Wojna Kalibana - James S.A. Corey - ebook
BESTSELLER

Wojna Kalibana ebook

James S.A. Corey

4,6

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Jak na kogoś, kto wcale nie zamierzał naruszać kruchej równowagi sił w Układzie Słonecznym, Jim Holden zrobił to naprawdę porządnie.

Choć Ziemia i Mars przestały do siebie strzelać, ich sojusz legł w gruzach. Planety zewnętrzne i Pas nie czują się jeszcze pewnie w świeżo zdobytej – być może tymczasowej – autonomii.

I właśnie wtedy na jednym z księżyców Jowisza atakuje pojedynczy superżołnierz, mordując oddziały Ziemian i Marsjan, na nowo wzbudzając zarzewie wojny. Wszyscy starają się odkryć, czy to zapowiedź ataku obcych, czy też niebezpieczeństwo kryje się znacznie bliżej domu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 713

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (721 ocen)
466
210
43
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zosiek62

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna
00
JerzySiwek

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
atramentowe

Nie oderwiesz się od lektury

Nie sądziłam, że kiedykolwiek pokocham sci-fi, ale expance to cudo. Uwielbiam bohaterów, intrygi polityczne i zwroty akcji. Wspaniała książka.
00
squirr

Dobrze spędzony czas

Nadal trzyma w napięciu, mimo że znam ciąg dalszy z serialu.
00
Pacto

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonala kontynuacja
00

Popularność



Kolekcje



Prolog

Mei

– Mei! – zawo­łała pani Car­rie. – Zostaw malo­wa­nie. Przy­szła twoja mama.

Minęło kilka sekund, zanim Mei zro­zu­miała, co mówi nauczy­cielka, i to nie dla­tego, że nie znała słów – miała już cztery lata, nie była malu­chem – po pro­stu nie paso­wały do jej obrazu świata. Mama nie mogła po nią przyjść. Opu­ściła Gani­me­desa i pole­ciała na sta­cję Ceres, ponie­waż, jak powie­dział tatuś, potrze­bo­wała tro­chę czasu dla sie­bie. Wró­ciła, pomy­ślała nagle Mei, czu­jąc szyb­sze bicie serca.

– Mamu­sia?

Z miej­sca, gdzie Mei sie­działa przy małych szta­lu­gach, widok na drzwi szatni blo­ko­wało kolano pani Car­rie. Dło­nie Mei były lep­kie od farb do malo­wa­nia pal­cami, czer­wone, nie­bie­skie, i zie­lone plamy się­gały aż po nad­garstki. Prze­su­nęła się do przodu i chwy­ciła nogę pani Car­rie, po czę­ści, żeby ją prze­su­nąć, po czę­ści, by pomóc sobie przy wsta­wa­niu.

– Mei! – krzyk­nęła nauczy­cielka.

Dziew­czynka popa­trzyła na plamę z farby na spodniach pani Car­rie i led­wie kon­tro­lo­wany gniew na sze­ro­kiej, ciem­nej twa­rzy.

– Prze­pra­szam, pani Car­rie.

– W porządku – odpo­wie­działa kobieta napię­tym gło­sem, świad­czą­cym o tym, że wcale nie było w porządku, ale Mei nie zosta­nie uka­rana. – Idź umyć ręce, a potem wróć posprzą­tać po swoim malo­wa­niu. Zapa­kuję twój obra­zek i będziesz mogła dać go mamie. To pie­sek?

– Kosmiczny potwór.

– Bar­dzo ładny potwór. A teraz, pro­szę, skar­bie, idź umyć ręce.

Mei przy­tak­nęła i pobie­gła do łazienki z far­tusz­kiem powie­wa­ją­cym wokół niej jak szmata zacze­piona w prze­wo­dzie wen­ty­la­cyj­nym.

– I nie doty­kaj ściany!

– Prze­pra­szam, pani Car­rie.

– Nic nie szko­dzi. Po pro­stu wytrzyj to po umy­ciu rąk.

Odkrę­ciła wodę na mak­si­mum, spłu­ku­jąc ze skóry kolo­rowe mazaje. Ręce suszyła, nie przej­mu­jąc się, czy chla­pie wodą na pod­łogę i ścianę. Miała wra­że­nie, jakby cią­że­nie zmie­niło kie­ru­nek, cią­gnąc ją w stronę drzwi i pocze­kalni, zamiast w dół, do ziemi. Inne dzieci przy­glą­dały się pod­eks­cy­to­wane – bo ona była pod­nie­cona – jak Mei z grub­sza ściera ślady farby ze ściany i pośpiesz­nie chowa sło­iczki z farbą z powro­tem do pudełka i odsta­wia na półkę. Ścią­gnęła far­tuch przez głowę, nie cze­ka­jąc na pomoc pani Car­rie, i wci­snęła go do kosza.

W pocze­kalni zastała panią Car­rie z dwójką innych doro­słych, z któ­rych żadne nie było mamu­sią. Była tam nie­znana jej pani, która trzy­mała ostroż­nie obra­zek Mei z kosmicz­nym potwo­rem, uśmie­cha­jąc się uprzej­mie. Dru­gim doro­słym był dok­tor Stric­kland.

– Nie, bar­dzo dobrze sobie radzi z samo­ob­sługą w ubi­ka­cji – mówiła pani Car­rie. – Oczy­wi­ście, cza­sami zda­rzają się wypadki.

– Oczy­wi­ście – zgo­dziła się kobieta.

– Mei! – powie­dział dok­tor Stric­kland, schy­la­jąc się tak, że zro­bił się nie­wiele więk­szy od niej. – Jak się ma moja ulu­biona dziew­czynka?

– Gdzie jest… – zaczęła, ale zanim zdą­żyła powie­dzieć „mamu­sia”, dok­tor Stric­kland wziął ją w ramiona.

Był więk­szy od tatu­sia i pach­niał jak sól. Odchy­lił ją do tyłu i zaczął łasko­tać boki, od czego roze­śmiała się tak bar­dzo, że nie mogła mówić.

– Bar­dzo dzię­ku­jemy – powie­działa kobieta.

– Miło było panią poznać – odpo­wie­działa pani Car­rie, ści­ska­jąc rękę nie­zna­nej pani. – Naprawdę miło jest mieć Mei w gru­pie.

Dok­tor Stric­kland nie prze­sta­wał łasko­tać dziew­czynki, aż zamknęły się za nimi drzwi do Mon­tes­sori. Mei wresz­cie zła­pała oddech.

– Gdzie jest mamu­sia?

– Czeka na nas – odpo­wie­dział dok­tor Stric­kland. – Zabie­rzemy cię teraz do niej.

★ ★ ★

Now­sze kory­ta­rze Gani­me­desa były sze­ro­kie i zie­lone, a wymien­niki powie­trza led­wie pra­co­wały. Z dzie­siąt­ków rynie­nek hydro­po­nicz­nych wyra­stały wąskie jak noże liście areki. Po ścia­nach roz­peł­zały się żółto-zie­lone liście epi­prem­num zło­ci­stego, a pod nimi roz­kła­dały się ciemnozie­lone, pro­ste san­se­wie­rie gwi­nej­skie. Peł­no­za­kre­sowe diody świe­ciły na zło­to­biało. Tata mówił, że tak wła­śnie wygląda świa­tło Słońca na Ziemi, a Mei wyobra­żała sobie pla­netę jako olbrzy­mią, skom­pli­ko­waną sieć roślin i kory­ta­rzy z roz­cią­gnię­tym nad nimi w pasy Słoń­cem pośród błę­kit­nego nieba-sufitu. Można było się tam wspiąć na ściany i tra­fić gdzie­kol­wiek.

Mei oparła głowę na ramie­niu dok­tora Stric­klanda, wyglą­da­jąc zza jego ple­ców i wymie­nia­jąc nazwy wszyst­kich mija­nych roślin. San­se­vie­ria tri­fa­sciata. Epi­prem­num aureum. Poprawne nazy­wa­nie roślin zawsze wywo­ły­wało uśmiech na twa­rzy tatu­sia. Kiedy robiła to po cichu, jej ciało się uspo­ka­jało.

– Wię­cej? – zapy­tała pani. Była ładna, ale Mei nie podo­bał się jej głos.

– Nie – odpo­wie­dział dok­tor Stric­kland. – Mei jest ostat­nia.

– Chy­sa­li­do­car­pus luten­scens – powie­działa Mei na głos.

– Dobrze – powie­działa pani, a potem powtó­rzyła jesz­cze raz, łagod­niej: – Dobrze.

Im bli­żej byli powierzchni, tym węż­sze robiły się kory­ta­rze. Star­sze przej­ścia zawsze wyda­wały się brud­niej­sze, choć tak naprawdę nie było tam żad­nego brudu. Po pro­stu były bar­dziej zużyte. Miesz­ka­nia i labo­ra­to­ria bli­sko powierzchni były miej­scem zamiesz­ka­nia dziad­ków Mei, gdy przy­byli na Gani­me­desa. W tam­tych cza­sach nie było niczego głę­biej. Powie­trze tak wysoko miało dziwny zapach, a wymien­niki musiały cały czas pra­co­wać, szu­miąc i dud­niąc.

Doro­śli nie roz­ma­wiali ze sobą, ale dok­tor Stric­kland co jakiś czas przy­po­mi­nał sobie o Mei i zada­wał jej pyta­nia: którą kre­skówkę w kana­łach sta­cji lubi naj­bar­dziej? Kto jest jej naj­lep­szą przy­ja­ciółką w przed­szkolu? Co jadła dzi­siaj na obiad? Mei spo­dzie­wała się, że zacznie zada­wać inne pyta­nia, te, które zada­wał zawsze póź­niej, i zaczęła sobie przy­go­to­wy­wać odpo­wie­dzi.

Czy dra­pie cię w gar­dle? Nie.

Czy budzi­łaś się spo­cona? Nie.

Czy w two­jej kupce w tym tygo­dniu poja­wiła się krew? Nie.

Czy bra­łaś leki dwa razy każ­dego dnia? Tak.

Ale tym razem dok­tor Stric­kland nie zapy­tał o żadną z tych rze­czy. Kory­ta­rze, któ­rymi szli, robiły się coraz star­sze i węż­sze, aż pani musiała iść za nimi, żeby prze­pu­ścić ludzi zmie­rza­ją­cych z prze­ciw­nej strony. Wciąż nio­sła w ręku obra­zek Mei zwi­nięty w rulon, żeby nie pognieść papieru.

Dok­tor zatrzy­mał się przy nie­ozna­czo­nych drzwiach, prze­niósł Mei na dru­gie bio­dro i wycią­gnął ręczny ter­mi­nal z kie­szeni spodni. Wstu­kał coś w pro­gra­mie, któ­rego dziew­czynka jesz­cze ni­gdy nie widziała, i drzwi otwo­rzyły się z gło­śnym pyk­nię­ciem roz­sz­czel­nia­nia, jak ze sta­rego filmu. Kory­tarz po dru­giej stro­nie był pełen śmieci i sta­rych meta­lo­wych pudeł.

– To nie jest szpi­tal – zauwa­żyła Mei.

– To bar­dzo spe­cjalny szpi­tal – odpo­wie­dział dok­tor Stric­kland. – Chyba jesz­cze ni­gdy tu nie byłaś, prawda?

Według Mei to wcale nie wyglą­dało na szpi­tal. Bar­dziej przy­po­mi­nało jeden z tych opusz­czo­nych tuneli, o któ­rych cza­sem mówił tatuś, pozo­sta­ło­ści z cza­sów, gdy dopiero budo­wano sta­cję na Gani­me­de­sie. Teraz uży­wano ich już tylko na maga­zyny. Ale w tym na końcu znaj­do­wała się śluza i kiedy przez nią prze­szli, oko­lica zaczęła bar­dziej przy­po­mi­nać szpi­tal. Przy­naj­mniej zro­biło się czy­sto, a w powie­trzu czuć było zapach ozonu, jak w komo­rach do odka­ża­nia.

– Mei! Cześć, Mei!

To był jeden z dużych chłop­ców, San­dro. Miał już pra­wie pięć lat. Mei poma­chała do niego, gdy dok­tor Stric­kland prze­cho­dził obok. Od razu zro­biło się jej lepiej, gdy zoba­czyła, że są tu też starsi chłopcy. Skoro tu są, to pew­nie wszystko jest w porządku, nawet jeśli pani idąca z dok­torem Stric­klandem nie była mamu­sią. Co jej przy­po­mniało…

– Gdzie jest mamu­sia?

– Spo­tkamy się z nią za kilka minut – zapew­nił dok­tor Stric­kland. – Musimy tylko naj­pierw zro­bić kilka rze­czy.

– Nie – zapro­te­sto­wała Mei. – Nie chcę.

Dok­tor zaniósł ją do pokoju, który wyglą­dał tro­chę jak gabi­net do badań, tylko że na ścia­nach nie było kre­sków­ko­wych lwów, a stoły nie wyglą­dały jak uśmiech­nięte hipo­po­tamy. Dok­tor Stric­kland posa­dził ją na sta­lo­wym stole i pogła­skał po gło­wie. Mei zło­żyła rączki na piersi i skrzy­wiła się.

– Chcę do mamusi – oświad­czyła i sap­nęła nie­cier­pli­wie, dokład­nie tak, jak tatuś.

– No cóż, pocze­kaj tu chwilę, a ja zoba­czę, co mogę zro­bić w tej spra­wie – odpo­wie­dział z uśmie­chem dok­tor Stric­kland. – Umea?

– Chyba jeste­śmy gotowi. Sprawdź z ope­ra­cyj­nym, zała­duj i wypu­śćmy to.

– Pójdę im powie­dzieć. Ty zostań tutaj.

Pani kiw­nęła głową, a dok­tor Stric­kland wyszedł. Pani popa­trzyła na nią bez śladu uśmie­chu na ład­nej twa­rzy. Mei jej nie lubiła.

– Chcę mój obra­zek – oświad­czyła. – On nie jest dla pani, tylko dla mamusi.

Kobieta spoj­rzała na obra­zek, jakby zapo­mniała, że go ma, a potem go roz­wi­nęła.

– To kosmiczny potwór mamusi – wyja­śniła Mei. Tym razem kobieta się uśmiech­nęła. Wycią­gnęła obra­zek, a Mei natych­miast go chwy­ciła. Zro­biła przy tym kilka zagnie­ceń na papie­rze, ale się tym nie prze­jęła. Znowu zło­żyła rączki na piersi, skrzy­wiła się i sap­nęła.

– Lubisz kosmiczne potwory, mała? – zapy­tała kobieta.

– Chcę do mamusi.

Pani pode­szła bli­żej. Pach­niała jak sztuczne kwiaty i miała chude palce. Zdjęła Mei na pod­łogę.

– Chodź, mała – powie­działa. – Coś ci pokażę.

Pani zaczęła odcho­dzić i przez chwilę Mei się zawa­hała. Nie lubiła jej, ale jesz­cze bar­dziej nie podo­bała jej się myśl, że mogłaby tu zostać sama. Poszła za nią. Pani prze­szła krót­kim kory­ta­rzem, wstu­kała kod na kla­wia­tu­rze przy dużych meta­lo­wych drzwiach, które wyglą­dały jak wej­ście do sta­rej śluzy, i prze­szła przez nie, gdy się otwo­rzyły. Mei weszła za nią. Pokój był zimny, nie podo­bało jej się tam. W środku nie było leżanki do badań, tylko duża szklana skrzy­nia wyglą­da­jąca jak akwa­rium na ryby, ale w środku nie było wody, a to, co tam sie­działo, nie było rybą. Pani gestem wezwała Mei do podej­ścia bli­żej, a gdy dziew­czynka to zro­biła, pani ostro zastu­kała w szybę.

To coś w środku pod­nio­sło głowę. To był czło­wiek, tylko że goły, ale jego skóra nie wyglą­dała nor­mal­nie. Jego oczy świe­ciły na nie­bie­sko, jakby miał ogień w gło­wie. I coś było nie tak z jego rękami.

Się­gnął w stronę szyby, a Mei zaczęła krzy­czeć.

Rozdział pierwszy

Bob­bie

– Sno­opy znowu patro­luje – sko­men­to­wał sze­re­gowy Hil­l­man. – Dowódca chyba się na niego wku­rzył.

Sier­żant kom­pa­nii, Roberta „Gunny” Dra­per z Mar­sjań­skiego Kor­pusu Mari­nes, powięk­szyła obraz z wyświe­tla­cza prze­zier­nego hełmu i spoj­rzała w kie­runku wska­zy­wa­nym przez Hil­l­mana. Dwa tysiące pięć­set metrów dalej grupa czte­rech mari­nes Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych masze­ro­wała wokół swo­jej pla­cówki, oświe­tlona od tyłu przez strze­żoną przez nich olbrzy­mią kopułę szklarni. Kopułę nie­mal we wszyst­kich aspek­tach iden­tyczną z tą, któ­rej pil­no­wała wła­śnie jej dru­żyna.

Jeden z czte­rech mari­nes ONZ miał na bokach hełmu czarne kre­chy, które wyglą­dały jak uszy psa beagle.

– Tak, to Sno­opy – potwier­dziła Bob­bie. – Jak na razie był na wszyst­kich dzi­siej­szych patro­lach. Cie­kawe, czym pod­padł.

Patrole wokół szklarni na Gani­me­de­sie ozna­czały koniecz­ność wymy­śla­nia spo­so­bów na zaję­cie czymś umy­słu. Włącz­nie ze snu­ciem domy­słów na temat życia mari­nes z dru­giej strony.

Druga strona. Osiem­na­ście mie­sięcy temu nie było stron. Pla­nety wewnętrzne sta­no­wiły jedną dużą i szczę­śliwą, choć nieco pato­lo­giczną rodzinę.

Potem był Eros, a teraz dwie super­po­tęgi dzie­liły mię­dzy sie­bie Układ Sło­neczny, Gani­me­des zaś był tym księ­ży­cem, z któ­rego żadna strona nie chciała zre­zy­gno­wać: spi­chle­rzem układu Jowi­sza.

Ponie­waż tylko on dys­po­no­wał wartą wzmianki magne­tos­ferą, było to jedyne miej­sce, gdzie w pasie sil­nego pro­mie­nio­wa­nia Jowi­sza miały szanse wyro­snąć hodo­wane pod kopu­łami plony, choć i tak szklar­nie i osie­dla miesz­kalne musiały być ekra­no­wane, by chro­nić cywi­lów przed ośmioma remami tra­fia­ją­cymi codzien­nie na powierzch­nię księ­życa z Jowi­sza.

Pan­cerz Bob­bie zapro­jek­to­wano tak, by żoł­nierz mógł przejść przez kra­ter po bom­bie jądro­wej kilka minut po wybu­chu, więc spraw­dzał się też nie­źle jako ochrona przed usma­że­niem mar­sjań­skich mari­nes przez Jowi­sza.

Za masze­ru­ją­cymi na patrolu ziem­skimi żoł­nie­rzami kopuła jarzyła się w smu­dze sła­bego świa­tła sło­necz­nego, prze­chwy­co­nego przez olbrzy­mie lustra orbi­talne. Nawet z lustrami więk­szość ziem­skich roślin umar­łaby tu z braku świa­tła. Blask wystar­czał do życia tylko mocno zmo­dy­fi­ko­wa­nym odmia­nom, stwo­rzo­nym przez naukow­ców na Gani­me­de­sie.

– Nie­długo będzie zachód – zauwa­żyła Bob­bie, wciąż przy­glą­da­jąc się ziem­skim mari­nes poza ich straż­nicą, ze świa­do­mo­ścią, że oni też przy­glą­dają się im.

Oprócz Sno­opiego roz­po­znała też Karzełka, który/która nie mógł/nie mogła mieć wię­cej niż metr dwa­dzie­ścia pięć wzro­stu. Cie­ka­wiło ją, jakiego prze­zwi­ska uży­wają dla niej. Może Duża Czer­wona. Jej pan­cerz wciąż był pokryty mar­sjań­skim kamu­fla­żem. Była na Gani­me­de­sie na tyle krótko, że nie zdą­żyła jesz­cze oddać go do poma­lo­wa­nia w szare i białe wzory.

W ciągu następ­nych pię­ciu minut kolejno gasły orbi­talne lustra, wcho­dzące wraz z Gani­me­de­sem na kilka godzin w cień Jowi­sza. Blask ze szklarni za jej ple­cami po włą­cze­niu się sztucz­nego oświe­tle­nia przy­brał nie­bie­ski odcień. Choć ogólne natę­że­nie świa­tła nie spa­dło szcze­gól­nie mocno, cie­nie wydłu­żyły się w dziwne i sub­telne spo­soby. W górze Słońce – z tego miej­sca nawet nie krą­żek, a jedy­nie naj­ja­śniej­sza gwiazda – bły­snęło, prze­cho­dząc przez kra­wędź tar­czy Jowi­sza i przez chwilę widać było deli­katne pierście­nie pla­nety.

– Wcho­dzą z powro­tem do środka – zauwa­żył kapral Tra­vis. – Sno­opy idzie na końcu. Bie­dak. Czy my też możemy się scho­wać?

Bob­bie rozej­rzała się po nie­cie­ka­wym, brud­nym lodzie Gani­me­desa. Czuła chłód księ­życa nawet przez zaawan­so­wany tech­nicz­nie pan­cerz.

– Nie.

Usły­szała kilka nie­za­do­wo­lo­nych mruk­nięć, ale ruszyli posłusz­nie pro­wa­dzeni wokół kopuły powol­nymi susami w niskim cią­że­niu. Oprócz Hil­l­mana i Tra­visa w tym patrolu uczest­ni­czył cał­kiem zie­lony sze­re­gowy Gou­rab. I choć był w mari­nes w sumie dopiero jakieś pół­to­rej minuty, maru­dził z akcen­tem z doliny Mari­nera rów­nie gło­śno, jak dwaj pozo­stali.

W zasa­dzie nie miała do nich pre­ten­sji, to wszystko było pracą wymy­ślaną na siłę. Jakimś zaję­ciem dla mar­sjań­skich żoł­nie­rzy na Gani­me­de­sie, żeby nie mieli czasu na nudę. Jeśli Zie­mia zde­cy­duje się zagar­nąć księ­życ tylko dla sie­bie, czworo mari­nes pil­nu­ją­cych szklarni nie zdoła jej powstrzy­mać. Przy znaj­du­ją­cych się na orbi­cie dzie­siąt­kach ziem­skich i mar­sjań­skich okrę­tów w peł­nym napię­cia zawie­sze­niu broni, gdyby doszło do walki, pie­cho­cia­rze dowie­dzie­liby się o tym dopiero wraz z roz­po­czę­ciem bom­bar­do­wa­nia.

Kopuła z lewej wzno­siła się pra­wie na pół kilo­me­tra: trój­kątne szklane panele były roz­dzie­lone jarzą­cymi się wspor­ni­kami o bar­wie mie­dzi, co przy­wo­ły­wało na myśl olbrzy­mią klatkę Fara­daya. Bob­bie ni­gdy jesz­cze nie była wewnątrz żad­nej z kopuł szklarni. Została skie­ro­wana z Marsa z pośpiesz­nie wysła­nymi na pla­nety zewnętrzne oddzia­łami i pra­wie od pierw­szego dnia cho­dziła na patrole po powierzchni. Gani­me­des spro­wa­dzał się dla niej do portu kosmicz­nego, małej bazy mari­nes i jesz­cze mniej­szej pla­cówki straż­ni­czej, którą obec­nie nazy­wała domem.

Pod­czas wędrówki wokół kopuły Bob­bie przy­glą­dała się nie­cie­ka­wej oko­licy. Gani­me­des nie zmie­niał się zbyt­nio bez jakichś dra­ma­tycz­nych wyda­rzeń. Jego powierzch­nię pokry­wały głów­nie krze­mowe skały i zamar­z­nięta woda o tem­pe­ra­tu­rze tylko kilka stopni wyż­szej od próżni. Atmos­ferę two­rzył tlen tak rzadki, że mógł ucho­dzić za próż­nię tech­niczną. Na powierzchni księ­życa nie zacho­dziła ero­zja. Zmie­niała się tylko wtedy, gdy z prze­strzeni spa­dały skały lub gdy cie­pła woda z płyn­nego rdze­nia wydo­sta­wała się na powierzch­nię i two­rzyła krót­ko­trwałe jeziora, a żadna z tych rze­czy nie zda­rzała się czę­sto. W domu, na Mar­sie, wiatr i pył zmie­niały kra­jo­braz co godzinę, tutaj szła po swo­ich śla­dach z wczo­raj, przedwczo­raj i przedprzedwczo­raj. A jeśli ni­gdy tu już nie wróci, jej ślady zostaną na świe­cie dłu­żej niż ona. Pry­wat­nie uwa­żała to za nieco maka­bryczne.

Przez zwy­kle gład­kie syki i stuk­nię­cia wyda­wane przez jej pan­cerz zaczęło się prze­bi­jać ryt­miczne skrzy­pie­nie. Zazwy­czaj mini­ma­li­zo­wała wyświe­tlacz ska­fan­dra, bo gene­ro­wał taki zalew infor­ma­cji, że wie­działa o wszyst­kim – poza tym, co fak­tycz­nie znaj­do­wało się przed nią. Teraz wywo­łała ekran i mru­ga­niem prze­rzu­ciła strony do ekranu dia­gno­stycz­nego. Żółta kon­tro­lka ostrze­gła o niskim pozio­mie płynu hydrau­licz­nego siłow­nika lewego kolana. Musiała mieć jakiś wyciek, choć powolny, bo ska­fan­der nie potra­fił go odna­leźć.

– Pocze­kaj­cie chwilę – powie­działa Bob­bie. – Hilly, masz w zesta­wie zapa­sowy płyn hydrau­liczny?

– Tak – potwier­dził Hil­l­man, już po niego się­ga­jąc.

– Strzyk­nij mi tro­chę do lewego kolana, dobrze?

Gdy Hil­l­man klęk­nął przed nią, zaj­mu­jąc się jej ska­fan­drem, Gou­rab i Tra­vis zaczęli się o coś spie­rać, doty­czyło to chyba sportu. Bob­bie ich uci­szyła.

– Ten ska­fan­der jest strasz­nie stary – sko­men­to­wał Hil­l­man. – Powinna pani prze­siąść się na now­szy. Wie­cie, sier­żan­cie, takie rze­czy będą się zda­rzać coraz czę­ściej.

– Tak, powin­nam – zgo­dziła się Bob­bie.

Ale prawdę mówiąc, łatwiej było to powie­dzieć niż zro­bić. Figura Bob­bie nie paso­wała do stan­dar­do­wych ska­fan­drów, a kor­pus zmu­szał ją do ska­ka­nia przez pło­nące obrę­cze za każ­dym razem, gdy zgła­szała zapo­trze­bo­wa­nie na nowy, dopa­so­wany. Przy nieco ponad dwóch metrach wzro­stu była tylko nie­znacz­nie powy­żej śred­niej dla mar­sjań­skich męż­czyzn, ale dzięki poli­ne­zyj­skiemu pocho­dze­niu przy jed­nym g cią­że­nia ważyła ponad sto kilo­gra­mów. Nic z tego nie było tłusz­czem – jej mię­śnie zda­wały się rosnąć za każ­dym razem, gdy choćby tylko prze­szła przez siłow­nię. A jako marine ćwi­czyła prak­tycz­nie cały czas.

Noszony teraz przez nią opan­ce­rzony ska­fan­der był pierw­szym od dwu­na­stu lat aktyw­nej służby, który naprawdę dobrze na nią paso­wał, i choć zaczy­nał przy­po­mi­nać o swoim wieku, wciąż łatwiej było utrzy­my­wać go na cho­dzie niż bła­gać i skła­dać poda­nia o nowy.

Hil­l­man zaczął cho­wać narzę­dzia, gdy z trza­skiem ożyło radio Bob­bie.

– Poste­ru­nek cztery do patrolu. Patrol, zgłoś się.

– Potwier­dzam, czwórka – odpo­wie­działa Bob­bie. – Tu patrol jeden. Mów.

– Gdzie jeste­ście, patrol jeden? Jeste­ście pół godziny do tyłu, a tu się dzieje coś dziw­nego.

– Prze­pra­szam, pro­blem ze sprzę­tem – odpo­wie­działa Bob­bie, zasta­na­wia­jąc się, co może się tam dziać, choć nie na tyle, by zapy­tać o to na otwar­tym kanale.

– Natych­miast wra­caj­cie na poste­ru­nek. W pla­cówce ONZ oddano strzały. Akty­wu­jemy tryb bojowy.

Bob­bie potrze­bo­wała chwili, by to przy­swoić. Widziała, że jej ludzie patrzą na nią z malu­jącą się na twa­rzach mie­sza­niną zdzi­wie­nia i stra­chu.

– Zie­mia­nie do was strze­lają? – zapy­tała w końcu.

– Jesz­cze nie, ale strze­lają. Natych­miast tu wra­caj­cie.

Hil­l­man wstał. Bob­bie jesz­cze raz zgięła kolano i zoba­czyła na wyświe­tla­czu zie­lone kon­tro­lki. Kiw­nęła w podzięce Hil­l­manowi, po czym roz­ka­zała:

– Galo­pem z powro­tem na poste­ru­nek. Ruszać się!

★ ★ ★

Bob­bie z dru­żyną była wciąż o pół kilo­me­tra od pla­cówki, gdy roz­legł się ogólny alarm. Wyświe­tlacz jej ska­fan­dra ożył samo­dziel­nie, prze­łą­cza­jąc się w tryb bojowy. Zestaw czuj­ni­ków zajął się wyszu­ki­wa­niem prze­ciw­ni­ków i połą­czył się z jed­nym z sate­li­tów w celu uzy­ska­nia widoku z góry. Poczuła klik­nię­cie, gdy wbu­do­wane w prawe przed­ra­mię ska­fan­dra działko prze­łą­czyło się na tryb swo­bod­nego strzału.

Gdyby zaczęło się bom­bar­do­wa­nie orbi­talne, roz­brzmia­łoby tysiąc alar­mów, ale i tak nie potra­fiła się powstrzy­mać przed zer­k­nię­ciem w niebo. Żad­nych bły­sków ani śla­dów rakiet. Tylko potężna tar­cza Jowi­sza.

Bob­bie przy­śpie­szyła, pędząc w stronę straż­nicy dłu­gimi susami. Dru­żyna podą­żyła za nią bez słowa. Osoba prze­szko­lona w sto­so­wa­niu wspo­ma­ga­nego ska­fan­dra, bie­gnąca w niskim cią­że­niu, mogła szybko poko­nać duże dystanse. Straż­nica wyło­niła się zza krzy­wi­zny kopuły po kilku sekun­dach, a po kolej­nych kilku zoba­czyła też źró­dło alarmu.

Mari­nes ONZ szar­żo­wali na mar­sjań­ską pla­cówkę. Trwa­jąca od roku zimna wojna wła­śnie się roz­grzała. Gdzieś głę­boko pod chłod­nym wyra­cho­wa­niem szko­le­nia i dys­cy­pliny poczuła zasko­cze­nie. Nie spo­dzie­wała się, że do tego doj­dzie.

Reszta jej plu­tonu opu­ściła straż­nicę, usta­wia­jąc się w linię ostrzału naprze­ciw pozy­cji ONZ. Ktoś wypro­wa­dził do sze­regu Yojimbo – czte­ro­me­trowy bojowy mech góro­wał nad pozo­sta­łymi mari­nes. Wyglą­dał jak bez­głowy olbrzym w pan­ce­rzu wspo­ma­ga­nym, potężne działka poru­szały się powoli, śle­dząc nad­cią­ga­ją­cych prze­ciw­ni­ków. Ziem­scy mari­nes pędzili z pełną pręd­ko­ścią przez dwa i pół tysiąca metrów, które oddzie­lały dwie straż­nice.

Czemu nikt nic nie mówi? – zaczęła się zasta­na­wiać. Cisza jej plu­tonu była upiorna.

I wła­śnie wtedy, gdy jej dru­żyna dotarła do linii bojo­wej, ska­fan­der wrza­snął do niej ostrze­że­nie o zagłu­sza­niu. Widok z góry znik­nął w chwili, gdy urwał się kon­takt z sate­litą. Zga­sły wskaź­niki czyn­no­ści życio­wych zespołu i raporty o sta­nie sprzętu. Znik­nął cichy szum otwar­tego kanału łącz­no­ści, zosta­wia­jąc po sobie jesz­cze bar­dziej upiorną ciszę.

Gestami usta­wiła swo­ich ludzi na pra­wej flance, po czym ruszyła wzdłuż sze­regu, szu­ka­jąc dowódcy, porucz­nika Givensa. Zoba­czyła jego ska­fan­der na środku linii, stał nie­mal tuż pod Yojimbo. Pod­bie­gła do niego i przy­su­nęła swój hełm do jego hełmu.

– Co się tu, cho­lera, dzieje, porucz­niku? – krzyk­nęła.

– Możesz zga­dy­wać rów­nie dobrze, jak ja – krzyk­nął gniew­nie w odpo­wie­dzi. – Przez zagłu­sza­nie nie możemy kazać im się wyco­fać, a igno­rują ostrze­że­nia wizu­alne. Zanim odcięło nam radio, dosta­łem upo­waż­nie­nie do otwar­cia ognia, jeśli dotrą na odle­głość pół kilo­me­tra od naszej pozy­cji.

Bob­bie miała jesz­cze kil­ka­set pytań, ale oddziały ONZ mogły prze­kro­czyć linię pię­ciu­set metrów za kilka sekund, więc pognała na pozy­cję na pra­wej flance przy swo­jej dru­ży­nie. Bie­gnąc, kazała ska­fan­drowi poli­czyć nad­cho­dzące siły i ozna­czyć wszyst­kich jako wro­gów. Ska­fan­der zgło­sił sie­dem celów. Czyli nawet nie jedną trze­cią liczeb­no­ści pla­cówki ONZ.

To nie ma żad­nego sensu.

Pole­ciła ska­fan­drowi nary­so­wać na wyświe­tla­czu kre­skę na dystan­sie pię­ciu­set metrów. Nie musiała mówić swoim chło­pa­kom, że to strefa swo­bod­nego ostrzału. To nie było potrzebne. Otwo­rzą ogień chwilę po niej, nie zada­jąc pytań o powody.

Żoł­nie­rze ONZ prze­kro­czyli linię kilo­me­tra, wciąż nie odda­jąc żad­nego strzału. Nad­cho­dzili w roz­pro­szo­nej for­ma­cji, sze­ściu z przodu w nie­rów­nej linii i siódmy za nimi, jakieś sie­dem­dzie­siąt metrów z tyłu. Wyświe­tlacz jej ska­fan­dra wybrał jej na cel postać z lewego skraju linii wroga, domyśl­nie wybie­ra­jąc naj­bliż­szego. Coś zaczęło ją męczyć w głębi umy­słu i odrzu­ciła usta­wie­nia ska­fan­dra, wybie­ra­jąc cel z tyłu i żąda­jąc powięk­sze­nia.

Mała postać nagle uro­sła w jej okienku celow­ni­czym. Poczuła dreszcz wzdłuż krę­go­słupa i powięk­szyła obraz ponow­nie.

Postać goniąca sze­ściu mari­nes ONZ nie miała na sobie ska­fan­dra próż­nio­wego. Wła­ści­wie nawet nie była czło­wie­kiem. Jej skórę pokry­wały chi­ty­nowe płyty przy­po­mi­na­jące duże, czarne łuski. Głowa była jed­nym wiel­kim kosz­ma­rem, ze dwa razy więk­sza od zwy­kłej i pokryta dziw­nymi, wysta­ją­cymi naro­ślami.

Ale naj­bar­dziej nie­po­ko­jąco wyglą­dały ręce tego cze­goś. Zde­cy­do­wa­nie za duże jak na ciało i za dłu­gie w sto­sunku do sze­ro­ko­ści – sta­no­wiły wer­sję rąk z dzie­cię­cego kosz­maru. Ręce trolla kry­ją­cego się pod łóż­kiem lub wiedźmy pod­kra­da­ją­cej się do okna. Roz­cią­gały się i chwy­tały pustkę z nie­ustanną sza­loną ener­gią.

Żoł­nie­rze Ziemi nie ata­ko­wali. Ucie­kali.

– Strze­laj­cie do tego, co ich goni – Bob­bie krzyk­nęła w pustkę.

Stwo­rze­nie dopa­dło żoł­nie­rzy ONZ, zanim prze­kro­czyli dystans pół kilo­me­tra, za któ­rym Mar­sja­nie otwo­rzy­liby ogień.

– Cho­lera jasna – wyszep­tała Bob­bie. – Niech to szlag!

Istota chwy­ciła marine ONZ swo­imi wiel­kim rękami i roze­rwała go na pół, jakby był z papieru. Pan­cerz z tytanu i cera­miki roze­rwał się rów­nie łatwo, co ciało w środku, roz­sie­wa­jąc po lodzie w rów­nym stop­niu kawałki tech­niki, jak i ludz­kie wnętrz­no­ści. Pozo­sta­łych pię­ciu żoł­nie­rzy jesz­cze przy­śpie­szyło, ale ści­ga­jący ich potwór pra­wie nie zwol­nił, zabi­ja­jąc ich kom­pana.

– Strze­laj­cie do niego, strze­laj­cie, strze­laj­cie – wrza­snęła Bob­bie, otwie­ra­jąc ogień.

Prze­szko­le­nie i tech­nika upa­ko­wana w pan­cerz bojowy czy­niły z niej wyjąt­kowo sku­teczną maszynę do zabi­ja­nia. Gdy tylko palec naci­snął spust działka wbu­do­wa­nego w ska­fan­der, z luf wyle­ciał stru­mień dwu­mi­li­me­tro­wych poci­sków prze­ciw­pan­cer­nych, lecą­cych z szyb­ko­ścią ponad tysiąca metrów na sekundę. Wystrze­liła pięć­dzie­siąt poci­sków w nie­całą sekundę. Stwo­rze­nie było sto­sun­kowo powol­nym celem wiel­ko­ści czło­wieka, bie­gło w linii pro­stej, a kom­pu­ter celow­ni­czy mógł wpro­wa­dzić poprawki bali­styczne pozwa­la­jące jej tra­fić w obiekt wiel­ko­ści piłki do tenisa, sunący z pręd­ko­ścią nad­dźwię­kową. Każdy wystrze­lony przez nią nabój tra­fił w potwora.

To jed­nak nie miało zna­cze­nia.

Poci­ski prze­le­ciały przez niego, praw­do­po­dob­nie nawet nie zwal­nia­jąc zna­cząco przed wylo­tem z dru­giej strony. Z każ­dej rany wystrze­li­wała chmura czar­nych włó­kien, które spa­dały na śnieg zamiast krwi. Przy­po­mi­nało to strze­la­nie do wody. Rany zamy­kały się nie­mal szyb­ciej niż powsta­wały i jedy­nym zna­kiem tra­fie­nia w stwo­rze­nie był ślad zosta­wia­nych za nim czar­nych włó­kien.

A potem potwór dopadł dru­giego marine ONZ. Zamiast roze­rwać go na strzępy jak poprzed­niego, wykrę­cił i rzu­cił w pełni opan­ce­rzo­nym Zie­mia­ni­nem – o łącz­nej masie prze­kra­cza­ją­cej zapewne pięć­set kilo – w stronę Bob­bie. Jej wyświe­tlacz śle­dził żoł­nie­rza ONZ na wzno­szą­cym się łuku i usłuż­nie poin­for­mo­wał, że potwórz nie rzu­cił go w jej stronę tylko w nią. Po bar­dzo pła­skiej tra­jek­to­rii. Czyli z dużą pręd­ko­ścią.

Usko­czyła na bok tak szybko, jak tylko pozwo­lił na to masywny pan­cerz. Bez­radny marine ONZ zgar­nął sto­ją­cego obok niej Hil­l­mana i obaj znik­nęli, z zabój­czą pręd­ko­ścią odbi­ja­jąc się od lodu.

Zanim zdo­łała się odwró­cić z powro­tem do potwora, ten zabił dwóch kolej­nych żoł­nie­rzy ONZ.

Strze­lał już do niego cały mar­sjań­ski sze­reg, włącz­nie z wiel­kim dzia­łem Yojimbo. Dwaj pozo­stali przy życiu ziem­scy żoł­nie­rze roz­dzie­lili się i ucie­ka­jąc przed potwo­rem, bie­gli w prze­ciw­nych kie­run­kach, dając mar­sjań­skim odpo­wied­ni­kom otwarte pole do ostrzału. Stwór został tra­fiony setki, tysiące razy. Skle­jał się z powro­tem w całość, utrzy­mu­jąc pełne tempo, nawet nie zwal­niał, gdy obok niego wybu­chały poci­ski z działa Yojimbo.

Bob­bie, która już zdą­żyła z powro­tem usta­wić się w pozy­cji bojo­wej, posłała grad ognia w kie­runku potwora, ale nie zro­biło to żad­nej róż­nicy. Istota ude­rzyła w mar­sjań­ską linię, zabi­ja­jąc dwóch mari­nes tak szybko, że wzrok nie nadą­żał za jej ruchami. Yojimbo usko­czył na bok, znacz­nie zwin­niej, niż mogłoby się to wyda­wać w przy­padku maszyny tej wiel­ko­ści. Bob­bie pomy­ślała, że za ste­rami musi sie­dzieć Sa’id. Prze­chwa­lał się, że gdy tylko chciał, mógł zmu­sić wiel­kiego mecha do tanga. To też nie miało zna­cze­nia. Jesz­cze zanim Sa’id zdą­żył obró­cić działo do strzału z przy­ło­że­nia, stwór prze­biegł po boku pojazdu, chwy­cił właz pilota i wyrwał go z zawia­sów, potem jed­nym ruchem wycią­gnął Sa’ida z uprzęży w kok­pi­cie i rzu­cił nim jakieś sześć­dzie­siąt metrów w górę.

Pozo­stali mari­nes zaczęli się cofać, cały czas strze­la­jąc. Bez radia nie mieli spo­sobu na sko­or­dy­no­wa­nie odwrotu. Bob­bie stwier­dziła, że bie­gnie w stronę kopuły razem z resztą. Drobna i odle­gła część jej umy­słu, która nie ule­gła panice, wie­działa, że szkło i metal kopuły nie zapew­nią żad­nej ochrony przed czymś, co potra­fiło roze­rwać na pół opan­ce­rzo­nego czło­wieka i wyrwać pan­cerz z dzie­wię­cio­to­no­wego mecha. Jed­nak ten prze­błysk zdro­wego roz­sądku roz­po­znał, że próba prze­ła­ma­nia prze­ra­że­nia jest daremna.

Zanim dotarła do zewnętrz­nych drzwi kopuły, został z nią już tylko jeden marine. Gou­rab. Z bli­ska widziała jego twarz przez opan­ce­rzoną szybę wizjera hełmu. Krzy­czał do niej coś, czego nie sły­szała. Zaczęła się nachy­lać do przodu, by zetknąć się z nim heł­mem, gdy pchnął ją do tyłu na lód. Walił w panel ste­ro­wa­nia drzwiami opan­ce­rzoną pię­ścią, pró­bu­jąc prze­bić się do środka, kiedy stwór zła­pał go i jed­nym nie­dba­łym zama­chem zerwał hełm ze ska­fan­dra. Gou­rab stał przez chwilę z twa­rzą w próżni, mru­ga­jąc i otwie­ra­jąc usta do bez­gło­śnego krzyku, potem stwór ode­rwał jego głowę rów­nie łatwo, jak hełm.

Istota odwró­ciła się i popa­trzyła na wciąż leżącą na ziemi Bob­bie.

Z bli­ska Bob­bie widziała jej świe­cące się, jasno­nie­bie­skie oczy. Były piękne. Unio­sła działko i naci­skała spust przez pół sekundy, zanim zro­zu­miała, że już dawno temu skoń­czyła się jej amu­ni­cja. Stwór popa­trzył na jej broń w spo­sób, który wyda­wał się cie­ka­wo­ścią, po czym spoj­rzał jej w oczy i prze­chy­lił głowę na bok.

To już koniec, pomy­ślała. Tak zginę i nie dowiem się, co tego doko­nało ani dla­czego. Mogła znieść śmierć. Zgi­nąć bez pozna­nia żad­nych odpo­wie­dzi było jed­nak nie­zwy­kle okrutne.

Stwór zro­bił krok w jej stronę, po czym zatrzy­mał się i zady­go­tał. Z jego środka wyło­niła się nowa para koń­czyn, które wiły się w próżni jak macki. Jego i tak już gro­te­skowa głowa jakby nabrzmiała. Błę­kitne oczy roz­bły­sły jasno jak świa­tła w kopu­łach.

A potem stwór eks­plo­do­wał w kuli ognia, która odrzu­ciła ją przez lód i cisnęła nią o niską grań z dosta­teczną siłą, by pochła­nia­jący ude­rze­nia żel w jej ska­fan­drze cał­ko­wi­cie zesztyw­niał, unie­ru­cha­mia­jąc ją.

Leżała na ple­cach, powoli tra­cąc przy­tom­ność. Nocne niebo w górze zaczęło bły­skać świa­tłami. Strze­lały do sie­bie statki na orbi­cie.

Wstrzy­mać ogień, pomy­ślała, odcho­dząc w mrok. Oni ucie­kali. Wstrzy­mać ogień. Jej radio wciąż nie dzia­łało, kom­bi­ne­zon też. Nie mogła nikomu powie­dzieć, że mari­nes ONZ wcale nie ata­ko­wali.

I że zro­biło to coś innego.

Rozdział drugi

Hol­den

Eks­pres do kawy znowu się zepsuł.

Znowu.

Jim Hol­den jesz­cze kilka razy naci­snął czer­wony przy­cisk parze­nia ze świa­do­mo­ścią, że to niczego nie da. Ale nie potra­fił się powstrzy­mać. Wielki i lśniący eks­pres do kawy, zapro­jek­to­wany do przy­go­to­wy­wa­nia ilo­ści wystar­cza­ją­cych do zapew­nie­nia dobrego nastroju mar­sjań­skiej zało­dze, odma­wiał wyda­nia choćby jed­nej kro­pli. Albo choćby dźwięku. Odma­wiał nie tylko parze­nia kawy, odma­wiał nawet próby. Hol­den zamknął oczy z powodu bólu głowy ata­ku­ją­cego skro­nie i wci­snął przy­cisk na naj­bliż­szym panelu ścien­nym, włą­cza­jąc okrę­towy inter­kom.

– Amos – powie­dział.

Inter­kom nie dzia­łał.

Czu­jąc się nieco nie­do­rzecz­nie, jesz­cze kilka razy wci­snął przy­cisk ogól­nego kanału. Nic. Otwo­rzył oczy i zoba­czył, że zga­sły wszyst­kie kon­tro­lki na panelu. A potem odwró­cił się i stwier­dził, że nie dzia­łają też świa­tła na lodówce i pie­kar­ni­kach. Nie cho­dziło tylko o eks­pres do kawy, zbun­to­wał się cały kam­buz. Hol­den spoj­rzał na świeżo wyma­lo­waną na ścia­nie nazwę Rosy­nant.

– Skar­bie, czemu mnie ranisz, choć tak cię kocham?

Wycią­gnął ręczny ter­mi­nal i zadzwo­nił do Naomi.

– …tak? – odpo­wie­działa w końcu po kilku chwi­lach.

– Kam­buz nie działa. Gdzie jest Amos?

Chwila ciszy.

– Dzwo­nisz do mnie z kam­buza? Gdy jeste­śmy na tym samym statku? Mając panel ścienny na wycią­gnię­cie ręki?

– Panel ścienny w kam­bu­zie też nie działa. Mówiąc, że kam­buz nie działa, nie mia­łem na myśli jakiejś spryt­nej prze­no­śni. To dosłow­nie zna­czy, że w kam­bu­zie nie działa zupeł­nie nic. Zadzwo­ni­łem do cie­bie, bo ty nosisz ter­mi­nal, a Amos pra­wie ni­gdy nie ma go przy sobie. Oraz dla­tego, że mnie ni­gdy nie mówi, nad czym pra­cuje, ale zawsze zgła­sza to tobie. To gdzie jest Amos?

Naomi się roze­śmiała. Był to uro­czy dźwięk, który nie­za­wod­nie przy­wo­ły­wał uśmiech na twarz Hol­dena.

– Powie­dział, że będzie grze­bał w oka­blo­wa­niu.

– Masz zasi­la­nie tam na górze? Czy lecimy na ślepo bez kon­troli i pró­bu­je­cie wła­śnie wykom­bi­no­wać, jak mi to powie­dzieć?

Hol­den usły­szał wychwy­ty­wane przez mikro­fon Naomi stu­ka­nie w kla­wi­sze. Nuciła cicho, pra­cu­jąc.

– Nie – powie­działa po chwili. – Jedyne miej­sce bez zasi­la­nia to kam­buz. A Aleks mówi, że dzieli nas nie­cała godzina od walki z kosmicz­nymi pira­tami. Przyj­dziesz na mostek wal­czyć z pira­tami?

– Nie mogę z nimi wal­czyć bez kawy. Idę poszu­kać Amosa – stwier­dził Hol­den, po czym się roz­łą­czył i scho­wał ter­mi­nal z powro­tem do kie­szeni.

Pod­szedł do dra­biny bie­gną­cej wzdłuż osi statku i wezwał windę. Ucie­ka­jący sta­tek pira­tów mógł na dłu­żej utrzy­my­wać przy­śpie­sze­nie tylko jed­nego g, więc pilot Hol­dena, Aleks Kamal, leciał do czasu prze­chwy­ce­nia z pręd­ko­ścią jeden i trzy dzie­siąte g. Każde przy­śpie­sze­nie powy­żej jed­nego g spra­wiało, że korzy­sta­nie z dra­biny robiło się nie­bez­pieczne.

Kilka sekund póź­niej gło­śno otwo­rzył się pokła­dowy właz i winda z szu­mem zatrzy­mała się przed nim. Wszedł na nią i wci­snął przy­cisk pokładu warsz­tatu. Plat­forma zaczęła powoli opusz­czać się wzdłuż dra­biny przez włazy otwie­ra­jące się przed nią i zamy­ka­jące po ich minię­ciu.

Amosa Bur­tona zna­lazł w warsz­ta­cie, jeden pokład nad maszy­now­nią. Mecha­nik miał przed sobą na bla­cie robo­czym jakieś czę­ściowo roz­ło­żone, bar­dzo skom­pli­ko­wane urzą­dze­nie, przy któ­rym pra­co­wał z lutow­nicą w ręku. Ubrany był w za mały o kilka roz­mia­rów szary kom­bi­ne­zon, który z tru­dem mie­ścił jego sze­ro­kie ramiona. Na ple­cach stroju wciąż wyszyta była stara nazwa statku, Tachi.

– Amos, kam­buz nie działa – zaczął bez zbęd­nego wstępu Hol­den, gdy winda się zatrzy­mała.

Amos nie­cier­pli­wie mach­nął jedną ręką, nie odry­wa­jąc się od pracy. Hol­den cze­kał. Po kilku kolej­nych chwi­lach luto­wa­nia męż­czy­zna odło­żył w końcu lutow­nicę i odwró­cił się w jego stronę.

– Tak, nie działa, bo wyją­łem z niego tego skur­wiela – wyja­śnił, wska­zu­jąc na luto­wane urzą­dze­nie.

– Możesz go wło­żyć na miej­sce?

– Nie, przy­naj­mniej na razie. Jesz­cze z nim nie skoń­czy­łem.

Hol­den wes­tchnął.

– Czy naprawdę konieczne jest wyłą­cze­nie z dzia­ła­nia kam­buza w celu naprawy tego cze­goś tuż przed star­ciem z krwio­żer­czymi kosmicz­nymi pira­tami? Bo zaczyna mnie potwor­nie boleć głowa i chciał­bym się napić kawy przed, no wiesz, walką.

– Ow­szem, to było konieczne – zapew­nił Amos. – Mam wyja­śnić? Czy uwie­rzysz mi na słowo?

Hol­den kiw­nął głową. Choć nie­zbyt tęsk­nił za cza­sami służby we flo­cie Ziemi, zda­rzało mu się z nostal­gią wspo­mi­nać bez­względny sza­cu­nek dla struk­tury dowo­dze­nia. Na Rosy­nan­cie tytuł „kapi­tana” był znacz­nie mniej pre­cy­zyj­nie zde­fi­nio­wany. Grze­ba­nie w oka­blo­wa­niu było robotą Amosa i obu­rzyłby się na pomysł, że musi infor­mo­wać Hol­dena za każ­dym razem, gdy się do tego zabiera.

Hol­den odpu­ścił.

– Dobra – powie­dział. – Ale wolał­bym, żebyś mnie ostrzegł z wyprze­dze­niem. Bez kawy będę marudny.

Amos wyszcze­rzył się do niego i odsu­nął do góry czapkę na pra­wie łysej gło­wie.

– Cho­lera, kapi­ta­nie, tu jeste­śmy kryci – stwier­dził, po czym się­gnął do tyłu i ścią­gnął z blatu wielki meta­lowy ter­mos. – Przed wyłą­cze­niem kam­buza zro­bi­łem zapas awa­ryjny.

– Amos, prze­pra­szam za wszyst­kie nie­miłe rze­czy, które myśla­łem na twój temat.

Mecha­nik mach­nął ręką i wró­cił do pracy.

– Bierz. Ja już sobie nala­łem kubek.

Hol­den z powro­tem wszedł do windy i wje­chał nią na pokład dowo­dze­nia, trzy­ma­jąc ter­mos w obu dło­niach jak naj­cen­niej­szy skarb.

Naomi sie­działa przy panelu czuj­ni­ków i łącz­no­ści, śle­dząc ich postęp w pościgu za ucie­ka­ją­cymi pira­tami. Jeden rzut oka wystar­czył Hol­de­nowi, by się zorien­to­wać, że są znacz­nie bli­żej, niż wska­zy­wał na to ostatni otrzy­many sza­cu­nek. Przy­piął się do pry­czy przy sta­no­wi­sku bojo­wym. Następ­nie otwo­rzył naj­bliż­szą szafkę i zga­du­jąc, że w naj­bliż­szym cza­sie mogą się zna­leźć w niskim cią­że­niu lub nie­waż­ko­ści, wycią­gnął sobie bańkę na kawę.

– Zbli­żamy się bar­dzo szybko – sko­men­to­wał, nale­wa­jąc sobie płyn z ter­mosu. – Co się dzieje?

– Sta­tek pira­tów zwol­nił dość znacz­nie w sto­sunku do począt­ko­wego przy­śpie­sze­nia jed­nego g. Naj­pierw na kilka minut zwol­nili do pół g, potem jakąś minutę temu w ogóle prze­stali przy­śpie­szać. Tuż przed zwol­nie­niem kom­pu­ter wykrył jakieś fluk­tu­acje w mocy wyj­ścio­wej ich sil­nika, więc pew­nie za ostro ich goni­li­śmy.

– Zepsuli sobie sta­tek?

– Zepsuli sobie sta­tek.

Hol­den pocią­gnął długi łyk z bańki, parząc sobie przy tym język i zupeł­nie się tym nie przej­mu­jąc.

– Ile czasu do prze­chwy­ce­nia?

– Naj­wy­żej pięć minut. Aleks cze­kał z koń­co­wym hamo­wa­niem, aż znaj­dziesz się tutaj i przy­pniesz.

Hol­den wci­snął przy­cisk inter­komu na panelu.

– Amos, przy­pnij się. Pięć minut do ban­dy­tów. – Potem prze­łą­czył się na kanał kok­pitu. – Jaka sytu­acja, Aleks?

– Wygląda na to, że zepsuli sobie sta­tek – powtó­rzył Aleks z cha­rak­te­ry­stycz­nym akcen­tem doliny Mari­nera.

– Chyba wszy­scy się co do tego zga­dzają – przy­znał Hol­den.

– Tak się tro­chę trud­niej ucieka.

Dolina Mari­nera została ory­gi­nal­nie zasie­dlona przez miesz­kań­ców Chin, wschod­nich Indii i Tek­sasu. Aleks miał ciemną skórę i kru­czo­czarne włosy typowe dla wschod­nich Indii, jed­nak pocho­dzą­cemu z Ziemi Hol­de­nowi zawsze zgrzy­tało gdzieś w mózgu, gdy sły­szał prze­sa­dzony tek­sań­ski akcent w ustach kogoś, kto według niego powi­nien mówić z akcen­tem z Pen­dżabu.

– A przy oka­zji znacz­nie uła­twia nam to życie – dodał, akty­wu­jąc panel bojowy. – Ustaw nas na względ­nym stop dzie­sięć tysięcy kilo­me­trów od nich. Oświe­tlę ich lase­rem celow­ni­czym i włą­czę działka obrony punk­to­wej. I otwórz klapy wyrzutni. Spró­bujmy wyglą­dać naj­groź­niej, jak to moż­liwe.

– Potwier­dzam, sze­fie – odpo­wie­dział Aleks.

Naomi obró­ciła się na fotelu i uśmiech­nęła się do Hol­dena.

– Walka z kosmicz­nymi pira­tami. Bar­dzo roman­tyczne.

Hol­den nie potra­fił się nie uśmiech­nąć. Choć miała na sobie kom­bi­ne­zon mar­sjań­skiego ofi­cera floty o trzy roz­miary za krótki i pięć roz­mia­rów za sze­roki na jej wysoką i chudą pasiar­ską syl­wetkę, dla niego wyglą­dała pięk­nie. Dłu­gie, krę­cone, czarne włosy zebrała w zmierz­wiony kucyk. Jej rysy były ude­rza­jącą mie­szanką cech azja­tyc­kich, połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich i afry­kań­skich, nie­zwy­kłą nawet jak na mocno prze­mie­szany Pas. Zer­k­nął na swoje odbi­cie w ciem­nym panelu i poczuł się bar­dzo zwy­czajny, widząc bru­neta z farmy w Mon­ta­nie.

– Wiesz, jak lubię wszystko, przy czym uży­wasz słowa „roman­tyczne” – powie­dział. – Ale oba­wiam się, że nie czuję two­jego entu­zja­zmu. Zaczę­li­śmy od rato­wa­nia Układu Sło­necz­nego przed kosz­mar­nym zagro­że­niem z gwiazd, a teraz to?

Hol­den znał dobrze tylko jed­nego poli­cjanta, a i to krótko. Pod­czas potęż­nego i wyjąt­kowo nie­przy­jem­nego nagro­ma­dze­nia kata­strof, nazy­wa­nych obec­nie skró­towo „incy­den­tem Eros”, Hol­den połą­czył siły z chu­dym, sza­rym, zła­ma­nym czło­wie­kiem o nazwi­sku Mil­ler. Gdy się spo­tkali, Mil­ler porzu­cił już pracę, obse­syj­nie zaj­mu­jąc się sprawą zagi­nio­nej osoby.

Wła­ści­wie ni­gdy się nie zaprzy­jaź­nili, ale zdo­łali zapo­biec znisz­cze­niu rasy ludz­kiej przez połą­cze­nie wyge­ne­ro­wa­nej przez kor­po­ra­cję socjo­pa­tii i odkrytą broń obcej rasy, którą przez więk­szość ludz­kiej histo­rii uwa­żano za jeden z księ­ży­ców Saturna. Przy­naj­mniej pod tym wzglę­dem ich part­ner­stwo było udane.

Hol­den był przez sześć lat ofi­ce­rem floty wojen­nej i widział, jak ludzie giną, jed­nak tylko za pośred­nic­twem ekranu radaru. Na Ero­sie zoba­czył z bli­ska, jak umie­rają tysiące. Sam zabił kilku z nich. Pochło­nięta tam dawka pro­mie­nio­wa­nia ozna­czała, że nie­ustan­nie musiał przyj­mo­wać leki powstrzy­mu­jące roz­wój cią­gle powsta­ją­cych w jego tkan­kach nowo­two­rów. I tak udało mu się bar­dziej niż Mil­le­rowi.

To dzięki Mil­le­rowi ska­że­nie z kosmosu wylą­do­wało na Wenus zamiast na Ziemi. Choć wcale nie ozna­czało to jego końca. Nie­za­leż­nie od tego, jakie pole­ce­nia otrzy­mał czę­ściowo prze­jęty przez ludzi obcy orga­nizm, wciąż wyko­ny­wał swój pro­gram pod osłoną gęstych chmur pla­nety i jak dotąd nikt nie potra­fił zaofe­ro­wać bar­dziej grun­tow­nej ana­lizy nauko­wej niż „Hm. Dziwne”.

Stary, zmę­czony detek­tyw z Pasa stra­cił życie, ratu­jąc rasę ludzką.

Z kolei oca­le­nie ludz­ko­ści uczy­niło z Hol­dena pra­cow­nika Soju­szu Pla­net Zewnętrz­nych, polu­ją­cego na pira­tów. Nawet w tych gor­szych dniach musiał przy­znać, że tra­fił lepiej niż Mil­ler.

– Trzy­dzie­ści sekund do prze­chwy­ce­nia – poin­for­mo­wał Aleks.

Hol­den wró­cił myślami do teraź­niej­szo­ści i wywo­łał maszy­now­nię.

– Przy­pią­łeś się, Amos?

– Potwier­dzam, kapi­ta­nie. Wszystko gotowe. Spró­buj nie podziu­ra­wić mojego statku.

– Nikt nie będzie dzi­siaj do nikogo strze­lał – oświad­czył Hol­den po wyłą­cze­niu inter­komu.

Naomi pyta­jąco unio­sła brew.

– Daj mi łącz­ność, Naomi – popro­sił. – Chcę poroz­ma­wiać z naszymi kole­gami.

Po sekun­dzie na jego panelu poja­wiła się kon­sola łącz­no­ści. Wyce­lo­wał wiązkę kie­run­kową w sta­tek piracki i pocze­kał na zie­loną kon­tro­lkę połą­cze­nia.

– Lekki frach­to­wiec, tu kapi­tan James Hol­den z fre­gaty rakie­to­wej Soju­szu Pla­net Zewnętrz­nych Rosy­nant. Pro­szę odpo­wie­dzieć.

W jego słu­chaw­kach pano­wała cisza, nie było sły­chać nic poza deli­kat­nym szu­mem pro­mie­nio­wa­nia tła.

– Słu­chaj­cie, chło­paki, odpu­śćmy sobie gierki. Dobrze wie­cie, kim jestem. Wiem też, że pięć dni temu zaata­ko­wa­li­ście Luna­tyka, frach­to­wiec z żyw­no­ścią, uszko­dzi­li­ście mu sil­niki i ukra­dli­ście sześć tysięcy kilo­gra­mów białka oraz całe powie­trze. I nie muszę wie­dzieć o was niczego wię­cej.

Znowu cisza z szu­mem w tle.

– Sytu­acja wygląda tak. Mam już dość ści­ga­nia was i nie pozwolę wam prze­cią­gać roz­mów w nadziei, że zdo­ła­cie napra­wić zepsuty sil­nik i znowu spró­bu­je­cie mi uciec. Jeśli w ciągu sześć­dzie­się­ciu sekund nie zgło­si­cie peł­nego i bez­wa­run­ko­wego pod­da­nia, wystrzelę dwie tor­pedy z gło­wi­cami pla­zmo­wymi wyso­kiej mocy i sto­pię wasz sta­tek na żużel. A potem polecę do domu i będzie mi się świet­nie spało.

Ciszę prze­rwał w końcu chło­pięcy głos, który brzmiał zbyt młodo, by mógł nale­żeć do kogoś, kto świa­do­mie zde­cy­do­wał się na los pirata.

– Nie możesz tego zro­bić. SPZ nie jest praw­dzi­wym rzą­dem. W świe­tle prawa nie możesz mi nic zro­bić, więc odpier­dol się – powie­dział głos brzmiący tak, jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, czy ma już za sobą etap muta­cji.

– Poważ­nie? Tylko na tyle cię stać? – odpo­wie­dział Hol­den. – Słu­chaj, odpu­śćmy sobie na moment roz­mowę na temat legal­no­ści i tego, co upra­wo­moc­nia rząd. Popatrz na sygnały lidaru, które dosta­jesz z mojego statku. Ty sie­dzisz w poskła­da­nym byle jak lek­kim frach­towcu, do któ­rego ktoś przy­spa­wał ręcz­nej roboty działo Gausa, a ja w nowo­cze­snym mar­sjań­skim tor­pe­dowcu z siłą ognia wystar­cza­jącą do znisz­cze­nia małego księ­życa.

Głos z dru­giej strony nie odpo­wie­dział.

– Chło­paki, nawet jeśli nie uzna­je­cie mojej wła­dzy za legalną, czy możemy się przy­naj­mniej zgo­dzić, że mogę was w każ­dej chwili roz­wa­lić?

W radiu dalej pano­wała cisza.

Hol­den wes­tchnął i potarł nasadę nosa. Ból głowy nie chciał ustą­pić nawet pomimo przy­ję­tej dawki kofe­iny. Pozo­sta­wia­jąc otwarty kanał do pirac­kiego statku, otwo­rzył połą­cze­nie z kok­pi­tem.

– Aleks, puść krótką serię z przed­nich dzia­łek przez ten frach­to­wiec. Celuj w śród­o­krę­cie.

– Cze­kaj! – krzyk­nął chło­pak z tam­tego statku. – Pod­da­jemy się! Jezu Chry­ste!

Hol­den prze­cią­gnął się w nie­waż­ko­ści, cie­sząc się nią po wielu dniach przy­śpie­sze­nia, i uśmiech­nął się pod nosem. Rze­czy­wi­ście, dzi­siaj nikt nie będzie strze­lał.

– Naomi, powiedz naszym nowym kole­gom, jak prze­ka­zać ci zdalną kon­trolę nad stat­kiem i zabierzmy ich na sta­cję Tycho. Niech się nimi mar­twi sąd SPZ. Aleks, gdy tylko z powro­tem uru­cho­mią sil­niki, wykreśl kurs powrotny z miłym, przy­jem­nym pół g. Idę do szpi­tala okrę­to­wego i spró­buję zna­leźć aspi­rynę.

Hol­den roz­piął uprząż pry­czy prze­cią­że­nio­wej i ode­pchnął się w stronę dra­biny pokła­do­wej. W dro­dze na dół zaczął pisz­czeć jego ter­mi­nal. Dzwo­nił Fred John­son, for­malny przy­wódca SPZ oraz ich oso­bi­sty patron na sta­cji pro­duk­cyj­nej kor­po­ra­cji Tycho, obec­nie peł­nią­cej rów­nież funk­cję fak­tycz­nej kwa­tery głów­nej SPZ.

– Cześć, Fred. Zła­pa­łem naszych pira­tów. Zabie­ram ich do domu pod sąd.

Na sze­ro­kiej twa­rzy Freda poja­wił się uśmiech.

– To coś nowego. Znu­dziło ci się roz­wa­la­nie ich?

– Nie, po pro­stu w końcu tra­fi­łem na kogoś, kto uwie­rzył, gdy powie­dzia­łem, że to zro­bię.

Fred prze­stał się uśmie­chać, marsz­cząc brwi.

– Słu­chaj, Jim, nie dla­tego dzwo­nię. Potrze­buję cię eks­pre­sowo z powro­tem na Tycho. Coś się dzieje na Gani­me­de­sie…

Rozdział trzeci

Praks

Prak­si­dike Meng stał w drzwiach szopy, patrząc na pola falu­ją­cych lekko liści – tak zie­lo­nych, że pra­wie czar­nych – i ogar­niała go panika. Wykrzy­wia­jąca się nad nim kopuła była znacz­nie ciem­niej­sza niż powinna być. Odcięto zasi­la­nie oświe­tle­nia roślin, a lustra… nie potra­fił nawet myśleć o lustrach.

Roz­bły­ski wal­czą­cych stat­ków wyglą­dały jak usterki na tanim ekra­nie, ruch i kolor w miej­scu, gdzie nic nie powinno się dziać. Oznaka, że coś było bar­dzo nie tak. Obli­zał wargi. Musiało być jakieś roz­wią­za­nie. Jakiś spo­sób na ura­to­wa­nie ich.

– Praks – ode­zwała się Doris. – Musimy iść. Już!

Naj­więk­sze osią­gnię­cie bota­niki dla upraw w ubo­gim śro­do­wi­sku, gly­cine kenon, odmiana soi tak sil­nie zmo­dy­fi­ko­wana, że prak­tycz­nie sta­no­wiła zupeł­nie nowy gatu­nek, była zwień­cze­niem ostat­nich ośmiu lat jego życia. To ona była powo­dem, dla któ­rego jego dziad­ko­wie wciąż nie spo­tkali się na żywo z wnuczką. To ona, wraz z kil­koma innymi spra­wami, dopro­wa­dziła do roz­padu jego mał­żeń­stwa. Dostrze­gał na polu osiem nieco róż­nych odmian mody­fi­ko­wa­nych chlo­ro­pla­stów, z któ­rych każdy pró­bo­wał wypro­du­ko­wać naj­wię­cej białka z każ­dego fotonu. Trzę­sły mu się ręce. Zbie­rało mu się na wymioty.

– Zostało naj­wy­żej pięć minut do ude­rze­nia – powie­działa Doris. – Musimy się ewa­ku­ować.

– Nie widzę go – zapro­te­sto­wał Praks.

– Jeśli leci dość szybko, to gdy to zoba­czysz, będzie już za późno. Wszy­scy inni już ucie­kli, zosta­li­śmy tylko my. Wsia­daj do windy.

Wiel­kie lustra orbi­talne, oświe­tla­jąc pola niczym setka bla­dych słońc, zawsze były jego sojusz­ni­kami. Nie potra­fił uwie­rzyć, że go zdra­dziły. To była sza­leń­cza myśl. Lustro spa­da­jące ku powierzchni Gani­me­desa – na jego szklar­nię, jego soję, owoc jego życia – niczego nie wybie­rało. Samo było ofiarą przy­czyny i skutku, jak wszystko inne.

– Ja ucie­kam – powie­działa Doris. – Jeśli będziesz tu jesz­cze za cztery minuty, zgi­niesz.

– Pocze­kaj – popro­sił Praks.

Wbiegł do wnę­trza kopuły. Na skraju naj­bliż­szego pola padł na kolana i wbił dło­nie w żyzną czarną glebę. Jej zapach przy­po­mi­nał aro­ma­tyczny ole­jek. Wci­snął palce naj­głę­biej, jak potra­fił, obej­mu­jąc korze­nie, i wycią­gnął z ziemi drobną, wraż­liwą roślinkę.

Doris stała w drzwiach windy, gotowa zje­chać do jaskiń i tuneli sta­cji. Praks pobiegł do niej. Z rośliną do oca­le­nia kopuła wydała się nagle bar­dzo nie­bez­piecz­nym miej­scem. Rzu­cił się przez drzwi, a Doris wci­snęła przy­cisk na wyświe­tla­czu. Duża meta­lowa kabina windy szarp­nęła, prze­su­nęła się i zaczęła zjeż­dżać. Zwy­kle woziła ciężki sprzęt: kul­ty­wa­tor, trak­tor i tony humusu, pobra­nych z pro­ce­so­rów recy­klingu sta­cji. Teraz była tylko ich trójka: Praks usiadł na pod­ło­dze, trzy­ma­jąc mię­dzy skrzy­żo­wa­nymi nogami sadzonkę soi, a Doris zagry­zała dolną wargę i wpa­try­wała się w swój ter­mi­nal. Winda wyda­wała się za duża.

– Lustro może nie tra­fić – ode­zwał się Praks.

– Może. Ale to trzy­na­ście tysięcy ton metalu i szkła. Fala ude­rze­niowa będzie dość solidna.

– Kopuła może wytrzy­mać.

– Nie – odpo­wie­działa i Praks prze­stał się do niej odzy­wać.

Kabina brzę­czała i stu­kała, opa­da­jąc coraz głę­biej pod powierzch­nię lodu, wsu­wa­jąc się w sieć tuneli skła­da­ją­cych się na zasad­ni­czą część sta­cji. Powie­trze pach­niało ele­men­tami grzew­czymi i prze­my­sło­wym sma­rem. Nawet teraz nie potra­fił uwie­rzyć, że to zro­bili. Nie potra­fił przy­jąć do wia­do­mo­ści, że dra­nie z woj­ska naprawdę zaczęli do sie­bie strze­lać. Nikt ni­gdzie nie mógł być aż tak krót­ko­wzroczny. Tylko że chyba jed­nak mogli.

W ciągu mie­sięcy, które upły­nęły od roz­padu soju­szu Ziemi z Mar­sem, jego począt­kowo cią­gły strach stop­niowo zmie­nił się w ostrożną nadzieję, a potem w satys­fak­cję. Każdy dzień, pod­czas któ­rego Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych i Mar­sja­nie nie zaczęli cze­goś groź­nego, był kolej­nym dowo­dem na to, że już tego nie zro­bią. Pozwo­lił sobie uwie­rzyć, że wszystko jest znacz­nie sta­bil­niej­sze, niż się wydaje. Nawet jeśli sytu­acja się pogor­szy i doj­dzie do wojny, to nie tutaj. Na Gani­me­de­sie rosło jedze­nie. Dzięki magne­tos­fe­rze księ­życ był naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem na czas ciąży dla kobiet, odno­to­wy­wano tu naj­niż­szy wskaź­nik wad uro­dze­nio­wych i liczbę mar­twych poło­gów wśród wszyst­kich pla­net zewnętrz­nych. Był cen­trum wszyst­kiego, co umoż­li­wiło eks­pan­sję ludz­ko­ści na Układ Sło­neczny. Ich praca była rów­nie cenna, jak deli­katna, a ludzie u wła­dzy ni­gdy nie pozwolą, by wojna dotarła i tutaj.

Doris powie­działa coś wul­gar­nego. Praks na nią spoj­rzał. Prze­cze­sała dło­nią rzad­kie, białe włosy, odwró­ciła się i splu­nęła.

– Stra­ci­łam łącz­ność – wyja­śniła, uno­sząc ręczny ter­mi­nal. – Cała sieć została zablo­ko­wana.

– Przez kogo?

– Ochronę sta­cji. ONZ. Marsa. Skąd mam wie­dzieć?

– Ale jeśli…

Wstrząs był niczym ude­rze­nie olbrzy­miej pię­ści walą­cej w dach kabiny. Hamulce awa­ryjne zasko­czyły z hała­sem, który poczuli w kościach. Zga­sło świa­tło i na dwa ude­rze­nia serca pochło­nęła ich ciem­ność. Włą­czyły się cztery awa­ryjne diody LED zasi­lane z bate­rii, a potem zga­sły ponow­nie, gdy wró­ciło zasi­la­nie kabiny. Przez ekran kon­soli zaczęły się prze­wi­jać komu­ni­katy dia­gno­styczne sys­temu. Sil­niki windy szu­miały, kabina stu­kała, a inter­fejs śle­dzący wyświe­tlał sumy kon­tro­lne niczym spor­to­wiec prze­cią­ga­jący się przed bie­giem. Praks wstał i pod­szedł do panelu. Czuj­nik w szy­bie zgła­szał mini­malne i wciąż spa­da­jące ciśnie­nie powie­trza. Poczuł drże­nie, gdy gdzieś w górze zamknęły się gro­dzie i ciśnie­nie na zewnątrz zaczęło z powro­tem rosnąć. Powie­trze z szybu ucie­kło w próż­nię, zanim akty­wo­wały się gro­dzie awa­ryjne. Kopuła została roz­bita.

Jego kopuła prze­pa­dła.

Przy­sta­wił dłoń do ust, nie zauwa­ża­jąc, że roz­ma­zuje sobie zie­mię na policzku do czasu, aż cały się pobru­dził. Część jego umy­słu prze­bie­gała przez wszystko, co było konieczne do ura­to­wa­nia pro­jektu – kon­takt z kie­row­ni­kiem w RMD-Southern, ponowne wypeł­nie­nie wnio­sków gran­to­wych, wydo­by­cie kopii zapa­so­wych danych do odtwo­rze­nia wek­to­rów wiru­so­wych – pod­czas gdy drugą część umy­słu opa­no­wał upiorny spo­kój. Wra­że­nie bycia dwoma oso­bami – z któ­rych jedna despe­racko szu­kała ratunku, a druga pogrą­żyła się już w roz­pa­czy – było podobne do ostat­nich tygo­dni jego mał­żeń­stwa.

Doris odwró­ciła się do niego ze zmę­czo­nym roz­ba­wie­niem roz­chy­la­ją­cym sze­ro­kie wargi. Wycią­gnęła rękę.

– Miło się z panem pra­co­wało, dok­to­rze Meng.

Kabina zadrżała przy wyco­fa­niu hamul­ców awa­ryj­nych. Poczuli kolejne ude­rze­nie ze znacz­nie więk­szej odle­gło­ści. Spa­dło lustro lub sta­tek. Żoł­nie­rze strze­lali do sie­bie na powierzchni. Może nawet walka gdzieś głę­biej w sta­cji. Nie było spo­sobu na spraw­dze­nie. Uści­snął jej dłoń.

– Dok­tor Bourne – odpo­wie­dział. – To był zaszczyt.

Przez dłuż­szą chwilę stali w mil­cze­niu, kon­tem­plu­jąc grób wcze­śniej­szego życia. Doris wes­tchnęła.

– No dobrze – powie­działa. – Wyno­śmy się stąd.

★ ★ ★

Przed­szkole Mei mie­ściło się głę­boko we wnę­trzu księ­życa, ale sta­cja metra była tylko kil­ka­set metrów od komory zała­dun­ko­wej windy, a eks­pre­sowa jazda w dół do niej nie zaj­mo­wała wię­cej niż dzie­sięć minut. A przy­naj­mniej tyle by trwała, gdyby metro dzia­łało. W ciągu trzy­dzie­stu lat miesz­ka­nia na Gani­me­de­sie Praks ni­gdy nawet nie zauwa­żył, że sta­cje metra mają gro­dzie bez­pie­czeń­stwa.

Czte­rech żoł­nie­rzy sto­ją­cych przed zamkniętą sta­cją miało na sobie grube pan­ce­rze poma­lo­wane w nie­równe linie w takich samych odcie­niach beżu i stali, co kory­tarz. Trzy­mali groź­nie wyglą­da­jące, wiel­kie kara­biny sztur­mowe i patrzyli zło­wiesz­czo na tło­czący się w pobliżu mały tłu­mek.

– Jestem w radzie trans­portu – mówiła wysoka, szczu­pła kobieta o ciem­nej skó­rze, stu­ka­jąc pal­cem w napier­śnik żoł­nie­rza na potwier­dze­nie każ­dego słowa. – Jeśli nas nie prze­pu­ścisz, będziesz miał kło­poty. I to poważ­nie.

– Jak długo będzie nie­czynne? – zapy­tał jakiś męż­czy­zna. – Muszę wra­cać do domu. Jak długo będzie nie­czynne?

– Panie i pano­wie – krzyk­nął żoł­nierz z lewej. Miał bar­dzo silny głos, który przedarł się przez pomruki i szepty tłumu jak głos nauczy­ciela prze­ma­wia­ją­cego do nie­spo­koj­nych dzieci. – Sta­cja jest obec­nie zablo­ko­wana ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Do czasu zakoń­cze­nia dzia­łań woj­sko­wych zabro­nione prze­miesz­cza­nie się mię­dzy pozio­mami przez kogo­kol­wiek, z wyjąt­kiem ofi­cjal­nego per­so­nelu.

– Po któ­rej jeste­ście stro­nie – krzyk­nął ktoś. – Jeste­ście Mar­sja­nami? Po czy­jej stro­nie jeste­ście?

– A na razie – kon­ty­nu­ował żoł­nierz, igno­ru­jąc pyta­nie – pro­simy o cier­pli­wość. Gdy tylko podróż będzie bez­pieczna, metro zosta­nie otwarte. Do tego czasu dla pań­stwa wła­snego bez­pie­czeń­stwa pro­simy o zacho­wa­nie spo­koju.

Praks nie wie­dział, że się ode­zwie, do chwili, gdy usły­szał wła­sny głos. Brzmiał jękli­wie.

– Moja córka jest na ósmym pozio­mie. Tam jest przed­szkole.

– Wszyst­kie poziomy są zablo­ko­wane – odpo­wie­dział żoł­nierz. – Nic jej nie będzie. Musi pan po pro­stu pocze­kać.

Ciem­no­skóra kobieta z rady trans­portu zło­żyła ręce na piersi. Praks zoba­czył, jak dwóch męż­czyzn, roz­ma­wia­jąc, opusz­cza tłu­mek i odcho­dzi w głąb wąskiego, brud­nego tunelu. W sta­rych tune­lach tak bli­sko powierzchni powie­trze pach­niało wymien­ni­kami – pla­sti­kiem, cie­płem i sztucz­no­ścią. A teraz row­nież stra­chem.

– Panie i pano­wie – krzyk­nęła kobieta w mun­du­rze. – Dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa pro­szę zacho­wać spo­kój i pozo­stać na miej­scu do zakoń­cze­nia dzia­łań woj­sko­wych.

– Jak dokład­nie wyglą­dają dzia­ła­nia woj­skowe? – zapy­tała kobieta sto­jąca tuż obok Praksa tonem, który zmie­nił słowa w żąda­nie.

– Sytu­acja jest dyna­miczna – odpo­wie­działa kobieta w mun­du­rze.

Praks pomy­ślał, że w jej gło­sie brzmi nie­bez­pieczne napię­cie. Była rów­nie wystra­szona jak wszy­scy inni. Tyle że ona miała broń. To nie mogło się udać. Musi zna­leźć jakiś inny spo­sób. Trzy­ma­jąc w ręku jedyny pozo­stały egzem­plarz gly­cine kenon, odda­lił się od sta­cji metra.

Miał osiem lat, gdy jego ojciec prze­niósł się z gęsto zalud­nio­nych ośrod­ków na Euro­pie, by pomóc budo­wać labo­ra­to­rium badaw­cze na Gani­me­de­sie. Kon­struk­cja trwała dzie­sięć lat, pod­czas któ­rych Praks zali­czył trudny okres doj­rze­wa­nia. Kiedy rodzice spa­ko­wali się, by prze­nieść rodzinę na miej­sce nowego kon­traktu, aste­ro­idę na eks­cen­trycz­nej orbi­cie w oko­li­cach Nep­tuna, Praks został. Zała­twił sobie staż z bota­niki, myśląc, że dzięki niemu będzie mógł hodo­wać nie­le­galną, nie­opo­dat­ko­waną mari­hu­anę, ale szybko odkrył, że na ten sam pomysł wpa­dła jedna trze­cia stu­den­tów. Cztery lata spę­dzone na pró­bach zna­le­zie­nia zapo­mnia­nego schowka lub porzu­co­nego tunelu nie­za­ję­tego jesz­cze przez nie­le­galny eks­pe­ry­ment hydro­po­niczny zapew­niły mu dobrą zna­jo­mość roz­kładu tuneli.

Szedł teraz przez stare, wąskie kory­ta­rze kon­struk­cji pierw­szej gene­ra­cji. Kobiety i męż­czyźni sie­dzieli pod ścia­nami lub w barach i restau­ra­cjach, z twa­rzami pustymi, peł­nymi gniewu lub stra­chu. Zamiast zwy­kłych wia­do­mo­ści – na ekra­nach leciały stare pro­gramy roz­ryw­kowe z muzyką, teatrem lub abs­trak­cyjną sztuką. Żaden ter­mi­nal ręczny nie roz­brzmie­wał powia­do­mie­niami o przy­cho­dzą­cych wia­do­mo­ściach.

Przy cen­tral­nych kana­łach powietrz­nych zna­lazł to, czego szu­kał. Dział kon­ser­wa­cji zawsze trzy­mał tam kilka sta­rych elek­trycz­nych sku­te­rów. Nikt ich już nie uży­wał. Ponie­waż Praks był star­szym naukow­cem, jego ter­mi­nal pozwo­lił mu przejść przez bramkę w rdze­wie­ją­cym pło­cie. Zna­lazł sku­ter z przy­czepką i do połowy nała­do­wa­nym aku­mu­la­to­rem. Minęło sie­dem lat, od kiedy ostatni raz pro­wa­dził taką maszynę. Wsa­dził gly­cine kenon do bocz­nego wózka, prze­szedł przez sekwen­cję dia­gno­styczną i wje­chał w kory­tarz.

Przy pierw­szych trzech ram­pach stali żoł­nie­rze, tak jak przy sta­cji metra, więc nawet nie pró­bo­wał się zatrzy­my­wać. Przy kolej­nej, tunelu zaopa­trze­nio­wym pro­wa­dzą­cym z powierzch­nio­wych maga­zy­nów w dół, do reak­to­rów, nie było nikogo. Zatrzy­mał się na chwilę. W powie­trzu uno­siła się kwa­śna woń, któ­rej nie potra­fił ziden­ty­fi­ko­wać. Powoli zaczęły do niego docie­rać inne szcze­góły. Ślady spa­le­ni­zny na panelu ścien­nym, smuga cze­goś ciem­nego na pod­ło­dze kory­ta­rza. Usły­szał odle­głe dźwięki, które dopiero po trzech czy czte­rech sekun­dach ziden­ty­fi­ko­wał jako wystrzały.

Naj­wy­raź­niej „dyna­miczna sytu­acja” ozna­czała walki w tune­lach. W jego gło­wie poja­wił się obraz sali Mei podziu­ra­wio­nej kulami i zala­nej krwią, tak jaskrawy, jakby go sobie przy­po­mniał, a nie wyobra­ził. Znowu opa­no­wała go panika odczu­wana wcze­śniej pod kopułą, tylko sto razy sil­niej­sza.

– Nic jej nie jest – powie­dział do rośliny. – Nie dopu­ści­liby do strze­la­niny w przed­szkolu. Tam są dzieci.

Czar­no­zie­lone liście zaczy­nały już więd­nąć. Prze­cież nie pro­wa­dzi­liby wojny przy dzie­ciach. Ani zapa­sach jedze­nia. Ani deli­kat­nych kopu­łach rol­ni­czych. Znowu trzę­sły mu się ręce, ale nie tak mocno, żeby nie mógł kie­ro­wać.

★ ★ ★

Pierw­szy wybuch nastą­pił, gdy zjeż­dżał rampą mię­dzy siód­mym a ósmym pozio­mem, wzdłuż boku jed­nej z nie­do­koń­czo­nych jaskiń, olbrzy­mich niczym kate­dry, gdzie pozo­sta­wiono surowy lód księ­życa do taja­nia i ponow­nego zamra­ża­nia w czymś, co było po czę­ści zie­leń­cem, a po czę­ści wiel­kim dzie­łem sztuki. Zoba­czył błysk, potem obe­rwał falą ude­rze­niową i sku­ter wpadł w poślizg. Ściana zbli­żała się szybko, więc Praks wyszarp­nął nogę, zanim doszło do ude­rze­nia. Usły­szał krzy­czące gdzieś w górze głosy. Żoł­nie­rze pew­nie mieli pan­ce­rze i roz­ma­wiali przez radio. Przy­naj­mniej tak sądził. Krzy­czący w górze ludzie musieli być po pro­stu ludźmi. Ścianę jaskini wyżło­bił drugi wybuch, odry­wa­jąc od sufitu kawał lodu wiel­ko­ści trak­tora. Bryła opa­dała powoli, lecz nie­ubła­ga­nie ku pod­ło­dze, a potem roz­biła się o nią. Praks robił, co mógł, by utrzy­mać sku­ter w pio­nie. Jego serce waliło, jakby chciało się wyrwać z klatki pier­sio­wej.

Na gór­nej kra­wę­dzi zakrzy­wio­nej rampy zoba­czył posta­cie w pan­cer­zach. Nie wie­dział, czy to żoł­nie­rze ONZ, czy Marsa. Jeden zwró­cił się w jego stronę, uno­sząc kara­bin, więc Praks pod­krę­cił gaz, pędząc szybko w dół rampy. Ści­gał go stu­kot broni auto­ma­tycz­nej, woń dymu i pary.

Drzwi przed­szkola były zamknięte. Nie wie­dział, czy to dobry, czy zły znak. Zatrzy­mał chwiejny sku­ter i zesko­czył z niego. Ugi­nały się pod nim nogi. Chciał zapu­kać deli­kat­nie w sta­lowe drzwi wej­ściowe, ale przy pierw­szej pró­bie roze­rwał sobie skórę na kost­kach.

– Otwórz­cie! W środku jest moja córka! – Krzy­czał jak sza­le­niec, ale ktoś w środku go usły­szał albo zoba­czył na ekra­nie moni­to­ringu.

Prze­gu­bowe sta­lowe płyty drzwi drgnęły i zaczęły się uno­sić. Praks rzu­cił się na zie­mię i prze­ci­snął się pod nimi.

Nową nauczy­cielkę, pannę Car­rie, spo­tkał zale­d­wie kilka razy, odpro­wa­dza­jąc lub odbie­ra­jąc Mei. Nie mogła mieć wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat, była wysoka i szczu­pła na spo­sób Pasia­rzy. Nie pamię­tał, żeby jej twarz była tak szara.

Z dru­giej strony sala była nie­tknięta. Dzieci sie­działy w kręgu, śpie­wa­jąc pio­senkę o podróży przez Układ Sło­neczny, z rymami dla wszyst­kich więk­szych aste­roid Pasa. Nie zoba­czył żad­nej krwi ani dziur po kulach, choć przez otwory wen­ty­la­cyjne docie­rała woń palo­nego pla­stiku. Musiał zabrać Mei w jakieś bez­pieczne miej­sce, choć nie bar­dzo wie­dział, gdzie je zna­leźć. Popa­trzył na krąg dzieci, pró­bu­jąc wyło­wić jej twarz i włosy.

– Mei tu nie ma, pro­szę pana – powie­działa panna Car­rie gło­sem rów­no­cze­śnie zdy­sza­nym i napię­tym. – Dzi­siaj rano zabrała ją mama.

– Dziś rano? – odpo­wie­dział Praks, ale jego umysł zatrzy­mał się na sło­wie „mama”. Co Nicola robiła na Gani­me­de­sie? Dwa dni temu dostał od niej wia­do­mość w spra­wie wyroku doty­czą­cego ali­men­tów, nie mogła dostać się z Ceres na Gani­me­desa w dwa dni…

– Zaraz po dru­gim śnia­da­niu – dodała nauczy­cielka.

– Chce pani powie­dzieć, że została ewa­ku­owana. Ktoś przy­szedł i ewa­ku­ował Mei.

Nastą­pił kolejny wybuch, który wstrzą­snął lodem. Jedno z dzieci krzyk­nęło prze­stra­szone. Nauczy­cielka obej­rzała się w tam­tym kie­runku, potem z powro­tem spoj­rzała na niego. Gdy znów się ode­zwała, mówiła ciszej.

– Zaraz po dru­gim śnia­da­niu przy­szła jej mama. Zabrała Mei ze sobą. Nie było jej tu przez resztę dnia.

Praks wycią­gnął swój ręczny ter­mi­nal. Wciąż nie miał połą­cze­nia, ale na tape­cie miał zdję­cie z pierw­szych uro­dzin Mei, jesz­cze w cza­sach, gdy wszystko było dobrze. Całą wiecz­ność temu. Wywo­łał zdję­cie i wska­zał na Nicolę, śmie­jącą się i huś­ta­jącą małą, cudowną kulkę szczę­ścia, którą była Mei.

– Ona? – zapy­tał Praks. – Ona tu była?

Nauczy­cielka mil­czała zmie­szana. To była pomyłka. Ktoś – nowa opie­kunka, pra­cow­nik socjalny czy ktoś – przy­szedł ode­brać dziecko i zabrał nie­wła­ściwe.

– Była w kom­pu­te­rze – powie­działa nauczy­cielka. – Mia­łam ją w sys­te­mie. Poka­zało ją.

Zami­go­tały świa­tła. Woń dymu nasi­liła się, a wymien­niki powie­trza brzę­czały gło­śno, stu­ka­jąc i trzesz­cząc w pró­bach ode­ssa­nia czą­stek sta­łych. Zakwi­lił chłop­czyk, któ­rego imię Praks powi­nien pamię­tać, a nauczy­cielka odru­chowo pró­bo­wała się do niego odwró­cić. Praks chwy­cił ją za łokieć i odwró­cił z powro­tem.

– Nie, popeł­niła pani błąd – oznaj­mił. – Komu wydała pani Mei?

– Sys­tem powie­dział, że to jej mama! Miała iden­ty­fi­ka­cję. Dostała wstęp.

Z kory­ta­rza dobie­gły przy­tłu­mione dźwięki strze­la­niny. Ktoś na zewnątrz wrza­snął, a potem dzieci zaczęły krzy­czeć ze stra­chu. Nauczy­cielka wyrwała rękę. Coś ude­rzyło o drzwi wej­ściowe.

– Miała około trzy­dziestki. Ciemne włosy, ciemne oczy. Był z nią lekarz, ona była w sys­te­mie, a Mei nie robiła żad­nych pro­ble­mów.

– Wzięli jej lekar­stwo? – zapy­tał. – Czy wzięli jej lekar­stwo?

– Nie. Nie wiem. Chyba nie.

Choć wcale tego nie chciał, Praks potrzą­snął kobietą. Tylko raz, ale mocno. Jeśli Mei nie miała ze sobą lekar­stwa, już omi­nęła połu­dniową dawkę. Moż­liwe, że jej układ odpor­no­ściowy zacznie się wyłą­czać już rano.

– Pokaż – zażą­dał Praks. – Pokaż mi zdję­cie. Tej kobiety, która ją zabrała.

– Nie mogę! Sys­tem nie działa – wykrzy­czała nauczy­cielka. – W kory­ta­rzu zabi­jają ludzi!

Krąg dzieci się roz­padł i ze wszyst­kich stron dobie­gały prze­ra­żone krzyki. Nauczy­cielka pła­kała, przy­ci­ska­jąc dło­nie do twa­rzy. Jej skóra zro­biła się pra­wie sina. Czuł, jak w jego mózgu sza­leje pra­wie zwie­rzęca panika. Spo­kój, który na niego opadł, wcale jej nie uga­sił.

– Czy jest tu jakiś tunel ewa­ku­acyjny? – zapy­tał.

– Powie­dzieli nam, żeby tu zostać – odparła nauczy­cielka.

– A ja pani mówię, żeby je ewa­ku­ować – wark­nął Praks, choć tak naprawdę myślał: Muszę zna­leźć Mei.

Rozdział czwarty

Bob­bie

Przy­tom­ność wró­ciła falą gniew­nego brzę­cze­nia i bólu. Bob­bie zamru­gała, pró­bu­jąc oczy­ścić głowę i zorien­to­wać się, gdzie jest. Wszystko było sza­le­nie nie­wy­raźne. Brzę­czący dźwięk oka­zał się alar­mem jej ska­fan­dra. Kolo­rowe świa­tła bły­skały przez twarz: wyświe­tlacz ska­fan­dra wysy­łał jej dane, któ­rych nie potra­fiła odczy­tać. Sprzęt był w poło­wie pro­ce­dury ponow­nego uru­cha­mia­nia i co chwila włą­czały się kolejne alarmy. Pró­bo­wała poru­szyć rękami i stwier­dziła, że choć jest słaba, to nie jest spa­ra­li­żo­wana ani unie­ru­cho­miona. Żel prze­ciw­u­de­rze­niowy w ska­fan­drze powró­cił do postaci płyn­nej.

Coś poru­szyło się w okienku sła­bego świa­tła będą­cego wizje­rem jej hełmu. Głowa, poja­wia­jąca się i zni­ka­jąca z pola widze­nia. Potem klik­nię­cie, gdy ktoś pod­piął kabel do zewnętrz­nego złą­cza ska­fan­dra. Czyli sani­ta­riusz pobie­ra­jący dane o obra­że­niach.

– Mamy cię, Gunny – zabrzmiał młody męski głos w gło­śnicz­kach ska­fan­dra. – Mamy. Będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Trzy­maj się tam w środku.

Nie zdą­żył powie­dzieć do końca „w środku”, gdy znowu stra­ciła przy­tom­ność.

★ ★ ★

Obu­dziła się, odbi­ja­jąc się na noszach w dłu­gim, bia­łym tunelu. Nie miała już na sobie ska­fan­dra. Bob­bie zaczęła się bać, że polowi tech­nicy medyczni nie tra­cili czasu na wyj­mo­wa­nie jej z niego w stan­dar­dowy spo­sób, że po pro­stu akty­wo­wali mecha­nizm awa­ryj­nego roz­sa­dza­nia wszyst­kich uszcze­lek i złącz. Był to szybki spo­sób na wydo­sta­nie ran­nego żoł­nie­rza z czte­ry­stu kilo­gra­mów opan­ce­rzo­nego egzosz­kie­letu, ale ska­fan­der ule­gał przy tym cał­ko­wi­temu znisz­cze­niu. Bob­bie poczuła ukłu­cie żalu z powodu utraty wier­nego, sta­rego ska­fan­dra.

Chwilę póź­niej przy­po­mniała sobie, że cały jej plu­ton został zabity na jej oczach, i smu­tek z powodu utraty ska­fan­dra wydał się try­wialny i poni­ża­jący.

Ostrzej­szy ruch noszy posłał bły­ska­wicę bólu wzdłuż jej krę­go­słupa i z powro­tem pogrą­żył ją w mroku.

★ ★ ★

– Sier­żant Dra­per – powie­dział głos.

Bob­bie spró­bo­wała otwo­rzyć oczy i stwier­dziła, że nie potrafi. Każda powieka ważyła tonę i zmę­czyła ją nawet próba ich roz­chy­le­nia. Zamiast tego spró­bo­wała więc odpo­wie­dzieć i zawsty­dziła ją pijacka chrypka, która wydo­była się z jej gar­dła.

– Jest led­wie na gra­nicy przy­tom­no­ści – powie­dział głos. Był głę­boki, łagodny i nale­żał do męż­czy­zny. Wyda­wał się prze­peł­niony cie­płem i tro­ską.

Bob­bie miała nadzieję, że będzie mówił dalej do czasu, aż znowu uśnie.

– Niech odpocz­nie – odpo­wie­dział drugi głos, kobiecy i ostry. – Próba jej cał­ko­wi­tego obu­dze­nia może być teraz nie­bez­pieczna.

– Nie obcho­dzi mnie, czy ją to zabije, pani dok­tor – zabrzmiał ten cie­pły głos. – Muszę poroz­ma­wiać z tym żoł­nie­rzem, i to teraz. Pro­szę jej podać wszystko, co konieczne, aby do tego dopro­wa­dzić.

Bob­bie uśmiech­nęła się do sie­bie, nie przy­swa­ja­jąc tre­ści słów miłego głosu, tylko jego cie­płe, miłe brzmie­nie. Dobrze było mieć kogoś takiego, kto się o nią trosz­czył. Zaczęła z powro­tem usy­piać, wita­jąc nad­cho­dzący mrok jak sta­rego przy­ja­ciela.

★ ★ ★

Wzdłuż jej krę­go­słupa powę­dro­wał biały ogień i usia­dła gwał­tow­nie na łóżku, przy­tomna jak ni­gdy. Przy­po­mi­nało to przy­ję­cie kok­tajlu, mie­szanki che­micz­nej poda­wa­nej zało­gan­tom, by utrzy­mać ich w przy­tom­no­ści pod­czas manew­rów z wyso­kim prze­cią­że­niem. Bob­bie otwo­rzyła oczy, po czym gwał­tow­nie je zaci­snęła, gdy jaskrawo białe świa­tło w pomiesz­cze­niu pra­wie wypa­liło jej gałki oczne.

– Zga­ście świa­tło – wymam­ro­tała szep­tem wydo­by­wa­ją­cym się z suchego gar­dła.

Czer­wień prze­bi­ja­jąca się przez zaci­śnięte powieki osła­bła, ale gdy znowu je unio­sła, wciąż było za jasno. Ktoś chwy­cił jej dłoń i przy­trzy­mał, po czym wci­snął jej do ręki kubek.

– Potra­fisz to utrzy­mać? – zapy­tał miły głos.

Bob­bie nie odpo­wie­działa, po pro­stu przy­sta­wiła kubek do ust i łap­czy­wie wypiła wodę.

– Jesz­cze – popro­siła i tym razem zabrzmiało to już pra­wie jak jej zwy­kły głos.

Usły­szała dźwięki odsu­wa­nego krze­sła, a potem kroki odda­la­jące się po wykła­da­nej kafel­kami pod­ło­dze. Krót­kie spoj­rze­nie na oto­cze­nie powie­działo jej, że jest w szpi­talu. Sły­szała elek­tryczny szum urzą­dzeń medycz­nych w pobliżu, a w nosie o domi­na­cję wal­czyła woń anty­sep­ty­ków i moczu. Ze wsty­dem zro­zu­miała, że to ona jest źró­dłem tego dru­giego zapa­chu. Przez chwilę sły­szała wodę z kranu, potem kroki zbli­żyły się do niej. Z powro­tem dostała kubek do ręki. Tym razem piła powoli, pozwa­la­jąc, by woda zosta­wała na chwilę w ustach, zanim ją prze­łknęła. Była chłodna i pyszna.

– Jesz­cze? – zapy­tał głos, gdy skoń­czyła.

Pokrę­ciła głową.

– Może póź­niej – stwier­dziła. A potem, po chwili: – Czy ja ośle­płam?

– Nie. Podano ci połą­cze­nie leków popra­wia­ją­cych sku­pie­nie i sil­nych amfe­ta­min. Przez co masz cał­ko­wi­cie roz­sze­rzone źre­nice. Prze­pra­szam, nie pomy­śla­łem o przy­ga­sze­niu świa­tła, zanim się obu­dzisz.

Głos wciąż był pełen cie­pła i tro­ski. Bob­bie chciała zoba­czyć twarz, do któ­rej nale­żał, więc zary­zy­ko­wała ostrożne roz­chy­le­nie jed­nej powieki. Przy­ga­szone świa­tło nie pie­kło jej jak poprzed­nio, ale wciąż było nie­przy­jemne. Wła­ści­cie­lem głosu oka­zał się być bar­dzo wysoki i szczu­pły męż­czy­zna w mun­du­rze wywiadu floty. Twarz miał wąską i napiętą, jakby czaszka pod spodem usi­ło­wała się prze­bić przez skórę. Posłał w jej stronę prze­ra­ża­jący uśmiech, który nie się­gał poza lek­kie unie­sie­nie kąci­ków ust.

– Sier­żant kom­pa­nii Roberta W. Dra­per, 2. Kor­pus Eks­pe­dy­cyjny Mari­nes – powie­dział gło­sem tak nie­pa­su­ją­cym do wyglądu, że Bob­bie odnio­sła wra­że­nie oglą­da­nia filmu z dub­bin­giem z innego języka.

– Tak jest, sir – odpo­wie­działa Bob­bie po kilku sekun­dach ciszy, po czym zer­k­nęła na jego belki i dodała: – Kapi­ta­nie.

Mogła teraz otwo­rzyć oczy bez bólu, ale przez jej koń­czyny roz­cho­dziło się dziwne mro­wie­nie, rów­no­cze­śnie odbie­ra­jąc im czu­cie i spra­wia­jąc, że robiły się roze­dr­gane. Oparła się potrze­bie prze­bie­ra­nia pal­cami.

– Sier­żan­cie Dra­per, jestem kapi­tan Thors­son i mam prze­pro­wa­dzić prze­słu­cha­nie. Stra­ci­li­śmy cały plu­ton. Na Gani­me­de­sie doszło do dwu­dnio­wej wal­nej bitwy mię­dzy siłami Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych i Mar­sjań­skiej Repu­bliki Kon­gre­so­wej. Która, według ostat­nich sza­cun­ków, dopro­wa­dziła do strat o war­to­ści ponad pię­ciu miliar­dów dola­rów MRK w znisz­czo­nej infra­struk­tu­rze oraz śmierci pra­wie trzech tysięcy osób per­so­nelu woj­sko­wego i cywil­nego.

Znowu urwał, patrząc na nią zmru­żo­nymi oczami, które lśniły jak u węża.

– Tak jest, sir – odpo­wie­działa Bob­bie nie­pewna, jakiej reak­cji ocze­ki­wał.

– Sier­żant Dra­per, dla­czego wasz plu­ton ostrze­lał i znisz­czył pla­cówkę woj­skową ONZ przy kopule czter­na­ście?

To pyta­nie było tak absur­dalne, że umysł Bob­bie spę­dził kilka sekund na pró­bach zro­zu­mie­nia, o co naprawdę mu cho­dziło.

– Kto roz­ka­zał wam otwo­rzyć ogień i dla­czego?

Oczy­wi­ście, nie mógł pytać, dla­czego jej ludzie roz­po­częli walkę. Nie wie­dział o potwo­rze?

– Nie wie pan o potwo­rze?

Kapi­tan Thors­son się nie poru­szył, ale kąciki jego ust opa­dły, a czoło zebrało się w bruzdy nad nosem.

– Potwo­rze – powie­dział, nie zmie­nia­jąc ani odro­binę cie­płego tonu głosu.

– Sir, jakiś rodzaj potwora… mutanta… coś zaata­ko­wało pla­cówkę ONZ. Ich żoł­nie­rze bie­gli do nas, żeby przed tym uciec. Nie strze­la­li­śmy do nich. Ten… cokol­wiek to było, poza­bi­jało ich, a potem zabiło nas – powie­działa, czu­jąc mdło­ści. Musiała urwać, żeby prze­łknąć kwa­śny smak w ustach. – To zna­czy, wszyst­kich oprócz mnie.

Thors­son przez chwilę marsz­czył brwi, potem się­gnął do jed­nej z kie­szeni i wycią­gnął mały dyk­ta­fon cyfrowy. Wyłą­czył go i poło­żył na tacy obok łóżka Bob­bie.

– Zamie­rzam dać wam drugą szansę, sier­żan­cie. Jak dotąd wasze akta są wzo­rowe. Jeste­ście świetną marine. Jedną z naj­lep­szych. Czy chce­cie zacząć jesz­cze raz?

Pod­niósł dyk­ta­fon i przy­sta­wił palec do przy­ci­sku kaso­wa­nia, patrząc na nią zna­cząco.

– Myśli pan, że kła­mię? – zapy­tała. Swę­dze­nie w koń­czy­nach roz­wi­nęło się w bar­dzo silną chęć się­gnię­cia i wyrwa­nia dra­niowi ręki przy samym barku. – Wszy­scy do tego strze­la­li­śmy. Muszą być nagra­nia z kamer kara­bi­nów całego plu­tonu, jak to coś zabija żoł­nie­rzy ONZ, a potem ata­kuje nas. Sir.

Thors­son pokrę­cił swoją głową niczym topór, mru­żąc przy tym oczy tak, że pra­wie cał­kiem je zamknął.

– Nie mamy trans­mi­sji plu­tonu przez cały okres walki, żad­nych prze­sła­nych danych…

– Byli­śmy zagłu­szani – wtrą­ciła się Bob­bie. – Ja też stra­ci­łam łącze radiowe, gdy zbli­ży­łam się do potwora.

Thors­son kon­ty­nu­ował jakby w ogóle się nie ode­zwała.

– A cały lokalny sprzęt prze­padł, gdy na kopułę spa­dło lustro orbi­talne. Byli­ście poza miej­scem ude­rze­nia, ale fala ude­rze­niowa odrzu­ciła was pra­wie o ćwierć kilo­me­tra. Zna­le­zie­nie was chwilę trwało.

„Cały lokalny sprzęt prze­padł”.

Taki ste­rylny spo­sób na okre­śle­nie rzezi. Wszy­scy w plu­to­nie Bob­bie zostali roz­wa­leni na kawałki i parę, gdy z orbity spa­dło na nich kilka tysięcy ton lustra.

Jeden z moni­to­rów włą­czył cichy alarm, ale nikt nie zwró­cił na niego uwagi, więc ona też go zigno­ro­wała.

– Mój ska­fan­der, sir. Ja też do tego strze­la­łam. Moje nagra­nie wciąż powinno tam być.

– Tak – zgo­dził Thors­son. – Zba­da­li­śmy nagra­nia wideo waszego ska­fan­dra. Nie ma tam nic poza szu­mami.

To przy­po­mina kiep­ski hor­ror, pomy­ślała. Boha­terka, która widzi potwora, ale nikt nie chce jej uwie­rzyć. Wyobra­ziła sobie drugą część, w któ­rej w nie­ła­sce staje przed sądem wojen­nym i zyskuje odku­pie­nie dopiero w trze­ciej czę­ści, gdy potwór poja­wia się ponow­nie i zabija wszyst­kich, któ­rzy nie wie­rzyli…

– Chwila! – rzu­ciła. – Jakiego kodo­wa­nia uży­li­ście? Mój ska­fan­der to star­szy model, używa kom­pre­sji wideo w wer­sji 5.1. Pro­szę to powie­dzieć tech­ni­kowi i niech spró­bują jesz­cze raz.

Thors­son patrzył na nią przez kilka chwil, po czym wycią­gnął swój ręczny ter­mi­nal i do kogoś zadzwo­nił.

– Przy­nie­ście ska­fan­der bojowy sier­żant Dra­per do jej kabiny. I przy­ślij­cie tech­nika ze sprzę­tem wideo.

Odło­żył ter­mi­nal, a potem posłał Bob­bie kolejny ze swo­ich prze­ra­ża­ją­cych uśmiesz­ków.

– Przy­znaję, sier­żan­cie, że jestem bar­dzo cie­kaw tego, co chce­cie mi poka­zać. Jeśli to wciąż jakiś pod­stęp, to kupi­li­ście sobie tylko kilka minut.

Bob­bie nie odpo­wie­działa, ale jej reak­cja na podej­ście Thors­sona zmie­niła się w końcu ze stra­chu zmie­sza­nego ze zło­ścią w iry­ta­cję. Pod­cią­gnęła się do góry na wąskim szpi­tal­nym łóżku i obró­ciła na bok, sia­da­jąc na brzegu i odsu­wa­jąc koł­drę. Jej roz­miary spra­wiały, że bli­skość zwy­kle wzbu­dzała w męż­czy­znach lęk lub pożą­da­nie. A oba te uczu­cia spra­wiały, że czuli dys­kom­fort. Nachy­liła się lekko w stronę Thors­sona i poczuła satys­fak­cję, gdy odsu­nął nieco swoje krze­sło.

Po rysu­ją­cej się na jego twa­rzy odra­zie poznała, że natych­miast zorien­to­wał się, co zro­biła, i odwró­cił wzrok, by nie patrzeć jej w oczy.

Otwo­rzyły się drzwi i dwóch tech­ni­ków w kom­bi­ne­zo­nach floty wpro­wa­dziło do środka jej ska­fan­der na wózku. Nie­na­ru­szony. Czyli nie roz­wa­lili go, wycią­ga­jąc ją. Poczuła gulę w gar­dle i z wysił­kiem z powro­tem ją prze­łknęła. Nie zamie­rzała oka­zać choćby cie­nia sła­bo­ści w obec­no­ści tego bła­zna Thors­sona.

– Ty. – Bła­zen wska­zał tech­nika star­szego stop­niem. – Jak się nazy­wasz?

– Bos­man elek­tryk Singh, sir – odpo­wie­dział zapy­tany, sta­jąc na bacz­ność.

– Panie Singh, sier­żant Dra­per twier­dzi, że jej kom­bi­ne­zon sto­suje inną kom­pre­sję wideo niż now­sze ska­fan­dry i to dla­tego nie potra­fi­li­ście odczy­tać jej danych wideo. Czy to prawda?

Singh ude­rzył się otwartą dło­nią w czoło.

– Cho­lera. Tak – potwier­dził. – Nie pomy­śla­łem… to stary ska­fan­der Goliat typ III. Kiedy zaczęli robić typ IV, cał­ko­wi­cie prze­pi­sali opro­gra­mo­wa­nie sprzę­towe. Zupeł­nie inny sys­tem zapisu wideo. Rety, czuję się strasz­nie głu­pio…

– Wła­śnie – prze­rwał mu Thors­son. – Zrób­cie cokol­wiek potrzeba, żeby wyświe­tlić nagra­nie wideo zapi­sane w tym ska­fan­drze. Im szyb­ciej to zro­bi­cie, tym mniej czasu będę miał do roz­wa­żań nad opóź­nie­niami spo­wo­do­wa­nymi waszą nie­kom­pe­ten­cją.

Trzeba Sin­ghowi przy­znać, że nie pró­bo­wał odpo­wia­dać. Natych­miast pod­piął ska­fan­der do moni­tora i zaczął pra­co­wać. Bob­bie przyj­rzała się swo­jemu pan­ce­rzowi. Miał mnó­stwo zadra­pań i wgnie­ceń, ale poza tym wyda­wał się nie­usz­ko­dzony. Poczuła silną ochotę, by go zało­żyć, a potem poin­for­mo­wać Thors­sona, gdzie może sobie wsa­dzić swoje nasta­wie­nie.