsze zgrzytało gdzieś w mózgu, gdy słyszał przesadzony teksański akcent w ustach kogoś, kto według niego powinien mówić z akcentem z Pendżabu.
– A przy okazji znacznie ułatwia nam to życie – dodał, aktywując panel bojowy. – Ustaw nas na względnym stop dziesięć tysięcy kilometrów od nich. Oświetlę ich laserem celowniczym i włączę działka obrony punktowej. I otwórz klapy wyrzutni. Spróbujmy wyglądać najgroźniej, jak to możliwe.
– Potwierdzam, szefie – odpowiedział Aleks.
Naomi obróciła się na fotelu i uśmiechnęła się do Holdena.
– Walka z kosmicznymi piratami. Bardzo romantyczne.
Holden nie potrafił się nie uśmiechnąć. Choć miała na sobie kombinezon marsjańskiego oficera floty o trzy rozmiary za krótki i pięć rozmiarów za szeroki na jej wysoką i chudą pasiarską sylwetkę, dla niego wyglądała pięknie. Długie, kręcone, czarne włosy zebrała w zmierzwiony kucyk. Jej rysy były uderzającą mieszanką cech azjatyckich, południowoamerykańskich i afrykańskich, niezwykłą nawet jak na mocno przemieszany Pas. Zerknął na swoje odbicie w ciemnym panelu i poczuł się bardzo zwyczajny, widząc bruneta z farmy w Montanie.
– Wiesz, jak lubię wszystko, przy czym używasz słowa „romantyczne” – powiedział. – Ale obawiam się, że nie czuję twojego entuzjazmu. Zaczęliśmy od ratowania Układu Słonecznego przed koszmarnym zagrożeniem z gwiazd, a teraz to?
Holden znał dobrze tylko jednego policjanta, a i to krótko. Podczas potężnego i wyjątkowo nieprzyjemnego nagromadzenia katastrof, nazywanych obecnie skrótowo „incydentem Eros”, Holden połączył siły z chudym, szarym, złamanym człowiekiem o nazwisku Miller. Gdy się spotkali, Miller porzucił już pracę, obsesyjnie zajmując się sprawą zaginionej osoby.
Właściwie nigdy się nie zaprzyjaźnili, ale zdołali zapobiec zniszczeniu rasy ludzkiej przez połączenie wygenerowanej przez korporację socjopatii i odkrytą broń obcej rasy, którą przez większość ludzkiej historii uważano za jeden z księżyców Saturna. Przynajmniej pod tym względem ich partnerstwo było udane.
Holden był przez sześć lat oficerem floty wojennej i widział, jak ludzie giną, jednak tylko za pośrednictwem ekranu radaru. Na Erosie zobaczył z bliska, jak umierają tysiące. Sam zabił kilku z nich. Pochłonięta tam dawka promieniowania oznaczała, że nieustannie musiał przyjmować leki powstrzymujące rozwój ciągle powstających w jego tkankach nowotworów. I tak udało mu się bardziej niż Millerowi.
To dzięki Millerowi skażenie z kosmosu wylądowało na Wenus zamiast na Ziemi. Choć wcale nie oznaczało to jego końca. Niezależnie od tego, jakie polecenia otrzymał częściowo przejęty przez ludzi obcy organizm, wciąż wykonywał swój program pod osłoną gęstych chmur planety i jak dotąd nikt nie potrafił zaoferować bardziej gruntownej analizy naukowej niż „Hm. Dziwne”.
Stary, zmęczony detektyw z Pasa stracił życie, ratując rasę ludzką.
Z kolei ocalenie ludzkości uczyniło z Holdena pracownika Sojuszu Planet Zewnętrznych, polującego na piratów. Nawet w tych gorszych dniach musiał przyznać, że trafił lepiej niż Miller.
– Trzydzieści sekund do przechwycenia – poinformował Aleks.
Holden wrócił myślami do teraźniejszości i wywołał maszynownię.
– Przypiąłeś się, Amos?
– Potwierdzam, kapitanie. Wszystko gotowe. Spróbuj nie podziurawić mojego statku.
– Nikt nie będzie dzisiaj do nikogo strzelał – oświadczył Holden po wyłączeniu interkomu.
Naomi pytająco uniosła brew.
– Daj mi łączność, Naomi – poprosił. – Chcę porozmawiać z naszymi kolegami.
Po sekundzie na jego panelu pojawiła się konsola łączności. Wycelował wiązkę kierunkową w statek piracki i poczekał na zieloną kontrolkę połączenia.
– Lekki frachtowiec, tu kapitan James Holden z fregaty rakietowej Sojuszu Planet Zewnętrznych Rosynant. Proszę odpowiedzieć.
W jego słuchawkach panowała cisza, nie było słychać nic poza delikatnym szumem promieniowania tła.
– Słuchajcie, chłopaki, odpuśćmy sobie gierki. Dobrze wiecie, kim jestem. Wiem też, że pięć dni temu zaatakowaliście Lunatyka, frachtowiec z żywnością, uszkodziliście mu silniki i ukradliście sześć tysięcy kilogramów białka oraz całe powietrze. I nie muszę wiedzieć o was niczego więcej.
Znowu cisza z szumem w tle.
– Sytuacja wygląda tak. Mam już dość ścigania was i nie pozwolę wam przeciągać rozmów w nadziei, że zdołacie naprawić zepsuty silnik i znowu spróbujecie mi uciec. Jeśli w ciągu sześćdziesięciu sekund nie zgłosicie pełnego i bezwarunkowego poddania, wystrzelę dwie torpedy z głowicami plazmowymi wysokiej mocy i stopię wasz statek na żużel. A potem polecę do domu i będzie mi się świetnie spało.
Ciszę przerwał w końcu chłopięcy głos, który brzmiał zbyt młodo, by mógł należeć do kogoś, kto świadomie zdecydował się na los pirata.
– Nie możesz tego zrobić. SPZ nie jest prawdziwym rządem. W świetle prawa nie możesz mi nic zrobić, więc odpierdol się – powiedział głos brzmiący tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma już za sobą etap mutacji.
– Poważnie? Tylko na tyle cię stać? – odpowiedział Holden. – Słuchaj, odpuśćmy sobie na moment rozmowę na temat legalności i tego, co uprawomocnia rząd. Popatrz na sygnały lidaru, które dostajesz z mojego statku. Ty siedzisz w poskładanym byle jak lekkim frachtowcu, do którego ktoś przyspawał ręcznej roboty działo Gausa, a ja w nowoczesnym marsjańskim torpedowcu z siłą ognia wystarczającą do zniszczenia małego księżyca.
Głos z drugiej strony nie odpowiedział.
– Chłopaki, nawet jeśli nie uznajecie mojej władzy za legalną, czy możemy się przynajmniej zgodzić, że mogę was w każdej chwili rozwalić?
W radiu dalej panowała cisza.
Holden westchnął i potarł nasadę nosa. Ból głowy nie chciał ustąpić nawet pomimo przyjętej dawki kofeiny. Pozostawiając otwarty kanał do pirackiego statku, otworzył połączenie z kokpitem.
– Aleks, puść krótką serię z przednich działek przez ten frachtowiec. Celuj w śródokręcie.
– Czekaj! – krzyknął chłopak z tamtego statku. – Poddajemy się! Jezu Chryste!
Holden przeciągnął się w nieważkości, ciesząc się nią po wielu dniach przyśpieszenia, i uśmiechnął się pod nosem. Rzeczywiście, dzisiaj nikt nie będzie strzelał.
– Naomi, powiedz naszym nowym kolegom, jak przekazać ci zdalną kontrolę nad statkiem i zabierzmy ich na stację Tycho. Niech się nimi martwi sąd SPZ. Aleks, gdy tylko z powrotem uruchomią silniki, wykreśl kurs powrotny z miłym, przyjemnym pół g. Idę do szpitala okrętowego i spróbuję znaleźć aspirynę.
Holden rozpiął uprząż pryczy przeciążeniowej i odepchnął się w stronę drabiny pokładowej. W drodze na dół zaczął piszczeć jego terminal. Dzwonił Fred Johnson, formalny przywódca SPZ oraz ich osobisty patron na stacji produkcyjnej korporacji Tycho, obecnie pełniącej również funkcję faktycznej kwatery głównej SPZ.
– Cześć, Fred. Złapałem naszych piratów. Zabieram ich do domu pod sąd.
Na szerokiej twarzy Freda pojawił się uśmiech.
– To coś nowego. Znudziło ci się rozwalanie ich?
– Nie, po prostu w końcu trafiłem na kogoś, kto uwierzył, gdy powiedziałem, że to zrobię.
Fred przestał się uśmiechać, marszcząc brwi.
– Słuchaj, Jim, nie dlatego dzwonię. Potrzebuję cię ekspresowo z powrotem na Tycho. Coś się dzieje na Ganimedesie…
Praks
Praksidike Meng stał w drzwiach szopy, patrząc na pola falujących lekko liści – tak zielonych, że prawie czarnych – i ogarniała go panika. Wykrzywiająca się nad nim kopuła była znacznie ciemniejsza niż powinna być. Odcięto zasilanie oświetlenia roślin, a lustra… nie potrafił nawet myśleć o lustrach.
Rozbłyski walczących statków wyglądały jak usterki na tanim ekranie, ruch i kolor w miejscu, gdzie nic nie powinno się dziać. Oznaka, że coś było bardzo nie tak. Oblizał wargi. Musiało być jakieś rozwiązanie. Jakiś sposób na uratowanie ich.
– Praks – odezwała się Doris. – Musimy iść. Już!
Największe osiągnięcie botaniki dla upraw w ubogim środowisku, glycine kenon, odmiana soi tak silnie zmodyfikowana, że praktycznie stanowiła zupełnie nowy gatunek, była zwieńczeniem ostatnich ośmiu lat jego życia. To ona była powodem, dla którego jego dziadkowie wciąż nie spotkali się na żywo z wnuczką. To ona, wraz z kilkoma innymi sprawami, doprowadziła do rozpadu jego małżeństwa. Dostrzegał na polu osiem nieco różnych odmian modyfikowanych chloroplastów, z których każdy próbował wyprodukować najwięcej białka z każdego fotonu. Trzęsły mu się ręce. Zbierało mu się na wymioty.
– Zostało najwyżej pięć minut do uderzenia – powiedziała Doris. – Musimy się ewakuować.
– Nie widzę go – zaprotestował Praks.
– Jeśli leci dość szybko, to gdy to zobaczysz, będzie już za późno. Wszyscy inni już uciekli, zostaliśmy tylko my. Wsiadaj do windy.
Wielkie lustra orbitalne, oświetlając pola niczym setka bladych słońc, zawsze były jego sojusznikami. Nie potrafił uwierzyć, że go zdradziły. To była szaleńcza myśl. Lustro spadające ku powierzchni Ganimedesa – na jego szklarnię, jego soję, owoc jego życia – niczego nie wybierało. Samo było ofiarą przyczyny i skutku, jak wszystko inne.
– Ja uciekam – powiedziała Doris. – Jeśli będziesz tu jeszcze za cztery minuty, zginiesz.
– Poczekaj – poprosił Praks.
Wbiegł do wnętrza kopuły. Na skraju najbliższego pola padł na kolana i wbił dłonie w żyzną czarną glebę. Jej zapach przypominał aromatyczny olejek. Wcisnął palce najgłębiej, jak potrafił, obejmując korzenie, i wyciągnął z ziemi drobną, wrażliwą roślinkę.
Doris stała w drzwiach windy, gotowa zjechać do jaskiń i tuneli stacji. Praks pobiegł do niej. Z rośliną do ocalenia kopuła wydała się nagle bardzo niebezpiecznym miejscem. Rzucił się przez drzwi, a Doris wcisnęła przycisk na wyświetlaczu. Duża metalowa kabina windy szarpnęła, przesunęła się i zaczęła zjeżdżać. Zwykle woziła ciężki sprzęt: kultywator, traktor i tony humusu, pobranych z procesorów recyklingu stacji. Teraz była tylko ich trójka: Praks usiadł na podłodze, trzymając między skrzyżowanymi nogami sadzonkę soi, a Doris zagryzała dolną wargę i wpatrywała się w swój terminal. Winda wydawała się za duża.
– Lustro może nie trafić – odezwał się Praks.
– Może. Ale to trzynaście tysięcy ton metalu i szkła. Fala uderzeniowa będzie dość solidna.
– Kopuła może wytrzymać.
– Nie – odpowiedziała i Praks przestał się do niej odzywać.
Kabina brzęczała i stukała, opadając coraz głębiej pod powierzchnię lodu, wsuwając się w sieć tuneli składających się na zasadniczą część stacji. Powietrze pachniało elementami grzewczymi i przemysłowym smarem. Nawet teraz nie potrafił uwierzyć, że to zrobili. Nie potrafił przyjąć do wiadomości, że dranie z wojska naprawdę zaczęli do siebie strzelać. Nikt nigdzie nie mógł być aż tak krótkowzroczny. Tylko że chyba jednak mogli.
W ciągu miesięcy, które upłynęły od rozpadu sojuszu Ziemi z Marsem, jego początkowo ciągły strach stopniowo zmienił się w ostrożną nadzieję, a potem w satysfakcję. Każdy dzień, podczas którego Organizacja Narodów Zjednoczonych i Marsjanie nie zaczęli czegoś groźnego, był kolejnym dowodem na to, że już tego nie zrobią. Pozwolił sobie uwierzyć, że wszystko jest znacznie stabilniejsze, niż się wydaje. Nawet jeśli sytuacja się pogorszy i dojdzie do wojny, to nie tutaj. Na Ganimedesie rosło jedzenie. Dzięki magnetosferze księżyc był najbezpieczniejszym miejscem na czas ciąży dla kobiet, odnotowywano tu najniższy wskaźnik wad urodzeniowych i liczbę martwych połogów wśród wszystkich planet zewnętrznych. Był centrum wszystkiego, co umożliwiło ekspansję ludzkości na Układ Słoneczny. Ich praca była równie cenna, jak delikatna, a ludzie u władzy nigdy nie pozwolą, by wojna dotarła i tutaj.
Doris powiedziała coś wulgarnego. Praks na nią spojrzał. Przeczesała dłonią rzadkie, białe włosy, odwróciła się i splunęła.
– Straciłam łączność – wyjaśniła, unosząc ręczny terminal. – Cała sieć została zablokowana.
– Przez kogo?
– Ochronę stacji. ONZ. Marsa. Skąd mam wiedzieć?
– Ale jeśli…
Wstrząs był niczym uderzenie olbrzymiej pięści walącej w dach kabiny. Hamulce awaryjne zaskoczyły z hałasem, który poczuli w kościach. Zgasło światło i na dwa uderzenia serca pochłonęła ich ciemność. Włączyły się cztery awaryjne diody LED zasilane z baterii, a potem zgasły ponownie, gdy wróciło zasilanie kabiny. Przez ekran konsoli zaczęły się przewijać komunikaty diagnostyczne systemu. Silniki windy szumiały, kabina stukała, a interfejs śledzący wyświetlał sumy kontrolne niczym sportowiec przeciągający się przed biegiem. Praks wstał i podszedł do panelu. Czujnik w szybie zgłaszał minimalne i wciąż spadające ciśnienie powietrza. Poczuł drżenie, gdy gdzieś w górze zamknęły się grodzie i ciśnienie na zewnątrz zaczęło z powrotem rosnąć. Powietrze z szybu uciekło w próżnię, zanim aktywowały się grodzie awaryjne. Kopuła została rozbita.
Jego kopuła przepadła.
Przystawił dłoń do ust, nie zauważając, że rozmazuje sobie ziemię na policzku do czasu, aż cały się pobrudził. Część jego umysłu przebiegała przez wszystko, co było konieczne do uratowania projektu – kontakt z kierownikiem w RMD-Southern, ponowne wypełnienie wniosków grantowych, wydobycie kopii zapasowych danych do odtworzenia wektorów wirusowych – podczas gdy drugą część umysłu opanował upiorny spokój. Wrażenie bycia dwoma osobami – z których jedna desperacko szukała ratunku, a druga pogrążyła się już w rozpaczy – było podobne do ostatnich tygodni jego małżeństwa.
Doris odwróciła się do niego ze zmęczonym rozbawieniem rozchylającym szerokie wargi. Wyciągnęła rękę.
– Miło się z panem pracowało, doktorze Meng.
Kabina zadrżała przy wycofaniu hamulców awaryjnych. Poczuli kolejne uderzenie ze znacznie większej odległości. Spadło lustro lub statek. Żołnierze strzelali do siebie na powierzchni. Może nawet walka gdzieś głębiej w stacji. Nie było sposobu na sprawdzenie. Uścisnął jej dłoń.
– Doktor Bourne – odpowiedział. – To był zaszczyt.
Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu, kontemplując grób wcześniejszego życia. Doris westchnęła.
– No dobrze – powiedziała. – Wynośmy się stąd.
★ ★ ★
Przedszkole Mei mieściło się głęboko we wnętrzu księżyca, ale stacja metra była tylko kilkaset metrów od komory załadunkowej windy, a ekspresowa jazda w dół do niej nie zajmowała więcej niż dziesięć minut. A przynajmniej tyle by trwała, gdyby metro działało. W ciągu trzydziestu lat mieszkania na Ganimedesie Praks nigdy nawet nie zauważył, że stacje metra mają grodzie bezpieczeństwa.
Czterech żołnierzy stojących przed zamkniętą stacją miało na sobie grube pancerze pomalowane w nierówne linie w takich samych odcieniach beżu i stali, co korytarz. Trzymali groźnie wyglądające, wielkie karabiny szturmowe i patrzyli złowieszczo na tłoczący się w pobliżu mały tłumek.
– Jestem w radzie transportu – mówiła wysoka, szczupła kobieta o ciemnej skórze, stukając palcem w napierśnik żołnierza na potwierdzenie każdego słowa. – Jeśli nas nie przepuścisz, będziesz miał kłopoty. I to poważnie.
– Jak długo będzie nieczynne? – zapytał jakiś mężczyzna. – Muszę wracać do domu. Jak długo będzie nieczynne?
– Panie i panowie – krzyknął żołnierz z lewej. Miał bardzo silny głos, który przedarł się przez pomruki i szepty tłumu jak głos nauczyciela przemawiającego do niespokojnych dzieci. – Stacja jest obecnie zablokowana ze względów bezpieczeństwa. Do czasu zakończenia działań wojskowych zabronione przemieszczanie się między poziomami przez kogokolwiek, z wyjątkiem oficjalnego personelu.
– Po której jesteście stronie – krzyknął ktoś. – Jesteście Marsjanami? Po czyjej stronie jesteście?
– A na razie – kontynuował żołnierz, ignorując pytanie – prosimy o cierpliwość. Gdy tylko podróż będzie bezpieczna, metro zostanie otwarte. Do tego czasu dla państwa własnego bezpieczeństwa prosimy o zachowanie spokoju.
Praks nie wiedział, że się odezwie, do chwili, gdy usłyszał własny głos. Brzmiał jękliwie.
– Moja córka jest na ósmym poziomie. Tam jest przedszkole.
– Wszystkie poziomy są zablokowane – odpowiedział żołnierz. – Nic jej nie będzie. Musi pan po prostu poczekać.
Ciemnoskóra kobieta z rady transportu złożyła ręce na piersi. Praks zobaczył, jak dwóch mężczyzn, rozmawiając, opuszcza tłumek i odchodzi w głąb wąskiego, brudnego tunelu. W starych tunelach tak blisko powierzchni powietrze pachniało wymiennikami – plastikiem, ciepłem i sztucznością. A teraz rownież strachem.
– Panie i panowie – krzyknęła kobieta w mundurze. – Dla własnego bezpieczeństwa proszę zachować spokój i pozostać na miejscu do zakończenia działań wojskowych.
– Jak dokładnie wyglądają działania wojskowe? – zapytała kobieta stojąca tuż obok Praksa tonem, który zmienił słowa w żądanie.
– Sytuacja jest dynamiczna – odpowiedziała kobieta w mundurze.
Praks pomyślał, że w jej głosie brzmi niebezpieczne napięcie. Była równie wystraszona jak wszyscy inni. Tyle że ona miała broń. To nie mogło się udać. Musi znaleźć jakiś inny sposób. Trzymając w ręku jedyny pozostały egzemplarz glycine kenon, oddalił się od stacji metra.
Miał osiem lat, gdy jego ojciec przeniósł się z gęsto zaludnionych ośrodków na Europie, by pomóc budować laboratorium badawcze na Ganimedesie. Konstrukcja trwała dziesięć lat, podczas których Praks zaliczył trudny okres dojrzewania. Kiedy rodzice spakowali się, by przenieść rodzinę na miejsce nowego kontraktu, asteroidę na ekscentrycznej orbicie w okolicach Neptuna, Praks został. Załatwił sobie staż z botaniki, myśląc, że dzięki niemu będzie mógł hodować nielegalną, nieopodatkowaną marihuanę, ale szybko odkrył, że na ten sam pomysł wpadła jedna trzecia studentów. Cztery lata spędzone na próbach znalezienia zapomnianego schowka lub porzuconego tunelu niezajętego jeszcze przez nielegalny eksperyment hydroponiczny zapewniły mu dobrą znajomość rozkładu tuneli.
Szedł teraz przez stare, wąskie korytarze konstrukcji pierwszej generacji. Kobiety i mężczyźni siedzieli pod ścianami lub w barach i restauracjach, z twarzami pustymi, pełnymi gniewu lub strachu. Zamiast zwykłych wiadomości – na ekranach leciały stare programy rozrywkowe z muzyką, teatrem lub abstrakcyjną sztuką. Żaden terminal ręczny nie rozbrzmiewał powiadomieniami o przychodzących wiadomościach.
Przy centralnych kanałach powietrznych znalazł to, czego szukał. Dział konserwacji zawsze trzymał tam kilka starych elektrycznych skuterów. Nikt ich już nie używał. Ponieważ Praks był starszym naukowcem, jego terminal pozwolił mu przejść przez bramkę w rdzewiejącym płocie. Znalazł skuter z przyczepką i do połowy naładowanym akumulatorem. Minęło siedem lat, od kiedy ostatni raz prowadził taką maszynę. Wsadził glycine kenon do bocznego wózka, przeszedł przez sekwencję diagnostyczną i wjechał w korytarz.
Przy pierwszych trzech rampach stali żołnierze, tak jak przy stacji metra, więc nawet nie próbował się zatrzymywać. Przy kolejnej, tunelu zaopatrzeniowym prowadzącym z powierzchniowych magazynów w dół, do reaktorów, nie było nikogo. Zatrzymał się na chwilę. W powietrzu unosiła się kwaśna woń, której nie potrafił zidentyfikować. Powoli zaczęły do niego docierać inne szczegóły. Ślady spalenizny na panelu ściennym, smuga czegoś ciemnego na podłodze korytarza. Usłyszał odległe dźwięki, które dopiero po trzech czy czterech sekundach zidentyfikował jako wystrzały.
Najwyraźniej „dynamiczna sytuacja” oznaczała walki w tunelach. W jego głowie pojawił się obraz sali Mei podziurawionej kulami i zalanej krwią, tak jaskrawy, jakby go sobie przypomniał, a nie wyobraził. Znowu opanowała go panika odczuwana wcześniej pod kopułą, tylko sto razy silniejsza.
– Nic jej nie jest – powiedział do rośliny. – Nie dopuściliby do strzelaniny w przedszkolu. Tam są dzieci.
Czarnozielone liście zaczynały już więdnąć. Przecież nie prowadziliby wojny przy dzieciach. Ani zapasach jedzenia. Ani delikatnych kopułach rolniczych. Znowu trzęsły mu się ręce, ale nie tak mocno, żeby nie mógł kierować.
★ ★ ★
Pierwszy wybuch nastąpił, gdy zjeżdżał rampą między siódmym a ósmym poziomem, wzdłuż boku jednej z niedokończonych jaskiń, olbrzymich niczym katedry, gdzie pozostawiono surowy lód księżyca do tajania i ponownego zamrażania w czymś, co było po części zieleńcem, a po części wielkim dziełem sztuki. Zobaczył błysk, potem oberwał falą uderzeniową i skuter wpadł w poślizg. Ściana zbliżała się szybko, więc Praks wyszarpnął nogę, zanim doszło do uderzenia. Usłyszał krzyczące gdzieś w górze głosy. Żołnierze pewnie mieli pancerze i rozmawiali przez radio. Przynajmniej tak sądził. Krzyczący w górze ludzie musieli być po prostu ludźmi. Ścianę jaskini wyżłobił drugi wybuch, odrywając od sufitu kawał lodu wielkości traktora. Bryła opadała powoli, lecz nieubłaganie ku podłodze, a potem rozbiła się o nią. Praks robił, co mógł, by utrzymać skuter w pionie. Jego serce waliło, jakby chciało się wyrwać z klatki piersiowej.
Na górnej krawędzi zakrzywionej rampy zobaczył postacie w pancerzach. Nie wiedział, czy to żołnierze ONZ, czy Marsa. Jeden zwrócił się w jego stronę, unosząc karabin, więc Praks podkręcił gaz, pędząc szybko w dół rampy. Ścigał go stukot broni automatycznej, woń dymu i pary.
Drzwi przedszkola były zamknięte. Nie wiedział, czy to dobry, czy zły znak. Zatrzymał chwiejny skuter i zeskoczył z niego. Uginały się pod nim nogi. Chciał zapukać delikatnie w stalowe drzwi wejściowe, ale przy pierwszej próbie rozerwał sobie skórę na kostkach.
– Otwórzcie! W środku jest moja córka! – Krzyczał jak szaleniec, ale ktoś w środku go usłyszał albo zobaczył na ekranie monitoringu.
Przegubowe stalowe płyty drzwi drgnęły i zaczęły się unosić. Praks rzucił się na ziemię i przecisnął się pod nimi.
Nową nauczycielkę, pannę Carrie, spotkał zaledwie kilka razy, odprowadzając lub odbierając Mei. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat, była wysoka i szczupła na sposób Pasiarzy. Nie pamiętał, żeby jej twarz była tak szara.
Z drugiej strony sala była nietknięta. Dzieci siedziały w kręgu, śpiewając piosenkę o podróży przez Układ Słoneczny, z rymami dla wszystkich większych asteroid Pasa. Nie zobaczył żadnej krwi ani dziur po kulach, choć przez otwory wentylacyjne docierała woń palonego plastiku. Musiał zabrać Mei w jakieś bezpieczne miejsce, choć nie bardzo wiedział, gdzie je znaleźć. Popatrzył na krąg dzieci, próbując wyłowić jej twarz i włosy.
– Mei tu nie ma, proszę pana – powiedziała panna Carrie głosem równocześnie zdyszanym i napiętym. – Dzisiaj rano zabrała ją mama.
– Dziś rano? – odpowiedział Praks, ale jego umysł zatrzymał się na słowie „mama”. Co Nicola robiła na Ganimedesie? Dwa dni temu dostał od niej wiadomość w sprawie wyroku dotyczącego alimentów, nie mogła dostać się z Ceres na Ganimedesa w dwa dni…
– Zaraz po drugim śniadaniu – dodała nauczycielka.
– Chce pani powiedzieć, że została ewakuowana. Ktoś przyszedł i ewakuował Mei.
Nastąpił kolejny wybuch, który wstrząsnął lodem. Jedno z dzieci krzyknęło przestraszone. Nauczycielka obejrzała się w tamtym kierunku, potem z powrotem spojrzała na niego. Gdy znów się odezwała, mówiła ciszej.
– Zaraz po drugim śniadaniu przyszła jej mama. Zabrała Mei ze sobą. Nie było jej tu przez resztę dnia.
Praks wyciągnął swój ręczny terminal. Wciąż nie miał połączenia, ale na tapecie miał zdjęcie z pierwszych urodzin Mei, jeszcze w czasach, gdy wszystko było dobrze. Całą wieczność temu. Wywołał zdjęcie i wskazał na Nicolę, śmiejącą się i huśtającą małą, cudowną kulkę szczęścia, którą była Mei.
– Ona? – zapytał Praks. – Ona tu była?
Nauczycielka milczała zmieszana. To była pomyłka. Ktoś – nowa opiekunka, pracownik socjalny czy ktoś – przyszedł odebrać dziecko i zabrał niewłaściwe.
– Była w komputerze – powiedziała nauczycielka. – Miałam ją w systemie. Pokazało ją.
Zamigotały światła. Woń dymu nasiliła się, a wymienniki powietrza brzęczały głośno, stukając i trzeszcząc w próbach odessania cząstek stałych. Zakwilił chłopczyk, którego imię Praks powinien pamiętać, a nauczycielka odruchowo próbowała się do niego odwrócić. Praks chwycił ją za łokieć i odwrócił z powrotem.
– Nie, popełniła pani błąd – oznajmił. – Komu wydała pani Mei?
– System powiedział, że to jej mama! Miała identyfikację. Dostała wstęp.
Z korytarza dobiegły przytłumione dźwięki strzelaniny. Ktoś na zewnątrz wrzasnął, a potem dzieci zaczęły krzyczeć ze strachu. Nauczycielka wyrwała rękę. Coś uderzyło o drzwi wejściowe.
– Miała około trzydziestki. Ciemne włosy, ciemne oczy. Był z nią lekarz, ona była w systemie, a Mei nie robiła żadnych problemów.
– Wzięli jej lekarstwo? – zapytał. – Czy wzięli jej lekarstwo?
– Nie. Nie wiem. Chyba nie.
Choć wcale tego nie chciał, Praks potrząsnął kobietą. Tylko raz, ale mocno. Jeśli Mei nie miała ze sobą lekarstwa, już ominęła południową dawkę. Możliwe, że jej układ odpornościowy zacznie się wyłączać już rano.
– Pokaż – zażądał Praks. – Pokaż mi zdjęcie. Tej kobiety, która ją zabrała.
– Nie mogę! System nie działa – wykrzyczała nauczycielka. – W korytarzu zabijają ludzi!
Krąg dzieci się rozpadł i ze wszystkich stron dobiegały przerażone krzyki. Nauczycielka płakała, przyciskając dłonie do twarzy. Jej skóra zrobiła się prawie sina. Czuł, jak w jego mózgu szaleje prawie zwierzęca panika. Spokój, który na niego opadł, wcale jej nie ugasił.
– Czy jest tu jakiś tunel ewakuacyjny? – zapytał.
– Powiedzieli nam, żeby tu zostać – odparła nauczycielka.
– A ja pani mówię, żeby je ewakuować – warknął Praks, choć tak naprawdę myślał: Muszę znaleźć Mei.
Bobbie
Przytomność wróciła falą gniewnego brzęczenia i bólu. Bobbie zamrugała, próbując oczyścić głowę i zorientować się, gdzie jest. Wszystko było szalenie niewyraźne. Brzęczący dźwięk okazał się alarmem jej skafandra. Kolorowe światła błyskały przez twarz: wyświetlacz skafandra wysyłał jej dane, których nie potrafiła odczytać. Sprzęt był w połowie procedury ponownego uruchamiania i co chwila włączały się kolejne alarmy. Próbowała poruszyć rękami i stwierdziła, że choć jest słaba, to nie jest sparaliżowana ani unieruchomiona. Żel przeciwuderzeniowy w skafandrze powrócił do postaci płynnej.
Coś poruszyło się w okienku słabego światła będącego wizjerem jej hełmu. Głowa, pojawiająca się i znikająca z pola widzenia. Potem kliknięcie, gdy ktoś podpiął kabel do zewnętrznego złącza skafandra. Czyli sanitariusz pobierający dane o obrażeniach.
– Mamy cię, Gunny – zabrzmiał młody męski głos w głośniczkach skafandra. – Mamy. Będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Trzymaj się tam w środku.
Nie zdążył powiedzieć do końca „w środku”, gdy znowu straciła przytomność.
★ ★ ★
Obudziła się, odbijając się na noszach w długim, białym tunelu. Nie miała już na sobie skafandra. Bobbie zaczęła się bać, że polowi technicy medyczni nie tracili czasu na wyjmowanie jej z niego w standardowy sposób, że po prostu aktywowali mechanizm awaryjnego rozsadzania wszystkich uszczelek i złącz. Był to szybki sposób na wydostanie rannego żołnierza z czterystu kilogramów opancerzonego egzoszkieletu, ale skafander ulegał przy tym całkowitemu zniszczeniu. Bobbie poczuła ukłucie żalu z powodu utraty wiernego, starego skafandra.
Chwilę później przypomniała sobie, że cały jej pluton został zabity na jej oczach, i smutek z powodu utraty skafandra wydał się trywialny i poniżający.
Ostrzejszy ruch noszy posłał błyskawicę bólu wzdłuż jej kręgosłupa i z powrotem pogrążył ją w mroku.
★ ★ ★
– Sierżant Draper – powiedział głos.
Bobbie spróbowała otworzyć oczy i stwierdziła, że nie potrafi. Każda powieka ważyła tonę i zmęczyła ją nawet próba ich rozchylenia. Zamiast tego spróbowała więc odpowiedzieć i zawstydziła ją pijacka chrypka, która wydobyła się z jej gardła.
– Jest ledwie na granicy przytomności – powiedział głos. Był głęboki, łagodny i należał do mężczyzny. Wydawał się przepełniony ciepłem i troską.
Bobbie miała nadzieję, że będzie mówił dalej do czasu, aż znowu uśnie.
– Niech odpocznie – odpowiedział drugi głos, kobiecy i ostry. – Próba jej całkowitego obudzenia może być teraz niebezpieczna.
– Nie obchodzi mnie, czy ją to zabije, pani doktor – zabrzmiał ten ciepły głos. – Muszę porozmawiać z tym żołnierzem, i to teraz. Proszę jej podać wszystko, co konieczne, aby do tego doprowadzić.
Bobbie uśmiechnęła się do siebie, nie przyswajając treści słów miłego głosu, tylko jego ciepłe, miłe brzmienie. Dobrze było mieć kogoś takiego, kto się o nią troszczył. Zaczęła z powrotem usypiać, witając nadchodzący mrok jak starego przyjaciela.
★ ★ ★
Wzdłuż jej kręgosłupa powędrował biały ogień i usiadła gwałtownie na łóżku, przytomna jak nigdy. Przypominało to przyjęcie koktajlu, mieszanki chemicznej podawanej załogantom, by utrzymać ich w przytomności podczas manewrów z wysokim przeciążeniem. Bobbie otworzyła oczy, po czym gwałtownie je zacisnęła, gdy jaskrawo białe światło w pomieszczeniu prawie wypaliło jej gałki oczne.
– Zgaście światło – wymamrotała szeptem wydobywającym się z suchego gardła.
Czerwień przebijająca się przez zaciśnięte powieki osłabła, ale gdy znowu je uniosła, wciąż było za jasno. Ktoś chwycił jej dłoń i przytrzymał, po czym wcisnął jej do ręki kubek.
– Potrafisz to utrzymać? – zapytał miły głos.
Bobbie nie odpowiedziała, po prostu przystawiła kubek do ust i łapczywie wypiła wodę.
– Jeszcze – poprosiła i tym razem zabrzmiało to już prawie jak jej zwykły głos.
Usłyszała dźwięki odsuwanego krzesła, a potem kroki oddalające się po wykładanej kafelkami podłodze. Krótkie spojrzenie na otoczenie powiedziało jej, że jest w szpitalu. Słyszała elektryczny szum urządzeń medycznych w pobliżu, a w nosie o dominację walczyła woń antyseptyków i moczu. Ze wstydem zrozumiała, że to ona jest źródłem tego drugiego zapachu. Przez chwilę słyszała wodę z kranu, potem kroki zbliżyły się do niej. Z powrotem dostała kubek do ręki. Tym razem piła powoli, pozwalając, by woda zostawała na chwilę w ustach, zanim ją przełknęła. Była chłodna i pyszna.
– Jeszcze? – zapytał głos, gdy skończyła.
Pokręciła głową.
– Może później – stwierdziła. A potem, po chwili: – Czy ja oślepłam?
– Nie. Podano ci połączenie leków poprawiających skupienie i silnych amfetamin. Przez co masz całkowicie rozszerzone źrenice. Przepraszam, nie pomyślałem o przygaszeniu światła, zanim się obudzisz.
Głos wciąż był pełen ciepła i troski. Bobbie chciała zobaczyć twarz, do której należał, więc zaryzykowała ostrożne rozchylenie jednej powieki. Przygaszone światło nie piekło jej jak poprzednio, ale wciąż było nieprzyjemne. Właścicielem głosu okazał się być bardzo wysoki i szczupły mężczyzna w mundurze wywiadu floty. Twarz miał wąską i napiętą, jakby czaszka pod spodem usiłowała się przebić przez skórę. Posłał w jej stronę przerażający uśmiech, który nie sięgał poza lekkie uniesienie kącików ust.
– Sierżant kompanii Roberta W. Draper, 2. Korpus Ekspedycyjny Marines – powiedział głosem tak niepasującym do wyglądu, że Bobbie odniosła wrażenie oglądania filmu z dubbingiem z innego języka.
– Tak jest, sir – odpowiedziała Bobbie po kilku sekundach ciszy, po czym zerknęła na jego belki i dodała: – Kapitanie.
Mogła teraz otworzyć oczy bez bólu, ale przez jej kończyny rozchodziło się dziwne mrowienie, równocześnie odbierając im czucie i sprawiając, że robiły się rozedrgane. Oparła się potrzebie przebierania palcami.
– Sierżancie Draper, jestem kapitan Thorsson i mam przeprowadzić przesłuchanie. Straciliśmy cały pluton. Na Ganimedesie doszło do dwudniowej walnej bitwy między siłami Organizacji Narodów Zjednoczonych i Marsjańskiej Republiki Kongresowej. Która, według ostatnich szacunków, doprowadziła do strat o wartości ponad pięciu miliardów dolarów MRK w zniszczonej infrastrukturze oraz śmierci prawie trzech tysięcy osób personelu wojskowego i cywilnego.
Znowu urwał, patrząc na nią zmrużonymi oczami, które lśniły jak u węża.
– Tak jest, sir – odpowiedziała Bobbie niepewna, jakiej reakcji oczekiwał.
– Sierżant Draper, dlaczego wasz pluton ostrzelał i zniszczył placówkę wojskową ONZ przy kopule czternaście?
To pytanie było tak absurdalne, że umysł Bobbie spędził kilka sekund na próbach zrozumienia, o co naprawdę mu chodziło.
– Kto rozkazał wam otworzyć ogień i dlaczego?
Oczywiście, nie mógł pytać, dlaczego jej ludzie rozpoczęli walkę. Nie wiedział o potworze?
– Nie wie pan o potworze?
Kapitan Thorsson się nie poruszył, ale kąciki jego ust opadły, a czoło zebrało się w bruzdy nad nosem.
– Potworze – powiedział, nie zmieniając ani odrobinę ciepłego tonu głosu.
– Sir, jakiś rodzaj potwora… mutanta… coś zaatakowało placówkę ONZ. Ich żołnierze biegli do nas, żeby przed tym uciec. Nie strzelaliśmy do nich. Ten… cokolwiek to było, pozabijało ich, a potem zabiło nas – powiedziała, czując mdłości. Musiała urwać, żeby przełknąć kwaśny smak w ustach. – To znaczy, wszystkich oprócz mnie.
Thorsson przez chwilę marszczył brwi, potem sięgnął do jednej z kieszeni i wyciągnął mały dyktafon cyfrowy. Wyłączył go i położył na tacy obok łóżka Bobbie.
– Zamierzam dać wam drugą szansę, sierżancie. Jak dotąd wasze akta są wzorowe. Jesteście świetną marine. Jedną z najlepszych. Czy chcecie zacząć jeszcze raz?
Podniósł dyktafon i przystawił palec do przycisku kasowania, patrząc na nią znacząco.
– Myśli pan, że kłamię? – zapytała. Swędzenie w kończynach rozwinęło się w bardzo silną chęć sięgnięcia i wyrwania draniowi ręki przy samym barku. – Wszyscy do tego strzelaliśmy. Muszą być nagrania z kamer karabinów całego plutonu, jak to coś zabija żołnierzy ONZ, a potem atakuje nas. Sir.
Thorsson pokręcił swoją głową niczym topór, mrużąc przy tym oczy tak, że prawie całkiem je zamknął.
– Nie mamy transmisji plutonu przez cały okres walki, żadnych przesłanych danych…
– Byliśmy zagłuszani – wtrąciła się Bobbie. – Ja też straciłam łącze radiowe, gdy zbliżyłam się do potwora.
Thorsson kontynuował jakby w ogóle się nie odezwała.
– A cały lokalny sprzęt przepadł, gdy na kopułę spadło lustro orbitalne. Byliście poza miejscem uderzenia, ale fala uderzeniowa odrzuciła was prawie o ćwierć kilometra. Znalezienie was chwilę trwało.
„Cały lokalny sprzęt przepadł”.
Taki sterylny sposób na określenie rzezi. Wszyscy w plutonie Bobbie zostali rozwaleni na kawałki i parę, gdy z orbity spadło na nich kilka tysięcy ton lustra.
Jeden z monitorów włączył cichy alarm, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi, więc ona też go zignorowała.
– Mój skafander, sir. Ja też do tego strzelałam. Moje nagranie wciąż powinno tam być.
– Tak – zgodził Thorsson. – Zbadaliśmy nagrania wideo waszego skafandra. Nie ma tam nic poza szumami.
To przypomina kiepski horror, pomyślała. Bohaterka, która widzi potwora, ale nikt nie chce jej uwierzyć. Wyobraziła sobie drugą część, w której w niełasce staje przed sądem wojennym i zyskuje odkupienie dopiero w trzeciej części, gdy potwór pojawia się ponownie i zabija wszystkich, którzy nie wierzyli…
– Chwila! – rzuciła. – Jakiego kodowania użyliście? Mój skafander to starszy model, używa kompresji wideo w wersji 5.1. Proszę to powiedzieć technikowi i niech spróbują jeszcze raz.
Thorsson patrzył na nią przez kilka chwil, po czym wyciągnął swój ręczny terminal i do kogoś zadzwonił.
– Przynieście skafander bojowy sierżant Draper do jej kabiny. I przyślijcie technika ze sprzętem wideo.
Odłożył terminal, a potem posłał Bobbie kolejny ze swoich przerażających uśmieszków.
– Przyznaję, sierżancie, że jestem bardzo ciekaw tego, co chcecie mi pokazać. Jeśli to wciąż jakiś podstęp, to kupiliście sobie tylko kilka minut.
Bobbie nie odpowiedziała, ale jej reakcja na podejście Thorssona zmieniła się w końcu ze strachu zmieszanego ze złością w irytację. Podciągnęła się do góry na wąskim szpitalnym łóżku i obróciła na bok, siadając na brzegu i odsuwając kołdrę. Jej rozmiary sprawiały, że bliskość zwykle wzbudzała w mężczyznach lęk lub pożądanie. A oba te uczucia sprawiały, że czuli dyskomfort. Nachyliła się lekko w stronę Thorssona i poczuła satysfakcję, gdy odsunął nieco swoje krzesło.
Po rysującej się na jego twarzy odrazie poznała, że natychmiast zorientował się, co zrobiła, i odwrócił wzrok, by nie patrzeć jej w oczy.
Otworzyły się drzwi i dwóch techników w kombinezonach floty wprowadziło do środka jej skafander na wózku. Nienaruszony. Czyli nie rozwalili go, wyciągając ją. Poczuła gulę w gardle i z wysiłkiem z powrotem ją przełknęła. Nie zamierzała okazać choćby cienia słabości w obecności tego błazna Thorssona.
– Ty. – Błazen wskazał technika starszego stopniem. – Jak się nazywasz?
– Bosman elektryk Singh, sir – odpowiedział zapytany, stając na baczność.
– Panie Singh, sierżant Draper twierdzi, że jej kombinezon stosuje inną kompresję wideo niż nowsze skafandry i to dlatego nie potrafiliście odczytać jej danych wideo. Czy to prawda?
Singh uderzył się otwartą dłonią w czoło.
– Cholera. Tak – potwierdził. – Nie pomyślałem… to stary skafander Goliat typ III. Kiedy zaczęli robić typ IV, całkowicie przepisali oprogramowanie sprzętowe. Zupełnie inny system zapisu wideo. Rety, czuję się strasznie głupio…
– Właśnie – przerwał mu Thorsson. – Zróbcie cokolwiek potrzeba, żeby wyświetlić nagranie wideo zapisane w tym skafandrze. Im szybciej to zrobicie, tym mniej czasu będę miał do rozważań nad opóźnieniami spowodowanymi waszą niekompetencją.
Trzeba Singhowi przyznać, że nie próbował odpowiadać. Natychmiast podpiął skafander do monitora i zaczął pracować. Bobbie przyjrzała się swojemu pancerzowi. Miał mnóstwo zadrapań i wgnieceń, ale poza tym wydawał się nieuszkodzony. Poczuła silną ochotę, by go założyć, a potem poinformować Thorssona, gdzie może sobie wsadzić swoje nastawienie.