Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Autor bestsellerowej serii z listy New York Times, cyklu „Expanse” przedstawia nową, spektakularną space operę, w której ludzkość walczy o przetrwanie w wojnie tak starej, jak sam wszechświat. Inwazja to zaledwie początek...
Carryx – na wpół imperium, na wpół rój – od wieków prowadzą wojnę, niszcząc lub zniewalając gatunki w całej galaktyce w ramach konfliktu ze starożytnym i nieśmiertelnym wrogiem. Gdy spadają na izolowaną planetę Anjiin, ludzka populacja zostanie rzucona na kolana, przetrzebiona i skuta łańcuchami. Najbłyskotliwsi i najlepsi zostają porwania do planetarnego pałacu Carryx, gdzie dołączają do więźniów z tysiąca innych gatunków. Dafyd Alkhor, asystent genialnego naukowca, został schwytany wraz z całym zespołem. Nawet on nie podejrzewa, że jego szczególne zdolności i sposób myślenia staną się kluczowe do przejrzenia strasznych zamiarów zdobywców. Wplątany w konflikt, nad którym nie ma kontroli i który wykracza poza jego wyobrażenie, Dafyd jest gotów zostać czempionem ludzkości... i jej zdrajcą.
Tak zaczyna się jego historia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
PRZED
Pytacie, od ilu wieków Carryx prowadzą długą wojnę? To pytanie nic nie znaczy. Carryx rządzą gwiazdami od eonów. Podbiliśmy Ejia i Kurkst, prześniliśmy Bezocznych. Spaliliśmy Logotetów tak, że ich światy zmieniły się w gładkie szkło. Chcecie dowiedzieć się o naszym pierwszym spotkaniu z wrogiem, ale mam wrażenie, że było wiele pierwszych spotkań rozproszonych w czasie i przestrzeni na sposoby, których równoczesność nie potrafi opisać. Z drugiej strony, zakończenie. Widziałem początek tej katastrofy. Było nim ukorzenie mało znaczącego świata zwącego się Anjiin.
Nie potraficie sobie wyobrazić, jak zdawał się bezbronny i słaby. Sprowadziliśmy na Anjiin ogień, śmierć i łańcuchy. Zabraliśmy z niego to, co uznaliśmy za przydatne dla nas, i przetrzebiliśmy stawiających opór. I tego żałujemy. Gdybyśmy zostawili ich samym sobie, nic z tego, co zdarzyło się później, nie potoczyłoby się w taki sposób. Gdybyśmy spalili ich na popiół i podążyli dalej, jak zrobiliśmy z niezliczonymi innymi światami, nie opowiadałbym wam teraz tej kroniki naszej porażki.
Nie rozpoznaliśmy w przeciwniku tego, kim był naprawdę, i sprowadziliśmy go do swego domu.
Z mowy końcowej Ekur-Tkalal, bibliotekarza-dozorcy ludzkiej moiety Carryx
Później, przy końcu wszystkiego, Dafyd nie mógł się nadziwić, jak wiele najważniejszych wyborów jego życia w chwili ich podejmowania wydawało się drobnymi. Jak wiele jego przytłaczających problemów z perspektywy czasu okazało się trywialnymi. Nawet gdy wyczuwał powagę sytuacji, często przypisywał ją niewłaściwym powodom. Bał się wybrać na to ostatnie świętowanie zakończenia roku we Wspólnocie Naukowej. Jednak, jak się okazało, tak naprawdę wcale nie z żadnych naprawdę istotnych powodów.
– Jasne, wy, biolodzy, zawsze szukacie punktu wyjścia, pytacie o pochodzenie. Ale jeśli chcecie zobaczyć pochodzenie… – powiedział wysoki, chudy mężczyzna stojący obok Dafyda, wskazując jego pierś szpikulcem z grillowaną wieprzowiną i jabłkiem. Potem na chwilę pijacko zgubił swą myśl. – Jeśli chcecie zobaczyć pochodzenie, musicie oderwać wzrok od swoich mikroskopów. Spojrzeć w górę.
– To prawda – zgodził się Dafyd. Nie miał pojęcia, o czym mówił ten człowiek, choć odnosił wrażenie, że jest przez niego besztany.
– Macierze czujników głębi. Możemy stworzyć teleskop z soczewką o średnicy planety. Efektywnie tak wielkiej, jak planeta. A nawet większej. Choć już się tym nie zajmuję. Bliskie pole. Nad tym teraz pracuję.
Dafyd wydał uprzejmy odgłos. Wysoki mężczyzna ściągnął ze szpikulca kostkę wieprzowiny i przez chwilę wyglądał, jakby chciał ją zrzucić na dziedziniec. Dafyd wyobraził sobie, jak mięso ląduje w czyimś drinku w dole.
Po chwili jego rozmówca odzyskał kontrolę nad swoim jedzeniem i włożył je do ust. Jego grdyka skoczyła, gdy przełykał.
– Badam fascynującą anomalną strefę tuż na granicy heliosfery, o średnicy zaledwie sekundy świetlnej. Masz jakieś pojęcie, jakie to małe dla konwencjonalnej teleskopii?
– Nie mam – przyznał Dafyd. – Czy sekunda świetlna to nie jest w zasadzie dość dużo?
Wysoki mężczyzna sapnął.
– W porównaniu z heliosferą to bardzo, bardzo mało. – Dojadł resztę szaszłyka, żując ze smutnym wyrazem twarzy, i odłożył szpikulec na poręcz. Wytarł dłoń w serwetkę, zanim ją wyciągnął. – Llaren Morse. Obrazowanie astronomiczne bliskiego pola w Akademii Dyan. Miło mi poznać.
Przyjęcie wysuniętej dłoni oznaczało uściśnięcie tłustych palców. Co jednak ważniejsze, wiązało się też z zaangażowaniem w rozmowę. Udanie, że kogoś zobaczył, i przeproszenie oznaczało konieczność znalezienia innego sposobu na spędzenie czasu. Wybór wydawał się mało istotny. Trywialny.
– Dafyd – odpowiedział, ściskając wyciągniętą dłoń. – Dafyd Alkhor – dodał, gdy Llaren Morse dalej kiwał głową.
Wyraz twarzy Llarena uległ zmianie. Lekkie zmarszczenie brwi, nieco niepewny uśmiech.
– Mam wrażenie, że powinienem znać to nazwisko. Jakie projekty prowadzisz?
– Żadnych. Pewnie myślisz o mojej ciotce. Jest członkinią kolokwium finansowego.
Llaren Morse tak szybko przełączył się na profesjonalny i formalny grymas, że Dafyd niemal usłyszał kliknięcie.
– Och. Faktycznie, pewnie tak.
– Tak naprawdę nie bierzemy udziału w żadnych powiązanych projektach – powiedział odrobinę za szybko Dafyd. – Pracuję tylko jako młodszy asystent. Robię to, co mi każą, i się nie wychylam.
Llaren Morse kiwnął głową i wydał ciche, nic nieznaczące mruknięcie, a potem przez chwilę stał bez ruchu, uwięziony między chęcią ucieczki z rozmowy a zdobyciem wszelkich potencjalnych korzyści, jakie mógł mu zapewnić siostrzeniec kobiety kontrolującej finansowanie projektów. Dafyd żywił głęboką nadzieję, że następne pytanie nie będzie o to, w którym projekcie pracuje.
– To skąd jesteś? – zapytał Llaren Morse.
– Stąd. Irvian – odparł Dafyd. – Przyszedłem z mojego mieszkania. Tak naprawdę nie jestem tu dla… – Machnął w stronę tłumu w dole, galerii i sal.
– Nie?
– Mam nadzieję spotkać pewną miejscową dziewczynę.
– A ona tu będzie?
– Na to liczę – przyznał Dafyd. – Na pewno będzie jej chłopak. – Uśmiechnął się, jakby miał to być żart.
Llaren zamarł, a potem się roześmiał. To była jedna ze sztuczek Dafyda: rozbrajanie prawdy przez jej skrzywienie.
– A ty? Masz kogoś w domu?
– Narzeczoną – odpowiedział wysoki mężczyzna.
– Narzeczoną? – powtórzył Dafyd żartobliwym głosem pobrzmiewającym ciekawością. Niemal minęli już część, w której Dafyd musiałby powiedzieć coś więcej o sobie.
– Trzy lata – powiedział Llaren Morse. – Planujemy to sformalizować, gdy dostanę przydział długoterminowy.
– Długoterminowy?
– Stanowiska w Akademii Dyan są przydzielane tylko na dwa lata. Nikt nie obiecuje finansowania po tym okresie. Chciałbym dostać przynajmniej pięcioletnią umowę, zanim na serio zaczniemy zapuszczać korzenie.
Dafyd wcisnął ręce do kieszeni marynarki i oparł się o poręcz.
– Wygląda na to, że stabilizacja jest dla ciebie bardzo ważna.
– Jasne. Nie chcę się rzucić na projekt tylko po to, żeby przydzielono go potem komuś innemu, nie? Wkładamy mnóstwo wysiłku w różne rzeczy, a gdy tylko zaczynamy osiągać jakieś wyniki, przychodzi większa ryba i nas połyka.
I rozmawiali dalej. Następne pół godziny Dafyd spędził, powtarzając sobie wszystko, co powiedział Llaren Morse – albo dokładnie jego słowami, albo podstawiając synonimy, albo wyciągając swoją interpretację jego słów i odpowiadając na nią. Temat zmienił się z akademickich intryg w Akademii Dyan na rodziców Llarena oraz to, jak zachęcali go do badań naukowych, by przejść do ich rozwodu i jego wpływu na niego i siostry.
Rozmówca Dafyda w ogóle nie zauważył, że ten nie dzieli się żadnymi informacjami na swój temat.
Dafyd słuchał, bo był dobry w słuchaniu. Miał mnóstwo doświadczenia. Dzięki temu odsuwał uwagę od siebie, a ludzie zasadniczo woleli być słuchani o wiele bardziej, niż im się zdawało, i zwykle na zakończenie rozmowy stwierdzali, że go lubią. Co było wygodne, nawet w tych sytuacjach, gdy on nie odnajdywał w sobie żadnej sympatii do nich.
Kiedy Morse kończył opowiadać mu o tym, jak jego siostra unikała zaangażowania w relacje z partnerami, których tak naprawdę lubiła, na dziedzińcu w dole nastąpiło jakieś poruszenie. Brawa i śmiech, a potem tam, w samym środku zamieszania, pojawił się Tonner Freis.
Rok temu Tonner był jednym z bardziej obiecujących kierowników projektów. Młody, błyskotliwy, wymagający, z silną intuicją dotyczącą schematów, jakich trzymały się układy żywe, i z rosnącym wsparciem uczelni. Kiedy ciotka lekko pchnęła Dafyda ku Tonnerowi Freisowi, wspominając, że ma potencjał, myślała o tym, że za dziesięć lat, gdy Freis już odpracuje, co należy, i dojdzie na szczyt, będzie on rodzajem człowieka, który może pomóc młodszym badaczom ze swojego zespołu rozwinąć samodzielne kariery. Osobą, z którą Dafyd mógł się związać.
Nie wiedziała wtedy, że stworzony przez Tonnera projekt pogodzenia proteomu będzie najważniejszym punktem raportu rady medrey ani że zostanie wybrany jako najlepszy przez kolokwium naukowe, komisję parlamentarną i Grupę Bastiana. To był pierwszy jednoroczny projekt, jaki kiedykolwiek trafił na szczyt wszystkich trzech list w jednym roku. Tonner Freis – z napiętym uśmiechem i przedwcześnie siwymi włosami, które wzbijały się jak dym z przegrzanego mózgu – był chwilowo najsłynniejszym uczonym świata.
Z miejsca, gdzie stał, z powodu kąta i odległości Dafyd nie mógł wyraźnie zobaczyć twarzy Tonnera. Ani kobiety w szmaragdowozielonej sukience u jego boku. Else Annalise Yannin, która zrezygnowała z własnej grupy badawczej, by dołączyć do projektu Tonnera. Której przy uśmiechu robił się dołeczek na lewym policzku i dwa na prawym. Wystukującej stopami złożone rytmy podczas namyślania się, jakby zajmowała swe ciało tańcem w miejscu, podczas gdy jej umysł odpływał.
Else Yannin, druga kierowniczka grupy badawczej i oficjalna kochanka Tonnera Freisa. Else, którą Dafyd miał nadzieję spotkać, choć wiedział, że to błąd.
– Ciesz się, póki możesz – rzucił Llaren Morse, patrząc na Tonnera i towarzyszące mu brawa. Dafydowi zjeżyły się włoski na karku. Morse nie powiedział tego do niego. Uwaga była skierowana do Tonnera i kryło się w niej szyderstwo.
– Ciesz się, póki możesz? – Kiedy Dafyd zobaczył wyraz twarzy wysokiego mężczyzny, zrozumiał, że tym razem ta sztuczka nie zadziała. Spojrzenie Llarena Morse’a znowu było czujne, dużo bardziej, niż wtedy, kiedy zaczynali rozmowę.
– Nie powinienem był się tak rozwodzić, strasznie cię zagadałem. Zatrzymałem cię tu na cały wieczór – powiedział. – Miło było cię poznać, Alkhor.
– Mnie również – odparł Dafyd i patrzył, jak rozmówca oddala się w głąb korytarzy i pokoi. Porzucony szpikulec wciąż leżał na poręczy. Niebo pociemniało, pokazując gwiazdy. Obok przemknęła kobieta nieznacznie starsza od Dafyda, zabierając szpikulec i znikając w tłumie.
Dafyd spróbował przekonać sam siebie, że odczuwana paranoja nie ma uzasadnienia.
Doskwierało mu zmęczenie, bo był koniec roku, a wszyscy w zespole pracowali po godzinach, by ukończyć zestawy danych. Był nie na miejscu na zebraniu gigantów intelektu i przywódców politycznych. Dźwigał emocjonalny ciężar niestosownego zadurzenia się w niedostępnej kobiecie. Wstydził się nie całkiem niesłusznego wrażenia, jakie wywarł na Llarenie Morsie, że jest tu tylko dlatego, że ktoś w jego rodzinie miał wpływ na finansowanie.
Każdy z tych powodów był dobrym argumentem na traktowanie własnych emocji tego wieczoru z pewną dawką sceptycyzmu, a wszystkie razem bardzo dobrze coś takiego uzasadniały.
A z drugiej strony cień pogardy w głosie Morse’a: Ciesz się, póki możesz.
Dafyd burknął wulgaryzmem, skrzywił się i ruszył ku rampie prowadzącej na wyższe poziomy i prywatne salony Wspólnoty, gdzie brylowali administratorzy i politycy.
Budynek Wspólnoty wyhodowany z leśnego koralowca wznosił się pięć poziomów nad otwartą murawę od wschodu i plac od zachodu. Z natury był krzywoliniowy, bez jakichkolwiek kątów prostych. Delikatne linie wsporników i napięć – od fundamentów przez usztywnienie, potem ścianę do kwiatonu – nadawały całemu budynkowi wrażenie ruchu i życia, niczym wspinające się i skręcone połączenie bluszczu z kością.
Wnętrze mieściło szerokie korytarze, gdzie przepływały podmuchy wiatru, dziedzińce otwierające się na niebo, prywatne pokoje, które można było urządzić jako małe sale konferencyjne lub pomieszczenia mieszkalne, oraz obszerne sale na wykłady, tańce czy bankiety. Powietrze pachniało cedrami i drzewami akkeh. Gnieżdżące się w najwyżej położonych częściach harfowe jaskółki słały swe śpiewy ku ludziom na dole.
Przez większość roku budynek Wspólnoty był używany przez naukowe medrey Irvian do wszelkich możliwych celów, służąc wszystkim działom obejmującej całe miasto uczelni. Poza jednym upokarzającym błędem oceny podczas pierwszego roku Dafyd miał ciepłe wspomnienia ze Wspólnoty i spędzonego tu czasu. Święto na zakończenie roku było inne. Składało się z zagnieżdżonej serii kłamstw. Stanowiło pole minowe z rozrzuconymi samorodkami złota, gdzie niewidzialnie mieszały się szansa i katastrofa.
Po pierwsze, stwarzało najbardziej szanowanym uczonym i badaczom z wielkich medrey i konserwatoriów badawczych Anjiin okazję na swobodne spotkanie. W praktyce „swobodne” obejmowało skomplikowane i niejasne zasady zachowania oraz ściśle przestrzeganą, choć słabo zdefiniowaną hierarchię statusu. A jedną z niepodważalnych zasad etykiety był wymóg udawania, że nie ma żadnych zasad etykiety. Kto rozmawiał z kim, kto mógł zażartować, a kto musiał się śmiać, kto mógł flirtować, a kto musiał pozostać nieosiągalny, wszystko to było niewypowiedziane, zaś każdy błąd był zauważany przez społeczność.
Po drugie, był to czas rezygnacji z polityki i otwartego ścigania się o fundusze, które wiązały się z początkiem nowego roku. W związku z tym wszystkie rozmowy i komentarze przesycone były sugestiami i niuansami dotyczącymi tego, które badania mają powodzenie, które wątki intelektualnego gobelinu będą wspierane przez następny rok, a które zostaną przycięte, kto będzie prowadził zespoły badawcze, a kto będzie musiał podporządkować swe wysiłki jakiemuś błyskotliwszemu umysłowi.
A na dodatek święto było otwarte dla całej społeczności. W teorii mógł w nim uczestniczyć nawet najmniej doświadczony praktykant. Tak naprawdę jednak Dafyd był nie tylko jedną z najmłodszych obecnych tu osób, ale też jedynym asystentem biorącym udział jako gość. Pozostałe obecne tu osoby o jego randze zarabiały dodatkowe pieniądze, podając lepszym od siebie napoje i przekąski.
Niektórzy z gości mieli na sobie marynarki z formalnymi kołnierzami i kamizelki w barwach rodzimych medrey oraz konserwatoriów badawczych. Inni stroje z niebielonego lnu, spopularyzowane przez nowo wybranego najwyższego administratora. Dafyd ubrał się formalnie: długa czarna marynarka noszona na haftowanej koszuli, a do tego wąskie spodnie. Dobry strój, choć starannie dobrany tak, by nie był za dobry.
W rejonach wyższego statusu krył się personel ochrony, ale Dafyd szedł z leniwą pewnością siebie kogoś przyzwyczajonego do szacunku i swobody. Banalnie proste byłoby zapytanie lokalnego systemu o lokalizację Dorindy Alkhor, jego ciotka mogłaby to jednak zauważyć i zorientować się, że jej szuka. Jeśli będzie miała ostrzeżenie… Cóż, lepiej, żeby go nie miała.
Otaczający go ludzie robili się niemal niezauważalnie starsi, w miarę jak mieszanka ludzka zmieniła się z naukowców-badaczy w naukowców-koordynatorów, z administracji na poziomie fakultetu na poziom uczelni, z rejestratorów i popularnych pisarzy na polityków i przedstawicieli wojska. Formalne marynarki stały się nieco lepiej uszyte, wyszywane koszule nabrały trochę żywszych kolorów. Całe upierzenie statusu na pokaz. Wędrował w górę stężenia władzy jak bakteria kierująca się do cukru, cały czas z rękami w kieszeniach oraz uprzejmym, choć pustym uśmiechem. Byłoby widać, gdyby się denerwował, więc zamiast tego postanowił być pochłonięty. Szedł wolno, podziwiając sztukę oraz ikony w rozległych niszach leśnego koralu, biorąc drinki od kelnerów i oddając je kolejnym oraz pilnując, by wiedzieć, co znajdzie w kolejnej sali, zanim do niej wejdzie.
Ciotka stała na balkonie wychodzącym na plac w dole. Dostrzegł ją, zanim ona zobaczyła jego. Włosy miała opuszczone w sposób, który powinien złagodzić rysy jej twarzy, lecz przegrywał z ostrością ust i szczęki. Dafyd nie rozpoznał mężczyzny, z którym rozmawiała, ale był starszy, z krótko przyciętą białą brodą. Mówił szybko, wykonując drobne, pełne przejęcia gesty, a ona uważnie go słuchała.
Dafyd ruszył okrężną trasą, podchodząc blisko łuku wychodzącego na balkon, zanim zmienił kurs, ruszając bardziej bezpośrednio ku niej. Podniosła wzrok i go zobaczyła. Dostrzegł tylko cień zmarszczenia brwi, zanim uśmiechnęła się i gestem zaprosiła go bliżej.
– Mur, to mój siostrzeniec Dafyd – przedstawiła go. – Pracuje z Tonnerem Freisem.
– Młody Freis! – rzucił elegancki brodacz, ściskając rękę Dafyda. – To bardzo dobry zespół. Doskonała robota.
– Głównie zajmuję się przygotowywaniem próbek i sprzątaniem laboratorium – rzucił Dafyd.
– Nie szkodzi. Będziesz to miał w aktach, a później otworzy ci to drzwi do kariery. Możesz na to liczyć.
– Mur jest w kolokwium naukowym – wyjaśniła jego ciotka.
– Och – odparł Dafyd i się uśmiechnął. – No cóż, w takim razie bardzo się cieszę, że pana poznałem. Przyszedłem tu spotkać się z ludźmi, którzy mogliby mi pomóc w karierze, a skoro już się poznaliśmy, to mogę wracać do domu.
Jego ciotka ukryła grymas, ale Mur roześmiał się i klepnął Dafyda w ramię.
– Dory mówiła mi o tobie dobre rzeczy. Poradzisz sobie. Ale powinienem… – Machnął do tyłu i znacząco kiwnął głową do jego ciotki. Odpowiedziała mu kiwnięciem i starszy mężczyzna odszedł. Plac pod nimi tętnił życiem. Były tam wózki z jedzeniem i zespół grający muzykę gitarową, która łagodnie sięgała miejsca, gdzie się znajdowali. Fragmenty melodii unosiły się wysoko w wonnym powietrzu. Objęła go ramieniem.
– Dory? – zapytał Dafyd.
– Nie znoszę, gdy się umniejszasz – powiedziała, ignorując jego próbę łagodnej drwiny. Dafyd zauważył napięcie jej mięśni szyi i ramion. Wszyscy na przyjęciu chcieli jej czasu oraz dostępu do kontrolowanych przez nią pieniędzy. Zapewne cały wieczór musiała się bronić, co wyczerpało jej cierpliwość. – To wcale nie jest takie urocze, jak ci się wydaje.
– Rozluźniam ludzi – zauważył Dafyd.
– Jesteś w takim punkcie swojej kariery, że powinieneś wzbudzać ich niepokój. Za bardzo lubisz być niedoceniany. To wada. Kiedyś będziesz musiał zrobić na kimś dobre wrażenie.
– Chciałem tylko ci się pokazać, żebyś wiedziała, że naprawdę przyszedłem.
– Cieszę się, że to zrobiłeś. – Jej uśmiech sugerował wybaczenie.
– Dobrze mnie wyszkoliłaś.
– Obiecałam siostrze, że będę się tobą opiekować, i przysięgam na jej biedną, zmarłą duszę, że któregoś dnia zmienię cię w kogoś wartego niej – odpowiedziała ciotka. Dafyd drgnął na wspomnienie swojej matki, a ciotka odrobinę złagodniała. – Ostrzegała mnie, że wychowywanie dzieci będzie wymagać cierpliwości. To dlatego nigdy nie miałam swoich.
– Nigdy nie umiałem szybko się uczyć, to moja wada. Ty zawsze dobrze się uczyłaś. Na koniec będę ci bardzo dużo winien.
– Nie.
– Och, jestem tego całkiem pewny.
– Mówię „nie” na to, do czego próbujesz mnie przygotować. Nie proś. Obserwuję, jak całe swoje życie do wszystkich się wdzięczysz i wszystkich zauraczasz. I wcale nie uważam, żeby manipulowanie ludźmi było niewłaściwe. To dobra umiejętność. Tyle że jestem w tym lepsza od ciebie, więc cokolwiek próbujesz ze mnie wydobyć, odpowiedź brzmi: nie.
– Spotkałem mężczyznę z Akademii Dyan. Odniosłem wrażenie, że nie lubi Tonnera.
Popatrzyła na niego spojrzeniem bez wyrazu jak u rekina. A potem na jej ustach pojawił się taki sam, pozbawiony radości uśmiech jak wtedy, gdy przegrywała rozdanie w kartach.
– Nie bądź taki zadowolony z siebie. Naprawdę się cieszę, że przyszedłeś – powiedziała, potem ścisnęła jego rękę i pozwoliła mu odejść.
Dafyd wrócił po własnych śladach przez korytarze i szerokie rampy. Jego twarz posyłała pusty uśmiech do mijanych ludzi, ale myślami był gdzie indziej.
Tonnera Freisa i Else Yannin znalazł na najniższym poziomie sali dość szerokiej, by być uznawaną salą balową. Tonner zdjął marynarkę i opierał się na szerokim drewnianym stole. Wokół niego zebrał się półokrąg innych badaczy, jak widownia teatru jednego aktora Tonnera Freisa. To, co było błędem, to próba stworzenia strategii uzgodnienia na poziomie informacji, zamiast na poziomie produktu. Z jednej strony DNA i rybosomy, siatki kwazikryształów i sekwencje glutaminowe z drugiej. To jakbyśmy próbowali mówić dwoma różnymi językami i zmusić do uzgodnienia ich gramatyki w sytuacji, gdy tak naprawdę potrzebowaliśmy tylko instrukcji budowy krzesła. Przestańmy próbować tłumaczyć jak, a zamiast tego zacznijmy robić krzesło i wszystko stanie się znacznie łatwiejsze. Jego głos niósł się o wiele lepiej niż piosenkarza. Widownia się zaśmiała.
Dafyd rozejrzał się i łatwo ją znalazł. Else Yannin w szmaragdowozielonej sukience siedziała dwa stoły dalej. Długi orli nos, szerokie usta i wąskie wargi. Przyglądała się swemu kochankowi z grymasem rozbawionej pobłażliwości. Dafyd tylko przez sekundę nienawidził Tonnera Freisa.
Nie musiał tego robić. Nikt go o to nie prosił. Skręcenie w prawo i wyjście z tego miejsca nie wymagałoby żadnego dodatkowego wysiłku. Talerz pieczonej kukurydzy z ostrą wołowiną, kufel piwa i mógłby wrócić do swojego mieszkania, pozwalając, by intryga polityczna rozegrała się bez niego. Ale Else założyła za ucho lok kasztanowych włosów, więc podszedł do jej stołu, jakby miał prawo się tam znajdować.
Drobne momenty, niezauważone w danej chwili, zmieniają los imperiów.
Jej uśmiech się zmienił, gdy go zobaczyła. Wciąż był równie prawdziwy, choć znaczył coś innego. Coś dużo bardziej skrytego.
– Dafyd? Nie spodziewałam się zobaczyć cię tutaj.
– Moje inne plany nie wypaliły – odpowiedział, sięgając do pracownika obsługi przechodzącego obok z czymś, co okazało się mrożoną herbatą miętową. Liczył na coś zawierającego więcej alkoholu. – Pomyślałem, że zobaczę, jak wyglądają największe umysły planety, gdy rozpuszczą włosy.
Else ostrożnie wskazała w stronę tłumu swoją szklanką.
– Właśnie tak, aż do wczesnych godzin porannych.
– Żadnych tańców?
– Może, kiedy ludzie będą mieli szansę trochę bardziej się upić.
W jej włosach dostrzegł przedwcześnie białe pasma. W połączeniu z młodością twarzy na podstawie wyglądu nie dało się określić jej wieku.
– Mogę cię o coś zapytać?
Nieco zapadła się w sobie.
– Oczywiście.
– Słyszałaś coś o tym, żeby inna grupa miała przejąć nasze badania?
Parsknęła śmiechem dość głośno, by Tonner obejrzał się i kiwnął głową Dafydowi, po czym wrócił do swojego przedstawienia.
– O to nie musisz się martwić – odpowiedziała. – W ciągu ostatniego roku poczyniliśmy tak duże postępy i zdobyliśmy tyle uznania, że nie ma na to szans. Każdy, kto by to zrobił, ustawiłby się do bardzo rozczarowującego drugiego miejsca. Nikt tego nie chce.
– To dobrze – rzucił Dafyd i napił się niechcianej herbaty. Jeden z członków widowni Tonnera mówił coś, od czego ten się skrzywił. Else trochę się przesunęła, a między jej brwiami pojawiła się pojedyncza kreska.
– Tak z ciekawości, czemu o to zapytałeś?
– Tak po prostu, sto procent pewności, żadnych słupków błędów? Ktoś próbuje przejąć badania.
Else odstawiła swojego drinka i położyła dłoń na ramieniu Dafyda. Kreska między jej brwiami się pogłębiła.
– Co słyszałeś?
Dafyd pozwolił sobie odczuć odrobinę ciepła płynącego od jej uwagi, od dotyku dłoni. Chwila sprawiała wrażenie ważnej i faktycznie taka była. Później, gdy stał w oku huraganu, który wypalił tysiąc planet, przypomniał sobie, że to wszystko zaczęło się od dłoni Else Yannin na jego ramieniu i jego potrzebie dania jej powodu, by jej stamtąd nie zabierała.
Wszyscy wiedzieli, że ludzie nie zrodzili się na Anjiin.
Sposób, w jaki dostali się na planetę, i powód ich przybycia utracono w otchłani czasu i mrokach dziejów. Sekta gallantystów twierdziła, że przybyli tu na olbrzymim statku, jak rzekoma arka Pishtaha, tyle że podróżującym między gwiazdami. Serintystyczni teologowie głosili, że Bóg otworzył przejście, które pozwoliło wiernym uciec przed śmiercią starszego wszechświata, gdzie jakiś straszny grzech – panowały różne zdania na temat jego natury – przekonał bóstwo, że wymordowanie wszystkich jest mniejszym złem. Lub, jeśli ktoś skłaniał się ku bardziej poetyckim wizjom, olbrzymi ptak przyniósł ich tu z Erribi – planety najbliżej słońca – która mogła być ich rodzimym światem, zanim słońce się rozgniewało, zmieniając ich pola w ugór i wypalając niebo.
Nauka także potrafiła opowiadać historię, nawet jeśli ułomna ludzka pamięć zgubiła szczegóły.
Życie na Anjiin powstało miliardy lat wcześniej na bazie aperiodycznych kwazikryształów krzemu, węgla i jodu. To życie używało kwazikryształów do przekazywania instrukcji następnemu pokoleniu, z okazjonalnymi mutacjami pilnującymi, by niektóre organizmy radziły sobie trochę lepiej. Przez miliardy lat w oceanach i na czterech kontynentach Anjiin rozwijał się złożony ekosystem.
Potem, trzy i pół tysiąca lat temu, i najwyraźniej znikąd, w skamieniałościach pojawili się ludzie ze swoimi niezwykle gęstymi podwójnymi spiralami lekko powiązanych zasad nawleczonych jak koraliki na naszyjniki z fosforanów. I nie tylko ludzie. Psy i krowy, sałata i dzikie kwiaty, świerszcze i pszczoły. Wirusy. Grzyby. Wiewiórki. Ślimaki. Cały biom, zupełnie nowy w genetycznej historii planety, pojawił się na wyspie na wschód od zatoki Daish. Później, zaledwie po stuleciu od pierwszego pojawienia się, coś – nikt nie był pewien co – zmieniło większość wyspy w szkło i czarną skałę. I choć zniknęły wtedy wszelkie zapisy, jakie mogli ze sobą sprowadzić pierwotni osadnicy, trochę pozostałości nowego biomu przetrwało na skrajach wyspy i pobliskich brzegach, rozprzestrzeniając się po świecie jak ogień.
Dwa drzewa życia zajmujące planetę Anjiin zwykle się wzajemnie ignorowały, poza konkurowaniem o światło słońca i niektóre minerały. Okazjonalnie coś rozwijało sposób pasożytowania na stworzeniach z drugiej tradycji biochemicznej, czerpiąc trochę złożonych białek, wody i soli. Jednak ogólnie przyjęta wiedza głosiła, że tych biomów nie dało się połączyć w żaden znaczący sposób. Na poziomie mikroskopowym będące kuzynami ludzi dęby i olchy były zbyt różne od natywnych akk i brulamów, niezależnie od tego, jak podobnie mogły wyglądać z oddali. Nawet tam, gdzie ewolucja prowadziła kształty i kolory do podobnych rozwiązań, na fundamentalnym poziomie różne formy życia Anjiin nigdy tak naprawdę nie mogły się wzajemnie karmić.
Do czasu, aż Tonner Freis znalazł sposób na tłumaczenie między nimi i wszystko zmienił.
***
– Równocześnie chcę więcej piwa i trochę mniej piwa niż już wypiłam – oświadczyła Jessyn.
Siedząca obok niej Irinna szeroko się uśmiechnęła. Siedziba Wspólnoty Akademickiej górowała nad nimi na skraju placu. Światła rzucane na bok budynku przesuwały się i pulsowały, sprawiając, że leśny koral wydawał się falować w jakimś potężnym prądzie. Poza nim była tylko ciemność nieba i blask gwiazd.
Tonner i Else, jako twarze celebrowanego zespołu, poszli do Wspólnoty. Campar, Dafyd i Rickar byli… gdzieś. Przy małym stole siedziała ich tylko czwórka. Przygodny przechodzień mógłby ich uznać za rodzinę. Nöl jako wymęczony ojciec o pobrużdżonej twarzy, Synnia jako jego siwowłosa żona, Jessyn jako starsza córka oraz Irinna jako młodsza. To wcale nie była prawda poza sposobami, na które nią była.
– Pewnie masz już dość, co? – rzucił Nöl. – Nikt nie chce zaszaleć?
Irinna walnęła otwartą dłonią w stół.
– Zaszalejmy. Jeśli nie dzisiaj, to kiedy?
Nöl przybrał cierpiący wyraz twarzy i odchrząknął, ale Synnia ujęła go za rękę.
– Oni są młodzi, kochany. Dojdą do siebie szybciej od nas.
– Słusznie, słusznie – zgodził się asystent.
Jessyn wciąż pamiętała pierwsze spotkanie z zespołem. Oczywiście Tonner Freis oraz Else Yannin, która właśnie porzuciła własny projekt, by dołączyć do jego. Nöl wydawał się wtedy onieśmielający, z pobrużdżoną twarzą, lakoniczny i emanujący lekką dezaprobatą. Spodziewała się, że wraz ze swoją partnerką Synnią odczuwają żal, że w swoim wieku wciąż są tylko asystentami na uczelni. Przekonała się jednak, że zamiast tego odczuwają głębokie zadowolenie, pomimo swojego statusu w medrey. Bywały takie dni, że podawała przez to w wątpliwość własne ambicje.
– Pod koniec przerwy pojadę na tydzień z powrotem do domu – odezwała się Irinna. – Do tego czasu niczym się nie zajmuję.
– Niczym? – zapytała Synnia z błyskiem w oku.
– Niczym – potwierdziła Irinna. – Niczym i nikim. Z nikim się nie spotykam, nie kończę analiz dodatkowych zestawów danych. Po raz pierwszy w życiu będę się relaksować i powoli dochodzić do siebie.
Jessyn się uśmiechnęła.
– Teraz tak mówisz, ale wiesz, jak to będzie wyglądało. Tonner wpadnie na pomysł i kiedy poprosi kogoś, żeby mu się przyjrzał, ty zgłosisz się pierwsza.
– Ty też tam będziesz – odparła Irinna.
– Ale ja nie twierdzę, że nie będę pracować przez całą przerwę.
Irinna zbyła jej uwagę machnięciem ręki, jakby odpędzała muchy.
– Jestem pijana. Hipokryzja to naturalna towarzyszka piwa.
– Doprawdy? – spytał Nöl. – Nie wiedziałem.
Jessyn lubiła Irinnę, bo młodsza badaczka przypominała jej nie tyle ją samą w młodszym wieku, co kogoś, kim chciała być: mądrą, ładną, z pierwszymi pędami pewności siebie zaczynającymi się przebijać przez glebę braku poczucia własnej wartości. Dafyda, niezależnie od tego, gdzie był tej nocy, Jessyn lubiła z powodu jego cichej przydatności. Campara ze względu na jego poczucie humoru, a Rickara za jego swobodne wyczucie mody i radosny cynizm. Zaś tej nocy kochała ich wszystkich, bo wygrali.
Przez długie miesiące pracowali razem w laboratorium, gdzie spędzali więcej czasu niż w domach. Zawiązało się między nimi nasilające się z czasem poczucie bliskości, więzi głębszej niż tylko między kolegami z pracy. Był w niej rytm zażyłości. Choć nikt nigdy do tego nie dążył, Jessyn poznała ich wszystkich. Potrafiła przewidzieć, kiedy Rickar będzie chciał powtórzyć sprawdzenie oznaczenia białka, a kiedy będzie skłonny zostawić wątpliwy punkt danych. Które dni Irinna spędzi w cichym skupieniu, a kiedy będzie gadatliwa i przeszkadzająca. Po smaku kawy wiedziała, kiedy zaparzył ją Dafyd, a kiedy Synnia.
Jeśli chciała, wciąż pamiętała ciszę, jaka zapanowała w laboratorium, gdy przyszły pierwsze wyniki wychwytu. Znacznik radioaktywny w białku błonowym używanym przez rodzimą biosferę Anjiin pokazał się w źdźble trawy. Sygnał był tak mały, że mógł być niewidoczny, ale stał się też osią, na której obrócił się cały świat.
Ich dziwna, niezgrabna, przypadkowa grupa przetłumaczyła jedno drzewo życia na inne. Dwie zupełnie nieprzystające do siebie metody dziedziczenia zostały przekonane do działania ramię w ramię, do współpracy. To małe źdźbło trawy stało się produktem biochemicznego małżeństwa przygotowywanego przez tysiące lat. Przez godzinę albo mniej ich dziewiątka była jedynymi ludźmi na świecie, którzy o tym wiedzieli.
Niezależnie od tego, co obiecywał ich sukces, ile zdobyli zaszczytów, część Jessyn wciąż ceniła sobie magię tamtej godziny. Była małym, dzielonym przez nich wszystkich sekretem. Doświadczeniem, o którym mogli mówić tylko między sobą, bo tylko oni naprawdę rozumieli ogarniające ich wtedy połączenie zachwytu i satysfakcji. Nawet kiedy Jessyn powiedziała o tym swojemu bratu – a opowiedziała mu wszystko – mógł się jedynie domyślać, co naprawdę miała na myśli.
Z drugiej strony niewielkiego placu zaczęła grać orkiestra. Dwie trąbki wchodzące w synchroniczność i ją gubiące, podczas gdy perkusista robił coś, co było równocześnie dynamiczne i złożone. Irinna chwyciła za rękę Jessyn, ciągnąc ją do góry. Pomimo zwyczajowej powściągliwości Jessyn pozwoliła się dźwignąć. Dołączyły do tańca. Był bardzo prosty. Wszyscy nauczyli się kroków jeszcze w dzieciństwie, żeby mogli je wykonywać jako dorośli nawet po pijaku. Jessyn pozwoliła się nieść muzyce i euforii. Jestem częścią zespołu odnoszącego największe sukcesy na świecie. Wcale nie jestem zbyt zlękniona, by tańczyć przy ludziach. Mój mózg mnie dzisiaj nie zdradzi. To jest dobry dzień.
Gdy taniec dobiegł końca, już bez Nöl i Synnii, zapewne wracającymi do siebie, do małego domku dzielonego przez nich na skraju terenów medrey, Irinna dopiła resztkę swojego piwa i się skrzywiła.
– Wygazowane? – zapytała Jessyn.
– I ciepłe. Ale i tak radosne. A przy okazji, dziękuję.
– Dziękuję?
Irinna spuściła wzrok, potem znowu na nią spojrzała. Trochę się zaczerwieniła.
– Ty i pozostali byliście bardzo mili, pozwalając mi być częścią tego wszystkiego.
– Naprawdę wcale nie byliśmy – zapewniła Jessyn. – Sama wykonałaś swoją część projektu, od początku do końca.
– Ale… – zaczęła Irinna, a potem szybko wychyliła się, by pocałować Jessyn w policzek. – I tak dziękuję. To był najlepszy rok, jaki dotąd miałam. Jestem wdzięczna.
– Ja też – odpowiedziała Jessyn, a potem, jakby za wzajemnym porozumieniem, rozeszły się. Karnawał końca roku buzował w najlepsze na ulicach i w alejkach: muzyka, śmiech i arcypoważne, pijane debaty naukowców pragnących się wzajemnie przekonać, że każdy z nich jest najmądrzejszą osobą biorącą udział w rozmowie. Jessyn szła przez noc z rękami w kieszeniach i poczuciem spokoju.
Przez chwilę była z dala od medrey, choć szła przez jej wnętrze. W półświatku zbudowanym na statusie i sprawności intelektualnej jej zespół był na szczycie. To nie potrwa wiecznie, ale tej nocy była zwyciężczynią. Tej nocy była dość dobra i nie mogły jej popsuć humoru nawet mroczne myśli z głębi umysłu.
Dzielone z bratem mieszkanie znajdowało się w jednym ze starszych budynków. Nie był wyhodowany z koralu, a zbudowany z kamienia i szkła. Lubiła go, bo był staromodny i cichy. Jellit lubił go, bo był blisko jego laboratorium i często odwiedzanego przez niego baru z makaronami. Jellita nie było. Jego grupa robocza też niewątpliwie świętowała. Wróci nad ranem albo wyśle jej wiadomość z informacją, że idzie z kimś do łóżka i żeby na niego nie czekała. Nie zniknie tak po prostu, zostawiając ją pogrążoną w niepokoju.
Usiadła przy stole, zastanawiając się, czy ma ochotę coś zjeść przed pójściem do łóżka, czy tylko wypić dużą szklankę wody. Stwierdziła, że się uśmiecha. Tak rzadko odczuwała satysfakcję. Dziwnie było wiedzieć z całą pewnością, że dobrze się spisała. Tonner Freis i Else Yannin, Rickar, Campar, Irinna, Nöl, Synnia i nawet, na swój sposób, Dafyd Alkhor. Zespół, który otworzył możliwość rozwinięcia nowej, zintegrowanej biologii. O nich oraz ich dokonaniach podręczniki będą pisać jeszcze za wiele pokoleń.
Jej system wyświetlił powiadomienie. Czeka na nią wiadomość. Spodziewała się, że będzie od Jellita, ale nadawcą był Tonner Freis.
Kiedy na ekranie pojawiła się jego twarz, Jessyn otrzeźwiała. Widywała go w tylu różnych nastrojach, że od razu rozpoznała furię.
– Jessyn, musisz przyjść jutro do laboratorium na pilne spotkanie. I nie mów o tym nikomu.
Laboratoria medrey były niesamowicie puste. Dafyd szedł przez wijące się korytarze, galerie i sale spotkań w ciągu roku akademickiego pełne naukowców, rzemieślników oraz miejscowych przedstawicieli kolokwiów. Teraz były niemal porzucone. Dwójka ludzi w usztywnianych kombinezonach malowała jedną ze ścian. Jakiś znękany mężczyzna szedł pośpiesznie ze spóźnionym zadaniem. Jaskółka, która wleciała do środka, machała skrzydłami w pustym powietrzu sal, szukając resztek jedzenia lub drogi wyjścia. Asystentka, w której Dafyd rozpoznał osobę z projektu architektonicznych zastosowań chityny, siedziała samotnie na ławce z kanapką i nieobecnym wyrazem twarzy. A w małym, prowizorycznym kręgu trzech kanap i jednego fotela przed zamkniętą stołówką odbywała się rada wojenna.
Tonner i Else dzielili kanapę, siedząc na niej razem, choć osobno, z miejscem między nimi pozostającym w równowadze między intymnością a profesjonalizmem. Campar rozsiadł się na własnej kanapie. Duży, ciemny i niechlujny, wyglądał w równym stopniu na rozbawionego, co śpiącego, jak niedźwiedź z dziecięcej kreskówki. Obok niego siedział sztywno na jedynym fotelu Nöl z pobrużdżoną twarzą pokrytą czarnosiwą szczeciną. Dafyd rozejrzał się za pozostałymi, ale ich nie zobaczył. Nöl skinął do niego, gdy zajmował miejsce na pustej kanapie.
– Jesteśmy wszyscy? – zapytał Dafyd.
– Jessyn jest w drodze – odparł Tonner.
Znikła jego uśmiechnięta, pewna siebie wersja ze Wspólnoty Akademickiej. Oczy miał ciemne jak burza i mocno zaciskał szczękę. Każdy, kto spędził ostatni rok, obserwując pogodę wewnętrznego życia Tonnera, wiedział, że w tej sytuacji najlepiej siedzieć cicho i czekać.
– Synnia została w domu – poinformował Nöl. – Nie czuła się dobrze. Nie wiem, co z Rickarem ani Irinną.
Tonner odezwał się ostrożnym i lodowatym głosem:
– Myślałem, że jeszcze nie będziemy musieli się przejmować czymś takim.
Dafyd poczuł lekki dreszcz schodzący po kręgosłupie.
Campar wydał cichy, niecierpliwy dźwięk i przekrzywił głowę na bok.
– To napięcie jest nie do zniesienia. O czym tak właściwie nie rozmawiamy?
– Jessyn niedługo tu będzie – rzucił Tonner.
Else przeniosła uwagę na Dafyda: ich spojrzenia na chwilę się spotkały, a potem rozeszły, jakby ukrywali tajemnicę. Niestety jedyną ich wspólną tajemnicą była jednak ta, którą Tonner miał się podzielić również z całą resztą.
Pierwszym znakiem, że Jessyn się zbliża, był głos jej brata, entuzjastyczny i głośny. Chwilę później oboje wyszli zza krzywizny korytarza. Jessyn była niska, z krągłą sylwetką i surowa. Jellit był chudy i niezgrabny jak źrebak, z uśmiechem pasującym do głosu. Poza tym byli niemal tą samą osobą: złotobrązowa skóra, czarne włosy i oczy. Oboje mieli pieprzyki na prawych policzkach, jakby był to mały ozdobnik, który bogowie genetyki i rozwoju postanowili wykorzystać w charakterze podpisu. Tak samo ruszali rękami, identycznie z lewej na prawo wzruszali ramionami. Dafyd lubił Jessyn, a w związku z tym także jej brata. Byli jak dwie połówki tego samego organizmu.
Coś bardzo poruszyło Jellita. Kiedy podchodzili, szeroko machnął rękami.
– Jeśli chodzi o aktywność pozasłoneczną, to coś najdziwniejszego, co zaobserwowaliśmy. Mamy jeden zestaw danych, który wygląda, jakby było to coś nadświetlnego, ale wszyscy uważają, że to jakiś błąd.
Obrócił się, żeby się przywitać, i jego nastrój prysł.
– Tylko szliśmy razem – zapewniła Jessyn, siadając na kanapie obok Dafyda.
– Czy to spotkanie zespołu? – zapytał Jellit, a potem, zanim ktoś zdążył odpowiedzieć: – To pójdę sobie znaleźć herbatę. Do zobaczenia w domu.
– Do zobaczenia – Jessyn odpowiedziała do już oddalających się pleców brata. Jej westchnięcie było niemal niesłyszalne i zdecydowanie nieświadome. Obróciła się do Tonnera. – Przepraszam za spóźnienie.
– Nadświetlne? – zapytał Campar, unosząc krzaczastą brew.
– Jellit odczuwa perwersyjną skłonność do ewidentnie wadliwych danych – odparła Jessyn. – Uważa, że to zabawne, bo wywołuje niepokój kolokwium naukowego.
Campar zachichotał.
– Intryguje mnie roztaczana przez twojego brata aura uroczej perwersji. Wciąż jest singlem, prawda?
– Nie będziesz się umawiał z moim bratem – rzuciła Jessyn. To był stały element ich przekomarzań.
– Dziękuję, że przyszliście tu wszyscy podczas przerwy. Przepraszam, że przeszkadzam w czymś, co powinno być zasłużonym odpoczynkiem – odezwał się Tonner, kończąc rozmowy.
Wszyscy obrócili się w jego stronę, jakby był wykładowcą, a oni jego słuchaczami. Twarz Else była spokojna, beznamiętna i skupiona na Tonnerze, jakby nie wiedziała jeszcze, co zamierzał powiedzieć. Choć wiedziała. Dafyd mógł się o to założyć.
– Mamy problem. Ktoś poprosił kolokwium finansowe o zmianę przydziału naszej pracy.
Jessyn zbladła. Campar wysunął ciało do przodu, a towarzyszące mu zwykle rozbawienie i dobry humor znikły, jakby nigdy ich tam nie było. Tylko Nöl nie zmienił wyrazu twarzy ani postawy, jedynie lekko kiwając głową, jakby spodziewał się, że wszechświat go w jakiś sposób rozczaruje. Z drugiej strony był też pierwszym, który zebrał się na tyle, by się odezwać.
– Czy znamy powody? Jesteśmy za coś karani?
Tonner zerknął na Else, oddając jej pałeczkę. Dafyd zaczął się zastanawiać, czy to sobie przećwiczyli, czy też znali się dostatecznie dobrze, by coś takiego wychodziło naturalnie.
– Na ile możemy stwierdzić – powiedziała – argument brzmi tak, że nasza praca jest zbyt ważna, by była prowadzona tylko w jednym miejscu i tylko przez jeden zespół. Główni badacze zostaliby wypożyczeni innym medrey i kolegiom do uruchomienia równoległych programów, pozostawiając tu jednego z młodszych badaczy do pilnowania już trwających prac.
Śmiech Campara był głośny i gorzki. Może zbyt głośny. Dafyd rozejrzał się wokół, ale jedyną osobą w okolicy była dziewczyna z kanapką, która nie patrzyła w ich stronę.
– Młodszy badacz przejmujący projekt i wyrzucający za drzwi potężnych i wszechmocnych? – skomentował Campar. – Ktoś wbił nam nóż w plecy, ale przysięgam na dowolnego boga, że to nie byłem ja.
– Nie ma wątpliwości, że to zaczęło się od kogoś w naszym wewnętrznym kręgu – stwierdził Tonner – ale mamy powody uważać, że plan został zgłoszony przez kogoś powiązanego z Akademią Dyan.
– Jakie powody? – zapytał Nöl. – Jeśli można.
Else machnęła ręką ku Dafydowi, co ściągnęło na niego uwagę grupy.
– Spotkałem wczoraj we Wspólnocie Naukowej człowieka – wyjaśnił Dafyd. – Llarena Morse’a. Zajmuje się wizualizacją astronomiczną bliskiego pola, ale wiedział, że coś się szykuje. Przechwalał się. I był z Dyan. Potem złapałem nieco z zaskoczenia osobę z wyższych szczebli administracji, a ona włożyła trochę za dużo wysiłku w nieskomentowanie tego tematu.
– Nawet jeśli to prawda, coś takiego nie dowodzi powiązania z Akademią Dyan. Nie wprost – powiedział Nöl. – Ten Morse mógł się dowiedzieć innymi drogami. Jellit także pracuje w bliskim polu, prawda? Jessyn mogła wymyślić plan i zdradzić go bratu.
Jessyn parsknęła gniewnie.
Nöl uspokajająco poklepał powietrze.
– Nie twierdzę, że to ty. Cholera, sam mógłbym coś takiego wymyślić. Znam ludzi w Dyan.
– Tak, obecnie to tylko nasza najbardziej prawdopodobna hipoteza – przyznał Tonner. – Potwierdzimy ją lub wyeliminujemy. I udało mi się dowiedzieć, kogo przydzielono do założenia nowych laboratoriów. Mnie, Else i Jessyn. A więc nie, nie sądzę, żeby to była ona. Campar ma już stanowisko w Burson, które odkładał, żeby pomóc nam skończyć pierwszą fazę, więc nie widzę powodu, by uważać, że to on.
Nöl z dezaprobatą zacisnął wargi, ale już nie protestował.
– Irinna? – rzucił Campar. – Pierwszy przydział robiła w Dyan. Ale nie chciałbym myśleć…
– To nie ona – zapewniła Jessyn. – Nie zrobiłaby tego. I to jest jej pierwszy przydział. Wszyscy jesteśmy młodszymi badaczami, ale ona ledwie wyszła poza asystentkę. – Zaraz po powiedzeniu tego spuściła wzrok zawstydzona, potem szybko spojrzała na Dafyda i Nöla, a później znowu uciekła spojrzeniem.
– Ojciec Rickara jest posiadaczem ziemskim niedaleko Dyan – zauważyła Else. – Akademia ma od niego jedną dziesiątą budynków. To o niczym nie stanowi, ale… wydaje się najbardziej prawdopodobny.
– Nie chciałbym wyciągać pochopnych wniosków – powiedział Campar. – Myślę, że profesjonalne będzie znalezienie go i wyduszenie z niego prawdy, co?
– Czy jesteśmy pewni, że otwarcie nowych projektów to zły pomysł? – spytała Jessyn. Grupa zamarła, a ona rozłożyła dłonie. – To próba przejęcia władzy, rozumiem. Dla nas jest niekorzystne. Dla każdego z nas, każdego z osobna, przynajmniej na krótką metę. Ale czy coś takiego nie będzie lepsze dla projektu? Cztery współpracujące laboratoria? To może być coś wielkiego. To znaczy, czy nie chcemy kierować badaniami w innych miejscach? Inspirować nowych projektów? Jak miałaby wyglądać wygrana, jeśli nie właśnie tak?
– Zespół rozpędzony na cztery wiatry to dziwna wizja wygranej – skomentował z łagodną goryczą Nöl.
***
Udając zadowolenie z jedzonej przez ciało gospodarza kanapki, rój drży i napiera, skupiając na małej grupie niezliczone tańczące zmysły. Zajmowane przez niego ciało należało kiedyś do kobiety nazywającej się Ameer Kindred, obecnie zarówno martwej, jak i nie martwej. Rój jest świadom jedzenia w ustach gospodarza. Świadom, że Ameer kiedyś lubiła ten smak. Zwalnia część kontroli nad twarzą kobiety, żeby odczuwana przyjemność mogła stosownie zmienić jej rysy. Rój, będący równocześnie Ameer Kindred i nie Ameer Kindred, nieco lepiej rozumie, co oznacza cieszenie się jedzeniem, i zapisuje tę informację do wykorzystania w przyszłości.
Zestaw instrukcji definiujących zadanie roju jest zdecydowanie zbyt złożony, by przedstawić go w formie prostych zasad, ale gdyby można było to zrobić, zasadą numer jeden byłoby „pozostań w ukryciu”. Wszystko, co pozwala mu naśladować ludzkie interakcje ze środowiskiem, jest kluczowe dla jego powodzenia.
Skupiając uwagę na celach, rój wysuwa przez skórę gospodarza milion drobnych, podobnych do igieł anten, a te nowe węzły drżą głodem widzenia/słyszenia/smakowania ich.
Dwójkę z grupy zna już dzięki ogłoszeniom. Tonner Freis, przywódca i reprezentant. W tej konkretnej, krytycznej chwili naukowiec o najwyższym statusie na całym świecie. I ta druga, u jego boku. Else Yannin, mająca drugi najwyższy status w grupie. Rój przenosi uwagę na feromony, otwierając nowe kanały w skórze Ameer Kindred, by spijać najdelikatniejsze z ludzkich woni. Strach. Gniew. Niepokój. Pożądanie. Smutek. Z małego skupiska ciał emanuje tak wiele sygnałów chemicznych. Ameer wie, co znaczą te emocje, jej pamięć jest pełna tych uczuć i stojących za nimi powodów. Dzięki temu rój też wie te rzeczy, a macierze danych reprezentujących jego zrozumienie dynamiki społecznej grupy docelowej ulega wzbogaceniu o tę wiedzę. Rój czuje coś, co Ameer mogłaby zidentyfikować jako satysfakcję z tego coraz bardziej zaawansowanego napływu informacji.
Docierają kolejne dwie osoby z grupy, pachnące niemal tak samo – para, mężczyzna i kobieta. Rój wylicza, że są powiązani genetycznie. Brat i siostra, myśli Ameer, a rój dodaje tę informację do danych.
Rój skupia uwagę na słuchaniu: skóra Ameer Kindred napina się jak powłoka bębna pod niezliczonymi wystającymi metalowymi włoskami, czyniąc z jej ciała ucho o kształcie dziewczyny, a głos mężczyzny z pary rodzeństwa staje się niczym krzyk. „Jeśli chodzi o aktywność pozasłoneczną, to coś najdziwniejszego, co zaobserwowaliśmy”, mówi. „Mamy jeden zestaw danych, który wygląda, jakby było to coś nadświetlnego”. Rój nie potrafi czuć strachu, ale odczuwa teraz nasilone wrażenie presji. Wie, że zostało mu bardzo mało czasu. Mężczyzna z rodzeństwa odchodzi. Nie jest częścią tej grupy. Rój przestaje zwracać na niego uwagę, przesuwając badanie, znajdując nową i konieczną skórę, która pozwoli mu wykonywać zadanie.
Rozmawiają i rój słucha ich rozmowy, choć jego zmysły są bogate i dziwne. W biciu ich serc odnajduje wzory, o których nie mogą wiedzieć. Mapuje ich wzajemne połączenia jak woda znajdująca sposób na przesiąkanie przez skałę. Rozumie na sposoby, które mogą być dla niego przydatne. Albo nie. To, co nie jest użyteczne, zostanie odrzucone. Zapomniane. Zniszczone.
Ameer Kindred wyczuwa zamiary roju. Wie, że jej czas jako gospodarza dobiega końca. I choć wykrzykiwała swą nienawiść wobec przejęcia przez rój jej ciała i myśli przez każdą sekundę każdego dnia od tego zdarzenia, Ameer rozumie też, że opuszczając ją, rój nie pozostawi jej przy życiu. Myśl o jej nieuniknionej śmierci jest niczym ocean smutku.
Ten smutek nie jest obecnie przydatny dla roju, więc go odkłada, a potem ignoruje.
„Czy jesteśmy pewni, że otwarcie nowych projektów to zły pomysł?”, mówi druga z pary rodzeństwa, a rój obserwuje i czeka.
Nie może czekać wiele dłużej.
***
– Zespół rozpędzony na cztery wiatry to dziwna wizja wygranej – skomentował z łagodną goryczą Nöl.
Jessyn wzruszyła ramionami – niemal niezauważalnie – ale nie odwróciła spojrzenia. Tonner wstał. Gdyby Dafyd był obiektem jego spojrzenia, skurczyłby się, ale Jessyn tego nie zrobiła.
– Jeśli chcesz własnego laboratorium, to z pewnością możemy to dla ciebie zorganizować – powiedział. – To nie jest sposób, w jaki zamierzam stracić swoje.
– Cholerna racja – poparł go Campar. – Zamierzam dać się skusić obietnicom bogactwa i władzy, czego wymaga tradycja.
Tyle że Tonner całkowicie skupił się na Jessyn. Dafyd obserwował nieprzejednanie na obu twarzach, jak płomień palnika na skale. Else wypowiedziała imię Tonnera, ale równie dobrze mogła to zrobić w innym pokoju.
Cisza między dwójką uczonych przeciągnęła się daleko poza strefę komfortu i skała pękła, zanim zgasł palnik. Jessyn spuściła wzrok.
– Rozumiem – powiedziała.
Dafyd odetchnął.
Krzywiąc się teraz, Tonner wstał i zaczął krążyć po małej przestrzeni, jakby konfrontacja zbyt go poruszyła. Campar zauważył spojrzenie Dafyda i samymi ustami bezgłośnie wypowiedział: Tatuś się gniewa.
– Mamy jeszcze szansę – odezwał się Tonner. – Jeśli dowiemy się, który zespół za tym stoi, możemy coś na nich znaleźć. Nawet jeśli wycofają się z planu, kolokwium może i tak pozytywnie odnieść się do tego pomysłu. Możesz tu pomóc, Dafyd.
– Zrobię, co będę mógł – odparł, niczego nie obiecując. Już mógł sobie wyobrazić rozmowę z ciotką i jak delikatnym będzie to zadaniem.
– Else i Campar, przyjrzyjcie się Irinnie, żeby się upewnić, że to nie ona. Jessyn i Nöl sprawdzą naszego przyjaciela Rickara.
– Czemu my? – zapytał Nöl. – Wiesz, nie, żebym protestował, ale…
– Jessyn może użyć związku z Jellitem do wybadania Llarena Morse’a – powiedział Dafyd. – Obaj pracują w bliskim polu. Koniec roku ułatwia nawiązywanie kontaktów.
Tonner kiwnął głową.
– Będę koordynował wasze działania i głośno argumentował do bardzo wpływowych uszu na temat krytycznej konieczności zachowania zespołu w całości.
– Ech, cholera – rzucił Campar, a potem wzruszył masywnymi ramionami. – Intrygi pałacowe to nie jest coś, na czym chciałem spędzać przerwę. Ale pewnie przynajmniej przemykanie w cieniu i przesłuchiwanie szpiegów nie będzie nudne.
– Przepraszam – rzucił Dafyd, choć nie do końca był pewien, czemu to on miałby czuć się winny.
Początkowy uśmiech Else był krótki i ostrożny, ale gdy zwróciła się do Dafyda, zrobił się cieplejszy. Jeden dołek na lewym policzku, dwa na prawym.
– To jest trudne, ale nie mogę sobie wyobrazić o ile trudniejsze byłoby, gdybyśmy dowiedzieli się, gdy wszystko byłoby już przesądzone i nic nie moglibyśmy z tym zrobić.
– Jestem tu dla zespołu – zapewnił Dafyd. Else wychyliła się i ścisnęła jego nadgarstek. Dafyd poczuł, że reaguje na jej dotyk, i nie próbował go przedłużyć, choć jego prosta, zwierzęca część nie chciała niczego innego. Zauważył, że dziewczyna z kanapką odeszła.
– No dobrze – powiedział Tonner. – Zaplanujmy, w jaki sposób będziemy podchodzić do ludzi. Nie chcę niczego zostawiać przypadkowi. Nie przy tak wysokiej stawce.
Nöl odchrząknął i podniósł palec. Zmarszczki na czole Tonnera się pogłębiły, ale gdy się odezwał, w jego głosie nie było gniewu.
– Masz coś?
– Tak – potwierdził starszy wiekiem asystent. – Czy wykluczamy zapytanie go?
– To prawda – potwierdził Rickar Daumatin, rozkładając ręce w lekko niechętnym geście. Co zrobisz?
Tonner poczuł, że zaciska pięści, i włożył świadomy wysiłek w ich rozluźnienie.
Laboratorium się nie zmieniło. Wyglądało jak każdego dnia przez ostatnie osiem miesięcy. Północną ścianę wciąż pokrywały ich notatki i listy. Na stołach stały ustawione w pięciu piętrach płytki oznaczeń. Powietrze pachniało kompostem i płynem do dezynfekcji. Mogli omawiać dowolny problem związany z projektem. Biorąc pod uwagę fakt, że rozpadało się teraz wszystko, co próbowali stworzyć, ta zwyczajność wydawała się nieprzyzwoita.
Tonner popatrzył po pozostałych. Irinna, świeżo przybyła z domu rodziców w Abbasat, była jedyną z nierozumiejącym wyrazem twarzy. Nöl wydawał się smutny, jak zawsze. Pozostali – Jessyn, Synnia, Campar, Dafyd i Else – prezentowali cały zakres uczuć od rozczarowania do złości.
Rickar dźwignął się, siadając na blacie roboczym, a potem pochylił do przodu, opierając łokcie na kolanach i splatając palce, jakby czekał na pytania. Dając im czas do namysłu. Pierwszy doszedł do siebie Campar.
– Cóż, to zdumiewająco niedbały sposób na wysadzenie najważniejszego projektu życia nas wszystkich. – Tonner docenił jad w jego głosie.
– To nie był mój pomysł – stwierdził Rickar. – Ani mój wybór. Samar Austad jest głównym administratorem Dyan. To on przepychał to w kolokwium, nie ja.
– Ale ty na to poszedłeś – stwierdził Tonner. – Zgodziłeś się.
– Oczywiście, że tak – potwierdził Rickar. – Co innego miałem zrobić?
– Odmówić stanowiska – powiedział Tonner. – Powiedzieć mu, że go nie przyjmiesz, jeśli ci je zaoferują.
Wzruszenie ramion Rickara niosło w sobie rezygnację głęboką jak ocean.
– Wcale nie chciałem, żeby to wszystko tak wyglądało, ale właśnie tak wygląda. Gdybym mógł wybierać, zostawiłbym tę grupę razem na kolejne kilka lat i sprawił, żeby medrey i kolegia prześcigały się o laboratorium dla mnie. Ale nie tak się wszystko ułożyło. Stało się tak, a trzcina, która się nie zgina, łamie się.
– To mój projekt – oświadczył Tonner i zrobił krok do przodu. Odczuwana przez ostatnie dni furia ściskała mu gardło. Rickar tylko przekrzywił głowę.
Else wstała.
– Jesteśmy obecnie najbardziej fetowanymi naukowcami na planecie. My. Jako grupa. Zespół. Jeśli się rozproszymy, to przestanie być prawdą.
– Nie prosiłem Austada o zrobienie tego. Ale jest dobry w tym, czym się zajmuje. Nie złożyłby propozycji, gdyby nie miał wsparcia potrzebnego do jej przepchnięcia. To może potrwać jeszcze kilka dni, ale to nieuniknione.
– A co stanie się z resztą z nas? – zapytała Jessyn.
– Znajdziemy sobie inne miejsca – odpowiedział Nöl. – Na razie będziemy mieć wysoki status. W przyszłym roku ktoś nas zechce. A później… kto wie? – Synnia położyła dłoń na ramieniu starszego mężczyzny, pocieszając, sugerując milczenie lub obie te rzeczy na raz.
– To jeszcze nie jest twoje laboratorium – powiedział Tonner. – Do czasu przegłosowania tego przez kolokwium wciąż jest moje.
– Owszem – zgodził się Rickar. – Przynajmniej przez parę dni.
– To wynoś się z niego w cholerę.
Rickar zsunął się z blatu, delikatnie dotykając stopami podłogi, jakby próbował uniknąć hałasowania. Wsunął dłonie do kieszeni i ostrożnie poszedł ku wspólnym korytarzom. Jego przepraszająca postawa sprawiała wrażenie udawanej, przedstawienia człowieka na tyle pewnego zwycięstwa, by pozwolić sobie na łaskawość.
Drzwi zamknęły się za nim z kliknięciem, a pozostali milczeli. Campar przerwał ciszę gniewnym śmiechem.
– Nic o tym nie wiedziałam – odezwała się Irinna, robiąc krok w stronę Tonnera. Mocno trzymała dłonie przy talii, wyglądając bardzo młodo i blado od troski.
– Wiem – zapewniła Else. – Nikt nie uważa, żebyś miała z tym coś wspólnego.
– Naprawdę nie miałam.
Tonner się odwrócił. Jego laboratorium wydawało się cichsze, niż powinno. Stanowiska robocze z półkami poplamionymi latami barwników wychwytu z gleby, ścienne ekrany powyłączane do konserwacji podczas wakacji, okna rzucające mleczny blask na wyłożoną szarymi płytkami podłogę. To było jego królestwo i choć spędzał w tych pokojach więcej czasu niż w domu, miał wrażenie, jakby nigdy ich jeszcze nie widział. Groźba utraty laboratorium zdarła z niego całą bliskość, zostawiając je przed nim, jakby wszedł do niego po raz pierwszy.
– To jeszcze nie koniec – oświadczył Tonner. – Kolokwium jeszcze nie zdecydowało. Wciąż możemy do tego nie dopuścić.
– Co zamierzasz? – zapytała Jessyn.
– Odwołać się do wszystkich należnych przysług. Obiecać nowe. Jeśli wszyscy sięgniemy do naszych starych znajomych i doradców, możemy zalać głosujących protestami. Zatopić sponsora Rickara… – Strzelił palcami, próbując sobie przypomnieć jego słowa.
– Samar Austad – podsunęła Irinna. – Nazywa się Samar Austad.
– Zalać go oburzeniem. Niech się przekona, ile go to będzie kosztować.
Dafyd odchrząknął cicho.
Innego dnia, w innym nastroju Tonner by to zignorował, ale teraz był sfrustrowany i rozzłoszczony.
– Co?
Dafyd spojrzał mu w oczy, a potem odwrócił wzrok. Odezwał się dość spokojnym głosem:
– Narobienie hałasu to oczywiście opcja, ale może się obrócić przeciw nam. Kolokwium bardzo stara się nie dopuścić do tego, by na jego decyzje wpływały kampanie popularności. Uważają, że to zachęcałoby ludzi do urządzania kolejnych takich akcji w przyszłości. Nie chcą się z nimi męczyć.
– Jesteś ekspertem od administracji badań? – warknął Tonner, a potem przypomniał sobie, kim jest rodzina chłopaka.
– Jeśli nie ma cichszego sposobu, to narobienie hałasu zawsze jest opcją – powiedział Dafyd. – Ale gdy już zaczniemy hałasować, nie da się tego wyciszyć.
– Warto w ogóle próbować? – zapytał Nöl. – Jeśli walka jest już i tak praktycznie przegrana, to może rozsądniej będzie nie mieszać, co?
– Nie – odpowiedziała jego żona, a Tonner ucieszył się z pewności w jej głosie. – Nie, dobre rzeczy są rzadkie. Warto o nie walczyć.
– Jak ty byś do tego podszedł, Dafyd? – zapytała Else.
Młodszy asystent znieruchomiał z namysłem. Tonner musiał użyć całej siły woli, by mu nie przerwać.
– Porozmawiałbym z ludźmi powiązanymi z głosującymi. Spróbował dowiedzieć się, kto jest sojusznikiem Austada, a komu się naraził. Jeśli poznamy jego wrogów, może uda się znaleźć sposób na złożenie kontrpropozycji. Czegoś, co rozbije jego koalicję i zbierze silniejszą. I tak coś stracimy, w każdej sytuacji będziemy do tyłu. Ale zaoferowanie innego sposobu na dalsze postępowanie jest silniejszym argumentem niż tylko brak zgody na to, co jest na stole. Akademii Dyan trudniej to będzie skontrować. Większa szansa na zmianę narracji.
– Nie mamy czasu – zaprotestował Tonner.
– Możesz to zrobić w dwa dni? – Else zapytała, jakby Tonner się nie odezwał.
Chłopak odpowiedział na jej spojrzenie, lekko się zaczerwienił i kiwnął głową, jakby właśnie otrzymał misję.
***
Jako kierownik projektu Tonner miał priorytet przy wyborze mieszkania. Jego pierwszym wyborem była stara chatka instruktora z wytartymi bambusowymi podłogami i wonią pleśni, która nigdy do końca nie dawała się wywietrzyć, nawet po odkażaniu. Nie chodziło o to, że miejsce mu się podobało, ale znajdowało się najbliżej laboratorium. Gdyby poszedł za tym impulsem, oszczędziłby sobie niemal pół godziny każdego dnia. Tyle że Else skomplementowała jeden z nowych budynków wyhodowanych z koralu, a w szczególności konkretne mieszkanie z balkonem wychodzącym na północ nad długą, zakrzywioną ulicą. Właśnie porzuciła własny projekt, by dołączyć do jego zespołu, byli w pierwszej fazie zauroczenia sobą w związku i miał nadzieję, że mieszkanie w miejscu, które się jej podobało, zachęci ją do spędzania z nim większej liczby nocy. Nie była kierowniczką projektu i jej oficjalne mieszkanie mieściło się w piwnicy starej ekosfery godzinę marszu na południe. Niemal nigdy tam nie bywała, choć trzymała w nim trochę rzeczy.
Wyszedł na balkon mieszkania – tego, które zdobył specjalnie dla niej – i usiadł na fotelu obok niej. Else nieustannie fascynowała Tonnera, a kilka jej nieprzyjemnych nawyków tylko to nasilało. Jednym z nich było palenie. Fakt, że uznawał ją za tak atrakcyjną pomimo tego, czynił ją jeszcze bardziej egzotyczną i podniecającą. Mały brązowy rulonik papieru i ziół między jej palcami pachniał marihuaną i goździkami. Nie chciał się krzywić, ale i tak to zobaczyła i przeniosła papierosa do dalszej dłoni.
– Patrzysz na gwiazdy?
– Patrzę, czy jest na co patrzeć – odpowiedziała.
Noc była bezchmurna, ale mgiełka przechwytywała światła kompleksu badawczego medrey, stoczni na zachodzie i wielkiego miasta w oddali. Gwiazd nie było aż tyle, ile odsłoniłaby prawdziwie czysta noc, choć i tak były ich miliony. Przez chwilę patrzył na ich migotanie – gwiazdy nad domami, ulicami i budynkami w dole, jakby mały zakątek ich planety mógł być odbiciem kosmosu, gdyby tylko wstać i znaleźć właściwe miejsce, by to ujrzeć.
– Czy zdarza ci się żałować, że zajęłaś się badaniami? – zapytał.
– Czasami – przyznała Else. – Byłabym też dobra w praktycznych zastosowaniach. Między podstawowym a zaawansowanym kursem przez sześć miesięcy pracowałam na farmach wodnych. Głównie czyściłam zbiorniki morskie. Byłam straszna dla wodorostów.
– Byłabyś w tym świetna, ale cieszę się, że nie zdecydowałaś się przy tym zostać.
Nad miastem uniosły się trzy światła: dwa bladożółte i jedno migające pomarańczowo. Transport do Obbaran lub Glenncoal. Tonner mógł sobie wyobrazić, że to gwiazda próbująca powrócić na niebo. Jako dziecko wierzył w takie historie i jakaś jego część wciąż w nie wierzyła. To, czego dzieci nie rozumiały, a o czym dorośli zapominali, to fakt, że takie historie zawsze w gruncie rzeczy były analogiami.
– Skończyłabyś w administracji – powiedział. – Do tej pory siedziałabyś w kolokwium.
– Nie jestem polityczką. Wszyscy najlepsi administratorzy są politykami.
– Jak Alkhor.
– Jest dobra w tym, co robi.
– Nie mówiłem o ciotce, tylko o nim. O chłopaku.
Else głęboko zaciągnęła się papierosem. Węgielek rozjarzył się pomarańczą głębszą niż transportowiec, a potem przygasł do szarości. Kiedy się odezwała, wylał się z niej miękki biały dym.
– Złościsz się na mnie, że stanęłam po jego stronie?
– Jest młodszym asystentem. Oni jeszcze nie zasłużyli sobie na prawo posiadania strony.
Znowu uniosła papierosa do ust, zatrzymała się, po czym polizała palec wskazujący i kciuk drugiej dłoni i zgasiła węgielek, pogrążając go w całkowitej ciemności. Nie odezwała się. Tonner wiedział, że lepiej będzie, jeśli sam też zamilknie. I przez jakiś czas mu się to udawało.
– Wiem, że wszyscy go lubicie, ale ja mu nie ufam. To intrygant. Wszystko, co robi, ma jakiś cel. Zawsze obserwuje ludzi.
Jej uśmiech był tak krótki i nieznaczny, że mógł go sobie wyobrazić.
– Uważam, że jest uroczy. I niezależnie od tego, czy jest z niego intrygant, czy nie, nigdy nie widziałam, żeby był okrutny.
– Ach. Czyli teraz jestem okrutny?
– Powiedz mi jeszcze raz, jak to wcale się na mnie nie złościsz.
– Nie złoszczę. Nie złoszczę się na ciebie – powiedział Tonner. – Po prostu jestem zły – przyznał po chwili. – A ty tu jesteś. Więc zachowuję się jak dupek.
Else chwilę się zastanawiała.
– Brzmi zgodnie z prawdą.
– Jeśli Rickar to zrobi… jeśli zabiorą mi projekt…
Zmieniła pozycję, żeby lepiej go widzieć. Kiedy przemówiła, w jej głosie brzmiało wyzwanie, choć łagodne.
– Dokończ tę myśl. Jeśli stracisz projekt, to co?
Tonner nachylił się do przodu i przeczesał palcami włosy. Światła transportowca przełączyły się z pomarańczowych na zielone.
– Ta praca jest mną. Jeśli nie będę jej miał, to nie wiem, co ze mnie zostanie. Wiem, że jest mnóstwo literatury na temat odnajdowania się ponownie i zmiany kariery co dziesięć lat, ale nie wiem, czy mam w sobie dość siły, żeby zaczynać od nowa. Czy to ma sens?
Else zmrużyła oczy. Na jej ustach pojawił się lekki uśmiech, ale nie patrzyła na Tonnera. Widziała coś wewnętrznego. Kiedy robiła coś takiego – wycofywała się do własnych myśli bez mówienia mu, czego dotyczyły – budziła w nim niepokój.
– Rozumiesz, jakie to ważne – powiedział, wypełniając jej ciszę. – Poświęciłaś więcej niż ktokolwiek, żeby zostać tego częścią. Miałaś własny projekt. Byłaś kierowniczką.
Zbyła tę myśl dwoma palcami, jakby jej ręka zapomniała, że nie miała już między nimi papierosa.
– Analiza spiralna była ślepym zaułkiem. Wszyscy to wiedzieli. Mogłam uciec albo poświęcić moją karierę na wbijanie gwoździ do trumny. Ucieszyłam się, że dostałam drugie miejsce w twoim zespole. To była bardzo racjonalna decyzja.
– A racjonalności zdecydowanie nie można ci odmówić. – Powiedział to z większym jadem, niż zamierzał, ale nie dała się podpuścić.
Else wstała, uniosła ręce nad głowę i przeciągnęła się, najpierw w jedną stronę, potem w drugą. Kiedy odwróciła się, by wrócić do mieszkania, dotknęła jego ramienia. To nie było zaproszenie, ale i tak oznaka bliskości. Ich prywatny sposób potwierdzenia końca dnia. Tonner zaczął się zastanawiać, czy uda mu się zasnąć. Owszem, był wyczerpany, ale nie zmęczony. Zabrała dłoń i weszła do środka. Słuchał, jak włącza prysznic, i usłyszał zmianę dźwięków, gdy spłukiwała dzień ze swojej skóry. Transportowiec zniknął za horyzontem. Nad głową przeleciała formacja wysoko lecących samolotów, choć nie potrafił stwierdzić, czy wojskowych, czy badawczych.
Prysznic się wyłączył. Tonner pomyślał o wejściu do środka, a potem o Rickarze. Rozbolała go szczęka. Mógł sobie wyobrazić siebie siedzącego tutaj i patrzącego w ciemność aż do świtu. A potem… co? Cierpliwie czekać, aż młodszy asystent uratuje dla niego projekt? To wyglądało na mały skrawek piekła.
Else znowu dotknęła jego ramienia. Nie usłyszał, jak do niego podchodzi. Podała mu szklaneczkę wypełnioną na wysokość jednego palca bogatą bursztynową whiskey.
– Rozpamiętywanie nie pomoże – powiedziała. – Chodź do środka. Odpręż się. Prześpij. Rano wszystko będzie wyglądać trochę lepiej.
Przyjął szklaneczkę i skosztował alkoholu. W jego gardle i piersi rozeszła się pierwsza fala ciepła.
– Nienawidzę przegrywać. Nienawidzę czuć się zawstydzony.
– Wiem.
– Alkhor się w tobie podkochuje.
– To też wiem.
Osuszył całą szklaneczkę jednym haustem i postawił ją na kafelku koło swojego fotela. Zostanie tam do sprzątnięcia za dnia. Pokoje wyhodowano w zieleni i żółci, przez co czuł się tam jak owad śpiący wewnątrz kwiatu. To było dziwnie przyjemne uczucie. Else była już po swojej stronie łóżka, zwinięta pod przykryciem z głową odwróconą w przeciwną stronę. Tonner zgasił światło, rozebrał się po ciemku i położył. Nie spodziewał się zasnąć, ale gdy tylko jego głowa dotknęła poduszki, poczuł, że odpływa.
We śnie próbował dostać się przez plac do swojego laboratorium, ale płyty chodnika spadały do bezdennej otchłani. Każdy krok był niebezpieczny, a grunt zapadał się za nim lub tam, gdzie właśnie chciał stanąć. Cały świat pożerał się pod jego stopami.
Później wydało się to proroczym przeczuciem.
Widziana w jeden sposób noc jest ciemna. Widziana na inny, całkiem jasna.
W jeszcze inny symfoniczna w swej złożoności promieniowania na wszystkich długościach fal. Rój stara się zachować maksymalny możliwy bezruch, wibrując pod nieznaną skórą nowego gospodarza, i rejestruje. Jest świadom ciała po drugiej stronie cienkiej koralowej ściany, kakofonii owadów w glebie i w powietrzu, krótkich, nagłych linii promieni kosmicznych przechodzących przez planetę jak spadający skośnie deszcz.
Świadomość jest wyczerpująca, a wyczerpanie jest częścią tego, czego szuka. Nowy gospodarz jest nieporęczny, sprytny, żywy i świadomy w sposób, w jaki stary nie był. To niespodzianka dla roju, ale rój spodziewa się, że będzie zaskakiwany. Jest młody we wszechświecie. Świadomość jest zagadką, której dopiero zaczyna doświadczać.
Ciało po drugiej stronie ściany porusza się, stając wyżej niż wcześniej. Rój się cofa, przejęty, że zauważono jego fale radiowe, ale kiedy znowu sprawdza, ciało w budynku przeszło tylko przez pokój. Rój się rozluźnia i zauważa, że się rozluźnia. Nie gospodarz, lecz on sam.
Nowy gospodarz napiera, jest niespokojny, walczy. Ale nie to przyciąga na wpół autonomiczną uwagę roju. Rój zwraca myśli do wewnątrz i znajduje tam rzeczy. Sympatię do słodkich pikli. Wspomnienie chłopaka imieniem Elial. Rezygnację wobec nieuchronności śmierci. Nie pochodzą od roju ani gospodarza. Rój rozpoznaje artefakty Ameer Kindred. Dziewczyny, której już nie ma. Rój odkrywa, że to niepokojące, a tym samym stwierdza, że może odczuwać niepokój. Stworzono go do uczenia się, do elastyczności. Jest zaprojektowany jak woda płynąca przez wszelkie kanały, jakie podsunie jej świat. Rozumie teraz, że woda niesie również to, przez co przepływa. Już zamienił czystość na doświadczenie i od tego nie ma odwrotu. Ani nie powinno go być.
Ma mało czasu. To błogosławieństwo i przekleństwo. Wszystko, co zrobi teraz i co przetrwa miesiąc, będzie równie dobre jak coś stworzone do przetrwania całego życia. Miesiąc to cały czas pozostały wielu mieszkańcom tej planety. Ale nie może też już dłużej kryć się w cieniach.
Drzwi się rozsuwają i rój uświadamia sobie, że pozwolił się rozproszyć wewnętrznym bodźcom. Szuka postaci za ścianą, lecz jej już nie ma. W symfonię ciemności wkracza mężczyzna. Jest starszy. Siwe włosy zgolił blisko skóry. Ma długą twarz i jasny, krótki zarost. Oczy przysłonięte, rozbawione, zmęczone. Rój zastanawia się, czego nauczyłby się, gdyby go przejął, gdyby zamienił bieżącego gospodarza na niego. Nigdy się nie dowie.
Mężczyzna dostrzega to i się waha. Rój robi krok do przodu na pożyczonych nogach. Uśmiecha się.
– Samar Austad?
– Tak? – odpowiada mężczyzna. – W czym mogę pomóc?
Rój albo gospodarz, albo nieżyjąca dziewczyna myśli: „Cóż za pytanie”.
***
– Myślał, że to ja? – zapytała Irinna. – Serio?
– Nie był pewien, co myśleć – odpowiedziała Jessyn.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki