Łaska bogów. Cykl Wojna pojmanego. Tom 1 - James S.A. Corey - ebook

Łaska bogów. Cykl Wojna pojmanego. Tom 1 ebook

James S.A. Corey

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Autor bestsellerowej serii z listy New York Times, cyklu „Expanse” przedstawia nową, spektakularną space operę, w której ludzkość walczy o przetrwanie w wojnie tak starej, jak sam wszechświat. Inwazja to zaledwie początek...

Carryx – na wpół imperium, na wpół rój – od wieków prowadzą wojnę, niszcząc lub zniewalając gatunki w całej galaktyce w ramach konfliktu ze starożytnym i nieśmiertelnym wrogiem. Gdy spadają na izolowaną planetę Anjiin, ludzka populacja zostanie rzucona na kolana, przetrzebiona i skuta łańcuchami. Najbłyskotliwsi i najlepsi zostają porwania do planetarnego pałacu Carryx, gdzie dołączają do więźniów z tysiąca innych gatunków. Dafyd Alkhor, asystent genialnego naukowca, został schwytany wraz z całym zespołem. Nawet on nie podejrzewa, że jego szczególne zdolności i sposób myślenia staną się kluczowe do przejrzenia strasznych zamiarów zdobywców. Wplątany w konflikt, nad którym nie ma kontroli i który wykracza poza jego wyobrażenie, Dafyd jest gotów zostać czempionem ludzkości... i jej zdrajcą.

Tak zaczyna się jego historia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 479

Oceny
4,7 (21 ocen)
15
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarKubiesa

Nie oderwiesz się od lektury

Przez pierwsze 50 stron ziewałem, ale potem odpalił się kawał dobrego SF z obcymi. Kto wie czy to nie jakaś kontynuacja Expanse w stylu: kilka tysięcy lat później, na jednej z tysięcy planet rozrzuconych po galaktykach. W każdym razie czekam niecierpliwie na kolejny tom :)
00

Popularność




Część pierwsza

PRZED

Pyta­cie, od ilu wie­ków Car­ryx pro­wa­dzą długą wojnę? To pyta­nie nic nie zna­czy. Car­ryx rzą­dzą gwiaz­dami od eonów. Pod­bi­li­śmy Ejia i Kurkst, prze­śni­li­śmy Bez­ocz­nych. Spa­li­li­śmy Logo­te­tów tak, że ich światy zmie­niły się w gład­kie szkło. Chce­cie dowie­dzieć się o naszym pierw­szym spo­tka­niu z wro­giem, ale mam wra­że­nie, że było wiele pierw­szych spo­tkań roz­pro­szo­nych w cza­sie i prze­strzeni na spo­soby, któ­rych rów­no­cze­sność nie potrafi opi­sać. Z dru­giej strony, zakoń­cze­nie. Widzia­łem począ­tek tej kata­strofy. Było nim uko­rze­nie mało zna­czą­cego świata zwą­cego się Anjiin.

Nie potra­fi­cie sobie wyobra­zić, jak zda­wał się bez­bronny i słaby. Spro­wa­dzi­li­śmy na Anjiin ogień, śmierć i łań­cu­chy. Zabra­li­śmy z niego to, co uzna­li­śmy za przy­datne dla nas, i prze­trze­bi­li­śmy sta­wia­ją­cych opór. I tego żału­jemy. Gdy­by­śmy zosta­wili ich samym sobie, nic z tego, co zda­rzyło się póź­niej, nie poto­czy­łoby się w taki spo­sób. Gdy­by­śmy spa­lili ich na popiół i podą­żyli dalej, jak zro­bi­li­śmy z nie­zli­czo­nymi innymi świa­tami, nie opo­wia­dał­bym wam teraz tej kro­niki naszej porażki.

Nie roz­po­zna­li­śmy w prze­ciw­niku tego, kim był naprawdę, i spro­wa­dzi­li­śmy go do swego domu.

Z mowy koń­co­wej Ekur-Tka­lal, biblio­te­ka­rza-dozorcy ludz­kiej moiety Car­ryx

Jeden

Póź­niej, przy końcu wszyst­kiego, Dafyd nie mógł się nadzi­wić, jak wiele naj­waż­niej­szych wybo­rów jego życia w chwili ich podej­mo­wa­nia wyda­wało się drob­nymi. Jak wiele jego przy­tła­cza­ją­cych pro­ble­mów z per­spek­tywy czasu oka­zało się try­wial­nymi. Nawet gdy wyczu­wał powagę sytu­acji, czę­sto przy­pi­sy­wał ją nie­wła­ści­wym powo­dom. Bał się wybrać na to ostat­nie świę­to­wa­nie zakoń­cze­nia roku we Wspól­no­cie Nauko­wej. Jed­nak, jak się oka­zało, tak naprawdę wcale nie z żad­nych naprawdę istot­nych powo­dów.

– Jasne, wy, bio­lo­dzy, zawsze szu­ka­cie punktu wyj­ścia, pyta­cie o pocho­dze­nie. Ale jeśli chce­cie zoba­czyć pocho­dze­nie… – powie­dział wysoki, chudy męż­czy­zna sto­jący obok Dafyda, wska­zu­jąc jego pierś szpi­kul­cem z gril­lo­waną wie­przo­winą i jabł­kiem. Potem na chwilę pijacko zgu­bił swą myśl. – Jeśli chce­cie zoba­czyć pocho­dze­nie, musi­cie ode­rwać wzrok od swo­ich mikro­sko­pów. Spoj­rzeć w górę.

– To prawda – zgo­dził się Dafyd. Nie miał poję­cia, o czym mówił ten czło­wiek, choć odno­sił wra­że­nie, że jest przez niego besz­tany.

– Macie­rze czuj­ni­ków głębi. Możemy stwo­rzyć tele­skop z soczewką o śred­nicy pla­nety. Efek­tyw­nie tak wiel­kiej, jak pla­neta. A nawet więk­szej. Choć już się tym nie zaj­muję. Bli­skie pole. Nad tym teraz pra­cuję.

Dafyd wydał uprzejmy odgłos. Wysoki męż­czy­zna ścią­gnął ze szpi­kulca kostkę wie­przo­winy i przez chwilę wyglą­dał, jakby chciał ją zrzu­cić na dzie­dzi­niec. Dafyd wyobra­ził sobie, jak mięso ląduje w czy­imś drinku w dole.

Po chwili jego roz­mówca odzy­skał kon­trolę nad swoim jedze­niem i wło­żył je do ust. Jego grdyka sko­czyła, gdy prze­ły­kał.

– Badam fascy­nu­jącą ano­malną strefę tuż na gra­nicy helios­fery, o śred­nicy zale­d­wie sekundy świetl­nej. Masz jakieś poję­cie, jakie to małe dla kon­wen­cjo­nal­nej tele­sko­pii?

– Nie mam – przy­znał Dafyd. – Czy sekunda świetlna to nie jest w zasa­dzie dość dużo?

Wysoki męż­czy­zna sap­nął.

– W porów­na­niu z helios­ferą to bar­dzo, bar­dzo mało. – Dojadł resztę szasz­łyka, żując ze smut­nym wyra­zem twa­rzy, i odło­żył szpi­ku­lec na poręcz. Wytarł dłoń w ser­wetkę, zanim ją wycią­gnął. – Lla­ren Morse. Obra­zo­wa­nie astro­no­miczne bli­skiego pola w Aka­de­mii Dyan. Miło mi poznać.

Przy­ję­cie wysu­nię­tej dłoni ozna­czało uści­śnię­cie tłu­stych pal­ców. Co jed­nak waż­niej­sze, wią­zało się też z zaan­ga­żo­wa­niem w roz­mowę. Uda­nie, że kogoś zoba­czył, i prze­pro­sze­nie ozna­czało koniecz­ność zna­le­zie­nia innego spo­sobu na spę­dze­nie czasu. Wybór wyda­wał się mało istotny. Try­wialny.

– Dafyd – odpo­wie­dział, ści­ska­jąc wycią­gniętą dłoń. – Dafyd Alkhor – dodał, gdy Lla­ren Morse dalej kiwał głową.

Wyraz twa­rzy Lla­rena uległ zmia­nie. Lek­kie zmarsz­cze­nie brwi, nieco nie­pewny uśmiech.

– Mam wra­że­nie, że powi­nie­nem znać to nazwi­sko. Jakie pro­jekty pro­wa­dzisz?

– Żad­nych. Pew­nie myślisz o mojej ciotce. Jest człon­ki­nią kolo­kwium finan­so­wego.

Lla­ren Morse tak szybko prze­łą­czył się na pro­fe­sjo­nalny i for­malny gry­mas, że Dafyd nie­mal usły­szał klik­nię­cie.

– Och. Fak­tycz­nie, pew­nie tak.

– Tak naprawdę nie bie­rzemy udziału w żad­nych powią­za­nych pro­jek­tach – powie­dział odro­binę za szybko Dafyd. – Pra­cuję tylko jako młod­szy asy­stent. Robię to, co mi każą, i się nie wychy­lam.

Lla­ren Morse kiw­nął głową i wydał ciche, nic nie­zna­czące mruk­nię­cie, a potem przez chwilę stał bez ruchu, uwię­ziony mię­dzy chę­cią ucieczki z roz­mowy a zdo­by­ciem wszel­kich poten­cjal­nych korzy­ści, jakie mógł mu zapew­nić sio­strze­niec kobiety kon­tro­lu­ją­cej finan­so­wa­nie pro­jek­tów. Dafyd żywił głę­boką nadzieję, że następne pyta­nie nie będzie o to, w któ­rym pro­jek­cie pra­cuje.

– To skąd jesteś? – zapy­tał Lla­ren Morse.

– Stąd. Irvian – odparł Dafyd. – Przy­sze­dłem z mojego miesz­ka­nia. Tak naprawdę nie jestem tu dla… – Mach­nął w stronę tłumu w dole, gale­rii i sal.

– Nie?

– Mam nadzieję spo­tkać pewną miej­scową dziew­czynę.

– A ona tu będzie?

– Na to liczę – przy­znał Dafyd. – Na pewno będzie jej chło­pak. – Uśmiech­nął się, jakby miał to być żart.

Lla­ren zamarł, a potem się roze­śmiał. To była jedna ze sztu­czek Dafyda: roz­bra­ja­nie prawdy przez jej skrzy­wie­nie.

– A ty? Masz kogoś w domu?

– Narze­czoną – odpo­wie­dział wysoki męż­czy­zna.

– Narze­czoną? – powtó­rzył Dafyd żar­to­bli­wym gło­sem pobrzmie­wa­ją­cym cie­ka­wo­ścią. Nie­mal minęli już część, w któ­rej Dafyd musiałby powie­dzieć coś wię­cej o sobie.

– Trzy lata – powie­dział Lla­ren Morse. – Pla­nu­jemy to sfor­ma­li­zo­wać, gdy dostanę przy­dział dłu­go­ter­mi­nowy.

– Dłu­go­ter­mi­nowy?

– Sta­no­wi­ska w Aka­de­mii Dyan są przy­dzie­lane tylko na dwa lata. Nikt nie obie­cuje finan­so­wa­nia po tym okre­sie. Chciał­bym dostać przy­naj­mniej pię­cio­let­nią umowę, zanim na serio zaczniemy zapusz­czać korze­nie.

Dafyd wci­snął ręce do kie­szeni mary­narki i oparł się o poręcz.

– Wygląda na to, że sta­bi­li­za­cja jest dla cie­bie bar­dzo ważna.

– Jasne. Nie chcę się rzu­cić na pro­jekt tylko po to, żeby przy­dzie­lono go potem komuś innemu, nie? Wkła­damy mnó­stwo wysiłku w różne rze­czy, a gdy tylko zaczy­namy osią­gać jakieś wyniki, przy­cho­dzi więk­sza ryba i nas połyka.

I roz­ma­wiali dalej. Następne pół godziny Dafyd spę­dził, powta­rza­jąc sobie wszystko, co powie­dział Lla­ren Morse – albo dokład­nie jego sło­wami, albo pod­sta­wia­jąc syno­nimy, albo wycią­ga­jąc swoją inter­pre­ta­cję jego słów i odpo­wia­da­jąc na nią. Temat zmie­nił się z aka­de­mic­kich intryg w Aka­de­mii Dyan na rodzi­ców Lla­rena oraz to, jak zachę­cali go do badań nauko­wych, by przejść do ich roz­wodu i jego wpływu na niego i sio­stry.

Roz­mówca Dafyda w ogóle nie zauwa­żył, że ten nie dzieli się żad­nymi infor­ma­cjami na swój temat.

Dafyd słu­chał, bo był dobry w słu­cha­niu. Miał mnó­stwo doświad­cze­nia. Dzięki temu odsu­wał uwagę od sie­bie, a ludzie zasad­ni­czo woleli być słu­chani o wiele bar­dziej, niż im się zda­wało, i zwy­kle na zakoń­cze­nie roz­mowy stwier­dzali, że go lubią. Co było wygodne, nawet w tych sytu­acjach, gdy on nie odnaj­dy­wał w sobie żad­nej sym­pa­tii do nich.

Kiedy Morse koń­czył opo­wia­dać mu o tym, jak jego sio­stra uni­kała zaan­ga­żo­wa­nia w rela­cje z part­ne­rami, któ­rych tak naprawdę lubiła, na dzie­dzińcu w dole nastą­piło jakieś poru­sze­nie. Brawa i śmiech, a potem tam, w samym środku zamie­sza­nia, poja­wił się Ton­ner Freis.

Rok temu Ton­ner był jed­nym z bar­dziej obie­cu­ją­cych kie­row­ni­ków pro­jek­tów. Młody, bły­sko­tliwy, wyma­ga­jący, z silną intu­icją doty­czącą sche­ma­tów, jakich trzy­mały się układy żywe, i z rosną­cym wspar­ciem uczelni. Kiedy ciotka lekko pchnęła Dafyda ku Ton­nerowi Fre­isowi, wspo­mi­na­jąc, że ma poten­cjał, myślała o tym, że za dzie­sięć lat, gdy Freis już odpra­cuje, co należy, i doj­dzie na szczyt, będzie on rodza­jem czło­wieka, który może pomóc młod­szym bada­czom ze swo­jego zespołu roz­wi­nąć samo­dzielne kariery. Osobą, z którą Dafyd mógł się zwią­zać.

Nie wie­działa wtedy, że stwo­rzony przez Ton­nera pro­jekt pogo­dze­nia pro­te­omu będzie naj­waż­niej­szym punk­tem raportu rady medrey ani że zosta­nie wybrany jako naj­lep­szy przez kolo­kwium naukowe, komi­sję par­la­men­tarną i Grupę Bastiana. To był pierw­szy jed­no­roczny pro­jekt, jaki kie­dy­kol­wiek tra­fił na szczyt wszyst­kich trzech list w jed­nym roku. Ton­ner Freis – z napię­tym uśmie­chem i przed­wcze­śnie siwymi wło­sami, które wzbi­jały się jak dym z prze­grza­nego mózgu – był chwi­lowo naj­słyn­niej­szym uczo­nym świata.

Z miej­sca, gdzie stał, z powodu kąta i odle­gło­ści Dafyd nie mógł wyraź­nie zoba­czyć twa­rzy Ton­nera. Ani kobiety w szma­rag­do­wo­zie­lo­nej sukience u jego boku. Else Anna­lise Yan­nin, która zre­zy­gno­wała z wła­snej grupy badaw­czej, by dołą­czyć do pro­jektu Ton­nera. Któ­rej przy uśmie­chu robił się dołe­czek na lewym policzku i dwa na pra­wym. Wystu­ku­ją­cej sto­pami zło­żone rytmy pod­czas namy­śla­nia się, jakby zaj­mo­wała swe ciało tań­cem w miej­scu, pod­czas gdy jej umysł odpły­wał.

Else Yan­nin, druga kie­row­niczka grupy badaw­czej i ofi­cjalna kochanka Ton­nera Fre­isa. Else, którą Dafyd miał nadzieję spo­tkać, choć wie­dział, że to błąd.

– Ciesz się, póki możesz – rzu­cił Lla­ren Morse, patrząc na Ton­nera i towa­rzy­szące mu brawa. Dafy­dowi zje­żyły się wło­ski na karku. Morse nie powie­dział tego do niego. Uwaga była skie­ro­wana do Ton­nera i kryło się w niej szy­der­stwo.

– Ciesz się, póki możesz? – Kiedy Dafyd zoba­czył wyraz twa­rzy wyso­kiego męż­czy­zny, zro­zu­miał, że tym razem ta sztuczka nie zadziała. Spoj­rze­nie Lla­rena Morse’a znowu było czujne, dużo bar­dziej, niż wtedy, kiedy zaczy­nali roz­mowę.

– Nie powi­nie­nem był się tak roz­wo­dzić, strasz­nie cię zaga­da­łem. Zatrzy­ma­łem cię tu na cały wie­czór – powie­dział. – Miło było cię poznać, Alkhor.

– Mnie rów­nież – odparł Dafyd i patrzył, jak roz­mówca oddala się w głąb kory­ta­rzy i pokoi. Porzu­cony szpi­ku­lec wciąż leżał na porę­czy. Niebo pociem­niało, poka­zu­jąc gwiazdy. Obok prze­mknęła kobieta nie­znacz­nie star­sza od Dafyda, zabie­ra­jąc szpi­ku­lec i zni­ka­jąc w tłu­mie.

Dafyd spró­bo­wał prze­ko­nać sam sie­bie, że odczu­wana para­noja nie ma uza­sad­nie­nia.

Doskwie­rało mu zmę­cze­nie, bo był koniec roku, a wszy­scy w zespole pra­co­wali po godzi­nach, by ukoń­czyć zestawy danych. Był nie na miej­scu na zebra­niu gigan­tów inte­lektu i przy­wód­ców poli­tycz­nych. Dźwi­gał emo­cjo­nalny cię­żar nie­sto­sow­nego zadu­rze­nia się w nie­do­stęp­nej kobie­cie. Wsty­dził się nie cał­kiem nie­słusz­nego wra­że­nia, jakie wywarł na Lla­re­nie Mor­sie, że jest tu tylko dla­tego, że ktoś w jego rodzi­nie miał wpływ na finan­so­wa­nie.

Każdy z tych powo­dów był dobrym argu­men­tem na trak­to­wa­nie wła­snych emo­cji tego wie­czoru z pewną dawką scep­ty­cy­zmu, a wszyst­kie razem bar­dzo dobrze coś takiego uza­sad­niały.

A z dru­giej strony cień pogardy w gło­sie Morse’a: Ciesz się, póki możesz.

Dafyd burk­nął wul­ga­ry­zmem, skrzy­wił się i ruszył ku ram­pie pro­wa­dzą­cej na wyż­sze poziomy i pry­watne salony Wspól­noty, gdzie bry­lo­wali admi­ni­stra­to­rzy i poli­tycy.

Budy­nek Wspól­noty wyho­do­wany z leśnego kora­lowca wzno­sił się pięć pozio­mów nad otwartą murawę od wschodu i plac od zachodu. Z natury był krzy­wo­li­niowy, bez jakich­kol­wiek kątów pro­stych. Deli­katne linie wspor­ni­ków i napięć – od fun­da­men­tów przez usztyw­nie­nie, potem ścianę do kwia­tonu – nada­wały całemu budyn­kowi wra­że­nie ruchu i życia, niczym wspi­na­jące się i skrę­cone połą­cze­nie blusz­czu z kością.

Wnę­trze mie­ściło sze­ro­kie kory­ta­rze, gdzie prze­pły­wały podmu­chy wia­tru, dzie­dzińce otwie­ra­jące się na niebo, pry­watne pokoje, które można było urzą­dzić jako małe sale kon­fe­ren­cyjne lub pomiesz­cze­nia miesz­kalne, oraz obszerne sale na wykłady, tańce czy ban­kiety. Powie­trze pach­niało cedrami i drze­wami akkeh. Gnież­dżące się w naj­wy­żej poło­żo­nych czę­ściach har­fowe jaskółki słały swe śpiewy ku ludziom na dole.

Przez więk­szość roku budy­nek Wspól­noty był uży­wany przez naukowe medrey Irvian do wszel­kich moż­li­wych celów, słu­żąc wszyst­kim dzia­łom obej­mu­ją­cej całe mia­sto uczelni. Poza jed­nym upo­ka­rza­ją­cym błę­dem oceny pod­czas pierw­szego roku Dafyd miał cie­płe wspo­mnie­nia ze Wspól­noty i spę­dzo­nego tu czasu. Święto na zakoń­cze­nie roku było inne. Skła­dało się z zagnież­dżo­nej serii kłamstw. Sta­no­wiło pole minowe z roz­rzu­co­nymi samo­rod­kami złota, gdzie nie­wi­dzial­nie mie­szały się szansa i kata­strofa.

Po pierw­sze, stwa­rzało naj­bar­dziej sza­no­wa­nym uczo­nym i bada­czom z wiel­kich medrey i kon­ser­wa­to­riów badaw­czych Anjiin oka­zję na swo­bodne spo­tka­nie. W prak­tyce „swo­bodne” obej­mo­wało skom­pli­ko­wane i nie­ja­sne zasady zacho­wa­nia oraz ści­śle prze­strze­ganą, choć słabo zde­fi­nio­waną hie­rar­chię sta­tusu. A jedną z nie­pod­wa­żal­nych zasad ety­kiety był wymóg uda­wa­nia, że nie ma żad­nych zasad ety­kiety. Kto roz­ma­wiał z kim, kto mógł zażar­to­wać, a kto musiał się śmiać, kto mógł flir­to­wać, a kto musiał pozo­stać nie­osią­galny, wszystko to było nie­wy­po­wie­dziane, zaś każdy błąd był zauwa­żany przez spo­łecz­ność.

Po dru­gie, był to czas rezy­gna­cji z poli­tyki i otwar­tego ści­ga­nia się o fun­du­sze, które wią­zały się z począt­kiem nowego roku. W związku z tym wszyst­kie roz­mowy i komen­ta­rze prze­sy­cone były suge­stiami i niu­an­sami doty­czą­cymi tego, które bada­nia mają powo­dze­nie, które wątki inte­lek­tu­al­nego gobe­linu będą wspie­rane przez następny rok, a które zostaną przy­cięte, kto będzie pro­wa­dził zespoły badaw­cze, a kto będzie musiał pod­po­rząd­ko­wać swe wysiłki jakie­muś bły­sko­tliw­szemu umy­słowi.

A na doda­tek święto było otwarte dla całej spo­łecz­no­ści. W teo­rii mógł w nim uczest­ni­czyć nawet naj­mniej doświad­czony prak­ty­kant. Tak naprawdę jed­nak Dafyd był nie tylko jedną z naj­młod­szych obec­nych tu osób, ale też jedy­nym asy­sten­tem bio­rą­cym udział jako gość. Pozo­stałe obecne tu osoby o jego ran­dze zara­biały dodat­kowe pie­nią­dze, poda­jąc lep­szym od sie­bie napoje i prze­ką­ski.

Nie­któ­rzy z gości mieli na sobie mary­narki z for­mal­nymi koł­nie­rzami i kami­zelki w bar­wach rodzi­mych medrey oraz kon­ser­wa­to­riów badaw­czych. Inni stroje z nie­bie­lo­nego lnu, spo­pu­la­ry­zo­wane przez nowo wybra­nego naj­wyż­szego admi­ni­stra­tora. Dafyd ubrał się for­mal­nie: długa czarna mary­narka noszona na hafto­wa­nej koszuli, a do tego wąskie spodnie. Dobry strój, choć sta­ran­nie dobrany tak, by nie był za dobry.

W rejo­nach wyż­szego sta­tusu krył się per­so­nel ochrony, ale Dafyd szedł z leniwą pew­no­ścią sie­bie kogoś przy­zwy­cza­jo­nego do sza­cunku i swo­body. Banal­nie pro­ste byłoby zapy­ta­nie lokal­nego sys­temu o loka­li­za­cję Dorindy Alkhor, jego ciotka mogłaby to jed­nak zauwa­żyć i zorien­to­wać się, że jej szuka. Jeśli będzie miała ostrze­że­nie… Cóż, lepiej, żeby go nie miała.

Ota­cza­jący go ludzie robili się nie­mal nie­zau­wa­żal­nie starsi, w miarę jak mie­szanka ludzka zmie­niła się z naukow­ców-bada­czy w naukow­ców-koor­dy­na­to­rów, z admi­ni­stra­cji na pozio­mie fakul­tetu na poziom uczelni, z reje­stra­to­rów i popu­lar­nych pisa­rzy na poli­ty­ków i przed­sta­wi­cieli woj­ska. For­malne mary­narki stały się nieco lepiej uszyte, wyszy­wane koszule nabrały tro­chę żyw­szych kolo­rów. Całe upie­rze­nie sta­tusu na pokaz. Wędro­wał w górę stę­że­nia wła­dzy jak bak­te­ria kie­ru­jąca się do cukru, cały czas z rękami w kie­sze­niach oraz uprzej­mym, choć pustym uśmie­chem. Byłoby widać, gdyby się dener­wo­wał, więc zamiast tego posta­no­wił być pochło­nięty. Szedł wolno, podzi­wia­jąc sztukę oraz ikony w roz­le­głych niszach leśnego koralu, bio­rąc drinki od kel­ne­rów i odda­jąc je kolej­nym oraz pil­nu­jąc, by wie­dzieć, co znaj­dzie w kolej­nej sali, zanim do niej wej­dzie.

Ciotka stała na bal­ko­nie wycho­dzą­cym na plac w dole. Dostrzegł ją, zanim ona zoba­czyła jego. Włosy miała opusz­czone w spo­sób, który powi­nien zła­go­dzić rysy jej twa­rzy, lecz prze­gry­wał z ostro­ścią ust i szczęki. Dafyd nie roz­po­znał męż­czy­zny, z któ­rym roz­ma­wiała, ale był star­szy, z krótko przy­ciętą białą brodą. Mówił szybko, wyko­nu­jąc drobne, pełne prze­ję­cia gesty, a ona uważ­nie go słu­chała.

Dafyd ruszył okrężną trasą, pod­cho­dząc bli­sko łuku wycho­dzą­cego na bal­kon, zanim zmie­nił kurs, rusza­jąc bar­dziej bez­po­śred­nio ku niej. Pod­nio­sła wzrok i go zoba­czyła. Dostrzegł tylko cień zmarsz­cze­nia brwi, zanim uśmiech­nęła się i gestem zapro­siła go bli­żej.

– Mur, to mój sio­strze­niec Dafyd – przed­sta­wiła go. – Pra­cuje z Ton­ne­rem Fre­isem.

– Młody Freis! – rzu­cił ele­gancki bro­dacz, ści­ska­jąc rękę Dafyda. – To bar­dzo dobry zespół. Dosko­nała robota.

– Głów­nie zaj­muję się przy­go­to­wy­wa­niem pró­bek i sprzą­ta­niem labo­ra­to­rium – rzu­cił Dafyd.

– Nie szko­dzi. Będziesz to miał w aktach, a póź­niej otwo­rzy ci to drzwi do kariery. Możesz na to liczyć.

– Mur jest w kolo­kwium nauko­wym – wyja­śniła jego ciotka.

– Och – odparł Dafyd i się uśmiech­nął. – No cóż, w takim razie bar­dzo się cie­szę, że pana pozna­łem. Przy­sze­dłem tu spo­tkać się z ludźmi, któ­rzy mogliby mi pomóc w karie­rze, a skoro już się pozna­li­śmy, to mogę wra­cać do domu.

Jego ciotka ukryła gry­mas, ale Mur roze­śmiał się i klep­nął Dafyda w ramię.

– Dory mówiła mi o tobie dobre rze­czy. Pora­dzisz sobie. Ale powi­nie­nem… – Mach­nął do tyłu i zna­cząco kiw­nął głową do jego ciotki. Odpo­wie­działa mu kiw­nię­ciem i star­szy męż­czy­zna odszedł. Plac pod nimi tęt­nił życiem. Były tam wózki z jedze­niem i zespół gra­jący muzykę gita­rową, która łagod­nie się­gała miej­sca, gdzie się znaj­do­wali. Frag­menty melo­dii uno­siły się wysoko w won­nym powie­trzu. Objęła go ramie­niem.

– Dory? – zapy­tał Dafyd.

– Nie zno­szę, gdy się umniej­szasz – powie­działa, igno­ru­jąc jego próbę łagod­nej drwiny. Dafyd zauwa­żył napię­cie jej mię­śni szyi i ramion. Wszy­scy na przy­ję­ciu chcieli jej czasu oraz dostępu do kon­tro­lo­wa­nych przez nią pie­nię­dzy. Zapewne cały wie­czór musiała się bro­nić, co wyczer­pało jej cier­pli­wość. – To wcale nie jest takie uro­cze, jak ci się wydaje.

– Roz­luź­niam ludzi – zauwa­żył Dafyd.

– Jesteś w takim punk­cie swo­jej kariery, że powi­nie­neś wzbu­dzać ich nie­po­kój. Za bar­dzo lubisz być nie­do­ce­niany. To wada. Kie­dyś będziesz musiał zro­bić na kimś dobre wra­że­nie.

– Chcia­łem tylko ci się poka­zać, żebyś wie­działa, że naprawdę przy­sze­dłem.

– Cie­szę się, że to zro­bi­łeś. – Jej uśmiech suge­ro­wał wyba­cze­nie.

– Dobrze mnie wyszko­li­łaś.

– Obie­ca­łam sio­strze, że będę się tobą opie­ko­wać, i przy­się­gam na jej biedną, zmarłą duszę, że któ­re­goś dnia zmie­nię cię w kogoś war­tego niej – odpo­wie­działa ciotka. Dafyd drgnął na wspo­mnie­nie swo­jej matki, a ciotka odro­binę zła­god­niała. – Ostrze­gała mnie, że wycho­wy­wa­nie dzieci będzie wyma­gać cier­pli­wo­ści. To dla­tego ni­gdy nie mia­łam swo­ich.

– Ni­gdy nie umia­łem szybko się uczyć, to moja wada. Ty zawsze dobrze się uczy­łaś. Na koniec będę ci bar­dzo dużo winien.

– Nie.

– Och, jestem tego cał­kiem pewny.

– Mówię „nie” na to, do czego pró­bu­jesz mnie przy­go­to­wać. Nie proś. Obser­wuję, jak całe swoje życie do wszyst­kich się wdzię­czysz i wszyst­kich zaura­czasz. I wcale nie uwa­żam, żeby mani­pu­lo­wa­nie ludźmi było nie­wła­ściwe. To dobra umie­jęt­ność. Tyle że jestem w tym lep­sza od cie­bie, więc cokol­wiek pró­bu­jesz ze mnie wydo­być, odpo­wiedź brzmi: nie.

– Spo­tka­łem męż­czy­znę z Aka­de­mii Dyan. Odnio­słem wra­że­nie, że nie lubi Ton­nera.

Popa­trzyła na niego spoj­rze­niem bez wyrazu jak u rekina. A potem na jej ustach poja­wił się taki sam, pozba­wiony rado­ści uśmiech jak wtedy, gdy prze­gry­wała roz­da­nie w kar­tach.

– Nie bądź taki zado­wo­lony z sie­bie. Naprawdę się cie­szę, że przy­sze­dłeś – powie­działa, potem ści­snęła jego rękę i pozwo­liła mu odejść.

Dafyd wró­cił po wła­snych śla­dach przez kory­ta­rze i sze­ro­kie rampy. Jego twarz posy­łała pusty uśmiech do mija­nych ludzi, ale myślami był gdzie indziej.

Ton­nera Fre­isa i Else Yan­nin zna­lazł na naj­niż­szym pozio­mie sali dość sze­ro­kiej, by być uzna­waną salą balową. Ton­ner zdjął mary­narkę i opie­rał się na sze­ro­kim drew­nia­nym stole. Wokół niego zebrał się pół­okrąg innych bada­czy, jak widow­nia teatru jed­nego aktora Ton­nera Fre­isa. To, co było błę­dem, to próba stwo­rze­nia stra­te­gii uzgod­nie­nia na pozio­mie infor­ma­cji, zamiast na pozio­mie pro­duktu. Z jed­nej strony DNA i rybo­somy, siatki kwa­zi­krysz­ta­łów i sekwen­cje glu­ta­mi­nowe z dru­giej. To jak­by­śmy pró­bo­wali mówić dwoma róż­nymi języ­kami i zmu­sić do uzgod­nie­nia ich gra­ma­tyki w sytu­acji, gdy tak naprawdę potrze­bo­wa­li­śmy tylko instruk­cji budowy krze­sła. Prze­stańmy pró­bo­wać tłu­ma­czyć jak, a zamiast tego zacznijmy robić krze­sło i wszystko sta­nie się znacz­nie łatwiej­sze. Jego głos niósł się o wiele lepiej niż pio­sen­ka­rza. Widow­nia się zaśmiała.

Dafyd rozej­rzał się i łatwo ją zna­lazł. Else Yan­nin w szma­rag­do­wo­zie­lo­nej sukience sie­działa dwa stoły dalej. Długi orli nos, sze­ro­kie usta i wąskie wargi. Przy­glą­dała się swemu kochan­kowi z gry­ma­sem roz­ba­wio­nej pobłaż­li­wo­ści. Dafyd tylko przez sekundę nie­na­wi­dził Ton­nera Fre­isa.

Nie musiał tego robić. Nikt go o to nie pro­sił. Skrę­ce­nie w prawo i wyj­ście z tego miej­sca nie wyma­ga­łoby żad­nego dodat­ko­wego wysiłku. Talerz pie­czo­nej kuku­ry­dzy z ostrą woło­winą, kufel piwa i mógłby wró­cić do swo­jego miesz­ka­nia, pozwa­la­jąc, by intryga poli­tyczna roze­grała się bez niego. Ale Else zało­żyła za ucho lok kasz­ta­no­wych wło­sów, więc pod­szedł do jej stołu, jakby miał prawo się tam znaj­do­wać.

Drobne momenty, nie­zau­wa­żone w danej chwili, zmie­niają los impe­riów.

Jej uśmiech się zmie­nił, gdy go zoba­czyła. Wciąż był rów­nie praw­dziwy, choć zna­czył coś innego. Coś dużo bar­dziej skry­tego.

– Dafyd? Nie spo­dzie­wa­łam się zoba­czyć cię tutaj.

– Moje inne plany nie wypa­liły – odpo­wie­dział, się­ga­jąc do pra­cow­nika obsługi prze­cho­dzą­cego obok z czymś, co oka­zało się mro­żoną her­batą mię­tową. Liczył na coś zawie­ra­ją­cego wię­cej alko­holu. – Pomy­śla­łem, że zoba­czę, jak wyglą­dają naj­więk­sze umy­sły pla­nety, gdy roz­pusz­czą włosy.

Else ostroż­nie wska­zała w stronę tłumu swoją szklanką.

– Wła­śnie tak, aż do wcze­snych godzin poran­nych.

– Żad­nych tań­ców?

– Może, kiedy ludzie będą mieli szansę tro­chę bar­dziej się upić.

W jej wło­sach dostrzegł przed­wcze­śnie białe pasma. W połą­cze­niu z mło­do­ścią twa­rzy na pod­sta­wie wyglądu nie dało się okre­ślić jej wieku.

– Mogę cię o coś zapy­tać?

Nieco zapa­dła się w sobie.

– Oczy­wi­ście.

– Sły­sza­łaś coś o tym, żeby inna grupa miała prze­jąć nasze bada­nia?

Par­sk­nęła śmie­chem dość gło­śno, by Ton­ner obej­rzał się i kiw­nął głową Dafy­dowi, po czym wró­cił do swo­jego przed­sta­wie­nia.

– O to nie musisz się mar­twić – odpo­wie­działa. – W ciągu ostat­niego roku poczy­ni­li­śmy tak duże postępy i zdo­by­li­śmy tyle uzna­nia, że nie ma na to szans. Każdy, kto by to zro­bił, usta­wiłby się do bar­dzo roz­cza­ro­wu­ją­cego dru­giego miej­sca. Nikt tego nie chce.

– To dobrze – rzu­cił Dafyd i napił się nie­chcia­nej her­baty. Jeden z człon­ków widowni Ton­nera mówił coś, od czego ten się skrzy­wił. Else tro­chę się prze­su­nęła, a mię­dzy jej brwiami poja­wiła się poje­dyn­cza kre­ska.

– Tak z cie­ka­wo­ści, czemu o to zapy­ta­łeś?

– Tak po pro­stu, sto pro­cent pew­no­ści, żad­nych słup­ków błę­dów? Ktoś pró­buje prze­jąć bada­nia.

Else odsta­wiła swo­jego drinka i poło­żyła dłoń na ramie­niu Dafyda. Kre­ska mię­dzy jej brwiami się pogłę­biła.

– Co sły­sza­łeś?

Dafyd pozwo­lił sobie odczuć odro­binę cie­pła pły­ną­cego od jej uwagi, od dotyku dłoni. Chwila spra­wiała wra­że­nie waż­nej i fak­tycz­nie taka była. Póź­niej, gdy stał w oku hura­ganu, który wypa­lił tysiąc pla­net, przy­po­mniał sobie, że to wszystko zaczęło się od dłoni Else Yan­nin na jego ramie­niu i jego potrze­bie dania jej powodu, by jej stam­tąd nie zabie­rała.

Dwa

Wszy­scy wie­dzieli, że ludzie nie zro­dzili się na Anjiin.

Spo­sób, w jaki dostali się na pla­netę, i powód ich przy­by­cia utra­cono w otchłani czasu i mro­kach dzie­jów. Sekta gal­lan­ty­stów twier­dziła, że przy­byli tu na olbrzy­mim statku, jak rze­koma arka Pish­taha, tyle że podró­żu­ją­cym mię­dzy gwiaz­dami. Serin­ty­styczni teo­lo­go­wie gło­sili, że Bóg otwo­rzył przej­ście, które pozwo­liło wier­nym uciec przed śmier­cią star­szego wszech­świata, gdzie jakiś straszny grzech – pano­wały różne zda­nia na temat jego natury – prze­ko­nał bóstwo, że wymor­do­wa­nie wszyst­kich jest mniej­szym złem. Lub, jeśli ktoś skła­niał się ku bar­dziej poetyc­kim wizjom, olbrzymi ptak przy­niósł ich tu z Erribi – pla­nety naj­bli­żej słońca – która mogła być ich rodzi­mym świa­tem, zanim słońce się roz­gnie­wało, zmie­nia­jąc ich pola w ugór i wypa­la­jąc niebo.

Nauka także potra­fiła opo­wia­dać histo­rię, nawet jeśli ułomna ludzka pamięć zgu­biła szcze­góły.

Życie na Anjiin powstało miliardy lat wcze­śniej na bazie ape­rio­dycz­nych kwa­zi­krysz­ta­łów krzemu, węgla i jodu. To życie uży­wało kwa­zi­krysz­ta­łów do prze­ka­zy­wa­nia instruk­cji następ­nemu poko­le­niu, z oka­zjo­nal­nymi muta­cjami pil­nu­ją­cymi, by nie­które orga­ni­zmy radziły sobie tro­chę lepiej. Przez miliardy lat w oce­anach i na czte­rech kon­ty­nen­tach Anjiin roz­wi­jał się zło­żony eko­sys­tem.

Potem, trzy i pół tysiąca lat temu, i naj­wy­raź­niej zni­kąd, w ska­mie­nia­ło­ściach poja­wili się ludzie ze swo­imi nie­zwy­kle gęstymi podwój­nymi spi­ra­lami lekko powią­za­nych zasad nawle­czo­nych jak kora­liki na naszyj­niki z fos­fo­ra­nów. I nie tylko ludzie. Psy i krowy, sałata i dzi­kie kwiaty, świersz­cze i psz­czoły. Wirusy. Grzyby. Wie­wiórki. Śli­maki. Cały biom, zupeł­nie nowy w gene­tycz­nej histo­rii pla­nety, poja­wił się na wyspie na wschód od zatoki Daish. Póź­niej, zale­d­wie po stu­le­ciu od pierw­szego poja­wie­nia się, coś – nikt nie był pewien co – zmie­niło więk­szość wyspy w szkło i czarną skałę. I choć znik­nęły wtedy wszel­kie zapisy, jakie mogli ze sobą spro­wa­dzić pier­wotni osad­nicy, tro­chę pozo­sta­ło­ści nowego biomu prze­trwało na skra­jach wyspy i pobli­skich brze­gach, roz­prze­strze­nia­jąc się po świe­cie jak ogień.

Dwa drzewa życia zaj­mu­jące pla­netę Anjiin zwy­kle się wza­jem­nie igno­ro­wały, poza kon­ku­ro­wa­niem o świa­tło słońca i nie­które mine­rały. Oka­zjo­nal­nie coś roz­wi­jało spo­sób paso­ży­to­wa­nia na stwo­rze­niach z dru­giej tra­dy­cji bio­che­micz­nej, czer­piąc tro­chę zło­żo­nych bia­łek, wody i soli. Jed­nak ogól­nie przy­jęta wie­dza gło­siła, że tych bio­mów nie dało się połą­czyć w żaden zna­czący spo­sób. Na pozio­mie mikro­sko­po­wym będące kuzy­nami ludzi dęby i olchy były zbyt różne od natyw­nych akk i bru­la­mów, nie­za­leż­nie od tego, jak podob­nie mogły wyglą­dać z oddali. Nawet tam, gdzie ewo­lu­cja pro­wa­dziła kształty i kolory do podob­nych roz­wią­zań, na fun­da­men­tal­nym pozio­mie różne formy życia Anjiin ni­gdy tak naprawdę nie mogły się wza­jem­nie kar­mić.

Do czasu, aż Ton­ner Freis zna­lazł spo­sób na tłu­ma­cze­nie mię­dzy nimi i wszystko zmie­nił.

***

– Rów­no­cze­śnie chcę wię­cej piwa i tro­chę mniej piwa niż już wypi­łam – oświad­czyła Jes­syn.

Sie­dząca obok niej Irinna sze­roko się uśmiech­nęła. Sie­dziba Wspól­noty Aka­de­mic­kiej góro­wała nad nimi na skraju placu. Świa­tła rzu­cane na bok budynku prze­su­wały się i pul­so­wały, spra­wia­jąc, że leśny koral wyda­wał się falo­wać w jakimś potęż­nym prą­dzie. Poza nim była tylko ciem­ność nieba i blask gwiazd.

Ton­ner i Else, jako twa­rze cele­bro­wa­nego zespołu, poszli do Wspól­noty. Cam­par, Dafyd i Ric­kar byli… gdzieś. Przy małym stole sie­działa ich tylko czwórka. Przy­godny prze­cho­dzień mógłby ich uznać za rodzinę. Nöl jako wymę­czony ojciec o pobruż­dżo­nej twa­rzy, Syn­nia jako jego siwo­włosa żona, Jes­syn jako star­sza córka oraz Irinna jako młod­sza. To wcale nie była prawda poza spo­so­bami, na które nią była.

– Pew­nie masz już dość, co? – rzu­cił Nöl. – Nikt nie chce zasza­leć?

Irinna wal­nęła otwartą dło­nią w stół.

– Zasza­lejmy. Jeśli nie dzi­siaj, to kiedy?

Nöl przy­brał cier­piący wyraz twa­rzy i odchrząk­nął, ale Syn­nia ujęła go za rękę.

– Oni są mło­dzi, kochany. Dojdą do sie­bie szyb­ciej od nas.

– Słusz­nie, słusz­nie – zgo­dził się asy­stent.

Jes­syn wciąż pamię­tała pierw­sze spo­tka­nie z zespo­łem. Oczy­wi­ście Ton­ner Freis oraz Else Yan­nin, która wła­śnie porzu­ciła wła­sny pro­jekt, by dołą­czyć do jego. Nöl wyda­wał się wtedy onie­śmie­la­jący, z pobruż­dżoną twa­rzą, lako­niczny i ema­nu­jący lekką dez­apro­batą. Spo­dzie­wała się, że wraz ze swoją part­nerką Syn­nią odczu­wają żal, że w swoim wieku wciąż są tylko asy­sten­tami na uczelni. Prze­ko­nała się jed­nak, że zamiast tego odczu­wają głę­bo­kie zado­wo­le­nie, pomimo swo­jego sta­tusu w medrey. Bywały takie dni, że poda­wała przez to w wąt­pli­wość wła­sne ambi­cje.

– Pod koniec prze­rwy pojadę na tydzień z powro­tem do domu – ode­zwała się Irinna. – Do tego czasu niczym się nie zaj­muję.

– Niczym? – zapy­tała Syn­nia z bły­skiem w oku.

– Niczym – potwier­dziła Irinna. – Niczym i nikim. Z nikim się nie spo­ty­kam, nie koń­czę ana­liz dodat­ko­wych zesta­wów danych. Po raz pierw­szy w życiu będę się relak­so­wać i powoli docho­dzić do sie­bie.

Jes­syn się uśmiech­nęła.

– Teraz tak mówisz, ale wiesz, jak to będzie wyglą­dało. Ton­ner wpad­nie na pomysł i kiedy poprosi kogoś, żeby mu się przyj­rzał, ty zgło­sisz się pierw­sza.

– Ty też tam będziesz – odparła Irinna.

– Ale ja nie twier­dzę, że nie będę pra­co­wać przez całą prze­rwę.

Irinna zbyła jej uwagę mach­nię­ciem ręki, jakby odpę­dzała muchy.

– Jestem pijana. Hipo­kry­zja to natu­ralna towa­rzyszka piwa.

– Doprawdy? – spy­tał Nöl. – Nie wie­dzia­łem.

Jes­syn lubiła Irinnę, bo młod­sza badaczka przy­po­mi­nała jej nie tyle ją samą w młod­szym wieku, co kogoś, kim chciała być: mądrą, ładną, z pierw­szymi pędami pew­no­ści sie­bie zaczy­na­ją­cymi się prze­bi­jać przez glebę braku poczu­cia wła­snej war­to­ści. Dafyda, nie­za­leż­nie od tego, gdzie był tej nocy, Jes­syn lubiła z powodu jego cichej przy­dat­no­ści. Cam­para ze względu na jego poczu­cie humoru, a Ric­kara za jego swo­bodne wyczu­cie mody i rado­sny cynizm. Zaś tej nocy kochała ich wszyst­kich, bo wygrali.

Przez dłu­gie mie­siące pra­co­wali razem w labo­ra­to­rium, gdzie spę­dzali wię­cej czasu niż w domach. Zawią­zało się mię­dzy nimi nasi­la­jące się z cza­sem poczu­cie bli­sko­ści, więzi głęb­szej niż tylko mię­dzy kole­gami z pracy. Był w niej rytm zaży­ło­ści. Choć nikt ni­gdy do tego nie dążył, Jes­syn poznała ich wszyst­kich. Potra­fiła prze­wi­dzieć, kiedy Ric­kar będzie chciał powtó­rzyć spraw­dze­nie ozna­cze­nia białka, a kiedy będzie skłonny zosta­wić wąt­pliwy punkt danych. Które dni Irinna spę­dzi w cichym sku­pie­niu, a kiedy będzie gada­tliwa i prze­szka­dza­jąca. Po smaku kawy wie­działa, kiedy zapa­rzył ją Dafyd, a kiedy Syn­nia.

Jeśli chciała, wciąż pamię­tała ciszę, jaka zapa­no­wała w labo­ra­to­rium, gdy przy­szły pierw­sze wyniki wychwytu. Znacz­nik radio­ak­tywny w białku bło­no­wym uży­wa­nym przez rodzimą bios­ferę Anjiin poka­zał się w źdźble trawy. Sygnał był tak mały, że mógł być nie­wi­doczny, ale stał się też osią, na któ­rej obró­cił się cały świat.

Ich dziwna, nie­zgrabna, przy­pad­kowa grupa prze­tłu­ma­czyła jedno drzewo życia na inne. Dwie zupeł­nie nie­przy­sta­jące do sie­bie metody dzie­dzi­cze­nia zostały prze­ko­nane do dzia­ła­nia ramię w ramię, do współ­pracy. To małe źdźbło trawy stało się pro­duk­tem bio­che­micz­nego mał­żeń­stwa przy­go­to­wy­wa­nego przez tysiące lat. Przez godzinę albo mniej ich dzie­wiątka była jedy­nymi ludźmi na świe­cie, któ­rzy o tym wie­dzieli.

Nie­za­leż­nie od tego, co obie­cy­wał ich suk­ces, ile zdo­byli zaszczy­tów, część Jes­syn wciąż ceniła sobie magię tam­tej godziny. Była małym, dzie­lo­nym przez nich wszyst­kich sekre­tem. Doświad­cze­niem, o któ­rym mogli mówić tylko mię­dzy sobą, bo tylko oni naprawdę rozu­mieli ogar­nia­jące ich wtedy połą­cze­nie zachwytu i satys­fak­cji. Nawet kiedy Jes­syn powie­działa o tym swo­jemu bratu – a opowie­działa mu wszystko – mógł się jedy­nie domy­ślać, co naprawdę miała na myśli.

Z dru­giej strony nie­wiel­kiego placu zaczęła grać orkie­stra. Dwie trąbki wcho­dzące w syn­chro­nicz­ność i ją gubiące, pod­czas gdy per­ku­si­sta robił coś, co było rów­no­cze­śnie dyna­miczne i zło­żone. Irinna chwy­ciła za rękę Jes­syn, cią­gnąc ją do góry. Pomimo zwy­cza­jo­wej powścią­gli­wo­ści Jes­syn pozwo­liła się dźwi­gnąć. Dołą­czyły do tańca. Był bar­dzo pro­sty. Wszy­scy nauczyli się kro­ków jesz­cze w dzie­ciń­stwie, żeby mogli je wyko­ny­wać jako doro­śli nawet po pijaku. Jes­syn pozwo­liła się nieść muzyce i eufo­rii. Jestem czę­ścią zespołu odno­szą­cego naj­więk­sze suk­cesy na świe­cie. Wcale nie jestem zbyt zlęk­niona, by tań­czyć przy ludziach. Mój mózg mnie dzi­siaj nie zdra­dzi. To jest dobry dzień.

Gdy taniec dobiegł końca, już bez Nöl i Syn­nii, zapewne wra­ca­ją­cymi do sie­bie, do małego domku dzie­lo­nego przez nich na skraju tere­nów medrey, Irinna dopiła resztkę swo­jego piwa i się skrzy­wiła.

– Wyga­zo­wane? – zapy­tała Jes­syn.

– I cie­płe. Ale i tak rado­sne. A przy oka­zji, dzię­kuję.

– Dzię­kuję?

Irinna spu­ściła wzrok, potem znowu na nią spoj­rzała. Tro­chę się zaczer­wie­niła.

– Ty i pozo­stali byli­ście bar­dzo mili, pozwa­la­jąc mi być czę­ścią tego wszyst­kiego.

– Naprawdę wcale nie byli­śmy – zapew­niła Jes­syn. – Sama wyko­na­łaś swoją część pro­jektu, od początku do końca.

– Ale… – zaczęła Irinna, a potem szybko wychy­liła się, by poca­ło­wać Jes­syn w poli­czek. – I tak dzię­kuję. To był naj­lep­szy rok, jaki dotąd mia­łam. Jestem wdzięczna.

– Ja też – odpo­wie­działa Jes­syn, a potem, jakby za wza­jem­nym poro­zu­mie­niem, roze­szły się. Kar­na­wał końca roku buzo­wał w naj­lep­sze na uli­cach i w alej­kach: muzyka, śmiech i arcy­po­ważne, pijane debaty naukow­ców pra­gną­cych się wza­jem­nie prze­ko­nać, że każdy z nich jest naj­mą­drzej­szą osobą bio­rącą udział w roz­mo­wie. Jes­syn szła przez noc z rękami w kie­sze­niach i poczu­ciem spo­koju.

Przez chwilę była z dala od medrey, choć szła przez jej wnę­trze. W pół­światku zbu­do­wa­nym na sta­tu­sie i spraw­no­ści inte­lek­tu­al­nej jej zespół był na szczy­cie. To nie potrwa wiecz­nie, ale tej nocy była zwy­cięż­czy­nią. Tej nocy była dość dobra i nie mogły jej popsuć humoru nawet mroczne myśli z głębi umy­słu.

Dzie­lone z bra­tem miesz­ka­nie znaj­do­wało się w jed­nym ze star­szych budyn­ków. Nie był wyho­do­wany z koralu, a zbu­do­wany z kamie­nia i szkła. Lubiła go, bo był sta­ro­modny i cichy. Jel­lit lubił go, bo był bli­sko jego labo­ra­to­rium i czę­sto odwie­dza­nego przez niego baru z maka­ro­nami. Jel­lita nie było. Jego grupa robo­cza też nie­wąt­pli­wie świę­to­wała. Wróci nad ranem albo wyśle jej wia­do­mość z infor­ma­cją, że idzie z kimś do łóżka i żeby na niego nie cze­kała. Nie znik­nie tak po pro­stu, zosta­wia­jąc ją pogrą­żoną w nie­po­koju.

Usia­dła przy stole, zasta­na­wia­jąc się, czy ma ochotę coś zjeść przed pój­ściem do łóżka, czy tylko wypić dużą szklankę wody. Stwier­dziła, że się uśmie­cha. Tak rzadko odczu­wała satys­fak­cję. Dziw­nie było wie­dzieć z całą pew­no­ścią, że dobrze się spi­sała. Ton­ner Freis i Else Yan­nin, Ric­kar, Cam­par, Irinna, Nöl, Syn­nia i nawet, na swój spo­sób, Dafyd Alkhor. Zespół, który otwo­rzył moż­li­wość roz­wi­nię­cia nowej, zin­te­gro­wa­nej bio­lo­gii. O nich oraz ich doko­na­niach pod­ręcz­niki będą pisać jesz­cze za wiele poko­leń.

Jej sys­tem wyświe­tlił powia­do­mie­nie. Czeka na nią wia­do­mość. Spo­dzie­wała się, że będzie od Jel­lita, ale nadawcą był Ton­ner Freis.

Kiedy na ekra­nie poja­wiła się jego twarz, Jes­syn otrzeź­wiała. Widy­wała go w tylu róż­nych nastro­jach, że od razu roz­po­znała furię.

– Jes­syn, musisz przyjść jutro do labo­ra­to­rium na pilne spo­tka­nie. I nie mów o tym nikomu.

Trzy

Labo­ra­to­ria medrey były nie­sa­mo­wi­cie puste. Dafyd szedł przez wijące się kory­ta­rze, gale­rie i sale spo­tkań w ciągu roku aka­de­mic­kiego pełne naukow­ców, rze­mieśl­ni­ków oraz miej­sco­wych przed­sta­wi­cieli kolo­kwiów. Teraz były nie­mal porzu­cone. Dwójka ludzi w usztyw­nia­nych kom­bi­ne­zo­nach malo­wała jedną ze ścian. Jakiś znę­kany męż­czy­zna szedł pośpiesz­nie ze spóź­nio­nym zada­niem. Jaskółka, która wle­ciała do środka, machała skrzy­dłami w pustym powie­trzu sal, szu­ka­jąc resz­tek jedze­nia lub drogi wyj­ścia. Asy­stentka, w któ­rej Dafyd roz­po­znał osobę z pro­jektu archi­tek­to­nicz­nych zasto­so­wań chi­tyny, sie­działa samot­nie na ławce z kanapką i nie­obec­nym wyra­zem twa­rzy. A w małym, pro­wi­zo­rycz­nym kręgu trzech kanap i jed­nego fotela przed zamkniętą sto­łówką odby­wała się rada wojenna.

Ton­ner i Else dzie­lili kanapę, sie­dząc na niej razem, choć osobno, z miej­scem mię­dzy nimi pozo­sta­ją­cym w rów­no­wa­dze mię­dzy intym­no­ścią a pro­fe­sjo­na­li­zmem. Cam­par roz­siadł się na wła­snej kana­pie. Duży, ciemny i nie­chlujny, wyglą­dał w rów­nym stop­niu na roz­ba­wio­nego, co śpią­cego, jak niedź­wiedź z dzie­cię­cej kre­skówki. Obok niego sie­dział sztywno na jedy­nym fotelu Nöl z pobruż­dżoną twa­rzą pokrytą czar­no­siwą szcze­ciną. Dafyd rozej­rzał się za pozo­sta­łymi, ale ich nie zoba­czył. Nöl ski­nął do niego, gdy zaj­mo­wał miej­sce na pustej kana­pie.

– Jeste­śmy wszy­scy? – zapy­tał Dafyd.

– Jes­syn jest w dro­dze – odparł Ton­ner.

Zni­kła jego uśmiech­nięta, pewna sie­bie wer­sja ze Wspól­noty Aka­de­mic­kiej. Oczy miał ciemne jak burza i mocno zaci­skał szczękę. Każdy, kto spę­dził ostatni rok, obser­wu­jąc pogodę wewnętrz­nego życia Ton­nera, wie­dział, że w tej sytu­acji naj­le­piej sie­dzieć cicho i cze­kać.

– Syn­nia została w domu – poin­for­mo­wał Nöl. – Nie czuła się dobrze. Nie wiem, co z Ric­ka­rem ani Irinną.

Ton­ner ode­zwał się ostroż­nym i lodo­wa­tym gło­sem:

– Myśla­łem, że jesz­cze nie będziemy musieli się przej­mo­wać czymś takim.

Dafyd poczuł lekki dreszcz scho­dzący po krę­go­słu­pie.

Cam­par wydał cichy, nie­cier­pliwy dźwięk i prze­krzy­wił głowę na bok.

– To napię­cie jest nie do znie­sie­nia. O czym tak wła­ści­wie nie roz­ma­wiamy?

– Jes­syn nie­długo tu będzie – rzu­cił Ton­ner.

Else prze­nio­sła uwagę na Dafyda: ich spoj­rze­nia na chwilę się spo­tkały, a potem roze­szły, jakby ukry­wali tajem­nicę. Nie­stety jedyną ich wspólną tajem­nicą była jed­nak ta, którą Ton­ner miał się podzie­lić rów­nież z całą resztą.

Pierw­szym zna­kiem, że Jes­syn się zbliża, był głos jej brata, entu­zja­styczny i gło­śny. Chwilę póź­niej oboje wyszli zza krzy­wi­zny kory­ta­rza. Jes­syn była niska, z krą­głą syl­wetką i surowa. Jel­lit był chudy i nie­zgrabny jak źre­bak, z uśmie­chem pasu­ją­cym do głosu. Poza tym byli nie­mal tą samą osobą: zło­to­brą­zowa skóra, czarne włosy i oczy. Oboje mieli pie­przyki na pra­wych policz­kach, jakby był to mały ozdob­nik, który bogo­wie gene­tyki i roz­woju posta­no­wili wyko­rzy­stać w cha­rak­te­rze pod­pisu. Tak samo ruszali rękami, iden­tycz­nie z lewej na prawo wzru­szali ramio­nami. Dafyd lubił Jes­syn, a w związku z tym także jej brata. Byli jak dwie połówki tego samego orga­ni­zmu.

Coś bar­dzo poru­szyło Jel­lita. Kiedy pod­cho­dzili, sze­roko mach­nął rękami.

– Jeśli cho­dzi o aktyw­ność poza­sło­neczną, to coś naj­dziw­niej­szego, co zaob­ser­wo­wa­li­śmy. Mamy jeden zestaw danych, który wygląda, jakby było to coś nad­świetl­nego, ale wszy­scy uwa­żają, że to jakiś błąd.

Obró­cił się, żeby się przy­wi­tać, i jego nastrój prysł.

– Tylko szli­śmy razem – zapew­niła Jes­syn, sia­da­jąc na kana­pie obok Dafyda.

– Czy to spo­tka­nie zespołu? – zapy­tał Jel­lit, a potem, zanim ktoś zdą­żył odpo­wie­dzieć: – To pójdę sobie zna­leźć her­batę. Do zoba­cze­nia w domu.

– Do zoba­cze­nia – Jes­syn odpo­wie­działa do już odda­la­ją­cych się ple­ców brata. Jej wes­tchnię­cie było nie­mal nie­sły­szalne i zde­cy­do­wa­nie nie­świa­dome. Obró­ciła się do Ton­nera. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie.

– Nad­świetlne? – zapy­tał Cam­par, uno­sząc krza­cza­stą brew.

– Jel­lit odczuwa per­wer­syjną skłon­ność do ewi­dent­nie wadli­wych danych – odparła Jes­syn. – Uważa, że to zabawne, bo wywo­łuje nie­po­kój kolo­kwium nauko­wego.

Cam­par zachi­cho­tał.

– Intry­guje mnie roz­ta­czana przez two­jego brata aura uro­czej per­wer­sji. Wciąż jest sin­glem, prawda?

– Nie będziesz się uma­wiał z moim bra­tem – rzu­ciła Jes­syn. To był stały ele­ment ich prze­ko­ma­rzań.

– Dzię­kuję, że przy­szli­ście tu wszy­scy pod­czas prze­rwy. Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam w czymś, co powinno być zasłu­żo­nym odpo­czyn­kiem – ode­zwał się Ton­ner, koń­cząc roz­mowy.

Wszy­scy obró­cili się w jego stronę, jakby był wykła­dowcą, a oni jego słu­cha­czami. Twarz Else była spo­kojna, bez­na­miętna i sku­piona na Ton­ne­rze, jakby nie wie­działa jesz­cze, co zamie­rzał powie­dzieć. Choć wie­działa. Dafyd mógł się o to zało­żyć.

– Mamy pro­blem. Ktoś popro­sił kolo­kwium finan­sowe o zmianę przy­działu naszej pracy.

Jes­syn zbla­dła. Cam­par wysu­nął ciało do przodu, a towa­rzy­szące mu zwy­kle roz­ba­wie­nie i dobry humor zni­kły, jakby ni­gdy ich tam nie było. Tylko Nöl nie zmie­nił wyrazu twa­rzy ani postawy, jedy­nie lekko kiwa­jąc głową, jakby spo­dzie­wał się, że wszech­świat go w jakiś spo­sób roz­cza­ruje. Z dru­giej strony był też pierw­szym, który zebrał się na tyle, by się ode­zwać.

– Czy znamy powody? Jeste­śmy za coś karani?

Ton­ner zer­k­nął na Else, odda­jąc jej pałeczkę. Dafyd zaczął się zasta­na­wiać, czy to sobie prze­ćwi­czyli, czy też znali się dosta­tecz­nie dobrze, by coś takiego wycho­dziło natu­ral­nie.

– Na ile możemy stwier­dzić – powie­działa – argu­ment brzmi tak, że nasza praca jest zbyt ważna, by była pro­wa­dzona tylko w jed­nym miej­scu i tylko przez jeden zespół. Główni bada­cze zosta­liby wypo­ży­czeni innym medrey i kole­giom do uru­cho­mie­nia rów­no­le­głych pro­gra­mów, pozo­sta­wia­jąc tu jed­nego z młod­szych bada­czy do pil­no­wa­nia już trwa­ją­cych prac.

Śmiech Cam­para był gło­śny i gorzki. Może zbyt gło­śny. Dafyd rozej­rzał się wokół, ale jedyną osobą w oko­licy była dziew­czyna z kanapką, która nie patrzyła w ich stronę.

– Młod­szy badacz przej­mu­jący pro­jekt i wyrzu­ca­jący za drzwi potęż­nych i wszech­moc­nych? – sko­men­to­wał Cam­par. – Ktoś wbił nam nóż w plecy, ale przy­się­gam na dowol­nego boga, że to nie byłem ja.

– Nie ma wąt­pli­wo­ści, że to zaczęło się od kogoś w naszym wewnętrz­nym kręgu – stwier­dził Ton­ner – ale mamy powody uwa­żać, że plan został zgło­szony przez kogoś powią­za­nego z Aka­de­mią Dyan.

– Jakie powody? – zapy­tał Nöl. – Jeśli można.

Else mach­nęła ręką ku Dafy­dowi, co ścią­gnęło na niego uwagę grupy.

– Spo­tka­łem wczo­raj we Wspól­no­cie Nauko­wej czło­wieka – wyja­śnił Dafyd. – Lla­rena Morse’a. Zaj­muje się wizu­ali­za­cją astro­no­miczną bli­skiego pola, ale wie­dział, że coś się szy­kuje. Prze­chwa­lał się. I był z Dyan. Potem zła­pa­łem nieco z zasko­cze­nia osobę z wyż­szych szcze­bli admi­ni­stra­cji, a ona wło­żyła tro­chę za dużo wysiłku w nie­sko­men­to­wa­nie tego tematu.

– Nawet jeśli to prawda, coś takiego nie dowo­dzi powią­za­nia z Aka­de­mią Dyan. Nie wprost – powie­dział Nöl. – Ten Morse mógł się dowie­dzieć innymi dro­gami. Jel­lit także pra­cuje w bli­skim polu, prawda? Jes­syn mogła wymy­ślić plan i zdra­dzić go bratu.

Jes­syn par­sk­nęła gniew­nie.

Nöl uspo­ka­ja­jąco pokle­pał powie­trze.

– Nie twier­dzę, że to ty. Cho­lera, sam mógł­bym coś takiego wymy­ślić. Znam ludzi w Dyan.

– Tak, obec­nie to tylko nasza naj­bar­dziej praw­do­po­dobna hipo­teza – przy­znał Ton­ner. – Potwier­dzimy ją lub wyeli­mi­nu­jemy. I udało mi się dowie­dzieć, kogo przy­dzie­lono do zało­że­nia nowych labo­ra­to­riów. Mnie, Else i Jes­syn. A więc nie, nie sądzę, żeby to była ona. Cam­par ma już sta­no­wi­sko w Bur­son, które odkła­dał, żeby pomóc nam skoń­czyć pierw­szą fazę, więc nie widzę powodu, by uwa­żać, że to on.

Nöl z dez­apro­batą zaci­snął wargi, ale już nie pro­te­sto­wał.

– Irinna? – rzu­cił Cam­par. – Pierw­szy przy­dział robiła w Dyan. Ale nie chciał­bym myśleć…

– To nie ona – zapew­niła Jes­syn. – Nie zro­bi­łaby tego. I to jest jej pierw­szy przy­dział. Wszy­scy jeste­śmy młod­szymi bada­czami, ale ona led­wie wyszła poza asy­stentkę. – Zaraz po powie­dze­niu tego spu­ściła wzrok zawsty­dzona, potem szybko spoj­rzała na Dafyda i Nöla, a póź­niej znowu ucie­kła spoj­rze­niem.

– Ojciec Ric­kara jest posia­da­czem ziem­skim nie­da­leko Dyan – zauwa­żyła Else. – Aka­de­mia ma od niego jedną dzie­siątą budyn­ków. To o niczym nie sta­nowi, ale… wydaje się naj­bar­dziej praw­do­po­dobny.

– Nie chciał­bym wycią­gać pochop­nych wnio­sków – powie­dział Cam­par. – Myślę, że pro­fe­sjo­nalne będzie zna­le­zie­nie go i wydu­sze­nie z niego prawdy, co?

– Czy jeste­śmy pewni, że otwar­cie nowych pro­jek­tów to zły pomysł? – spy­tała Jes­syn. Grupa zamarła, a ona roz­ło­żyła dło­nie. – To próba prze­ję­cia wła­dzy, rozu­miem. Dla nas jest nie­ko­rzystne. Dla każ­dego z nas, każ­dego z osobna, przy­naj­mniej na krótką metę. Ale czy coś takiego nie będzie lep­sze dla pro­jektu? Cztery współ­pra­cu­jące labo­ra­to­ria? To może być coś wiel­kiego. To zna­czy, czy nie chcemy kie­ro­wać bada­niami w innych miej­scach? Inspi­ro­wać nowych pro­jek­tów? Jak mia­łaby wyglą­dać wygrana, jeśli nie wła­śnie tak?

– Zespół roz­pę­dzony na cztery wia­try to dziwna wizja wygra­nej – sko­men­to­wał z łagodną gory­czą Nöl.

***

Uda­jąc zado­wo­le­nie z jedzo­nej przez ciało gospo­da­rza kanapki, rój drży i napiera, sku­pia­jąc na małej gru­pie nie­zli­czone tań­czące zmy­sły. Zaj­mo­wane przez niego ciało nale­żało kie­dyś do kobiety nazy­wa­ją­cej się Ameer Kin­dred, obec­nie zarówno mar­twej, jak i nie mar­twej. Rój jest świa­dom jedze­nia w ustach gospo­da­rza. Świa­dom, że Ameer kie­dyś lubiła ten smak. Zwal­nia część kon­troli nad twa­rzą kobiety, żeby odczu­wana przy­jem­ność mogła sto­sow­nie zmie­nić jej rysy. Rój, będący rów­no­cze­śnie Ameer Kin­dred i nie Ameer Kin­dred, nieco lepiej rozu­mie, co ozna­cza cie­sze­nie się jedze­niem, i zapi­suje tę infor­ma­cję do wyko­rzy­sta­nia w przy­szło­ści.

Zestaw instruk­cji defi­niu­ją­cych zada­nie roju jest zde­cy­do­wa­nie zbyt zło­żony, by przed­sta­wić go w for­mie pro­stych zasad, ale gdyby można było to zro­bić, zasadą numer jeden byłoby „pozo­stań w ukry­ciu”. Wszystko, co pozwala mu naśla­do­wać ludz­kie inte­rak­cje ze śro­do­wi­skiem, jest klu­czowe dla jego powo­dze­nia.

Sku­pia­jąc uwagę na celach, rój wysuwa przez skórę gospo­da­rza milion drob­nych, podob­nych do igieł anten, a te nowe węzły drżą gło­dem widze­nia/sły­sze­nia/sma­ko­wa­nia ich.

Dwójkę z grupy zna już dzięki ogło­sze­niom. Ton­ner Freis, przy­wódca i repre­zen­tant. W tej kon­kret­nej, kry­tycz­nej chwili nauko­wiec o naj­wyż­szym sta­tu­sie na całym świe­cie. I ta druga, u jego boku. Else Yan­nin, mająca drugi naj­wyż­szy sta­tus w gru­pie. Rój prze­nosi uwagę na fero­mony, otwie­ra­jąc nowe kanały w skó­rze Ameer Kin­dred, by spi­jać naj­de­li­kat­niej­sze z ludz­kich woni. Strach. Gniew. Nie­po­kój. Pożą­da­nie. Smu­tek. Z małego sku­pi­ska ciał ema­nuje tak wiele sygna­łów che­micz­nych. Ameer wie, co zna­czą te emo­cje, jej pamięć jest pełna tych uczuć i sto­ją­cych za nimi powo­dów. Dzięki temu rój też wie te rze­czy, a macie­rze danych repre­zen­tu­ją­cych jego zro­zu­mie­nie dyna­miki spo­łecz­nej grupy doce­lo­wej ulega wzbo­ga­ce­niu o tę wie­dzę. Rój czuje coś, co Ameer mogłaby ziden­ty­fi­ko­wać jako satys­fak­cję z tego coraz bar­dziej zaawan­so­wa­nego napływu infor­ma­cji.

Docie­rają kolejne dwie osoby z grupy, pach­nące nie­mal tak samo – para, męż­czy­zna i kobieta. Rój wyli­cza, że są powią­zani gene­tycz­nie. Brat i sio­stra, myśli Ameer, a rój dodaje tę infor­ma­cję do danych.

Rój sku­pia uwagę na słu­cha­niu: skóra Ameer Kin­dred napina się jak powłoka bębna pod nie­zli­czo­nymi wysta­ją­cymi meta­lo­wymi wło­skami, czy­niąc z jej ciała ucho o kształ­cie dziew­czyny, a głos męż­czy­zny z pary rodzeń­stwa staje się niczym krzyk. „Jeśli cho­dzi o aktyw­ność poza­sło­neczną, to coś naj­dziw­niej­szego, co zaob­ser­wo­wa­li­śmy”, mówi. „Mamy jeden zestaw danych, który wygląda, jakby było to coś nad­świetl­nego”. Rój nie potrafi czuć stra­chu, ale odczuwa teraz nasi­lone wra­że­nie pre­sji. Wie, że zostało mu bar­dzo mało czasu. Męż­czy­zna z rodzeń­stwa odcho­dzi. Nie jest czę­ścią tej grupy. Rój prze­staje zwra­cać na niego uwagę, prze­su­wa­jąc bada­nie, znaj­du­jąc nową i konieczną skórę, która pozwoli mu wyko­ny­wać zada­nie.

Roz­ma­wiają i rój słu­cha ich roz­mowy, choć jego zmy­sły są bogate i dziwne. W biciu ich serc odnaj­duje wzory, o któ­rych nie mogą wie­dzieć. Mapuje ich wza­jemne połą­cze­nia jak woda znaj­du­jąca spo­sób na prze­sią­ka­nie przez skałę. Rozu­mie na spo­soby, które mogą być dla niego przy­datne. Albo nie. To, co nie jest uży­teczne, zosta­nie odrzu­cone. Zapo­mniane. Znisz­czone.

Ameer Kin­dred wyczuwa zamiary roju. Wie, że jej czas jako gospo­da­rza dobiega końca. I choć wykrzy­ki­wała swą nie­na­wiść wobec prze­ję­cia przez rój jej ciała i myśli przez każdą sekundę każ­dego dnia od tego zda­rze­nia, Ameer rozu­mie też, że opusz­cza­jąc ją, rój nie pozo­stawi jej przy życiu. Myśl o jej nie­unik­nio­nej śmierci jest niczym ocean smutku.

Ten smu­tek nie jest obec­nie przy­datny dla roju, więc go odkłada, a potem igno­ruje.

„Czy jeste­śmy pewni, że otwar­cie nowych pro­jek­tów to zły pomysł?”, mówi druga z pary rodzeń­stwa, a rój obser­wuje i czeka.

Nie może cze­kać wiele dłu­żej.

***

– Zespół roz­pę­dzony na cztery wia­try to dziwna wizja wygra­nej – sko­men­to­wał z łagodną gory­czą Nöl.

Jes­syn wzru­szyła ramio­nami – nie­mal nie­zau­wa­żal­nie – ale nie odwró­ciła spoj­rze­nia. Ton­ner wstał. Gdyby Dafyd był obiek­tem jego spoj­rze­nia, skur­czyłby się, ale Jes­syn tego nie zro­biła.

– Jeśli chcesz wła­snego labo­ra­to­rium, to z pew­no­ścią możemy to dla cie­bie zor­ga­ni­zo­wać – powie­dział. – To nie jest spo­sób, w jaki zamie­rzam stra­cić swoje.

– Cho­lerna racja – poparł go Cam­par. – Zamie­rzam dać się sku­sić obiet­ni­com bogac­twa i wła­dzy, czego wymaga tra­dy­cja.

Tyle że Ton­ner cał­ko­wi­cie sku­pił się na Jes­syn. Dafyd obser­wo­wał nie­prze­jed­na­nie na obu twa­rzach, jak pło­mień pal­nika na skale. Else wypo­wie­działa imię Ton­nera, ale rów­nie dobrze mogła to zro­bić w innym pokoju.

Cisza mię­dzy dwójką uczo­nych prze­cią­gnęła się daleko poza strefę kom­fortu i skała pękła, zanim zgasł pal­nik. Jes­syn spu­ściła wzrok.

– Rozu­miem – powie­działa.

Dafyd ode­tchnął.

Krzy­wiąc się teraz, Ton­ner wstał i zaczął krą­żyć po małej prze­strzeni, jakby kon­fron­ta­cja zbyt go poru­szyła. Cam­par zauwa­żył spoj­rze­nie Dafyda i samymi ustami bez­gło­śnie wypo­wie­dział: Tatuś się gniewa.

– Mamy jesz­cze szansę – ode­zwał się Ton­ner. – Jeśli dowiemy się, który zespół za tym stoi, możemy coś na nich zna­leźć. Nawet jeśli wyco­fają się z planu, kolo­kwium może i tak pozy­tyw­nie odnieść się do tego pomy­słu. Możesz tu pomóc, Dafyd.

– Zro­bię, co będę mógł – odparł, niczego nie obie­cu­jąc. Już mógł sobie wyobra­zić roz­mowę z ciotką i jak deli­kat­nym będzie to zada­niem.

– Else i Cam­par, przyj­rzyj­cie się Irin­nie, żeby się upew­nić, że to nie ona. Jes­syn i Nöl spraw­dzą naszego przy­ja­ciela Ric­kara.

– Czemu my? – zapy­tał Nöl. – Wiesz, nie, żebym pro­te­sto­wał, ale…

– Jes­syn może użyć związku z Jel­li­tem do wyba­da­nia Lla­rena Morse’a – powie­dział Dafyd. – Obaj pra­cują w bli­skim polu. Koniec roku uła­twia nawią­zy­wa­nie kon­tak­tów.

Ton­ner kiw­nął głową.

– Będę koor­dy­no­wał wasze dzia­ła­nia i gło­śno argu­men­to­wał do bar­dzo wpły­wo­wych uszu na temat kry­tycz­nej koniecz­no­ści zacho­wa­nia zespołu w cało­ści.

– Ech, cho­lera – rzu­cił Cam­par, a potem wzru­szył masyw­nymi ramio­nami. – Intrygi pała­cowe to nie jest coś, na czym chcia­łem spę­dzać prze­rwę. Ale pew­nie przy­naj­mniej prze­my­ka­nie w cie­niu i prze­słu­chi­wa­nie szpie­gów nie będzie nudne.

– Prze­pra­szam – rzu­cił Dafyd, choć nie do końca był pewien, czemu to on miałby czuć się winny.

Począt­kowy uśmiech Else był krótki i ostrożny, ale gdy zwró­ciła się do Dafyda, zro­bił się cie­plej­szy. Jeden dołek na lewym policzku, dwa na pra­wym.

– To jest trudne, ale nie mogę sobie wyobra­zić o ile trud­niej­sze byłoby, gdy­by­śmy dowie­dzieli się, gdy wszystko byłoby już prze­są­dzone i nic nie mogli­by­śmy z tym zro­bić.

– Jestem tu dla zespołu – zapew­nił Dafyd. Else wychy­liła się i ści­snęła jego nad­gar­stek. Dafyd poczuł, że reaguje na jej dotyk, i nie pró­bo­wał go prze­dłu­żyć, choć jego pro­sta, zwie­rzęca część nie chciała niczego innego. Zauwa­żył, że dziew­czyna z kanapką ode­szła.

– No dobrze – powie­dział Ton­ner. – Zapla­nujmy, w jaki spo­sób będziemy pod­cho­dzić do ludzi. Nie chcę niczego zosta­wiać przy­pad­kowi. Nie przy tak wyso­kiej stawce.

Nöl odchrząk­nął i pod­niósł palec. Zmarszczki na czole Ton­nera się pogłę­biły, ale gdy się ode­zwał, w jego gło­sie nie było gniewu.

– Masz coś?

– Tak – potwier­dził star­szy wie­kiem asy­stent. – Czy wyklu­czamy zapy­ta­nie go?

Cztery

– To prawda – potwier­dził Ric­kar Dau­ma­tin, roz­kła­da­jąc ręce w lekko nie­chęt­nym geście. Co zro­bisz?

Ton­ner poczuł, że zaci­ska pię­ści, i wło­żył świa­domy wysi­łek w ich roz­luź­nie­nie.

Labo­ra­to­rium się nie zmie­niło. Wyglą­dało jak każ­dego dnia przez ostat­nie osiem mie­sięcy. Pół­nocną ścianę wciąż pokry­wały ich notatki i listy. Na sto­łach stały usta­wione w pię­ciu pię­trach płytki ozna­czeń. Powie­trze pach­niało kom­po­stem i pły­nem do dezyn­fek­cji. Mogli oma­wiać dowolny pro­blem zwią­zany z pro­jek­tem. Bio­rąc pod uwagę fakt, że roz­pa­dało się teraz wszystko, co pró­bo­wali stwo­rzyć, ta zwy­czaj­ność wyda­wała się nie­przy­zwo­ita.

Ton­ner popa­trzył po pozo­sta­łych. Irinna, świeżo przy­była z domu rodzi­ców w Abba­sat, była jedyną z nie­ro­zu­mie­ją­cym wyra­zem twa­rzy. Nöl wyda­wał się smutny, jak zawsze. Pozo­stali – Jes­syn, Syn­nia, Cam­par, Dafyd i Else – pre­zen­to­wali cały zakres uczuć od roz­cza­ro­wa­nia do zło­ści.

Ric­kar dźwi­gnął się, sia­da­jąc na bla­cie robo­czym, a potem pochy­lił do przodu, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach i spla­ta­jąc palce, jakby cze­kał na pyta­nia. Dając im czas do namy­słu. Pierw­szy doszedł do sie­bie Cam­par.

– Cóż, to zdu­mie­wa­jąco nie­dbały spo­sób na wysa­dze­nie naj­waż­niej­szego pro­jektu życia nas wszyst­kich. – Ton­ner doce­nił jad w jego gło­sie.

– To nie był mój pomysł – stwier­dził Ric­kar. – Ani mój wybór. Samar Austad jest głów­nym admi­ni­stra­to­rem Dyan. To on prze­py­chał to w kolo­kwium, nie ja.

– Ale ty na to posze­dłeś – stwier­dził Ton­ner. – Zgo­dzi­łeś się.

– Oczy­wi­ście, że tak – potwier­dził Ric­kar. – Co innego mia­łem zro­bić?

– Odmó­wić sta­no­wi­ska – powie­dział Ton­ner. – Powie­dzieć mu, że go nie przyj­miesz, jeśli ci je zaofe­rują.

Wzru­sze­nie ramion Ric­kara nio­sło w sobie rezy­gna­cję głę­boką jak ocean.

– Wcale nie chcia­łem, żeby to wszystko tak wyglą­dało, ale wła­śnie tak wygląda. Gdy­bym mógł wybie­rać, zosta­wił­bym tę grupę razem na kolejne kilka lat i spra­wił, żeby medrey i kole­gia prze­ści­gały się o labo­ra­to­rium dla mnie. Ale nie tak się wszystko uło­żyło. Stało się tak, a trzcina, która się nie zgina, łamie się.

– To mój pro­jekt – oświad­czył Ton­ner i zro­bił krok do przodu. Odczu­wana przez ostat­nie dni furia ści­skała mu gar­dło. Ric­kar tylko prze­krzy­wił głowę.

Else wstała.

– Jeste­śmy obec­nie naj­bar­dziej feto­wa­nymi naukow­cami na pla­ne­cie. My. Jako grupa. Zespół. Jeśli się roz­pro­szymy, to prze­sta­nie być prawdą.

– Nie pro­si­łem Austada o zro­bie­nie tego. Ale jest dobry w tym, czym się zaj­muje. Nie zło­żyłby pro­po­zy­cji, gdyby nie miał wspar­cia potrzeb­nego do jej prze­pchnię­cia. To może potrwać jesz­cze kilka dni, ale to nie­unik­nione.

– A co sta­nie się z resztą z nas? – zapy­tała Jes­syn.

– Znaj­dziemy sobie inne miej­sca – odpo­wie­dział Nöl. – Na razie będziemy mieć wysoki sta­tus. W przy­szłym roku ktoś nas zechce. A póź­niej… kto wie? – Syn­nia poło­żyła dłoń na ramie­niu star­szego męż­czy­zny, pocie­sza­jąc, suge­ru­jąc mil­cze­nie lub obie te rze­czy na raz.

– To jesz­cze nie jest twoje labo­ra­to­rium – powie­dział Ton­ner. – Do czasu prze­gło­so­wa­nia tego przez kolo­kwium wciąż jest moje.

– Ow­szem – zgo­dził się Ric­kar. – Przy­naj­mniej przez parę dni.

– To wynoś się z niego w cho­lerę.

Ric­kar zsu­nął się z blatu, deli­kat­nie doty­ka­jąc sto­pami pod­łogi, jakby pró­bo­wał unik­nąć hała­so­wa­nia. Wsu­nął dło­nie do kie­szeni i ostroż­nie poszedł ku wspól­nym kory­ta­rzom. Jego prze­pra­sza­jąca postawa spra­wiała wra­że­nie uda­wa­nej, przed­sta­wie­nia czło­wieka na tyle pew­nego zwy­cię­stwa, by pozwo­lić sobie na łaska­wość.

Drzwi zamknęły się za nim z klik­nię­ciem, a pozo­stali mil­czeli. Cam­par prze­rwał ciszę gniew­nym śmie­chem.

– Nic o tym nie wie­dzia­łam – ode­zwała się Irinna, robiąc krok w stronę Ton­nera. Mocno trzy­mała dło­nie przy talii, wyglą­da­jąc bar­dzo młodo i blado od tro­ski.

– Wiem – zapew­niła Else. – Nikt nie uważa, żebyś miała z tym coś wspól­nego.

– Naprawdę nie mia­łam.

Ton­ner się odwró­cił. Jego labo­ra­to­rium wyda­wało się cich­sze, niż powinno. Sta­no­wi­ska robo­cze z pół­kami popla­mio­nymi latami barw­ni­ków wychwytu z gleby, ścienne ekrany powy­łą­czane do kon­ser­wa­cji pod­czas waka­cji, okna rzu­ca­jące mleczny blask na wyło­żoną sza­rymi płyt­kami pod­łogę. To było jego kró­le­stwo i choć spę­dzał w tych poko­jach wię­cej czasu niż w domu, miał wra­że­nie, jakby ni­gdy ich jesz­cze nie widział. Groźba utraty labo­ra­to­rium zdarła z niego całą bli­skość, zosta­wia­jąc je przed nim, jakby wszedł do niego po raz pierw­szy.

– To jesz­cze nie koniec – oświad­czył Ton­ner. – Kolo­kwium jesz­cze nie zde­cy­do­wało. Wciąż możemy do tego nie dopu­ścić.

– Co zamie­rzasz? – zapy­tała Jes­syn.

– Odwo­łać się do wszyst­kich należ­nych przy­sług. Obie­cać nowe. Jeśli wszy­scy się­gniemy do naszych sta­rych zna­jo­mych i dorad­ców, możemy zalać gło­su­ją­cych pro­te­stami. Zato­pić spon­sora Ric­kara… – Strze­lił pal­cami, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć jego słowa.

– Samar Austad – pod­su­nęła Irinna. – Nazywa się Samar Austad.

– Zalać go obu­rze­niem. Niech się prze­kona, ile go to będzie kosz­to­wać.

Dafyd odchrząk­nął cicho.

Innego dnia, w innym nastroju Ton­ner by to zigno­ro­wał, ale teraz był sfru­stro­wany i roz­złosz­czony.

– Co?

Dafyd spoj­rzał mu w oczy, a potem odwró­cił wzrok. Ode­zwał się dość spo­koj­nym gło­sem:

– Naro­bie­nie hałasu to oczy­wi­ście opcja, ale może się obró­cić prze­ciw nam. Kolo­kwium bar­dzo stara się nie dopu­ścić do tego, by na jego decy­zje wpły­wały kam­pa­nie popu­lar­no­ści. Uwa­żają, że to zachę­ca­łoby ludzi do urzą­dza­nia kolej­nych takich akcji w przy­szło­ści. Nie chcą się z nimi męczyć.

– Jesteś eks­per­tem od admi­ni­stra­cji badań? – wark­nął Ton­ner, a potem przy­po­mniał sobie, kim jest rodzina chło­paka.

– Jeśli nie ma cich­szego spo­sobu, to naro­bie­nie hałasu zawsze jest opcją – powie­dział Dafyd. – Ale gdy już zaczniemy hała­so­wać, nie da się tego wyci­szyć.

– Warto w ogóle pró­bo­wać? – zapy­tał Nöl. – Jeśli walka jest już i tak prak­tycz­nie prze­grana, to może roz­sąd­niej będzie nie mie­szać, co?

– Nie – odpo­wie­działa jego żona, a Ton­ner ucie­szył się z pew­no­ści w jej gło­sie. – Nie, dobre rze­czy są rzad­kie. Warto o nie wal­czyć.

– Jak ty byś do tego pod­szedł, Dafyd? – zapy­tała Else.

Młod­szy asy­stent znie­ru­cho­miał z namy­słem. Ton­ner musiał użyć całej siły woli, by mu nie prze­rwać.

– Poroz­ma­wiał­bym z ludźmi powią­za­nymi z gło­su­ją­cymi. Spró­bo­wał dowie­dzieć się, kto jest sojusz­ni­kiem Austada, a komu się nara­ził. Jeśli poznamy jego wro­gów, może uda się zna­leźć spo­sób na zło­że­nie kontr­pro­po­zy­cji. Cze­goś, co roz­bije jego koali­cję i zbie­rze sil­niej­szą. I tak coś stra­cimy, w każ­dej sytu­acji będziemy do tyłu. Ale zaofe­ro­wa­nie innego spo­sobu na dal­sze postę­po­wa­nie jest sil­niej­szym argu­men­tem niż tylko brak zgody na to, co jest na stole. Aka­de­mii Dyan trud­niej to będzie skon­tro­wać. Więk­sza szansa na zmianę nar­ra­cji.

– Nie mamy czasu – zapro­te­sto­wał Ton­ner.

– Możesz to zro­bić w dwa dni? – Else zapy­tała, jakby Ton­ner się nie ode­zwał.

Chło­pak odpo­wie­dział na jej spoj­rze­nie, lekko się zaczer­wie­nił i kiw­nął głową, jakby wła­śnie otrzy­mał misję.

***

Jako kie­row­nik pro­jektu Ton­ner miał prio­ry­tet przy wybo­rze miesz­ka­nia. Jego pierw­szym wybo­rem była stara chatka instruk­tora z wytar­tymi bam­bu­so­wymi pod­ło­gami i wonią ple­śni, która ni­gdy do końca nie dawała się wywie­trzyć, nawet po odka­ża­niu. Nie cho­dziło o to, że miej­sce mu się podo­bało, ale znaj­do­wało się naj­bli­żej labo­ra­to­rium. Gdyby poszedł za tym impul­sem, oszczę­dziłby sobie nie­mal pół godziny każ­dego dnia. Tyle że Else skom­ple­men­to­wała jeden z nowych budyn­ków wyho­do­wa­nych z koralu, a w szcze­gól­no­ści kon­kretne miesz­ka­nie z bal­ko­nem wycho­dzą­cym na pół­noc nad długą, zakrzy­wioną ulicą. Wła­śnie porzu­ciła wła­sny pro­jekt, by dołą­czyć do jego zespołu, byli w pierw­szej fazie zauro­cze­nia sobą w związku i miał nadzieję, że miesz­ka­nie w miej­scu, które się jej podo­bało, zachęci ją do spę­dza­nia z nim więk­szej liczby nocy. Nie była kie­row­niczką pro­jektu i jej ofi­cjalne miesz­ka­nie mie­ściło się w piw­nicy sta­rej ekos­fery godzinę mar­szu na połu­dnie. Nie­mal ni­gdy tam nie bywała, choć trzy­mała w nim tro­chę rze­czy.

Wyszedł na bal­kon miesz­ka­nia – tego, które zdo­był spe­cjal­nie dla niej – i usiadł na fotelu obok niej. Else nie­ustan­nie fascy­no­wała Ton­nera, a kilka jej nie­przy­jem­nych nawy­ków tylko to nasi­lało. Jed­nym z nich było pale­nie. Fakt, że uzna­wał ją za tak atrak­cyjną pomimo tego, czy­nił ją jesz­cze bar­dziej egzo­tyczną i pod­nie­ca­jącą. Mały brą­zowy rulo­nik papieru i ziół mię­dzy jej pal­cami pach­niał mari­hu­aną i goź­dzi­kami. Nie chciał się krzy­wić, ale i tak to zoba­czyła i prze­nio­sła papie­rosa do dal­szej dłoni.

– Patrzysz na gwiazdy?

– Patrzę, czy jest na co patrzeć – odpo­wie­działa.

Noc była bez­chmurna, ale mgiełka prze­chwy­ty­wała świa­tła kom­pleksu badaw­czego medrey, stoczni na zacho­dzie i wiel­kiego mia­sta w oddali. Gwiazd nie było aż tyle, ile odsło­ni­łaby praw­dzi­wie czy­sta noc, choć i tak były ich miliony. Przez chwilę patrzył na ich migo­ta­nie – gwiazdy nad domami, uli­cami i budyn­kami w dole, jakby mały zaką­tek ich pla­nety mógł być odbi­ciem kosmosu, gdyby tylko wstać i zna­leźć wła­ściwe miej­sce, by to ujrzeć.

– Czy zda­rza ci się żało­wać, że zaję­łaś się bada­niami? – zapy­tał.

– Cza­sami – przy­znała Else. – Była­bym też dobra w prak­tycz­nych zasto­so­wa­niach. Mię­dzy pod­sta­wo­wym a zaawan­so­wa­nym kur­sem przez sześć mie­sięcy pra­co­wa­łam na far­mach wod­nych. Głów­nie czy­ści­łam zbior­niki mor­skie. Byłam straszna dla wodo­ro­stów.

– Była­byś w tym świetna, ale cie­szę się, że nie zde­cy­do­wa­łaś się przy tym zostać.

Nad mia­stem unio­sły się trzy świa­tła: dwa bla­do­żółte i jedno miga­jące poma­rań­czowo. Trans­port do Obba­ran lub Glen­n­coal. Ton­ner mógł sobie wyobra­zić, że to gwiazda pró­bu­jąca powró­cić na niebo. Jako dziecko wie­rzył w takie histo­rie i jakaś jego część wciąż w nie wie­rzyła. To, czego dzieci nie rozu­miały, a o czym doro­śli zapo­mi­nali, to fakt, że takie histo­rie zawsze w grun­cie rze­czy były ana­lo­giami.

– Skoń­czy­ła­byś w admi­ni­stra­cji – powie­dział. – Do tej pory sie­dzia­ła­byś w kolo­kwium.

– Nie jestem poli­tyczką. Wszy­scy naj­lepsi admi­ni­stra­to­rzy są poli­ty­kami.

– Jak Alkhor.

– Jest dobra w tym, co robi.

– Nie mówi­łem o ciotce, tylko o nim. O chło­paku.

Else głę­boko zacią­gnęła się papie­ro­sem. Węgie­lek roz­ja­rzył się poma­rań­czą głęb­szą niż trans­por­to­wiec, a potem przy­gasł do sza­ro­ści. Kiedy się ode­zwała, wylał się z niej miękki biały dym.

– Zło­ścisz się na mnie, że sta­nę­łam po jego stro­nie?

– Jest młod­szym asy­sten­tem. Oni jesz­cze nie zasłu­żyli sobie na prawo posia­da­nia strony.

Znowu unio­sła papie­rosa do ust, zatrzy­mała się, po czym poli­zała palec wska­zu­jący i kciuk dru­giej dłoni i zga­siła węgie­lek, pogrą­ża­jąc go w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Nie ode­zwała się. Ton­ner wie­dział, że lepiej będzie, jeśli sam też zamilk­nie. I przez jakiś czas mu się to uda­wało.

– Wiem, że wszy­scy go lubi­cie, ale ja mu nie ufam. To intry­gant. Wszystko, co robi, ma jakiś cel. Zawsze obser­wuje ludzi.

Jej uśmiech był tak krótki i nie­znaczny, że mógł go sobie wyobra­zić.

– Uwa­żam, że jest uro­czy. I nie­za­leż­nie od tego, czy jest z niego intry­gant, czy nie, ni­gdy nie widzia­łam, żeby był okrutny.

– Ach. Czyli teraz jestem okrutny?

– Powiedz mi jesz­cze raz, jak to wcale się na mnie nie zło­ścisz.

– Nie złosz­czę. Nie złosz­czę się na cie­bie – powie­dział Ton­ner. – Po pro­stu jestem zły – przy­znał po chwili. – A ty tu jesteś. Więc zacho­wuję się jak dupek.

Else chwilę się zasta­na­wiała.

– Brzmi zgod­nie z prawdą.

– Jeśli Ric­kar to zrobi… jeśli zabiorą mi pro­jekt…

Zmie­niła pozy­cję, żeby lepiej go widzieć. Kiedy prze­mó­wiła, w jej gło­sie brzmiało wyzwa­nie, choć łagodne.

– Dokończ tę myśl. Jeśli stra­cisz pro­jekt, to co?

Ton­ner nachy­lił się do przodu i prze­cze­sał pal­cami włosy. Świa­tła trans­por­towca prze­łą­czyły się z poma­rań­czo­wych na zie­lone.

– Ta praca jest mną. Jeśli nie będę jej miał, to nie wiem, co ze mnie zosta­nie. Wiem, że jest mnó­stwo lite­ra­tury na temat odnaj­do­wa­nia się ponow­nie i zmiany kariery co dzie­sięć lat, ale nie wiem, czy mam w sobie dość siły, żeby zaczy­nać od nowa. Czy to ma sens?

Else zmru­żyła oczy. Na jej ustach poja­wił się lekki uśmiech, ale nie patrzyła na Ton­nera. Widziała coś wewnętrz­nego. Kiedy robiła coś takiego – wyco­fy­wała się do wła­snych myśli bez mówie­nia mu, czego doty­czyły – budziła w nim nie­po­kój.

– Rozu­miesz, jakie to ważne – powie­dział, wypeł­nia­jąc jej ciszę. – Poświę­ci­łaś wię­cej niż kto­kol­wiek, żeby zostać tego czę­ścią. Mia­łaś wła­sny pro­jekt. Byłaś kie­row­niczką.

Zbyła tę myśl dwoma pal­cami, jakby jej ręka zapo­mniała, że nie miała już mię­dzy nimi papie­rosa.

– Ana­liza spi­ralna była śle­pym zauł­kiem. Wszy­scy to wie­dzieli. Mogłam uciec albo poświę­cić moją karierę na wbi­ja­nie gwoź­dzi do trumny. Ucie­szy­łam się, że dosta­łam dru­gie miej­sce w twoim zespole. To była bar­dzo racjo­nalna decy­zja.

– A racjo­nal­no­ści zde­cy­do­wa­nie nie można ci odmó­wić. – Powie­dział to z więk­szym jadem, niż zamie­rzał, ale nie dała się pod­pu­ścić.

Else wstała, unio­sła ręce nad głowę i prze­cią­gnęła się, naj­pierw w jedną stronę, potem w drugą. Kiedy odwró­ciła się, by wró­cić do miesz­ka­nia, dotknęła jego ramie­nia. To nie było zapro­sze­nie, ale i tak oznaka bli­sko­ści. Ich pry­watny spo­sób potwier­dze­nia końca dnia. Ton­ner zaczął się zasta­na­wiać, czy uda mu się zasnąć. Ow­szem, był wyczer­pany, ale nie zmę­czony. Zabrała dłoń i weszła do środka. Słu­chał, jak włą­cza prysz­nic, i usły­szał zmianę dźwię­ków, gdy spłu­ki­wała dzień ze swo­jej skóry. Trans­por­to­wiec znik­nął za hory­zon­tem. Nad głową prze­le­ciała for­ma­cja wysoko lecą­cych samo­lo­tów, choć nie potra­fił stwier­dzić, czy woj­sko­wych, czy badaw­czych.

Prysz­nic się wyłą­czył. Ton­ner pomy­ślał o wej­ściu do środka, a potem o Ric­ka­rze. Roz­bo­lała go szczęka. Mógł sobie wyobra­zić sie­bie sie­dzą­cego tutaj i patrzą­cego w ciem­ność aż do świtu. A potem… co? Cier­pli­wie cze­kać, aż młod­szy asy­stent ura­tuje dla niego pro­jekt? To wyglą­dało na mały skra­wek pie­kła.

Else znowu dotknęła jego ramie­nia. Nie usły­szał, jak do niego pod­cho­dzi. Podała mu szkla­neczkę wypeł­nioną na wyso­kość jed­nego palca bogatą bursz­ty­nową whi­skey.

– Roz­pa­mię­ty­wa­nie nie pomoże – powie­działa. – Chodź do środka. Odpręż się. Prze­śpij. Rano wszystko będzie wyglą­dać tro­chę lepiej.

Przy­jął szkla­neczkę i skosz­to­wał alko­holu. W jego gar­dle i piersi roze­szła się pierw­sza fala cie­pła.

– Nie­na­wi­dzę prze­gry­wać. Nie­na­wi­dzę czuć się zawsty­dzony.

– Wiem.

– Alkhor się w tobie pod­ko­chuje.

– To też wiem.

Osu­szył całą szkla­neczkę jed­nym hau­stem i posta­wił ją na kafelku koło swo­jego fotela. Zosta­nie tam do sprząt­nię­cia za dnia. Pokoje wyho­do­wano w zie­leni i żółci, przez co czuł się tam jak owad śpiący wewnątrz kwiatu. To było dziw­nie przy­jemne uczu­cie. Else była już po swo­jej stro­nie łóżka, zwi­nięta pod przy­kry­ciem z głową odwró­coną w prze­ciwną stronę. Ton­ner zga­sił świa­tło, roze­brał się po ciemku i poło­żył. Nie spo­dzie­wał się zasnąć, ale gdy tylko jego głowa dotknęła poduszki, poczuł, że odpływa.

We śnie pró­bo­wał dostać się przez plac do swo­jego labo­ra­to­rium, ale płyty chod­nika spa­dały do bez­den­nej otchłani. Każdy krok był nie­bez­pieczny, a grunt zapa­dał się za nim lub tam, gdzie wła­śnie chciał sta­nąć. Cały świat poże­rał się pod jego sto­pami.

Póź­niej wydało się to pro­ro­czym prze­czu­ciem.

Pięć

Widziana w jeden spo­sób noc jest ciemna. Widziana na inny, cał­kiem jasna.

W jesz­cze inny sym­fo­niczna w swej zło­żo­no­ści pro­mie­nio­wa­nia na wszyst­kich dłu­go­ściach fal. Rój stara się zacho­wać mak­sy­malny moż­liwy bez­ruch, wibru­jąc pod nie­znaną skórą nowego gospo­da­rza, i reje­struje. Jest świa­dom ciała po dru­giej stro­nie cien­kiej kora­lo­wej ściany, kako­fo­nii owa­dów w gle­bie i w powie­trzu, krót­kich, nagłych linii pro­mieni kosmicz­nych prze­cho­dzą­cych przez pla­netę jak spa­da­jący sko­śnie deszcz.

Świa­do­mość jest wyczer­pu­jąca, a wyczer­pa­nie jest czę­ścią tego, czego szuka. Nowy gospo­darz jest nie­po­ręczny, sprytny, żywy i świa­domy w spo­sób, w jaki stary nie był. To nie­spo­dzianka dla roju, ale rój spo­dziewa się, że będzie zaska­ki­wany. Jest młody we wszech­świe­cie. Świa­do­mość jest zagadką, któ­rej dopiero zaczyna doświad­czać.

Ciało po dru­giej stro­nie ściany poru­sza się, sta­jąc wyżej niż wcze­śniej. Rój się cofa, prze­jęty, że zauwa­żono jego fale radiowe, ale kiedy znowu spraw­dza, ciało w budynku prze­szło tylko przez pokój. Rój się roz­luź­nia i zauważa, że się roz­luź­nia. Nie gospo­darz, lecz on sam.

Nowy gospo­darz napiera, jest nie­spo­kojny, wal­czy. Ale nie to przy­ciąga na wpół auto­no­miczną uwagę roju. Rój zwraca myśli do wewnątrz i znaj­duje tam rze­czy. Sym­pa­tię do słod­kich pikli. Wspo­mnie­nie chło­paka imie­niem Elial. Rezy­gna­cję wobec nie­uchron­no­ści śmierci. Nie pocho­dzą od roju ani gospo­darza. Rój roz­po­znaje arte­fakty Ameer Kin­dred. Dziew­czyny, któ­rej już nie ma. Rój odkrywa, że to nie­po­ko­jące, a tym samym stwier­dza, że może odczu­wać nie­po­kój. Stwo­rzono go do ucze­nia się, do ela­stycz­no­ści. Jest zapro­jek­to­wany jak woda pły­nąca przez wszel­kie kanały, jakie pod­su­nie jej świat. Rozu­mie teraz, że woda nie­sie rów­nież to, przez co prze­pływa. Już zamie­nił czy­stość na doświad­cze­nie i od tego nie ma odwrotu. Ani nie powinno go być.

Ma mało czasu. To bło­go­sła­wień­stwo i prze­kleń­stwo. Wszystko, co zrobi teraz i co prze­trwa mie­siąc, będzie rów­nie dobre jak coś stwo­rzone do prze­trwania całego życia. Mie­siąc to cały czas pozo­stały wielu miesz­kań­com tej pla­nety. Ale nie może też już dłu­żej kryć się w cie­niach.

Drzwi się roz­su­wają i rój uświa­da­mia sobie, że pozwo­lił się roz­pro­szyć wewnętrz­nym bodź­com. Szuka postaci za ścianą, lecz jej już nie ma. W sym­fo­nię ciem­no­ści wkra­cza męż­czy­zna. Jest star­szy. Siwe włosy zgo­lił bli­sko skóry. Ma długą twarz i jasny, krótki zarost. Oczy przy­sło­nięte, roz­ba­wione, zmę­czone. Rój zasta­na­wia się, czego nauczyłby się, gdyby go prze­jął, gdyby zamie­nił bie­żą­cego gospo­da­rza na niego. Ni­gdy się nie dowie.

Męż­czy­zna dostrzega to i się waha. Rój robi krok do przodu na poży­czo­nych nogach. Uśmie­cha się.

– Samar Austad?

– Tak? – odpo­wiada męż­czy­zna. – W czym mogę pomóc?

Rój albo gospo­darz, albo nie­ży­jąca dziew­czyna myśli: „Cóż za pyta­nie”.

***

– Myślał, że to ja? – zapy­tała Irinna. – Serio?

– Nie był pewien, co myśleć – odpo­wie­działa Jes­syn.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki