Gniew Tiamat. Cykl Expanse. Tom 8 - nowa wersja - James S.A. Corey - ebook

Gniew Tiamat. Cykl Expanse. Tom 8 - nowa wersja ebook

James S.A. Corey

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Otwarto ponad tysiąc wrót do układów słonecznych rozsianych w galaktyce, ale w miarę jak ludzkość buduje swe międzygwiezdne imperium na ruinach obcych, pojawia się coraz więcej zagrożeń.

James S.A. Corey – pseudonim literacki, pod którym wspólnie publikują Daniel Abraham i Ty Franck, amerykańscy pisarze science fiction i fantasy. Wspólnie stworzyli cykl Expanse, na który składają się następujące tomy: Przebudzenie Lewiatana, Wojna Kalibana, Wrota Abaddona, Gorączka Ciboli, Gry Nemezis, Prochy Babilonu, Wzlot Persepolis oraz Gniew Tiamat.

Na całym świecie sprzedano ponad dwa miliony egzemplarzy powieści z serii Expanse.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 676

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Hol­den

Chri­sjen Ava­sa­rala nie żyje.

Cztery mie­siące temu zmarła we śnie na Lunie. Po dłu­gim, peł­nym życiu i krót­kiej cho­ro­bie zosta­wiła ludz­kość bar­dzo odmienną od tej, jaką zastała. Wia­do­mo­ści miały od dawna nagrane klep­sy­dry i wspo­minki, gotowe do wyemi­to­wa­nia na wszyst­kie tysiąc trzy­sta ukła­dów odzie­dzi­czo­nych przez ludz­kość. Paski na ekra­nach i nagłówki były pełne hiper­boli: Ostat­nia kró­lowa Ziemi, Śmierć tyranki czy Ostat­nie poże­gna­nie Ava­sa­rali.

Nie­za­leż­nie od ich tre­ści wszyst­kie mocno doty­kały Hol­dena. Nie potra­fił sobie wyobra­zić świata, który nie będzie się ugi­nał przed wolą sta­ruszki. Nawet gdy na Lako­nię dotarły potwier­dze­nia rapor­tów, Hol­den wciąż gdzieś w głębi duszy wie­rzył, że ona jed­nak jesz­cze żyje, złosz­cząc się i klnąc, wbrew wszel­kim ogra­ni­cze­niom siłą woli pró­bu­jąc nagiąć histo­rię, by choć o uła­mek stop­nia odda­lić ją od potwor­no­ści. Zanim pozwo­lił sobie w to uwie­rzyć, minął pra­wie mie­siąc od chwili, gdy pierw­szy raz usły­szał tę wia­do­mość. Chri­sjen Ava­sa­rala nie żyje.

Ale to nie ozna­czało jej końca.

Zanim inter­we­nio­wał Duarte, jej pań­stwowy pogrzeb zapla­no­wano na Ziemi. Czas rzą­dów Ava­sa­rali jako sekre­tarz gene­ral­nej Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych był klu­czo­wym okre­sem histo­rii i jej zasługi – nie tylko dla swej pla­nety, ale i całej ludz­ko­ści – spra­wiły, że zasłu­żyła sobie na hono­rowe miej­sce w dzie­jach, które ni­gdy nie zosta­nie zapo­mniane. Wysoki kon­sul Lako­nii uznał za wła­ściwe, by jej docze­sne szczątki spo­częły w samym sercu nowego impe­rium. Pogrzeb odbę­dzie się w Budynku Rzą­do­wym. Zosta­nie wznie­siony monu­ment na jej cześć, by ni­gdy nie została zapo­mniana.

Prze­mil­czano ten kawa­łek, w któ­rej Duarte był współ­winny nie­zwy­kłej rzezi na Ziemi, sta­no­wią­cej pod­stawę kariery Ava­sa­rali. Histo­rię jak zwy­kle spi­sy­wali zwy­cięzcy. Hol­den był pra­wie pewien, że choć wzmianki o tym nie poja­wiły się w komu­ni­ka­tach pra­so­wych i kana­łach infor­ma­cyj­nych, wszy­scy pamię­tają, że w tam­tych cza­sach stała z Duar­tem po prze­ciw­nych stro­nach bary­kady. A jeśli nawet nikt inny nie pamię­tał, to on tak.

Mau­zo­leum – jej mau­zo­leum, ponie­waż jesz­cze nie było nikogo o rów­nie wiel­kich zasłu­gach, by je z nią dzie­lić – wznie­siono z bia­łego kamie­nia wypo­le­ro­wa­nego z mikro­nową pre­cy­zją. Cere­mo­nię zakoń­czono, wiel­kie drzwi zamknięto. Cen­tralny panel pół­noc­nej ściany struk­tury wypeł­niał por­tret Ava­sa­rali. Wytra­wiono go w kamie­niu z datami uro­dzin i śmierci oraz kil­koma wer­sami nie­zna­nego mu wier­sza. Setki krze­seł usta­wio­nych wokół podium, z któ­rego prze­ma­wiał kapłan, były już w poło­wie puste. Ludzie przy­byli tu z całego impe­rium, a teraz, skoro już się tu zna­leźli, prze­waż­nie zebrali się w grupki z oso­bami, które znali. Trawa rosnąca wokół krypty nie była podobna do tej na Ziemi, ale zapeł­niała tę samą niszę eko­lo­giczną i zacho­wy­wała się na tyle podob­nie, by nazy­wali ją trawą. Powiewy wia­tru były cie­płe. Mając pałac za ple­cami, Hol­den pomy­ślał, że może odma­sze­ro­wać w dzi­kie rejony za tere­nem pałacu i odejść, dokąd tylko zechce.

Miał na sobie ubra­nie o kroju lakoń­skiego mun­duru woj­sko­wego, nie­bie­skie z roz­ło­żo­nymi skrzy­dłami wybra­nymi przez Duar­tego na impe­rialny herb. Koł­nierz był wysoki i sztywny, dra­pał mu skórę z boku szyi. Miej­sce na insy­gnia stop­nia zostało puste, co naj­wy­raź­niej było sym­bo­lem sza­no­wa­nego więź­nia.

– Uda się pan na przy­ję­cie, sir? – zapy­tał gwar­dzi­sta.

Hol­dena zacie­ka­wiło, jak wyglą­dało drzewko eska­la­cji na wypa­dek odmowy. Gdyby uznał, że jest wol­nym czło­wie­kiem i odmó­wił gościn­no­ści pałacu. Nie­za­leż­nie od pro­ce­dur nie miał wąt­pli­wo­ści, że zostały spi­sane i prze­ćwi­czone, a jemu wcale by się nie podo­bały.

– Za chwilę – odpo­wie­dział. – Chcia­łem tylko… – Mach­nął ręką w stronę gro­bowca, jakby nie­uchron­ność śmierci była czymś w rodzaju uni­wer­sal­nej prze­pustki. Przy­po­mnie­niem, że wszelka ludzka wła­dza jest tym­cza­sowa.

– Oczy­wi­ście, sir – odparł gwar­dzi­sta i ukrył się w tłu­mie.

Choć Hol­den nie miał wra­że­nia, że jest wol­nym czło­wie­kiem. „Dys­kret­nie ogra­ni­czany” to naj­lep­sze, na co mógł liczyć.

Na pod­ło­dze mau­zo­leum stała kobieta i patrzyła w górę na por­tret Ava­sa­rali. Miała na sobie jaskra­wo­nie­bie­skie sari o bar­wie na tyle zbli­żo­nej do kolo­rów Lako­nii, by świad­czyła o uprzej­mo­ści, a rów­no­cze­śnie dosta­tecz­nie róż­nej, by jed­no­znacz­nie zako­mu­ni­ko­wała jej nie­szcze­rość. Choć nie wyglą­dała podob­nie do babki, jed­no­znacz­nie iden­ty­fi­ko­wało ją ema­nu­jące z niej rów­no­cze­śnie sub­telne i oczy­wi­ste „pier­dol się”. Hol­den pod­szedł do niej.

Skórę miała ciem­niej­szą niż Ava­sa­rala, ale kiedy zer­k­nęła na niego, kształt oczu i wąski uśmiech wyglą­dały zna­jomo.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu pani straty – ode­zwał się Hol­den.

– Dzię­kuję.

– Nie przed­sta­wiono nas sobie. Jestem…

– James Hol­den – dokoń­czyła kobieta. – Wiem, kim pan jest. Nani wspo­mi­nała o panu.

– Ach. Cóż, musiało to brzmieć bar­dzo cie­ka­wie. Nie zawsze patrzyła na świat w taki spo­sób, jak ja.

– Ow­szem, róż­ni­li­ście się. Jestem Kajri, ale ona mówiła na mnie Kiki.

– Była nie­zwy­kłą kobietą.

Przez dwa odde­chy mil­czeli wspól­nie. Powiew powie­trza spra­wił, że tka­nina sari Kajri zało­po­tała jak flaga. Hol­den zamie­rzał się wyco­fać, gdy znów się ode­zwała.

– Nie­na­wi­dzi­łaby tego – stwier­dziła. – Zacią­gnięta do obozu wro­gów i wychwa­lana teraz, gdy nie może już ich ści­snąć za jaja. Prze­chwy­cona, gdy tylko nie może się już opie­rać. W tej chwili, pod­łą­cza­jąc do niej tur­binę, można by zasi­lić mia­sto, tak szybko obraca się w gro­bie.

Hol­den wydał z sie­bie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.

Kajri wzru­szyła ramio­nami.

– A może nie. Mogłaby to uznać za zabawne. Z nią ni­gdy nie byłam niczego pewna.

– Dużo jej zawdzię­czam – rzu­cił Hol­den. – Nie zawsze zda­wa­łem sobie wtedy z tego sprawę, ale robiła, co mogła, żeby mi pomóc. Ni­gdy nie mia­łem oka­zji jej podzię­ko­wać, choć… Wła­ści­wie to mia­łem, ale z niej nie sko­rzy­sta­łem. Jeśli mógł­bym coś zro­bić dla pani albo rodziny…

– Nie wydaje się, by był pan na pozy­cji umoż­li­wia­ją­cej wyświad­cza­nie przy­sług, kapi­ta­nie Hol­den.

Hol­den obej­rzał się na pałac.

– No tak, ostat­nio nie jestem u szczytu formy. Ale i tak chcia­łem to powie­dzieć.

– Doce­niam pań­skie dobre chęci – zapew­niła Kajri. – I z tego, co sły­sza­łam, zdo­łał pan zdo­być pewne wpływy? Wię­zień z dostę­pem do ucha impe­ra­tora.

– Nic mi o tym nie wia­domo. Ow­szem, dużo mówię, ale nie jestem pewien, czy ktoś tego słu­cha. Oczy­wi­ście poza ochroną. Zakła­dam, że słu­chają wszyst­kiego.

Zaśmiała się i był to cie­plej­szy, bar­dziej współ­czu­jący dźwięk, niż się spo­dzie­wał.

– Nie jest łatwo, gdy nie ma się w życiu niczego tylko dla sie­bie. Dora­sta­łam ze świa­do­mo­ścią, że wszystko, co zro­bię, będzie moni­to­ro­wane, kata­lo­go­wane, reje­stro­wane i oce­niane pod kątem zagro­że­nia dla mnie i rodziny. Gdzieś w archi­wach wywiadu są zapisy dat wszyst­kich moich okre­sów.

– Z jej powodu? – zapy­tał Hol­den, kiwa­jąc głową w stronę gro­bowca.

– Z jej powodu. Ale dała mi też narzę­dzia, żeby sobie z tym pora­dzić. Nauczyła nas uży­wa­nia wszyst­kich wsty­dli­wych ele­men­tów naszego życia jako broni do upo­ka­rza­nia ludzi, któ­rzy chcie­liby nas umniej­szać. Wie pan, na tym polega tajem­nica.

– Jaka tajem­nica?

Kajri się uśmiech­nęła.

– Ludzie z wła­dzą nad panem też są słabi. Srają, krwa­wią i mar­twią się, że ich dzieci już ich nie kochają. Wsty­dzą się głu­pich rze­czy robio­nych w mło­do­ści, o któ­rych zapo­mnieli już wszy­scy inni. I przez to są podatni na ataki. Wszy­scy defi­niu­jemy się przez ota­cza­ją­cych nas ludzi, bo tego typu mał­pami jeste­śmy. Nie potra­fimy wyjść poza te ogra­ni­cze­nia. Kiedy więc pana obser­wują, prze­ka­zują też w pań­skie ręce moż­li­wość zmie­nie­nia tego, kim są.

– Ona tego panią nauczyła?

– Ow­szem – potwier­dziła Kajri. – Choć wcale o tym nie wie­działa.

Jakby na dowód jej tezy, gwar­dzi­sta ruszył ku nim po tra­wie, utrzy­mu­jąc pełen sza­cunku dystans do chwili, gdy się upew­nił, że go zoba­czyli, a potem dał im czas na dokoń­cze­nie roz­mowy, zanim pod­szedł bli­żej. Kajri obró­ciła się do niego, uno­sząc brew.

– Przy­ję­cie roz­pocz­nie się za dwa­dzie­ścia minut, pro­szę pani – poin­for­mo­wał. – Wysoki kon­sul liczył na spo­tka­nie z panią.

– Nawet nie przy­szłoby mi do głowy, żeby go roz­cza­ro­wać – odpo­wie­działa z uśmie­chem, który Hol­den widział już na innych war­gach.

Zaofe­ro­wał ramię, sko­rzy­stała z oferty. Gdy odcho­dzili, kiw­nął głową w stronę gro­bowca i wyry­tych na nim słów. jeśli życie prze­kro­czy śmierć, odszu­kam cię tam. jeśli nie, to tam też.

– To cie­kawy cytat – powie­dział. – Mam wra­że­nie, że powi­nie­nem go roz­po­znać. Kto to napi­sał?

– Nie wiem – przy­znała. – Ale powie­działa nam, żeby umie­ścić go na jej gro­bie. Nie wyja­śniła, skąd pocho­dził.

***

Na Lako­nię przy­byli wszy­scy, któ­rzy coś zna­czyli. Było to prawdą na kilku pozio­mach. Plan Duar­tego pole­ga­jący na prze­nie­sie­niu cen­trum ludz­ko­ści z układu Sol do serca swo­jego impe­rium tra­fił na poziom współ­pracy i popar­cia, który z początku zaszo­ko­wał Hol­dena, a potem wzbu­dził w nim trwałe, łagodne roz­cza­ro­wa­nie ludz­ko­ścią jako gatun­kiem. Na Lako­nię prze­nio­sły swoje kwa­tery główne naj­bar­dziej pre­sti­żowe insty­tuty badaw­cze. Cztery szkoły bale­towe zre­zy­gno­wały ze stu­leci rywa­li­za­cji, by dzie­lić wspól­nie miej­sce w Lakoń­skim Insty­tu­cie Sztuki. Cele­bryci i uczeni prze­py­chali się do nowych, pała­co­wych i spon­so­ro­wa­nych przez pań­stwo ośrod­ków w sto­licy. Zaczy­nano tu już krę­cić filmy. Miękka moc kul­tury na naj­wyż­szych obro­tach, goto­wej zalać sieci i kanały życz­li­wymi komu­ni­ka­tami o wyso­kim kon­sulu Duar­tem i trwa­ło­ści wła­dzy Lako­nii.

Przy­by­wały też firmy. Duarte miał wybu­do­wane banki i budynki biu­rowe cze­ka­jące na najem­ców. Sto­wa­rzy­sze­nie Świa­tów nie spro­wa­dzało się już tylko do Car­rie Fisk w nędz­nym biu­rze na Medy­nie, zaj­mo­wało kate­dralną prze­strzeń w samym środku sto­licy z lobby więk­szym od han­garu i ścia­nami ze szkla­nych mozaik, które wyglą­dały, jakby wzno­siły się w nie­skoń­czo­ność. Były tam też główne wła­dze Związku Trans­por­to­wego, w skrom­niej­szym budynku zaj­mu­ją­cym mniej­szą powierzch­nię, dzięki czemu fizycz­nie i socjal­nie widać było, kto jest fawo­ry­zo­wany, a kto trak­to­wany z nie­chę­cią. Hol­den przy­glą­dał się temu wszyst­kiemu z Budynku Rzą­do­wego będą­cego jego domem i wię­zie­niem, koja­rzą­cym mu się z miesz­ka­niem na wyspie.

W gra­ni­cach mia­sta Lako­nia była czyst­sza, now­sza, jaśniej­sza i bar­dziej kon­tro­lo­wana niż więk­szość sta­cji kosmicz­nych, które Hol­de­nowi zda­rzyło się odwie­dzić. Tuż za mia­stem zaczy­nały się tereny tak dzi­kie, jakie widy­wał tylko na fil­mach. Sta­ro­żytne lasy i ruiny obcych, na któ­rych zba­da­nie i oswo­je­nie potrzeba będzie całych stu­leci. Hol­den sły­szał plotki i pod­gło­ski o reszt­ko­wych tech­no­lo­giach, obu­dzo­nych do chwiej­nego życia przez wcze­sne eks­pe­ry­menty z pro­to­mo­le­kułą: wier­cące w ziemi robaki wiel­ko­ści stat­ków kosmicz­nych, podobne do psów drony napraw­cze, któ­rym nie robiło róż­nicy, czy pra­cują z maszy­nami, czy cia­łem, kry­sta­liczne jaski­nie z efek­tem pie­zo­elek­trycz­nym indu­ku­ją­cym halu­cy­na­cje, muzykę i obez­wład­nia­jące zawroty głowy. Choć sto­lica sta­wała się syno­ni­mem całej ludz­ko­ści, to pla­neta, na któ­rej się znaj­do­wała, pozosta­wała obca. Wyspa cze­goś świet­nie zna­jo­mego w morzu „jesz­cze tego nie rozu­miemy”. Na swój spo­sób pocie­sza­jąca była myśl, że Duarte, pomimo moż­li­wo­ści boga-impe­ra­tora, nie potra­fił osią­gnąć wszyst­kiego w ciągu zale­d­wie kilku dzie­się­cio­leci.

Z dru­giej strony było to prze­ra­ża­jące.

Przy­ję­cie zor­ga­ni­zo­wano w wiel­kiej, ale nie prze­sa­dzo­nej sali. Jeśli Lako­nię zbu­do­wano na obraz Duar­tego, w duszy wyso­kiego kon­sula kryła się dziwna oso­bi­sta powścią­gli­wość. Nie­za­leż­nie od tego, jak wspa­niałe było mia­sto, jak przy­tła­cza­jące były ambi­cje, kom­pleks pała­cowy i dom Duar­tego nie były jar­marczne ani nawet szcze­gól­nie wyszu­kane. Salę balową wyzna­czały pro­ste linie i neu­tralna paleta barw się­ga­jąca ele­gan­cji bez zbyt­niego przej­mo­wa­nia się czy­imiś opi­niami. Tu i ówdzie roz­sta­wiono kanapy i krze­sła, pozwa­la­jąc gościom dowol­nie je prze­su­wać. Mło­dzi ludzie w mun­du­rach woj­sko­wych roz­no­sili kie­liszki z winem i her­batę z przy­pra­wami. Duarte potra­fił spra­wić, że wszystko, co go ota­czało, wyda­wało się zro­dzone nie tyle z potęgi, ile z pew­no­ści sie­bie. Sztuczka była bar­dzo dobra, bo choć Hol­den ją przej­rzał, i tak dzia­łała.

Przy­jął kie­li­szek wina od mło­dej kobiety i ruszył nie­śpiesz­nie przez tłu­mek zebra­nych. Kilka osób roz­po­znał od razu. Car­rie Fisk ze Sto­wa­rzy­sze­nia Świa­tów, udzie­la­jącą audien­cji przy dłu­gim stole, oto­czoną guber­na­to­rami licz­nych kolo­nii wal­czą­cych o to, który z nich pierw­szy zaśmieje się z jej żartu. Thorne Chao, twarz naj­po­pu­lar­niej­szego pro­gramu z wia­do­mo­ściami z Bara Gaon. Emil-Michelle Li w dłu­giej zie­lo­nej sukience, będą­cej jej zna­kiem szcze­gól­nym, gdy nie grała w fil­mie. Każ­dej roz­po­zna­nej przez niego twa­rzy odpo­wia­dało kil­ka­na­ście, które wyglą­dały zna­jomo.

Prze­miesz­czał się przez cienką chmurkę socjal­nych uprzej­mo­ści, uśmie­chów i ukło­nów, sta­ran­nie ogra­ni­cza­ją­cych poten­cjalne zaan­ga­żo­wa­nie. Był tu, bo Duarte chciał, by go widziano, ale dia­gram Venna osób, które chciały zaskar­bić sobie przy­chyl­ność wyso­kiego kon­sula, będąc rów­no­cze­śnie goto­wymi na jego nie­za­do­wo­le­nie z powodu zada­wa­nia się z naj­bar­dziej zna­nym więź­niem stanu, nie miał wiel­kiej czę­ści wspól­nej.

Choć coś się tam zna­la­zło.

– Nie jestem na to dość pijana.

Pre­zes Związku Trans­por­to­wego Camina Drum­mer opie­rała się o sto­lik, trzy­ma­jąc kie­li­szek obiema dłońmi. Na żywo jej twarz wyglą­dała sta­rzej. Zmarszczki wokół oczu i ust były wyraź­niej­sze, niż kiedy fil­mo­wała ją kamera, a on oglą­dał obraz na ekra­nie odle­głym o kilka miliar­dów kilo­me­trów. Prze­su­nęła się nieco, robiąc mu miej­sce przy stole, a on przy­jął zapro­sze­nie.

– Nie jestem pewien, jak wygląda upi­cie się dosta­teczne na coś takiego – ode­zwał się. – Spi­cie się do nie­przy­tom­no­ści? Na bojowo? Popła­ki­wa­nie w kącie?

– Nie wyda­jesz się nawet wsta­wiony.

– Nie jestem. Ostat­nio pra­wie nie pijam alko­holu.

– Zacho­wu­jesz przy­tom­ność umy­słu?

– I źle mi działa na żołą­dek.

Drum­mer par­sk­nęła śmie­chem.

– Wypu­ścili sza­cow­nego więź­nia pośród ludzi. Co może zna­czyć, że nie jesteś już dla nich tak uży­teczny. Wyci­snęli z cie­bie wszyst­kie soki?

Spo­sób, w jaki to powie­działa, mógł być prze­ko­ma­rza­niem się mię­dzy sta­rymi zna­jo­mymi, któ­rzy razem stra­cili wła­dzę i żyli w pół­mroku poli­tycz­nej akcep­ta­cji, ale mogło to być też coś innego. Spo­sób na spy­ta­nie, czy został już zmu­szony do zdra­dze­nia pod­zie­mia na Medy­nie. Czy zde­cy­do­wali się go zła­mać. Drum­mer rów­nie dobrze jak on wie­działa, kto słu­cha, nawet tutaj.

– Poma­ga­łem, ile mogłem, w spra­wie zagro­że­nia ze strony obcych. Zresztą gdyby zapy­tał mnie o cokol­wiek innego, wszyst­kie moje odpo­wie­dzi i tak byłyby już nie­ak­tu­alne. Zakła­dam też, że jestem tutaj, bo Duarte uważa, że mu się przy­dam w tym miej­scu.

– Ele­ment przed­sta­wie­nia.

– Cyrku – popra­wił Hol­den, a potem, widząc jej reak­cję, dodał: – Mówiło się o cyrku.

– Jasne – zgo­dziła się.

– A co z tobą? Jak idzie demon­taż Związku Trans­por­to­wego?

Drum­mer bły­snęła oczami i sze­rzej się uśmiech­nęła. Odpo­wie­działa per­fek­cyj­nym gło­sem dzien­ni­karki wia­do­mo­ści, peł­nym ener­gii, wyraź­nym i sztucz­nym jak pla­sti­kowy owoc.

– Bar­dzo cie­szę się z gład­kiego prze­ka­zy­wa­nia peł­niej­szego nad­zoru lakoń­skim wła­dzom oraz Sto­wa­rzy­sze­niu Świa­tów. Sku­piamy się na zacho­wa­niu wszyst­kich sta­rych prak­tyk, które spraw­dziły się w dzia­ła­niu, oraz uspraw­nie­niu i inte­gra­cji nowych pro­ce­dur eli­mi­nu­ją­cych zbędny balast. Zdo­ła­li­śmy utrzy­mać, a nawet popra­wić sku­tecz­ność han­dlu bez nara­ża­nia bez­pie­czeń­stwa, czego wymaga wiel­kie prze­zna­cze­nie ludz­ko­ści.

– Aż tak źle?

– Nie powin­nam narze­kać. Mogło być gorzej. Jak długo jestem grzeczną żoł­nierką i Duarte uważa, że mogę się przy­dać do wywa­bie­nia Saby, nie wylą­duję w sto­dole.

Od głów­nego wej­ścia dobiegł szmer pod­nie­ce­nia i poru­sze­nie zebra­nych. Uwaga w całej sali balo­wej zmie­niła kie­ru­nek jak meta­lowe opiłki zwra­ca­jące się do magnesu. Hol­den nie musiał się oglą­dać, by wie­dzieć, że przy­był Win­ston Duarte, ale i tak to zro­bił.

Mun­dur dyk­ta­tora wyglą­dał nie­mal tak samo, jak ten Hol­dena. Ema­no­wał od niego łagodny spo­kój, który towa­rzy­szył mu w każ­dej sytu­acji. Z dru­giej strony jego ochrona rzu­cała się w oczy dużo bar­dziej niż ludzie zaj­mu­jący się pil­no­wa­niem Hol­dena. Dwóch potęż­nych gwar­dzi­stów z pisto­le­tami przy boku i oczami bły­ska­ją­cymi wsz­cze­pio­nym sprzę­tem. Wraz z nim przy­szedł też Cortázar, ale trzy­mał się na ubo­czu, wyglą­da­jąc tro­chę jak nasto­la­tek odcią­gnięty na siłę od gry do rodzin­nego obiadu. Fak­tyczna nasto­latka – córka Duar­tego, Teresa – szła przy boku ojca jak cień.

Do Duar­tego pośpiesz­nie pode­szła Car­rie Fisk, porzu­ca­jąc swoją kote­rię, i uści­snęła mu rękę na powi­ta­nie. Roz­ma­wiali chwilę, po czym Fisk zwró­ciła się do Teresy i uści­snęła rów­nież jej dłoń. Za ple­cami Fisk zaczął się zbie­rać nie­wielki tłu­mek ludzi, sta­ra­ją­cych się nie­zbyt nachal­nie wal­czyć o moż­li­wość spo­tka­nia z wiel­kim czło­wie­kiem.

– Aż ciarki prze­cho­dzą na widok sukin­syna, prawda? – rzu­ciła Drum­mer.

Hol­den mruk­nął. Nie wie­dział, o czym dokład­nie mówiła. Może cho­dziło po pro­stu o to, jak wszy­scy wokół niego zostali prze­szko­leni do posłu­szeń­stwa – to byłoby wystar­cza­jące wyja­śnie­nie. Ale może zoba­czyła coś z tego, co widział w nim Hol­den: migo­tliwe prze­bły­ski w oczach, per­łowy cień pod skórą. Hol­den widział pro­to­mo­le­kułę w dzia­ła­niu w stop­niu dużo więk­szym niż kto­kol­wiek, kto nie odwie­dzał labo­ra­to­rium Cortázara, i zapewne dla­tego skutki uboczne zabie­gów na Duar­tem były dla niego bar­dziej oczy­wi­ste.

Uświa­do­mił sobie, że się gapi. Co wię­cej, dotarło do niego, że wszy­scy się gapią, a on dawał się ponieść zbior­czemu napo­rowi ich uwagi. Obej­rzał się na Drum­mer, czy­niąc świa­domy wysi­łek odwró­ce­nia wzroku. Było to trud­niej­sze, niż chciałby przy­znać.

Zamie­rzał zapy­tać, czy miała jakieś wie­ści o pod­zie­miu, czy rządy Duar­tego w bez­mia­rze próżni mię­dzy gwiaz­dami wydają się rów­nie nie­uchronne jak tu, w jego domu.

– Jakieś wie­ści o pod­zie­miu? – zapy­tał.

– Zawsze będą jacyś mal­kon­tenci – odpo­wie­działa, poru­sza­jąc się na gra­nicy mię­dzy nie­win­no­ścią a ukry­tym zna­cze­niem. – A co z tobą? Jak spę­dza czas sła­wetny kapi­tan James Hol­den? Cho­dzisz na przy­ję­cia? Wyma­chu­jesz pię­ściami w bez­sil­nej furii?

– Nie. Po pro­stu spi­skuję i cze­kam na wła­ściwą chwilę, by ude­rzyć – odpo­wie­dział Hol­den.

Oboje uśmiech­nęli się, jakby to był żart.

Rozdział pierwszy

Elvi

„Wszech­świat jest zawsze dziw­niej­szy, niż myślisz”.

Było to ulu­bione powie­dze­nie jed­nego z pro­fe­so­rów w cza­sach stu­diów dok­to­ranc­kich Elvi. Pro­fe­sora Ehr­li­cha, bur­kli­wego sta­rego Niemca z długą białą brodą, który Elvi przy­wo­dził na myśl kra­snala ogro­do­wego, a powta­rzał to zawsze, gdy kogoś zasko­czyły wyniki otrzy­mane w labo­ra­to­rium. W tam­tych cza­sach Elvi uwa­żała ten tekst za tak praw­dziwy, że był tru­izmem. Oczy­wi­ście, że wszech­świat krył nie­ocze­ki­wane nie­spo­dzianki.

Pro­fe­sor Ehr­lich pra­wie na pewno już nie żył, bo był na gra­nicy moż­li­wo­ści tech­no­lo­gii prze­dłu­ża­nia życia w cza­sach, gdy Elvi miała nie­wiele ponad dwa­dzie­ścia lat. Sama teraz miała już córkę star­szą od niej wtedy. Jed­nakże gdyby wciąż żył, Elvi wysła­łaby mu dłu­gie prze­pro­siny z głębi serca.

Wszech­świat był nie tylko dziw­niej­szy, niż myślała, był dziw­niej­szy, niż dało się prze­wi­dzieć. Każde nowe odkry­cie, nie­za­leż­nie od tego, jak było zdu­mie­wa­jące, kła­dło zale­d­wie pod­wa­liny pod jesz­cze nie­zwy­klej­sze odkry­cie póź­niej. Wszech­świat i jego nie­ustan­nie zmie­nia­jąca się defi­ni­cja dziw­no­ści. Odkry­cie tego, co wszy­scy uznali za obce życie, gdy na Febe zna­le­ziono pro­to­mo­le­kułę, wstrzą­snęło ludźmi aż do pod­staw, a jed­nak było to zde­cy­do­wa­nie mniej nie­po­ko­jące od stwier­dze­nia, że pro­to­mo­le­kuła jest nie tyle obcym życiem, ile zale­d­wie jego narzę­dziem. Ich wer­sją klu­cza fran­cu­skiego, tyle że takiego, który potra­fił zmie­nić całą sta­cję na aste­ro­idzie Eros w sta­tek kosmiczny, prze­chwy­cić Wenus, stwo­rzyć pier­ścień wrót i dać im nie­spo­dzie­wany dostęp do tysiąca trzy­stu ukła­dów sło­necz­nych po dru­giej stro­nie.

„Wszech­świat jest zawsze dziw­niej­szy, niż myślisz”. Cho­lerna racja, pro­fe­so­rze.

– Co to jest? – ode­zwał się jej mąż, Fayez.

Znaj­do­wali się na mostku jej okrętu, Jastrzę­bia. Okrętu, który dało jej Impe­rium Lakoń­skie. Na ekra­nie przed nimi powoli wypeł­niał się szcze­gó­łami wyso­kiej roz­dziel­czo­ści obraz tego, co wszy­scy nazy­wali „obiek­tem”. Było to ciało pla­ne­tarne nieco więk­sze od Jowi­sza i pra­wie prze­zro­czy­ste, wyglą­da­jące jak nie­zwy­kle wielka krysz­ta­łowa kula o lekko zie­lon­ka­wym zabar­wie­niu. Jedyna struk­tura w ukła­dzie Adro.

– Według danych z pasyw­nej spek­tro­me­trii to nie­mal wyłącz­nie węgiel – poin­for­mo­wał Tra­von Bar­rish, nawet nie pod­no­sząc wzroku znad ekranu wyświe­tla­ją­cego dane. Był ich spe­cja­li­stą od mate­ria­łów i naj­bar­dziej dosłowną osobą, jaką Elvi kie­dy­kol­wiek poznała. Oczy­wi­ście, że podał Fay­ezowi odpo­wiedź na pyta­nie zawie­ra­jącą fakty. Sama dobrze wie­działa, że mąż wcale nie o to pytał. Cho­dziło mu o „po co to jest?”.

– Jest upa­ko­wany w gęstą sieć – dorzu­ciła Jen Livey, fizyczka zespołu. – To…

Umil­kła, więc Elvi dokoń­czyła za nią.

– To dia­ment.

W wieku sied­miu lat Elvi Okoye wró­ciła do Nige­rii z mamą, gdy zmarła jej babka cio­teczna, któ­rej ni­gdy nie poznała. Kiedy mama zaj­mo­wała się orga­ni­za­cją pogrzebu, Elvi zwie­dzała dom babki. Uczy­niła z tego coś w rodzaju gry, pró­bu­jąc stwo­rzyć sobie obraz zmar­łej kobiety na pod­sta­wie przed­mio­tów, jakie po sobie zosta­wiła. Na półce obok łóżka zdję­cie uśmiech­nię­tego mło­dego męż­czy­zny o ciem­nej skó­rze i jasnych oczach, który mógł być mężem, bra­tem albo synem. W maleń­kiej łazience, pośród opa­ko­wań tanich mydeł i środ­ków czysz­czą­cych, stała jedna piękna krysz­ta­łowa bute­leczka z tajem­ni­czym zie­lo­nym pły­nem. Per­fumy? Tru­ci­zna? Bez zna­jo­mo­ści kobiety pozo­sta­wione przez nią przed­mioty wyda­wały się tajemne i pocią­ga­jące.

Wiele lat póź­niej, pod­czas płu­ka­nia ust, zapach przy­wo­łał wspo­mnie­nie i zro­zu­miała, że zie­lona sub­stan­cja w butelce pra­wie na pewno była pły­nem do płu­ka­nia ust. Roz­wią­zała jedną zagadkę, ale poja­wiły się nowe pyta­nia. Czemu płyn do płu­ka­nia ust znaj­do­wał się w tak pięk­nej butelce, zamiast po pro­stu w nada­ją­cym się do recy­klingu pojem­niku, w któ­rym został kupiony? Skąd wzięła się tam ta butelka? Czy babka uży­wała go do płu­ka­nia ust, czy też płyn można było wyko­rzy­stać także w jakiś spo­sób, o któ­rym Elvi ni­gdy nie pomy­ślała? Bez mar­twej kobiety, która by to wyja­śniła, te pyta­nia na zawsze pozo­staną bez odpo­wie­dzi. Nie­które rze­czy można było zro­zu­mieć wyłącz­nie w kon­tek­ście.

Na ekra­nie wid­niał poje­dyn­czy lekko zie­lon­kawy dia­ment o per­fek­cyj­nie gład­kiej powierzchni, uno­szący się w Ukła­dzie Sło­necz­nym bez żad­nych innych pla­net, krą­żący wokół gasną­cego bia­łego karła. Butelka płynu do płu­ka­nia ust z rżnię­tego krysz­tału na brud­nym łazien­ko­wym bla­cie w towa­rzy­stwie taniego mydła. Fayez miał rację. Jedyne liczące się pyta­nie, brzmiało: „Czemu?”, ale wszy­scy zna­jący odpo­wiedź już dawno nie żyli. Jedyna odpo­wiedź, jaka jej została, to ta, któ­rej udzie­lał pro­fe­sor Ehr­lich.

Jastrzę­bia zapro­jek­to­wano spe­cjal­nie na zle­ce­nie wyso­kiego kon­sula Duar­tego wła­śnie dla niej. I miał tylko jedno zada­nie: odwie­dzać „mar­twe” układy sieci wrót i spraw­dzać, czy zawie­rały jakieś wska­zówki doty­czące bez­i­mien­nego wroga, który znisz­czył cywi­li­za­cję twór­ców pro­to­mo­le­kuły albo dziwne nie­fi­zyczne poci­ski, które oni – nie­za­leż­nie od tego, jakiego określ­nika uży­wały poza­wy­mia­rowe istoty – po sobie zosta­wili.

Jastrząb jak dotąd odwie­dził trzy takie układy i każdy był nie­zwy­kły. Elvi nie podo­bało się okre­śle­nie „mar­twe układy”. Ludzie zaczęli je tak nazy­wać, bo nie zawie­rały pla­net zdol­nych do pod­trzy­my­wa­nia życia. Dla niej taka kla­sy­fi­ka­cja była iry­tu­jąca i zbyt uprosz­czona. Ow­szem, żaden rodzaj życia, jakie potra­fili zro­zu­mieć, nie zdo­ła­łoby egzy­sto­wać na dia­men­cie wiel­ko­ści Jowi­sza uno­szą­cym się wokół bia­łego karła, ale też nie ist­niał żaden choćby odro­binę praw­do­po­dobny natu­ralny pro­ces, który mógłby coś takiego stwo­rzyć. Ktoś go zro­bił. Inży­nie­ria na taką skalę była fan­ta­styczna w kla­sycz­nym zna­cze­niu tego słowa. Wzbu­dzała w rów­nym stop­niu zachwyt, jak i strach. Opi­sa­nie układu jako „mar­twego”, bo nie rosły tu kwiatki, wyda­wało się zwy­cię­stwem stra­chu nad zachwy­tem.

– Wszystko posprzą­tali – zauwa­żył Fayez. Prze­glą­dał obrazy tele­sko­powe i rada­rowe Układu Sło­necz­nego. – W pro­mie­niu roku świetl­nego od gwiazdy nie ma nawet pasa kome­tar­nego. Zebrali każdy kawa­łek mate­riału w całym Ukła­dzie Sło­necz­nym, zmie­nili wszystko na węgiel i zbili w pie­przony dia­ment.

– Ludzie kie­dyś wrę­czali dia­menty jako pre­zenty pod­czas oświad­czyn – przy­po­mniała Jen. – Może ktoś chciał się upew­nić, że dosta­nie wła­ściwą odpo­wiedź.

Tra­von gwał­tow­nie pode­rwał głowę znad kon­soli i przez kilka sekund patrzył na Jen, mru­ga­jąc. Sztywna dosłow­ność zna­czyła, że jego bio­che­mia nie prze­wi­dy­wała żad­nych prze­kaź­ni­ków pozwa­la­ją­cych na poczu­cie humoru, więc Elvi nie raz już obser­wo­wała, jak bez­tro­ska iro­nia Jen wpra­wiała go w osłu­pie­nie.

– Nie sądzę… – zaczął Tra­von, ale Elvi nie dała mu dokoń­czyć.

– Skup­cie się na pracy, ludzie. Musimy dowie­dzieć się wszyst­kiego o tym ukła­dzie, zanim akty­wu­jemy kata­li­za­tor i zaczniemy psuć różne rze­czy.

– Robi się, sze­fowo – odpo­wie­dział Fayez i mru­gnął do niej tak, że nie widział tego nikt inny.

Pozo­stali człon­ko­wie jej zespołu, naj­lepsi naukowcy i tech­nicy z całego impe­rium, oso­bi­ście wybrani i przy­dzie­leni pod jej dowódz­two przez samego wyso­kiego kon­sula, wró­cili do swo­ich ekra­nów. W kwe­stiach nauko­wych zwią­za­nych z bie­żącą misją jej roz­kazy miały pełną moc impe­rial­nego prawa. Nikt w zespole ni­gdy nie pró­bo­wał się z nią spie­rać.

Oczy­wi­ście zastrze­że­nie było takie, że nie wszy­scy byli człon­kami jej zespołu i nie wszystko uwa­żano za kwe­stię naukową.

– Ty mu powiesz, że prze­cho­dzimy do kolej­nej fazy – zapy­tał Fayez – czy ja mam to zro­bić?

Znowu tęsk­nie spoj­rzała na ekran. W dia­men­cie zapewne kryły się jakieś struk­tury. Ślady jak wybla­kły atra­ment antycz­nego tek­stu, który mógł przy­bli­żyć ich nieco do następ­nej tajem­nicy, następ­nego odkry­cia, następ­nej nie­po­ję­tej dziw­no­ści. Nie chciała nikomu o niczym mówić, chciała oglą­dać.

– Zajmę się tym – zde­cy­do­wała i ruszyła do windy.

***

Admi­rał Meh­met Sagale był męż­czy­zną wiel­kim jak góra, z czar­nymi jak węgiel oczami i twa­rzą pła­ską jak talerz. Jako woj­skowy dowódca ich misji prze­waż­nie nie wtrą­cał się do pracy naukow­ców, ale gdy coś wkra­czało w obszar, za który zgod­nie z roz­ka­zami to on odpo­wia­dał, był rów­nie nie­wzru­szony i nie­ustę­pliwy, jak suge­ro­wały jego roz­miary. Na doda­tek miał w sobie coś, przez co sie­dze­nie w jego biu­rze zawsze koja­rzyło jej się z repry­mendą. Jakby została wysłana do dyrek­tora szkoły z powodu ścią­ga­nia na teście. Elvi nie zno­siła odgry­wa­nia petentki przed woj­skowym figu­ran­tem, ale w lakoń­skim impe­rium na szczy­cie struk­tury wła­dzy zawsze znaj­do­wali się woj­skowi.

– Dok­tor Okoye – przy­wi­tał ją admi­rał Sagale. Potarł grzbiet nosa czub­kami pal­ców wiel­ko­ści kieł­ba­sek i popa­trzył na nią z taką samą mie­sza­niną sym­pa­tii i pro­tek­cjo­nal­nej iry­ta­cji, jaką ona odczu­wała wobec swo­ich dzieci, gdy robiły coś głu­piego. – Jak pani wie, jeste­śmy zde­cy­do­wa­nie spóź­nieni wzglę­dem har­mo­no­gramu. Według moich roz­ka­zów…

– Ten sys­tem jest nie­sa­mo­wity, Met – prze­rwała mu. Uży­cie przy­domka było lek­kim aktem agre­sji, ale tole­ro­wa­nym przez niego. – Jest zbyt nie­sa­mo­wity, żeby odrzu­cić go z nie­cier­pli­wo­ści. Musimy spę­dzić czas na dogłęb­nym prze­stu­dio­wa­niu tego arte­faktu, zanim wycią­gniesz kata­li­za­tor i zaczniemy spraw­dzać, czy coś wybuch­nie!

– Major Okoye. – Sagale odpo­wie­dział, uży­wa­jąc jej stop­nia woj­sko­wego, by jed­no­znacz­nie przy­po­mnieć ich wza­jemne rela­cje w struk­tu­rze dowo­dze­nia. – Gdy tylko pani zespół skoń­czy wstępne zbie­ra­nie danych, wypro­wa­dzimy kata­li­za­tor w celu spraw­dze­nia, czy ten układ ma jakąś war­tość woj­skową, dokład­nie według naszych roz­ka­zów.

– Admi­rale – odpo­wie­działa Elvi ze świa­do­mo­ścią, że gdy jest w takim nastroju, agre­sją nic nie wskóra, i spró­bo­wała zamiast tego łago­dzą­cego sytu­ację sza­cunku. – Chcia­ła­bym tylko dostać tro­chę wię­cej czasu. Możemy nad­ro­bić opóź­nie­nia pod­czas drogi powrot­nej. Duarte dał mi naj­szyb­szy sta­tek w dzie­jach ludz­ko­ści, żebym mogła spę­dzać wię­cej czasu, zaj­mu­jąc się nauką, a mniej podró­żami. Dokład­nie zgod­nie z tym, o co teraz pro­szę.

Przy­po­mniała Sagale o fak­cie, że ma bez­po­średni kon­takt z wyso­kim kon­su­lem, który cenił jej pracę na tyle, by zbu­do­wać spe­cjal­nie dla niej sta­tek. Trudno było dopa­trzyć się w tym prze­sad­nej sub­tel­no­ści.

Sagale pozo­stał nie­wzru­szony.

– Ma pani dwa­dzie­ścia godzin na ukoń­cze­nie zbie­ra­nia danych – oświad­czył, skła­da­jąc ręce na sze­ro­kim brzu­chu niczym Budda. – I ani minuty dłu­żej. Pro­szę poin­for­mo­wać zespół.

***

– Tego rodzaju sztywne podej­ście jest dokład­nie powo­dem, dla któ­rego nie da się robić dobrej nauki pod rzą­dami Lako­nii – powie­działa Elvi. – Powin­nam kie­ro­wać jakimś uni­wer­sy­tec­kim wydzia­łem bio­lo­gii, jestem za stara na przyj­mo­wa­nie roz­ka­zów.

– Zga­dzam się – odpo­wie­dział Fayez. – Ale sie­dzimy tutaj.

Byli z Fay­ezem w ich kabi­nie i mieli czas na prysz­nic i zje­dze­nie cze­goś na szybko, zanim Sagale i jego sztur­mowcy wycią­gną swoją żywą próbkę pro­to­ko­le­kuły i zary­zy­kują znisz­cze­nie liczą­cego miliardy lat arte­faktu, żeby spraw­dzić, czy wybuch­nie w przy­datny spo­sób.

– Jeśli nie da im to lep­szej bomby, to kogo obcho­dzi, że coś zepsują!

Mówiąc to, odwró­ciła się do Fay­eza, który cof­nął się przed nią o pół kroku. Zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręce talerz.

– Nie będę nim rzu­cać – zapew­niła. – Nie rzu­cam rze­czami.

– Zda­rzało ci się – odpo­wie­dział. On też zro­bił się star­szy. Jego kie­dyś czarne włosy były teraz pra­wie cał­kiem siwe, a z kąci­ków oczu roz­cho­dziły się pajączki zmarsz­czek od uśmie­chu. Nie miała nic prze­ciwko, zde­cy­do­wa­nie wolała, gdy się uśmie­chał, niż marsz­czył brwi. Teraz wła­śnie się uśmie­chał. – Różne rze­czy latały.

– Ja ni­gdy… – zaczęła, zasta­na­wia­jąc się, czy Fayez fak­tycz­nie boi się, że rzuci w niego tale­rzem, czy tylko się z nią dro­czy, żeby roz­ła­do­wać napię­cie. Nawet po dzie­się­cio­le­ciach życia razem cza­sami nie miała poję­cia, co dzieje się w jego gło­wie.

– Ber­mudy, zaraz po wyjeź­dzie Ricky’ego z domu na uni­wer­sy­tet poje­cha­li­śmy na pierw­sze waka­cje od lat i…

– Tam był kara­luch. Po moim tale­rzu cho­dził kara­luch!

– Ale rzu­ca­jąc nim, pra­wie urwa­łaś mi głowę.

– No cóż – powie­działa – prze­stra­szy­łam się.

Roze­śmiała się, a Fayez wyszcze­rzył się, jakby wygrał nagrodę. Czyli fak­tycz­nie, jego celem od początku było skło­nie­nie jej do śmie­chu. Odło­żyła talerz.

– Słu­chaj, dobrze wiem, że salu­to­wa­nie i słu­cha­nie roz­ka­zów nie było dokład­nie tym, o czym myśle­li­śmy, odbie­ra­jąc dyplomy – powie­dział – ale to nowa rze­czy­wi­stość, dopóki Lako­nia jest przy wła­dzy. Zatem…

Wła­ści­wie porwa­nie do Dyrek­to­riatu Nauko­wego było jej winą. Lako­nia prze­waż­nie zosta­wiała ludzi w spo­koju. Pla­nety same wybrały guber­na­to­rów i przed­sta­wi­cieli do Sto­wa­rzy­sze­nia Świa­tów i mogły usta­na­wiać wła­sne prawa pod warun­kiem, że nie były sprzeczne z pra­wem impe­rial­nym. Ponadto, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści dyk­ta­tur w histo­rii, Lako­nia nie wyda­wała się zain­te­re­so­wana ogra­ni­cza­niem dostępu do wyż­szego wykształ­ce­nia. Uni­wer­sy­tety w całej galak­tyce dzia­łały prak­tycz­nie tak samo jak przed zmianą wła­dzy, a cza­sem nawet tro­chę lepiej.

Jed­nakże Elvi popeł­niła błąd, sta­jąc się czo­łową eks­pertką ludz­ko­ści w dzie­dzi­nie pro­to­mo­le­kuły, zagi­nio­nej cywi­li­za­cji, która ją stwo­rzyła, i zagłady, jaka ją spo­tkała. Będąc znacz­nie młod­szą kobietą, została wysłana na Ilusa w ramach pierw­szej misji nauko­wej w celu zba­da­nia bio­lo­gii obcego świata. Do tam­tej chwili jej spe­cja­li­za­cja w egzobio­lo­gii była czy­sto teo­re­tyczna, sku­piała się głów­nie na życiu baty­pe­la­gial­nym i pod głę­bo­kim lodem, zda­ją­cym się ofe­ro­wać dobrą ana­lo­gię do tego, co można było zna­leźć pod powierzch­nią Europy.

Na Euro­pie ni­gdy nie zna­leźli żad­nych bak­te­rii, ale otwo­rzyła się sieć wrót i nagle egzo­bio­lo­gia stała się praw­dziwą nauką, mogącą badać ponad tysiąc trzy­sta nowych bio­mów. Pole­ciała na Ilusa, spo­dzie­wa­jąc się badać odpo­wied­niki jasz­czu­rek, a zamiast tego natknęła się na arte­fakty obej­mu­ją­cej całą galak­tykę wojny star­szej niż jej gatu­nek. Pochło­nęła ją obse­sja zro­zu­mie­nia. Oczy­wi­ście. Dom wiel­ko­ści galak­tyki pełen poko­jów z fascy­nu­ją­cymi rze­czami, a jego wła­ści­ciele nie żyli od miliar­dów lat. Poświę­ciła resztę nauko­wej kariery na próby roz­gry­zie­nia ich, kiedy więc Win­ston Duarte zapro­sił ją do popro­wa­dze­nia zespołu bada­ją­cego dokład­nie tę tajem­nicę i zaofe­ro­wał nie­ogra­ni­czone fun­du­sze, nie była w sta­nie odmó­wić.

Do tam­tej pory znała Lako­nię tylko w postaci pre­zen­to­wa­nej w kana­łach infor­ma­cyj­nych: nie­moż­li­wie potężną, nie­po­ko­naną mili­tar­nie, ale nie­za­in­te­re­so­waną czyst­kami etnicz­nymi czy ludo­bój­stwem. Może nawet mającą na sercu fak­tyczne inte­resy ludz­ko­ści. Przyj­mo­wa­nie pie­nię­dzy na pro­wa­dze­nie badań nie wzbu­dziło jej opo­rów, mię­dzy innymi dla­tego, że nie bar­dzo miała wybór. Kiedy król mówi: „Pra­cuj dla mnie”, nie ma wielu spo­so­bów na odmó­wie­nie mu.

Wąt­pli­wo­ści przy­szły póź­niej, gdy poznała bli­żej ich flotę i źró­dło prze­wagi tech­no­lo­gicz­nej Lako­nii.

Kiedy spo­tkała kata­li­za­tory.

– Powin­ni­śmy wra­cać – stwier­dził Fayez, gdy skoń­czył sprzą­tać ostat­nie naczy­nia z ich kola­cji. – Zegar tyka.

– Przyjdę. Za minutę – odpo­wie­działa, wcho­dząc do małej, dzie­lo­nej przez nich pry­wat­nej łazienki. Jed­nego z przy­wi­le­jów jej stop­nia. Z lustra nad umy­walką patrzyła na nią stara kobieta. Jej oczy wypeł­niała świa­do­mość tego, co za chwilę zrobi.

– Jesteś gotowa?! – zawo­łał Fayez.

– Idź już, zaraz dołą­czę.

– Jezu, Els, nie pój­dziesz chyba znowu tego zoba­czyć?

„Tego”. Kata­li­za­tora.

– To nie twoja wina – powie­dział Fayez. – Nie ty zapro­jek­to­wa­łaś to bada­nie.

– Ale zgo­dzi­łam się je nad­zo­ro­wać.

– Skar­bie. Naj­droż­sza. Świa­tło mego życia. Nie­za­leż­nie od tego, jak nazy­wamy Lako­nię wśród ludzi, gdy odrzeć ją z szat, jest dyk­ta­turą – stwier­dził. – Ni­gdy nie mie­li­śmy wyboru.

– Wiem.

– To czemu to sobie robisz? – zapy­tał Fayez.

Nie odpo­wie­działa, bo nie potra­fi­łaby wytłu­ma­czyć, nawet gdyby chciała.

– Dogo­nię cię.

***

Prze­cho­wal­nia kata­li­za­to­rów mie­ściła się w samym sercu Jastrzę­bia, oto­czona ze wszyst­kich stron gru­bym pan­ce­rzem ze zubo­żo­nego uranu i naj­bar­dziej zło­żoną klatką Fara­daya w galak­tyce. Bar­dzo wcze­śnie stało się jasne, że pro­to­mo­le­kuła poro­zu­miewa się szyb­ciej od pręd­ko­ści świa­tła. Naj­po­pu­lar­niej­sza teo­ria zakła­dała jakąś postać splą­ta­nia kwan­to­wego, ale nie­za­leż­nie od mecha­ni­zmu pro­to­mo­le­kuła potra­fiła igno­ro­wać lokal­ność, tak samo jak stwo­rzony przez nią sys­tem pier­ścieni wrót. Cortázar i jego ludzie potrze­bo­wali wielu lat na odkry­cie spo­sobu unie­moż­li­wie­nia próbce pro­to­mo­le­kuły roz­mowy z innymi, ale pra­co­wali nad tym całe dzie­się­cio­le­cia i w końcu zapro­po­no­wali połą­cze­nie mate­ria­łów i pól, które prze­ko­ny­wało węzeł pro­to­mo­le­kuły do odcię­cia się od reszty świata.

Węzeł. To. Kata­li­za­tor.

Drzwi do jego komory pil­no­wało dwóch mari­nes Sagale’a. Mieli na sobie ciem­no­nie­bie­skie pan­ce­rze wspo­ma­gane, jęczące i kli­ka­jące przy każ­dym ruchu. W rękach trzy­mali mio­ta­cze ognia. Tak na wszelki wypa­dek.

– Wkrótce uży­jemy kata­li­za­tora. Chcę go spraw­dzić – powie­działa Elvi w prze­strzeń mię­dzy straż­ni­kami.

Choć sama miała sto­pień woj­skowy, wciąż czę­sto nie potra­fiła dojść do tego, kto był naj­wyż­szym stop­niem ofi­ce­rem w danym pomiesz­cze­niu. Bra­ko­wało jej kursu wpro­wa­dza­ją­cego na szko­le­niu pod­sta­wo­wym i dzie­się­cio­leci prak­tyki, która dla Lakoń­czy­ków była czymś oczy­wi­stym.

– Oczy­wi­ście, majo­rze – odpo­wie­działa ta po lewej. Wyglą­dała zbyt młodo, żeby być star­szym ofi­ce­rem, ale w przy­padku Lakoń­czy­ków było to czę­ste. Więk­szość z nich wyglą­dała za młodo na swoje stop­nie. – Będzie pani potrze­bo­wać eskorty?

– Nie – odpo­wie­działa Elvi. „Nie, zawsze robię to sama”.

Młoda marine zro­biła coś na przed­ra­mie­niu swo­jego pan­ce­rza i roz­su­nęły się drzwi za jej ple­cami.

– Pro­szę nam dać znać, gdy będzie pani gotowa do wyj­ścia.

Pokój kata­li­za­tora był sze­ścia­nem o boku czte­rech metrów. Nie miał łóżka, umy­walki ani ubi­ka­cji, tylko twardy metal i zakra­to­wane odpływy. Raz dzien­nie pokój prze­my­wano roz­pusz­czal­ni­kiem, który następ­nie odpom­po­wy­wano do spa­le­nia. Lakoń­czycy mieli obse­sję na punk­cie pro­ce­dur zaka­że­nia wszę­dzie, gdzie w grę wcho­dziła pro­to­mo­le­kuła.

Węzeł, to, kata­li­za­tor – kie­dyś był kobietą po pięć­dzie­siątce. Jej nazwi­sko ani powód wybra­nia do zaka­że­nia pro­to­mo­le­kułą nie zostały zamiesz­czone w żad­nej doku­men­ta­cji, do któ­rej Elvi miała dostęp, ale nie słu­żyła w ich armii długo, gdy dowie­działa się o Sto­dole. Miej­scu, gdzie wysy­łano ska­za­nych więź­niów w celu świa­do­mego zaka­że­nia, żeby impe­rium dys­po­no­wało nie­ogra­ni­czo­nym źró­dłem pro­to­mo­le­kuły do wyko­rzy­sta­nia.

Choć kata­li­za­tor był szcze­gólny. Dzięki efek­tom pracy Cortázara lub przy­pad­ko­wej kom­bi­na­cji czyn­ni­ków gene­tycz­nych kobieta była tylko nosi­cielką. Wyka­zy­wała wcze­sne objawy zaka­że­nia – zmiany skórne i struk­tury szkie­letu – ale w ciągu mie­sięcy, od kiedy została spro­wa­dzona na pokład Jastrzę­bia, te zmiany w ogóle nie postę­po­wały. I ni­gdy nie weszła w fazę, którą wszy­scy nazy­wali „rzy­ga­ją­cym zom­bie”, w któ­rej zaka­żeni wymio­to­wali mate­ria­łem bio­lo­gicz­nym, pró­bu­jąc roz­nieść zaka­żenie.

Elvi wie­działa, że jest dosko­nale bez­pieczna, prze­by­wa­jąc w jed­nym pokoju z kata­li­za­to­rem, ale i tak za każ­dym razem, gdy tam wcho­dziła, prze­bie­gał ją dreszcz.

Zaka­żona kobieta popa­trzyła na nią, miała puste spoj­rze­nie i poru­szała war­gami w bez­dź­więcz­nym szep­cie. Pach­niała głów­nie roz­pusz­czal­ni­kiem, któ­rym myto ją codzien­nie, ale pod nim kryło się coś jesz­cze. Trupi odór roz­kła­da­ją­cego się ciała.

Poświę­ca­nie zwie­rząt było nor­malne. Szczury, gołę­bie, świ­nie. Psy. Szym­pansy. Bio­lo­gia zawsze miała pro­blem poznaw­czy z dowo­dze­niem, że ludzie są tylko jesz­cze jed­nym zwie­rzę­ciem, twier­dząc rów­no­cze­śnie, że róż­nią się moral­nie. Zabi­cie szym­pansa w imię nauki było w porządku, ale nie doty­czyło to ludzi.

Z wyjąt­kiem sytu­acji, gdy jed­nak tak było.

Może kata­li­za­tor się na to zgo­dził. Może alter­na­tywą do tego była jakaś inna, gor­sza forma śmierci. Czym­kol­wiek mia­łaby być.

– Prze­pra­szam – powie­działa do niej Elvi, jak zawsze, gdy wcho­dziła do komory kata­li­za­tora. – Bar­dzo prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam, że robią coś takiego. Ni­gdy bym się na to nie zgo­dziła.

Głowa kobiety zachwiała się na szyi, pochy­la­jąc się, niczym w uda­wa­nej zgo­dzie.

– Nie zapo­mnę, że zro­bili ci coś takiego. I jeśli kie­dyś zdo­łam to napra­wić, uczy­nię to.

Kobieta zaparła się o pod­łogę, jakby chciała wstać, ale nie miała w rękach dość siły i dło­nie tylko prze­su­nęły się bez­rad­nie. To wyłącz­nie odru­chy. Przy­naj­mniej tak sobie powta­rzała. Instynkt. Kobieta nie miała już mózgu, a przy­naj­mniej został zmie­niony w coś, co nie speł­niało żad­nej roz­sąd­nej defi­ni­cji mózgu. Tej skóry nie wypeł­niał już nikt żywy. Już nie.

Choć kie­dyś tak było.

Elvi wytarła oczy. Wszech­świat był zawsze dziw­niej­szy, niż można się było spo­dzie­wać. Cza­sem był pełen cudów, cza­sem pełen kosz­ma­rów.

– Nie zapo­mnę.

Rozdział drugi

Naomi

Naomi tęsk­niła za Rosy­nan­tem, ale z dru­giej strony w tych cza­sach tęsk­niła za mnó­stwem rze­czy.

Jej stary sta­tek i dom wciąż stał zapar­ko­wany na Fre­ehold. Zanim odle­cieli, razem z Alek­sem na skraju wysu­nię­tego naj­bar­dziej na połu­dnie kon­ty­nentu pla­nety zna­leźli sys­tem jaskiń z wej­ściem dosta­tecz­nie dużym, by wpro­wa­dzić do nich sta­tek. Usta­wili go w suchym tunelu i spę­dzili tydzień, roz­cią­ga­jąc foliowe osłony i uszczel­nie­nia, które miały powstrzy­mać miej­scową florę i faunę przed wcho­dze­niem do środka. Jeśli tylko wrócą do Rosa, będzie tam, cze­ka­jąc w goto­wo­ści. Jeśli nie wrócą, będzie tam stał przez stu­le­cia, wciąż cze­ka­jąc.

Cza­sami, na skraju snu, pozwa­lała sobie na spa­cer po nim. Wciąż pamię­tała każdy cen­ty­metr statku, od szczytu kok­pitu do krzy­wi­zny dyszy sil­nika. Wie­działa, jak przez niego przejść w ciągu albo w nie­waż­ko­ści. Sły­szała o sta­ro­żyt­nych uczo­nych na Ziemi, budu­ją­cych w ten spo­sób pałace pamięci. Wyobraź sobie Aleksa w kok­pi­cie, trzy­ma­ją­cego klep­sy­drę do pomiaru czasu. Potem w dół, na mostek, gdzie Amos i Cla­rissa rzu­cali sobie w tę i z powro­tem kulę do golgo z nama­lo­wa­nym na boku nume­rem 2, dla pręd­ko­ści począt­ko­wej i koń­co­wej podzie­lo­nej przez dwa. Potem w dół, do kabiny jej i Jima. Sam Jim. Jim ozna­cza­jący prze­miesz­cze­nie. Pro­ste rów­na­nie kine­ma­tyczne, w któ­rym trzy war­to­ści pozo­sta­wały bez zmian, łatwe do zapa­mię­ta­nia, bo głę­boko odci­snęły się jej na sercu.

To wła­śnie było jed­nym z powo­dów, dla któ­rych zgo­dziła się na plan gry w trzy kubki, gdy skon­tak­to­wał się z nią Saba w imie­niu pod­zie­mia. Wspo­mnie­nia były jak duchy i jak długo Jima i Amosa nie było, Ros zawsze pozo­sta­nie tro­chę nawie­dzony.

I nie cho­dziło tylko o Jima, choć on był pierw­szy. Naomi stra­ciła też Cla­rissę, która umar­łaby od powol­nego zatru­cia tok­sy­nami z jej implan­tów, gdyby nie zde­cy­do­wała się na gwał­towną śmierć. Amos przy­jął od pod­zie­mia misję obar­czoną wyso­kim ryzy­kiem, pro­wa­dzoną w głębi terenu wroga, i zamilkł, nie zgła­sza­jąc się na kolejne okna odbioru, aż wszy­scy prze­stali się spo­dzie­wać, że jesz­cze kie­dyś się ode­zwie. Nawet Bob­bie, choć zdrowa i w dobrym sta­nie, ale teraz już na fotelu kapi­tań­skim wła­snego statku. Stra­ciła ich wszyst­kich, choć Jim był stratą naj­więk­szą.

Z dru­giej strony wcale nie tęsk­niła za Fre­ehold. Doświad­cze­nie życia pod bez­kre­snym i pustym nie­bem miało przez chwilę pewien urok, ale nie­po­kój utrzy­my­wał się znacz­nie dłu­żej niż fascy­na­cja. Jeśli miała pro­wa­dzić życie wyję­tej spod prawa ucie­ki­nierki, mogła to przy­naj­mniej robić gdzieś, gdzie powie­trze trzy­mało na miej­scu coś widocz­nego. Jej nowa prze­strzeń życiowa – choć pro­sta i kiep­ska – ofe­ro­wała przy­naj­mniej tyle.

Z zewnątrz jej chatka wyglą­dała jak stan­dar­dowy kon­te­ner trans­por­towy do prze­wo­że­nia pla­ne­tar­nego reak­tora fuzyj­nego niskiej mocy. Typu sto­so­wa­nego przez kolo­ni­stów na nowych pla­ne­tach – dokład­nie było ich tysiąc trzy­sta – do zasi­la­nia małego mia­sta lub śred­niej wiel­ko­ści insta­la­cji gór­ni­czej. Po usu­nię­ciu fak­tycz­nego ładunku w kon­te­nerze było dość miej­sca na pry­czę prze­cią­że­niową na zawie­sze­niu kar­da­no­wym, awa­ryjny recy­kler, zapas wody i kilka zmo­dy­fi­ko­wa­nych tor­ped nie­wiel­kiego zasięgu. Pry­cza prze­cią­że­niowa była jej łóż­kiem i miej­scem pracy. Recy­kler awa­ryjny zapew­niał zasi­la­nie, poży­wie­nie i usu­wa­nie odpa­dów. Było to urzą­dze­nie mogące całymi tygo­dniami utrzy­mać przy życiu załogę uszko­dzo­nego statku, choć takie życie trudno byłoby nazwać kom­for­to­wym. Woda słu­żyła do picia, ale też zapew­niała masko­wa­nie: połą­czona z małymi pane­lami paro­wa­nia na zewnątrz kon­te­nera pozwa­lała pozbyć się nad­miaru cie­pła.

Nato­miast tor­ped uży­wała do roz­mowy ze świa­tem zewnętrz­nym.

Ale nie dzi­siaj. Dziś spo­tka się z żywymi ludźmi. Będzie oddy­chać tym samym powie­trzem, doty­kać ich skóry. Sły­szeć ich głos bez pośred­nic­twa elek­tro­niki. Nie była pewna, czy odczu­wała z tego powodu pod­nie­ce­nie, czy dziwne uczu­cie w żołądku wyni­kało z nie­po­koju. Cza­sami trudno było je od sie­bie odróż­nić.

– Pozwo­le­nie na otwar­cie? – powie­działa, a moni­tor pry­czy prze­cią­że­nio­wej zawa­hał się, wysłał wia­do­mość i po kilku odde­chach wyświe­tlił odpo­wiedź: potwier­dzam. wylot o 18:45 stan­dar­do­wego. nie spóź­nij się.

Naomi odpięła się od pry­czy i ode­pchnęła do wewnętrz­nych drzwi kon­te­nera, po dro­dze zakła­da­jąc hełm ska­fan­dra. Gdy ska­fan­der wyświe­tlił zie­lone kon­tro­lki wszyst­kich uszcze­lek, spraw­dziła je i tak jesz­cze raz, a potem odpom­po­wała powie­trze z kon­te­nera do awa­ryj­nego recy­klera, spro­wa­dza­jąc wnę­trze swo­jego miesz­ka­nia pra­wie do próżni. Gdy ciśnie­nie osią­gnęło gra­nicę wydaj­no­ści urzą­dze­nia i prze­stało spa­dać, otwo­rzyła drzwi kon­te­nera i wycią­gnęła się na zewnątrz, w olbrzy­mią prze­strzeń ładowni.

Verity Close był prze­ro­bio­nym lodow­cow­cem lata­ją­cym jako trans­por­to­wiec dale­kiego zasięgu wożący zaopa­trze­nie dla kolo­nii. Jego ładow­nia była rów­nie bez­kre­sna jak niebo Fre­ehold, a przy­naj­mniej takie spra­wiała wra­że­nie. Mógłby się tu zmie­ścić Rosy­nant w towa­rzy­stwie jede­na­stu iden­tycz­nych jed­no­stek, bez potrzeby doty­ka­nia się bur­tami. Zamiast tego w ładowni zamo­co­wano tysiące kon­te­ne­rów takich jak ten Naomi, goto­wych do trans­portu z Sol do dowol­nych nowych sta­cji i miast budo­wa­nych przez ludz­kość, by oswoić nowe dzi­cze pla­net nie­zna­ją­cych kodu gene­tycz­nego ani drzewa życia ludz­ko­ści. Więk­szość kon­te­ne­rów zawie­rała to, co zapi­sano w mani­fe­ście – glebę, prze­my­słowe inku­ba­tory droż­dży, biblio­teki bak­te­ryjne.

Ale były i takie jak jej, kry­jące coś innego.

Gra w trzy kubki.

Nie wie­działa, czy auto­rem pomy­słu był Saba, czy też jego żona, figu­rantka na sta­no­wi­sku pre­zes Związku Trans­por­to­wego, zna­la­zła jakiś pota­jemny spo­sób na skon­tak­to­wa­nie się z nim. Ponie­waż sta­cja Medyna i powolna strefa znaj­do­wały się pod ści­słą kon­trolą Lako­nii, naj­więk­szą prze­szkodą sto­jącą przed ruchem oporu było prze­wo­że­nie stat­ków i per­so­nelu mię­dzy ukła­dami gwiezd­nymi. Nawet coś tak małego jak Ros nie mogło liczyć na prze­le­ce­nie obok Medyny i pozo­sta­nie nie­zau­wa­żo­nym. Kon­trola ruchu w sieci wrót była zbyt ważna, by kie­dy­kol­wiek dopu­ścić do cze­goś takiego.

Jed­nakże dopóki Zwią­zek Trans­por­towy wciąż sam dys­po­no­wał swo­imi jed­nost­kami, można było fał­szo­wać zapisy. Kon­te­nery towa­rowe takie jak jej można było prze­no­sić mię­dzy stat­kami, utrud­nia­jąc lub wręcz unie­moż­li­wia­jąc powią­za­nie jej łącz­no­ści – albo łącz­no­ści Saby lub Wil­helma Wal­kera czy dowol­nego z innych przy­wód­ców pod­zie­mia – z jakim­kol­wiek poje­dyn­czym stat­kiem.

Lub, jeśli nagroda uza­sad­niała podej­mo­wane ryzyko, można było prze­my­cić coś więk­szego. Coś groź­nego, jak prze­chwy­cony okręt Zwia­stun burzy, i prze­wieźć go pota­jem­nie do układu Sol. A wraz z nim Bob­bie Dra­per i Aleksa Kamala, któ­rych nie widziała już od ponad roku. I któ­rzy w tej chwili cze­kali na spo­tka­nie z nią.

Odbiła się i pole­ciała wzdłuż rzędu kon­te­ne­rów, sunąc tuż przy nich z pre­cy­zją zyskaną dzięki doświad­cze­niu całego życia. Na rogach kon­te­ne­rów mru­gały świa­tła pro­wa­dzące, wyzna­cza­jąc wiecz­nie zmie­nia­jący się labi­rynt dostępu i kon­troli, pro­wa­dząc ją do włazu zało­go­wego. Fak­tyczna prze­strzeń zało­gowa była pew­nie mniej­sza niż na Rosy­nan­cie, a jej tajny kon­te­ner towa­rowy był rów­nie prze­stronny jak kabiny załogi.

Nie znała załogi statku, który woził ją przez ostat­nie kilka mie­sięcy. Więk­szość z nich nawet nie wie­działa o jej obec­no­ści. Saba tak to urzą­dził. Im mniej ludzi wie­działo, tym mniej mogli powie­dzieć. Stary ter­min Pasia­rzy na to brzmiał guer­ra­re­gle. Zasady wojenne. Tak żyła jako dziew­czyna, w daw­nych złych cza­sach, tak żyła i teraz.

Zna­la­zła śluzę pro­wa­dzącą do wnę­trza statku i przez nią prze­szła. Jej kon­takt na nią cze­kał. Była młodą kobietą, nie wię­cej niż dwu­dzie­sto­let­nią, z jasną skórą i sze­roko roz­sta­wio­nymi ciem­nymi oczami. Ogo­lona głowa zapewne miała jej nadać twardy wygląd, ale Naomi sko­ja­rzyła się tylko z mesz­kiem nie­mow­lę­cia. Wcale nie musiała mieć na imię Blanca, ale takie wła­śnie znała Naomi.

– Jest pani kryta przez dwa­dzie­ścia minut – powie­działa Blanca. Miała dobry głos, melo­dyjny i czy­sty. I mar­sjań­ski akcent, który Naomi przy­po­mi­nał Aleksa. – Potem scho­dzę ze zmiany. Mogę się tu jesz­cze pokrę­cić, ale nie zdo­łam zatrzy­mać przyj­ścia następ­nego gościa.

– To w zupeł­no­ści wystar­czy – odpo­wie­działa Naomi. – Muszę się tylko dostać do pier­ście­nia miesz­kal­nego.

– Żaden pro­blem. Będziemy prze­no­sić pani kon­te­ner na Mos ley, sta­no­wi­sko szes­na­ście-dzie­sięć. Zaj­mie to kilka godzin, ale zle­ce­nie wyko­na­nia trans­feru zostało już zatwier­dzone.

Prze­rzu­ce­nie fasolki pod inny kubek. Do czasu, gdy Naomi będzie gotowa do wysła­nia następ­nego zestawu roz­ka­zów i ana­liz, Verity Close prze­leci już przez wrota Sol i uda się w stronę jakie­goś innego układu, a Naomi znaj­dzie się z powro­tem w swo­jej małej norce, śpiąc na tej samej pry­czy, choć podró­żu­jąc innym stat­kiem. Blanca praw­do­po­dob­nie zosta­nie zastą­piona przez nowy kon­takt cze­ka­jący na nią w doku. Naomi nie potra­fiła już zli­czyć, ile razy to robiła. Stało się to pra­wie rutyną.

– Dzię­kuję – odpo­wie­działa i zaczęła prze­cią­gać się w stronę śluzy pro­wa­dzą­cej do doku.

– To był zaszczyt, pro­szę pani – rzu­ciła Blanca, pra­wie za szybko wypo­wia­da­jąc słowa. – To zna­czy spo­tka­nie pani. Pozna­nie Naomi Nagaty.

– Dzię­kuję za wszystko, co dla mnie zro­bi­łaś. Doce­niam to bar­dziej, niż potra­fię wyra­zić sło­wami.

Blanca się wypro­sto­wała. Naomi czuła się jak na przed­sta­wie­niu, ale i tak jej zasa­lu­to­wała. Dla dziew­czyny to coś zna­czyło, a potrak­to­wa­nie jej przez Naomi z mniej­szą powagą byłoby nie­grzeczne. Gorzej, nawet okrutne.

Potem wcią­gnęła się do cia­snego zie­lo­nego kory­ta­rza Verity Close i zosta­wiła Blancę za sobą. Nie spo­dzie­wała się jej już wię­cej zoba­czyć.

***

Daleka sta­cja trans­fe­rowa trzy uno­siła się mię­dzy orbitą Saturna i Urana, dopa­so­wana do pozy­cji wrót Sol. Jej archi­tek­tura była bar­dzo zna­joma: duży sfe­ryczny dok zdolny do przy­ję­cia kil­ku­dzie­się­ciu stat­ków rów­no­cze­śnie i pier­ścień miesz­kalny wiru­jący z jedną trze­cią g. Miej­sce to było rów­no­cze­śnie klu­czo­wym ośrod­kiem dla ruchu do i z układu Sol, jak i po pro­stu kom­plek­sem maga­zy­no­wym. Statki z całego układu zwo­ziły tu towary gotowe do wysła­nia do sko­lo­ni­zo­wa­nych świa­tów lub przy­la­ty­wały ode­brać przy­cho­dzące prze­syłki. W każ­dej chwili na sta­cji trans­fe­ro­wej znaj­do­wało się zapewne wię­cej arte­fak­tów obcych niż gdzie­kol­wiek indziej w ukła­dzie.

Sta­cja mogła pomie­ścić około dwu­dzie­stu tysięcy ludzi, choć ruch rzadko wyma­gał wyko­rzy­sta­nia wszyst­kich kwa­ter. W środku prze­by­wały załogi przy­la­tu­ją­cych i odla­tu­ją­cych stat­ków, był też stały per­so­nel, wraz z pra­cow­ni­kami zakon­trak­to­wa­nymi do obsługi szpi­tali, barów, bur­deli, kościo­łów, skle­pów i restau­ra­cji towa­rzy­szą­cych ludz­ko­ści wszę­dzie, dokąd się uda­wała. To była baza, do któ­rej załogi z całego układu oraz innych ukła­dów po dru­giej stro­nie pier­ścieni mogły uciec przed sobą na kilka dni, zoba­czyć nie­znane twa­rze, usły­szeć głosy, któ­rych nie słu­chali codzien­nie przez wiele mie­sięcy, i pójść do łóżka z kimś, kto nie spra­wiał wra­że­nia rodziny. Two­rzyło to atmos­ferę nie­ustan­nego bra­ta­nia się, dzięki czemu pier­ścień miesz­kalny zyskał nie­ofi­cjalną nazwę „Alei ojco­stwa”.

Naomi lubiła to miej­sce. W sta­bil­no­ści ludz­kiego zacho­wa­nia było coś dają­cego pocie­chę. Cywi­li­za­cje obcych i galak­tyczne impe­rium, wojna i ruch oporu: wszystko tam było. Ale też picie i kara­oke. Seks i dzieci.

Szła przez publiczny kory­tarz pier­ście­nia miesz­kal­nego z opusz­czoną głową. Pod­zie­mie umie­ściło jej fał­szywe dane iden­ty­fi­ka­cyjne w sys­te­mie sta­cji, żeby jej para­me­try bio­me­tryczne nie wywo­łały alarmu, ale mimo wszystko pil­no­wała, żeby się nie wyróż­niać, na wypa­dek gdyby roz­po­znał ją ktoś żyjący.

Spo­tka­nie miało się odbyć w restau­ra­cji na naj­niż­szym i naj­bar­dziej zewnętrz­nym pozio­mie pier­ście­nia. Spo­dzie­wała się wpro­wa­dze­nia do maga­zynu lub chłodni, ale męż­czy­zna cze­ka­jący przy drzwiach zapro­wa­dził ją do pry­wat­nej salki restau­ra­cyj­nej. Wie­działa, że tam są, jesz­cze zanim prze­szła przez drzwi.

Bob­bie zoba­czyła ją pierw­sza i wstała z sze­ro­kim uśmie­chem. Miała na sobie niczym się nie­wy­róż­nia­jący kom­bi­ne­zon stat­kowy bez iden­ty­fi­ka­to­rów i pla­kie­tek, ale nosiła go jak mun­dur. Wsta­jący razem z nią Aleks był ubrany w star­szy wzór. Stra­cił tro­chę wagi, a pozo­stałe włosy przy­ciął krótko. Rów­nie dobrze mógłby być księ­go­wym, jak i gene­ra­łem. Pode­szli do sie­bie bez słowa, uno­sząc ręce. Potrójny uścisk z głową Naomi na ramie­niu Aleksa i policz­kiem Bob­bie przy jej. Cie­pło ich ciał dawało więk­szy kom­fort, niż chcia­łaby się do tego przy­znać.

– Och, do dia­ska – rzu­ciła Bob­bie – ależ dobrze znowu cię widzieć.

Zakoń­czyli uścisk i ruszyli do stołu. Cze­kały na nim trzy szkla­neczki i butelka whi­skey: jasny i cha­rak­te­ry­styczny znak nad­cho­dzą­cych złych wie­ści. Toast do wznie­sie­nia, pamięć o kimś do uczcze­nia, kolejna strata odkła­da­jąca się na duszy. Naomi zapy­tała spoj­rze­niem.

– Sły­sza­łaś o Ava­sa­rali – odpo­wie­dział Aleks.

Gwał­towną falą przy­szła ulga, a po niej wstyd z powodu jej odczu­wa­nia. Cho­dziło tylko o śmierć Ava­sa­rali.

– Sły­sza­łam.

Bob­bie nalała wszyst­kim po por­cji, a potem unio­sła swoją szkla­neczkę.

– To była cho­ler­nie wielka kobieta. Nie zoba­czymy już nikogo takiego.

Stuk­nęli się szkłem i Naomi wypiła. Utrata sta­ruszki była bole­sna – zapewne dla Bob­bie bar­dziej niż dla pozo­sta­łych. Ale jesz­cze nie opła­ki­wali Amosa. Albo Jima.

– No dobrze – powie­działa Bob­bie, odsta­wia­jąc szkla­neczkę. – Jak wygląda życie taj­nej gene­rał ruchu oporu?

– Wolę „taj­nej dyplo­matki” – odparła Naomi. – I nie robi wiel­kiego wra­że­nia.

– Chwila, chwila – rzu­cił Aleks. – Nie możemy roz­ma­wiać bez jedze­nia. To nie rodzina, jeśli nie ma posiłku.

Restau­ra­cja ofe­ro­wała dobre menu fusion Pasa i Marsa. Coś nazwa­nego „białe kib­ble” miało korze­nie w ory­gi­nal­nej potra­wie, ale ze świe­żymi warzy­wami i kieł­kami fasoli. Por­cje hodo­wa­nej w zbior­ni­kach hybrydy woło­winy i wie­przo­winy ugo­to­wa­nej w kształt szalki Petriego, podane z odro­biną sosu ostro-słod­kiego. Opie­rali się na stole tak, jak robili to na Rosy­nan­cie w swo­ich poprzed­nich wcie­le­niach.

Naomi nawet nie wie­działa, jak bar­dzo bra­ko­wało jej śmie­chu Bob­bie albo spo­sobu, w jaki Aleks pod­rzu­cał na jej talerz kolejną małą por­cję cze­goś, gdy już pra­wie skoń­czyła jedze­nie. Drobne intym­no­ści życia z kimś w cia­snej prze­strzeni przez dzie­się­cio­le­cia. A potem już nie­miesz­ka­nie tam dalej. Poczu­łaby smu­tek, gdyby nie przy­jem­ność prze­ży­wa­nia chwili w ich towa­rzy­stwie.

– Burza jest cał­kiem dobrze obsa­dzona – mówiła Bob­bie. – Przez jakiś czas mar­twi­łam się, że będą to tylko Pasia­rze. No wie­cie, w tym dziale Saba ma naj­więk­sze zasoby. Ale dwójka Mar­sjan kie­ru­jąca całą załogą ludzi, któ­rzy wciąż nazy­wają nas wewnętrz­nymi?

– To mógłby być pro­blem – zgo­dziła się Naomi.

– Saba wycią­gnął cały zastęp wete­ra­nów FONZ i FMRK – uzu­peł­nił Aleks. – I tro­chę mło­dych. Dziw­nie jest prze­by­wać z ludźmi w wieku, w któ­rym byłem, gdy odsze­dłem ze służby. Wiesz, wyglą­dają jak dzieci. Same gład­kie twa­rze i cią­gle tacy poważni.

Naomi się roze­śmiała.

– Wiem. Teraz każdy poni­żej czter­dziestki wygląda dla mnie jak dziecko.

– Dobrzy są – wtrą­ciła Bob­bie. – Pro­wa­dzę ćwi­cze­nia i symu­la­cje przez cały czas, od kiedy jeste­śmy zapar­ko­wani.

– Doszło do paru bójek – przy­po­mniał Aleks.

– To tylko nerwy – odparła Bob­bie. – Gdy wyko­namy misję, te nie­sna­ski się skoń­czą.

Naomi wzięła kolejny kęs bia­łego kib­ble, żeby nie zmarsz­czyć brwi. Ale nie zadzia­łało. Aleks odchrząk­nął i ode­zwał się swoim gło­sem uży­wa­nym do zmiany tematu:

– Domy­ślam się, że wciąż nie ma żad­nych wia­do­mo­ści od wiel­ko­luda?

Dwa lata temu Saba odkrył moż­li­wość prze­my­ce­nia na samą Lako­nię agenta z kie­szon­kową bombą jądrową i nadaj­ni­kiem zaszy­fro­wa­nego sygnału przy­wo­ła­nia. Misja nie­wiel­kiej szansy na odzy­ska­nie Jima lub znisz­cze­nie dowódz­twa Lako­nii przez odcię­cie jej głowy. Saba zapy­tał Naomi, komu mogłaby zaufać z czymś tak waż­nym. Tak nie­bez­piecz­nym. Kiedy Amos o tym usły­szał, w ciągu godziny spa­ko­wał torbę. Od tam­tej pory Lako­nia wzmoc­niła sys­temy obronne. Pod­zie­mie stra­ciło więk­szość swo­jej obec­no­ści w ukła­dzie Lako­nii, a Amos zamilkł.

Naomi pokrę­ciła głową.

– Jesz­cze nie.

– No cóż – stwier­dził Aleks. – Pew­nie już nie­długo.

– Pew­nie tak. – Naomi zgo­dziła się, jak za każ­dym razem, gdy odby­wali tę roz­mowę.

– Napi­jesz się kawy, Bob­bie? – zapy­tał Aleks. Bob­bie pokrę­ciła głową w tej samej chwili, gdy Naomi powie­działa „nie dla mnie”, a Aleks wstał z miej­sca. – W takim razie pójdę zapła­cić.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Naomi się pochy­liła. Chciała zatrzy­mać tę chwilę, by pozo­stała tym, czym była – ponow­nym spo­tka­niem rodziny. Jasnym punk­tem w ciem­no­ści. Chciała, ale nie mogła.

– Misja z Burzą w ukła­dzie Sol to cho­lerne ryzyko – powie­działa.

– Ale ma realną szansę ścią­gnię­cia na sie­bie uwagi – zgo­dziła się Bob­bie, nie nawią­zu­jąc kon­taktu wzro­ko­wego. Mówiła lek­kim tonem, ale brzmiało w nim ostrze­że­nie. – Wiesz, nie robię tego tylko dla sie­bie.

– Saba.

– I inni.

– Wciąż wra­cam myślami do Ava­sa­rali – powie­działa Naomi. W butelce zostało jesz­cze tro­chę whi­skey, więc nalała sobie na palec. – Była wielką wojow­niczką. Ni­gdy nie cof­nęła się przed niczym, nawet gdy już prze­grała.

– Była jedyna w swoim rodzaju – zgo­dziła się Bob­bie.

– Była wojow­niczką, ale nie żoł­nierką. Zawsze pro­wa­dziła w zma­ga­niach, tylko że robiła to, znaj­du­jąc inne spo­soby na osią­gnię­cie celu. Soju­sze, pre­sja poli­tyczna, han­del, logi­styka. Jej stra­te­gia zawsze zakła­dała, że prze­moc jest osta­tecz­no­ścią.

– Miała prze­wagę – zauwa­żyła Bob­bie. – Rzą­dziła pla­netą, pod­czas gdy my jeste­śmy bandą szczu­rów szu­ka­ją­cych szcze­lin w beto­nie. Będziemy musieli dzia­łać ina­czej.

– Mamy prze­wagę – odparła Naomi. – Co wię­cej, możemy ją sobie wyho­do­wać.

Bob­bie bar­dzo ostroż­nie odło­żyła wide­lec. Mrok w jej oczach wcale nie był gnie­wem. A w każ­dym razie nie tylko gnie­wem.

– Lako­nia to dyk­ta­tura woj­skowa. Jeśli chcesz, żeby ktoś sprze­ci­wił się Duar­temu, musimy poka­zać ludziom, że można mu się sprze­ci­wić. Dzia­ła­nie woj­skowe pokaże, że jest nadzieja. Jesteś Pasiarką, Naomi, dobrze o tym wiesz.

– Wiem, że to nie działa – odcięła się Naomi. – Pas przez poko­le­nia wal­czył z pla­ne­tami wewnętrz­nymi…

– I wygrał – rzu­ciła Bob­bie.

– Rzecz w tym, że wcale nie. Nie wygra­li­śmy. Trzy­ma­li­śmy się do czasu, aż przy­szło coś więk­szego i wywró­ciło plan­szę. Naprawdę uwa­żasz, że dosta­li­by­śmy coś takiego jak Zwią­zek Trans­por­towy, gdyby nie poja­wiły się wrota? Udało się nam wygrać tylko dzięki temu, że coś cał­ko­wi­cie nie­spo­dzie­wa­nego zmie­niło zasady gry. Tylko że teraz zacho­wu­jemy się, jakby to samo miało zadzia­łać po raz drugi.

– My się zacho­wu­jemy?

– Saba się tak zacho­wuje – uści­śliła Naomi. – A ty go wspie­rasz.

Bob­bie odchy­liła się na opar­cie, prze­cią­ga­jąc się jak zwy­kle, gdy czuła iry­ta­cję. Wyglą­dała przy tym na więk­szą, niż była w rze­czy­wi­sto­ści, ale Naomi nie dało się łatwo prze­stra­szyć.

– Wiem, że nie zga­dzasz się z tym podej­ściem, i rozu­miem, że nie jesteś zado­wo­lona z tego, że Saba nie wpro­wa­dził cię w szcze­góły, ale…

– Nie w tym rzecz – wtrą­ciła się Naomi, ale nie­sku­tecz­nie.

– Nikt nie argu­men­tuje prze­ciwko uzy­ska­niu prze­wagi. Nikt nie twier­dzi, że nie powin­ni­śmy szu­kać także roz­wią­zań poli­tycz­nych, ale pacy­fizm działa tylko wtedy, gdy twój wróg ma sumie­nie. Lako­nia ma głę­boką tra­dy­cję dys­cy­pliny wymu­sza­nej karami i wiem… nie, wysłu­chaj mnie. Wiem o tym, bo to także mar­sjań­ska tra­dy­cja. Ty dora­sta­łaś w Pasie, ale ja na Mar­sie. Chcesz mi powie­dzieć, że moja droga nie pro­wa­dzi do zwy­cię­stwa? Dobrze, wie­rzę ci. Ale ja z kolei usi­łuję ci uświa­do­mić, że twoje łagodne podej­ście nie zadziała z tymi ludźmi.

– To gdzie nas to pro­wa­dzi?

– Tam gdzie zawsze – powie­działa Bob­bie. – Robimy wszystko, co możemy, naj­dłu­żej, jak możemy, z nadzieją, że zda­rzy się coś nie­ocze­ki­wa­nego. Pozy­tywny jest fakt, że coś nie­ocze­ki­wa­nego zda­rza się pra­wie zawsze.

– To wcale nie jest tak pocie­sza­jące, jak ci się zdaje – odpo­wie­działa ze śmie­chem Naomi, pró­bu­jąc roz­ła­do­wać napię­cie.

Bob­bie jej na to nie pozwo­liła.

– Bo cza­sem tym, czego się nie spo­dzie­wamy, jest strata Cla­rissy i Hol­dena. Albo strata Amosa. Lub mnie, Aleksa albo cie­bie. Ale to się nie zda­rzy. Wszy­scy w końcu stra­cimy sie­bie nawza­jem i było to prawdą, zanim sta­li­śmy się załogą. To wła­śnie zna­czy uro­dzić się, wszystko inne to tylko detale. A moje detale są takie, że wyko­nuję ści­śle tajną misję woj­skową w sys­te­mie Sol, uży­wa­jąc prze­chwy­co­nego okrętu wroga prze­ciw niemu, ponie­waż nawet jeśli to zły plan, to innego nie mam. I może podej­mo­wane przeze mnie ryzyko zapewni ci prze­wagę.

Ale ja nie chcę, żebyś ryzy­ko­wała, pomy­ślała Naomi. Stra­ci­łam już zbyt wiele. Nie zniosę kolej­nej straty.

Wyraz twa­rzy Bob­bie odro­binę zła­god­niał. Może więc rozu­miała.

Zna­jomy rytm kro­ków przed drzwiami ogła­szał nadej­ście Aleksa rów­nie wyraź­nie, jak gdyby wypo­wie­dział swoje imię. Naomi głę­boko wcią­gnęła powie­trze i zmu­siła się do odprę­że­nia.

Nie chciała zepsuć spo­tka­nia także dla niego.

Rozdział trzeci

Aleks

Bob­bie i Naomi znowu się kłó­ciły.

Uda­wały luz, gdy wró­cił do salki, ale widział, że pod jego nie­obec­ność nastą­piło tu ostre star­cie. Naomi opu­ściła głowę tak, by włosy opa­dły jej na oczy, jak zwy­kle, gdy była zezłosz­czona. Twarz Bob­bie była o sto­pień ciem­niej­sza, zaczer­wie­niona z pod­nie­ce­nia lub zło­ści. Aleks miesz­kał na jed­nym statku z Naomi przez dzie­się­cio­le­cia, a Bob­bie dołą­czyła do nich tylko tro­chę póź­niej, więc pra­wie niczego nie mogli przed sobą ukryć.

Bolało go tro­chę, że w ogóle pró­bo­wały ukry­wać star­cie, bo przez to on też musiał uda­wać, że niczego nie zauwa­żył.

– Wszystko zała­twione – oznaj­mił.

Bob­bie kiw­nęła głową i zastu­kała pal­cami o blat stołu. Naomi posłała mu lekki uśmiech zza kur­tyny wło­sów.

Mógłby się zało­żyć, że kłó­ciły się o to samo co zawsze, od kiedy tylko opu­ścili Fre­ehold. Jedy­nym bez­piecz­nym dzia­ła­niem było uda­wa­nie, że wszystko jest w porządku. Mądry czło­wiek nie pró­buje wkra­czać mię­dzy dwójkę wal­czą­cych zwie­rząt, ale nawet idiota nie pró­buje się wtrą­cać w kłót­nię mię­dzy Naomi Nagatą a Bob­bie Dra­per. Przy­naj­mniej jeśli chce zacho­wać wszyst­kie palce. Oczy­wi­ście w sen­sie meta­fo­rycz­nym.

– No dobrze… – zaczął Aleks, prze­cią­ga­jąc słowo, aż zabrzmiało nie­zręcz­nie.

– No tak – odpo­wie­działa Naomi. – Mam dużo do zro­bie­nia, zanim scho­wam się z powro­tem w swo­jej skrzynce.

Bob­bie przy­tak­nęła, zaczęła coś mówić i urwała. W jed­nej chwili poko­nała odle­głość dzie­lącą ją od Naomi i chwy­ciła ją w uścisk potęż­nych ramion. Choć obie były z grub­sza tego samego wzro­stu, Bob­bie była cięż­sza od Naomi o przy­naj­mniej czter­dzie­ści kilo­gra­mów. Wyglą­dało to tak, jakby niedź­wiedź polarny obej­mo­wał wie­szak na ubra­nia. Jed­nakże nie był to począ­tek walki, bo obie kobiety pła­kały i kle­pały się wza­jem­nie po ple­cach.

– Dobrze było cię zoba­czyć – powie­działa Bob­bie, tuląc Naomi tro­chę moc­niej i uno­sząc ją z pod­łogi.

– Bra­kuje mi was – odpo­wie­działa Naomi – Obojga. Bar­dziej, niż potra­fię powie­dzieć.

„Obojga” zabrzmiało jak zapro­sze­nie, więc Aleks pod­szedł i objął je obie. Chwilę póź­niej na jego policz­kach też poja­wiły się łzy. Po jakimś cza­sie, gdy nade­szła wła­ściwa chwila, roz­dzie­lili się. Bob­bie wytarła oczy chu­s­teczką, ale Naomi zigno­ro­wała mokre smugi na twa­rzy. Uśmie­chała się. Aleks zro­zu­miał, że był to chyba pierw­szy jej szczery uśmiech, od kiedy Hol­den został wywie­ziony na Lako­nię. Zaczął się przez to zasta­na­wiać, jak bar­dzo samotne pro­wa­dziła teraz życie, ukryta w kon­te­ne­rze towa­ro­wym, prze­no­szona ze statku na sta­tek i ze sta­cji na sta­cję. Choć był to wybór, któ­rego doko­nali wspól­nie, poczuł ukłu­cie poczu­cia winy za zosta­wie­nie jej samej w ten spo­sób. Jed­nakże Bob­bie potrze­bo­wała pilota, a Naomi w roli wędru­ją­cej poli­tyczki nie. I nie chciała go.

– Kiedy znowu się zoba­czymy? – zapy­tała Bob­bie.

– Chcia­ła­bym wie­dzieć – odparła Naomi. – Długo będzie­cie w Sol?

– To nie zależy ode mnie.

Odpo­wie­dzi Bob­bie towa­rzy­szyło wzru­sze­nie ramion. Tym razem była to prawda, ale nawet gdyby tak nie było, odpo­wiedź i tak brzmia­łaby tak samo. Ni­gdy nie było wia­domo, kto słu­cha ich roz­mów, a nawet tutaj, na sta­cji Związku Trans­por­to­wego, w pokoju na tyłach baru sym­pa­ty­zu­ją­cego z SPZ, trudno było zre­zy­gno­wać z przy­zwy­cza­je­nia do zacho­wy­wa­nia tajem­nicy.

Jakby na sygnał, zabrzę­czał ręczny ter­mi­nal Aleksa. Byli już gotowi do prze­nie­sie­nia Burzy z bie­żą­cego statku do nowego. Nie tylko Naomi pro­wa­dziła życie w for­mie gry w kubki o bar­dzo wyso­kiej stawce.

– Muszę iść dopil­no­wać trans­feru, sze­fowo – zwró­cił się do Bob­bie.

– Pójdę z tobą – odpo­wie­działa, a potem ostatni raz mocno uści­snęła Naomi. – Trzy­maj się bez­piecz­nie, pierw­sza.

– Ostat­nio to wszystko, co robię – odparła ze smut­nym uśmie­chem Naomi.

Zosta­wie­nie jej wyda­wało się nie­wła­ściwe. Jak zawsze.

***

Aleks ni­gdy nie przy­znałby się do tego na głos, ale Zwia­stun burzy cią­gle strasz­nie go prze­ra­żał. Rosy­nant wciąż był jego pierw­szą miło­ścią. Jak narzę­dzie, które dopa­so­wało się do kształtu trzy­ma­ją­cej je dłoni, Ros był wygodny, zna­jomy i bez­pieczny. Choć był groźną jed­nostką bojową, był też jego domem. Wyda­wał się „odpo­wiedni”. Bar­dzo za nim tęsk­nił.

Burza koja­rzyła mu się z miesz­ka­niem wewnątrz obcej istoty uda­ją­cej prze­sad­nie dopa­ko­wany sta­tek wyści­gowy, na któ­rym ktoś zamo­co­wał jesz­cze mnó­stwo uzbro­je­nia. Pod­czas gdy lata­nie Rosem było jak współ­praca ze stat­kiem będą­cym prze­dłu­że­niem jego woli, w przy­padku Burzy było to bar­dziej nego­cjo­wa­nie z nie­bez­piecz­nym zwie­rzę­ciem. Za każ­dym razem, gdy sia­dał w fotelu pilota, mar­twił się, czy nie zosta­nie ugry­ziony.

Bob­bie prze­szła przez sta­tek z tech­ni­kami od dzioba do rufy i zapew­niła go, że w spe­cy­fi­ka­cji nie ma nic, co czy­ni­łoby Burzę groźną dla załogi, a przy­naj­mniej nie bar­dziej niż nie­bez­pieczne dla swo­ich załóg były wszyst­kie statki kosmiczne. Aleks nie dał się prze­ko­nać. W korzy­sta­niu ze ste­ro­wa­nia było coś, przez co miał wra­że­nie, że sta­tek nie reaguje na jego ruchy, a raczej, że je inter­pre­tuje i zga­dza się z nimi, rów­no­cze­śnie podej­mu­jąc swoje wła­sne, cho­lerne decy­zje. Jedyną osobą, któ­rej kie­dyś to wyznał, był jego drugi pilot, Caspar Asoau.

– To zna­czy… wiesz, ow­szem, dżoj­stiki wydają się tro­chę luźne, ale nie jestem pewien, czy to zna­czy, że sta­tek się opiera – odpo­wie­dział Caspar, posy­ła­jąc mu podejrz­liwe spoj­rze­nie z ukosa.

Aleks wię­cej nie poru­szał tego tematu, ale ste­ro­wał stat­kami już od bar­dzo wielu lat i wie­dział swoje. Burza miała w sobie coś wię­cej niż tylko metal, węgiel i to, czym­kol­wiek był ten krysz­ta­łowy syf. Nawet jeśli nikt inny tego nie dostrze­gał.

A mimo wszystko był to cho­ler­nie piękny sta­tek.

Aleks stał przy małym okienku obser­wa­cyj­nym i patrzył, jak jest ostroż­nie wypro­wa­dzany przez otwarte drzwi han­garu ich dotych­cza­so­wego trans­por­towca do nowego. Dwa olbrzy­mie trans­por­towce osła­niały prze­miesz­cza­jącą się Burzę, a wszyst­kie trzy jed­nostki kryły się w cie­niu cen­tral­nej kuli sta­cji. Układ dobrano bar­dzo świa­do­mie, tak, by zablo­ko­wać widok wszyst­kim zna­nym rzą­do­wym sta­cjom tele­sko­po­wym i rada­ro­wym. Wedle naj­lep­szej wie­dzy impe­rium Lako­nii dwa cięż­kie trans­por­towce zado­ko­wały na krótko przy tej samej sta­cji trans­fe­ro­wej, pozby­wa­jąc się lub pobie­ra­jąc jakiś ładu­nek, a potem pole­ciały w różne strony. Fakt, że z jed­nego do dru­giego prze­nie­siono skra­dziony lakoń­ski okręt wojenny nie zosta­nie odno­to­wany w żad­nych ofi­cjal­nych reje­strach ani utrwa­lony na nagra­niach. Dzięki czemu Burza i jej załoga będą mogły dalej żyć, by wal­czyć kolej­nego dnia. Zakła­da­jąc, że niczego nie prze­oczyli.

Lśniące krysz­ta­łowo-meta­lowe boki statku jarzyły się wła­snym świa­tłem nawet w gęstym cie­niu ścian two­rzo­nych przez burty dwóch frach­tow­ców i sta­cji trans­fe­ro­wej. Jasne białe chmury prze­grza­nego gazu bły­skały i zni­kały w ryt­mie odpa­la­nia sil­ni­ków manew­ro­wych. Przy ste­rach sie­dział Caspar, ostroż­nie wypro­wa­dza­jąc lakoń­ski nisz­czy­ciel z otwar­tej ładowni ich dotych­cza­so­wego statku i wpro­wa­dza­jąc do nowego z wyćwi­czoną swo­bodą. Czę­sto bawili się w tę grę i obaj piloci stali się eks­per­tami w prze­miesz­cza­niu statku w bar­dzo cia­snych prze­strze­niach.

Jako były woj­skowy Aleks zawsze odczu­wał zasko­cze­nie fak­tem, że byli w sta­nie utrzy­my­wać kon­spi­ra­cję. Szmu­glo­wali skra­dziony impe­rialny okręt bojowy przez sieć wrót, ukry­wa­jąc go w trze­wiach stat­ków Związku Trans­por­to­wego. W pro­ce­de­rze uczest­ni­czyły bez­po­śred­nio dzie­siątki, a może nawet setki ludzi, ale jakoś uda­wało im się zacho­wać to w tajem­nicy.

Doty­czący nie­mal wszyst­kich spi­sków argu­ment o brzy­twie Okhama gło­sił, że ludzie nie­zbyt dobrze potra­fią zacho­wy­wać tajem­nice, więc wraz ze wzro­stem liczby wta­jem­ni­czo­nych ryzyko ujaw­nie­nia infor­ma­cji rosło wykład­ni­czo. Jed­nakże z pomocą przy­ja­ciół z byłego SPZ w Związku Trans­por­to­wym prze­my­kali się i ostroż­nie wysta­wiali nos przez wiele mie­sięcy, a jak dotąd nikt nie pró­bo­wał ich łapać. Co sta­no­wiło dosko­nały dowód na to, jak głę­boko ruch oporu wrósł w kul­turę Pasia­rzy przez ostat­nie stu­le­cie czy dwa. Ukry­wa­nie pod­zie­mia przed prze­ciw­ni­kiem o prze­moż­nej prze­wa­dze mili­tar­nej było zako­do­wane w ich DNA. Pod­czas dwu­dzie­sto­let­niej służby w mar­sjań­skiej flo­cie, a potem walki z Wolną Flotą, brał udział w polo­wa­niu na ich bar­dziej rady­kalne frak­cje i czę­sto do furii dopro­wa­dzała go zdol­ność Pasia­rzy do wyko­rzy­sta­nia pod­stę­pów i walki par­ty­zanc­kiej. Teraz to wła­śnie utrzy­my­wało go przy życiu.

Nie był pewien, czy powi­nien doszu­ki­wać się w tym iro­nii. Może uznać to za zabawne?

Burza zakoń­czyła ukry­wa­nie się w nowym frach­towcu. Był to olbrzymi trans­por­to­wiec o kształ­cie gru­bego poci­sku, nazwany Łuk waha­dła. Wrota ładowni zasu­nęły się i zablo­ko­wały, a Aleks poczuł towa­rzy­szące temu lek­kie drże­nie pokładu. Drzwi więk­sze od nisz­czy­ciela miały zna­czącą masę.

Aleks wycią­gnął ter­mi­nal i otwo­rzył kanał do Bob­bie.

– Dziecko zapa­ko­wane. Jak tylko powiesz, możemy ruszać.

– Potwier­dzam – rzu­ciła Bob­bie i zamknęła połą­cze­nie.

Zaj­mo­wała się koń­co­wymi przy­go­to­wa­niami ze swoim oddzia­łem. Szep­tany tele­fon Saby nie powie­dział im, na czym będzie pole­gać ich zada­nie w ukła­dzie Sol, ale Bob­bie tak grun­tow­nie szko­liła swo­ich ludzi z pod­staw, że kon­kretne zada­nie sta­wało się tylko listą kon­tro­lną zadań do wyko­na­nia. Aleks miał wąt­pli­wo­ści, gdy Bob­bie przy­jęła na pokład grupę sta­rej gwar­dii SPZ, wci­snęła ich do pan­ce­rzy wspo­ma­ga­nych lakoń­skich mari­nes i powie­działa, że zmieni ich w praw­dziwy oddział ude­rze­niowy do taj­nych misji. Ale, do cho­lery, dokład­nie to zro­biła. Prze­pro­wa­dzili trzy akcje ze stu­pro­cen­tową sku­tecz­no­ścią i zero­wymi stra­tami wła­snymi. Oka­zało się, że choć i tak Gunny Dra­per jest nie­zwy­kłym prze­ciw­ni­kiem, to robi się jesz­cze groź­niej­sza, jeśli może sobie wyszko­lić wspar­cie.

Musiał nastą­pić taki moment, kiedy stało się to nową normą: gra­nie w obej­mu­jącą trans­por­towce wer­sję prze­krętu na trzy kubki z Burzą, pod­czas gdy Saba, Naomi i reszta pod­zie­mia wybie­rali dla nich cele misji. Nie potra­fił stwier­dzić, kiedy ta chwila minęła. Wie­dział tylko, że znowu stał się kie­rowcą auto­busu, jak w daw­nych cza­sach służby w FMRK, całe subiek­tywne wieki temu. Każdy dzień niósł ryzyko odkry­cia, schwy­ta­nia i śmierci. Każda ope­ra­cja wysy­łała Bob­bie z jej oddzia­łem w maszynkę do mięsa domi­nium lakoń­skiego. Pomimo wszyst­kich odno­szo­nych suk­ce­sów cały czas tań­czyli na ostrzu noża. Gdyby miał dwa­dzie­ścia lat i nie był świa­dom swo­jej śmier­tel­no­ści, pew­nie by to uwiel­biał.

Odwró­cił się od okna obser­wa­cyj­nego i dźwi­gnął torbę ze sprzę­tem. W dro­dze zabrzę­czał jego ter­mi­nal.

– Zablo­ko­wany i wyłą­czony – poin­for­mo­wał Caspar.

– Przy­glą­da­łem się. Gładka robota. Gunny będzie pro­wa­dzić ćwi­cze­nia, a ja już do nich idę. Na razie sta­tek jest twój.

– Potwier­dzam.

Kory­ta­rze sta­cji trans­fe­ro­wej były skromne i funk­cjo­nalne. Gład­kie cera­miczne ściany w odcie­niu brązu i pod­łoga wyście­łane tylko w takim stop­niu, by miesz­kań­com nie gro­ziły poła­mane pisz­czele przy jed­nej trze­ciej g gene­ro­wa­nej przez obroty pier­ście­nia miesz­kal­nego sta­cji. Aleks prze­ma­sze­ro­wał jed­nym z kory­ta­rzy pół kilo­me­tra, a potem zapu­kał do drzwi opi­sa­nych maga­zyn 348-001.

Otwo­rzył je Pasiarz o pobruż­dżo­nej twa­rzy, który zlu­stro­wał kory­tarz po obu stro­nach Aleksa. Miał siwe włosy przy­cięte w woj­sko­wym stylu, a jego oczy miały nie­mal taki sam kolor jak włosy. Aleks zauwa­żył ciężki czarny pisto­let trzy­many przez niego przy bio­drze pod­czas spraw­dza­nia kory­tarza. Nazy­wał się Take­shi Oba i był jed­nym z zabój­ców Bob­bie.

– Czy­sto – zapew­nił z uśmie­chem Aleks, a Oba wpu­ścił go z mruk­nię­ciem.

Wszedł do pokoju bez wypo­sa­że­nia o wymia­rach mniej wię­cej pięć na dzie­sięć metrów i takich samych brą­zo­wa­wych ścia­nach, jak kory­tarz na zewnątrz. Oddział stał w luź­nym dwu­sze­regu naprze­ciw prze­ma­wia­ją­cej do nich Bob­bie. Kiw­nęła głową wcho­dzą­cemu Alek­sowi, ale nie prze­rwała prze­mowy.

– Pamię­taj­cie o jed­nym – mówiła. – Układ Sol jest naj­nie­bez­piecz­niej­szym obsza­rem ze wszyst­kich, w jakich dotąd dzia­ła­li­śmy. Poziom zagro­że­nia dla naszego stylu dzia­łań bojo­wych ustę­puje tylko Lako­nii. Pra­wie każda skała lub kawał lodu więk­szy od trans­por­towca ma na sobie jakąś sta­cję, tele­skop albo sta­no­wi­sko rada­rowe. Tutaj oczy są wszę­dzie.

Przez grupę prze­szedł pomruk, choć Aleks nie wie­dział, czy ozna­czał nie­za­do­wo­le­nie, czy zgodę.

– Na doda­tek – mówiła dalej Bob­bie – flota Koali­cji Ziem­sko-Mar­sjań­skiej jest pod pełną kon­trolą Lako­nii, co ozna­cza, że w niczym nie pomoże nam tutaj sto­sun­kowo nie­duża liczba okrę­tów lakoń­skich, co jak dotąd było decy­du­ją­cym czyn­ni­kiem umoż­li­wia­ją­cym nam dzia­ła­nie. Co gor­sza, Lakoń­czycy zosta­wili na orbi­cie Ziemi swój pan­cer­nik Serce nawał­nicy. Został tam głów­nie w cha­rak­te­rze groźby, do zapew­nie­nia posłu­szeń­stwa pla­net wewnętrz­nych, ale jeśli nas wykryje, będzie bolało. Burza nie zdoła prze­trwać star­cia z pan­cer­ni­kiem klasy Magne­tar. Kropka.

– Jakieś wie­ści na temat celu? – zapy­tała Jil­lian Houston, córka guber­na­tora Fre­ehold, Payne’a Houstona, która jako jedna z pierw­szych dołą­czyła na ochot­nika do oddziału Bob­bie.

Była wysoka i kości­sta, z bar­dzo jasnymi blond wło­sami, ze struk­turą kostną i mię­śniami uro­dzo­nej Zie­mianki oraz wieczną zmarszczką nie­za­do­wo­le­nia mię­dzy oczami. Z cza­sem stała się nie­ofi­cjalną zastęp­czy­nią Bob­bie, co mar­twiło Aleksa. Jil­lian była wredna jak wąż. Kiedy powie­dział to Bob­bie, odpowie­działa: „Dopil­nuję po pro­stu, żeby ni­gdy nie zabra­kło jej myszy”. Wciąż nie do końca wie­dział, co to miało zna­czyć.

– Nie. Dzie­ciaki na górze roz­gry­wają to, trzy­ma­jąc karty bar­dzo bli­sko piersi – odparła Bob­bie. – Zaczy­nam mieć wra­że­nie, że dowiemy się dopiero w trak­cie akcji.

– Dosko­nale – rzu­ciła Jil­lian.

– Burza jest gotowa do akcji i za trzy­dzie­ści godzin pole­cimy na Waha­dle w stronę Słońca – powie­działa Bob­bie. – Korzy­staj­cie z czasu w Alei ojco­stwa, ale dopil­nuj­cie, żeby­ście przy­tomni tra­fili na sta­tek za dwa­dzie­ścia cztery godziny od teraz, albo odkry­je­cie, jak przy­jem­nie cho­dzi się z moim butem w tyłku.

To wywo­łało falę życz­li­wego śmie­chu zebra­nych.

– Rozejść się.

Po kilku cha­otycz­nych chwi­lach w pomiesz­cze­niu zostali tylko Bob­bie, Jil­lian i Aleks. Bob­bie wciąż miała na sobie nie­wy­róż­nia­jący się kom­bi­ne­zon pokła­dowy, w któ­rym spo­tkała się z Naomi, ale Jil­lian ubrała się w czarny kom­bi­ne­zon wybrany przez oddział ude­rze­niowy Bob­bie na ich nie­ofi­cjalny mun­dur. W kabu­rze przy bio­drze miała też duży pisto­let. Aleks ni­gdy nie widział jej bez broni. Dla oby­wa­teli Fre­ehold nosze­nie broni było jak nosze­nie spodni.

– Nie podoba mi się, że Saba tak bar­dzo niczego nam nie mówi – ode­zwała się Jil­lian. – Mam wra­że­nie, że po pro­stu impro­wi­zuje.

– Może być mnó­stwo uza­sad­nio­nych powo­dów, dla któ­rych szcze­góły misji wciąż nie zostały usta­lone – odpo­wie­działa Bob­bie łagod­nym, lecz sta­now­czym gło­sem. Prze­bi­jało z niego: „Rozu­miem twój nie­po­kój, ale i tak wyko­nuj pole­ce­nia”.

– To musi być Kali­sto – kon­ty­nu­owała Jil­lian, jakby nie usły­szała ostrze­że­nia w gło­sie Bob­bie. – To jedyne, co ma jaką­kol­wiek war­tość i znaj­duje się dość daleko od tego pan­cer­nika, żeby sta­no­wić realny cel.

Bob­bie zro­biła pół kroku w jej stronę i wypro­sto­wała się, pod­kre­śla­jąc róż­nicę wzro­stu obu kobiet. Jil­lian umil­kła, ale wcale nie ustą­piła. Nie dość, że wredna jak wąż, to jesz­cze ma wiel­kie, sta­lowe jaja, pomy­ślał Aleks.

– Tego rodzaju spe­ku­la­cje do niczego nie pro­wa­dzą. I szcze­rze mówiąc, są nie­bez­pieczne – powie­działa Bob­bie. – Zatrzy­maj je dla sie­bie. Idź wypij drinka albo pięć, wdaj się w jakąś bójkę w barze, jeśli musisz, ale oczyść się z tego i wróć jutro na Burzę. Wtedy będziemy wie­dzieć wię­cej. Możesz odejść.