Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Otwarto ponad tysiąc wrót do układów słonecznych rozsianych w galaktyce, ale w miarę jak ludzkość buduje swe międzygwiezdne imperium na ruinach obcych, pojawia się coraz więcej zagrożeń.
James S.A. Corey – pseudonim literacki, pod którym wspólnie publikują Daniel Abraham i Ty Franck, amerykańscy pisarze science fiction i fantasy. Wspólnie stworzyli cykl Expanse, na który składają się następujące tomy: Przebudzenie Lewiatana, Wojna Kalibana, Wrota Abaddona, Gorączka Ciboli, Gry Nemezis, Prochy Babilonu, Wzlot Persepolis oraz Gniew Tiamat.
Na całym świecie sprzedano ponad dwa miliony egzemplarzy powieści z serii Expanse.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 676
Holden
Chrisjen Avasarala nie żyje.
Cztery miesiące temu zmarła we śnie na Lunie. Po długim, pełnym życiu i krótkiej chorobie zostawiła ludzkość bardzo odmienną od tej, jaką zastała. Wiadomości miały od dawna nagrane klepsydry i wspominki, gotowe do wyemitowania na wszystkie tysiąc trzysta układów odziedziczonych przez ludzkość. Paski na ekranach i nagłówki były pełne hiperboli: Ostatnia królowa Ziemi, Śmierć tyranki czy Ostatnie pożegnanie Avasarali.
Niezależnie od ich treści wszystkie mocno dotykały Holdena. Nie potrafił sobie wyobrazić świata, który nie będzie się uginał przed wolą staruszki. Nawet gdy na Lakonię dotarły potwierdzenia raportów, Holden wciąż gdzieś w głębi duszy wierzył, że ona jednak jeszcze żyje, złoszcząc się i klnąc, wbrew wszelkim ograniczeniom siłą woli próbując nagiąć historię, by choć o ułamek stopnia oddalić ją od potworności. Zanim pozwolił sobie w to uwierzyć, minął prawie miesiąc od chwili, gdy pierwszy raz usłyszał tę wiadomość. Chrisjen Avasarala nie żyje.
Ale to nie oznaczało jej końca.
Zanim interweniował Duarte, jej państwowy pogrzeb zaplanowano na Ziemi. Czas rządów Avasarali jako sekretarz generalnej Organizacji Narodów Zjednoczonych był kluczowym okresem historii i jej zasługi – nie tylko dla swej planety, ale i całej ludzkości – sprawiły, że zasłużyła sobie na honorowe miejsce w dziejach, które nigdy nie zostanie zapomniane. Wysoki konsul Lakonii uznał za właściwe, by jej doczesne szczątki spoczęły w samym sercu nowego imperium. Pogrzeb odbędzie się w Budynku Rządowym. Zostanie wzniesiony monument na jej cześć, by nigdy nie została zapomniana.
Przemilczano ten kawałek, w której Duarte był współwinny niezwykłej rzezi na Ziemi, stanowiącej podstawę kariery Avasarali. Historię jak zwykle spisywali zwycięzcy. Holden był prawie pewien, że choć wzmianki o tym nie pojawiły się w komunikatach prasowych i kanałach informacyjnych, wszyscy pamiętają, że w tamtych czasach stała z Duartem po przeciwnych stronach barykady. A jeśli nawet nikt inny nie pamiętał, to on tak.
Mauzoleum – jej mauzoleum, ponieważ jeszcze nie było nikogo o równie wielkich zasługach, by je z nią dzielić – wzniesiono z białego kamienia wypolerowanego z mikronową precyzją. Ceremonię zakończono, wielkie drzwi zamknięto. Centralny panel północnej ściany struktury wypełniał portret Avasarali. Wytrawiono go w kamieniu z datami urodzin i śmierci oraz kilkoma wersami nieznanego mu wiersza. Setki krzeseł ustawionych wokół podium, z którego przemawiał kapłan, były już w połowie puste. Ludzie przybyli tu z całego imperium, a teraz, skoro już się tu znaleźli, przeważnie zebrali się w grupki z osobami, które znali. Trawa rosnąca wokół krypty nie była podobna do tej na Ziemi, ale zapełniała tę samą niszę ekologiczną i zachowywała się na tyle podobnie, by nazywali ją trawą. Powiewy wiatru były ciepłe. Mając pałac za plecami, Holden pomyślał, że może odmaszerować w dzikie rejony za terenem pałacu i odejść, dokąd tylko zechce.
Miał na sobie ubranie o kroju lakońskiego munduru wojskowego, niebieskie z rozłożonymi skrzydłami wybranymi przez Duartego na imperialny herb. Kołnierz był wysoki i sztywny, drapał mu skórę z boku szyi. Miejsce na insygnia stopnia zostało puste, co najwyraźniej było symbolem szanowanego więźnia.
– Uda się pan na przyjęcie, sir? – zapytał gwardzista.
Holdena zaciekawiło, jak wyglądało drzewko eskalacji na wypadek odmowy. Gdyby uznał, że jest wolnym człowiekiem i odmówił gościnności pałacu. Niezależnie od procedur nie miał wątpliwości, że zostały spisane i przećwiczone, a jemu wcale by się nie podobały.
– Za chwilę – odpowiedział. – Chciałem tylko… – Machnął ręką w stronę grobowca, jakby nieuchronność śmierci była czymś w rodzaju uniwersalnej przepustki. Przypomnieniem, że wszelka ludzka władza jest tymczasowa.
– Oczywiście, sir – odparł gwardzista i ukrył się w tłumie.
Choć Holden nie miał wrażenia, że jest wolnym człowiekiem. „Dyskretnie ograniczany” to najlepsze, na co mógł liczyć.
Na podłodze mauzoleum stała kobieta i patrzyła w górę na portret Avasarali. Miała na sobie jaskrawoniebieskie sari o barwie na tyle zbliżonej do kolorów Lakonii, by świadczyła o uprzejmości, a równocześnie dostatecznie różnej, by jednoznacznie zakomunikowała jej nieszczerość. Choć nie wyglądała podobnie do babki, jednoznacznie identyfikowało ją emanujące z niej równocześnie subtelne i oczywiste „pierdol się”. Holden podszedł do niej.
Skórę miała ciemniejszą niż Avasarala, ale kiedy zerknęła na niego, kształt oczu i wąski uśmiech wyglądały znajomo.
– Bardzo mi przykro z powodu pani straty – odezwał się Holden.
– Dziękuję.
– Nie przedstawiono nas sobie. Jestem…
– James Holden – dokończyła kobieta. – Wiem, kim pan jest. Nani wspominała o panu.
– Ach. Cóż, musiało to brzmieć bardzo ciekawie. Nie zawsze patrzyła na świat w taki sposób, jak ja.
– Owszem, różniliście się. Jestem Kajri, ale ona mówiła na mnie Kiki.
– Była niezwykłą kobietą.
Przez dwa oddechy milczeli wspólnie. Powiew powietrza sprawił, że tkanina sari Kajri załopotała jak flaga. Holden zamierzał się wycofać, gdy znów się odezwała.
– Nienawidziłaby tego – stwierdziła. – Zaciągnięta do obozu wrogów i wychwalana teraz, gdy nie może już ich ścisnąć za jaja. Przechwycona, gdy tylko nie może się już opierać. W tej chwili, podłączając do niej turbinę, można by zasilić miasto, tak szybko obraca się w grobie.
Holden wydał z siebie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.
Kajri wzruszyła ramionami.
– A może nie. Mogłaby to uznać za zabawne. Z nią nigdy nie byłam niczego pewna.
– Dużo jej zawdzięczam – rzucił Holden. – Nie zawsze zdawałem sobie wtedy z tego sprawę, ale robiła, co mogła, żeby mi pomóc. Nigdy nie miałem okazji jej podziękować, choć… Właściwie to miałem, ale z niej nie skorzystałem. Jeśli mógłbym coś zrobić dla pani albo rodziny…
– Nie wydaje się, by był pan na pozycji umożliwiającej wyświadczanie przysług, kapitanie Holden.
Holden obejrzał się na pałac.
– No tak, ostatnio nie jestem u szczytu formy. Ale i tak chciałem to powiedzieć.
– Doceniam pańskie dobre chęci – zapewniła Kajri. – I z tego, co słyszałam, zdołał pan zdobyć pewne wpływy? Więzień z dostępem do ucha imperatora.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Owszem, dużo mówię, ale nie jestem pewien, czy ktoś tego słucha. Oczywiście poza ochroną. Zakładam, że słuchają wszystkiego.
Zaśmiała się i był to cieplejszy, bardziej współczujący dźwięk, niż się spodziewał.
– Nie jest łatwo, gdy nie ma się w życiu niczego tylko dla siebie. Dorastałam ze świadomością, że wszystko, co zrobię, będzie monitorowane, katalogowane, rejestrowane i oceniane pod kątem zagrożenia dla mnie i rodziny. Gdzieś w archiwach wywiadu są zapisy dat wszystkich moich okresów.
– Z jej powodu? – zapytał Holden, kiwając głową w stronę grobowca.
– Z jej powodu. Ale dała mi też narzędzia, żeby sobie z tym poradzić. Nauczyła nas używania wszystkich wstydliwych elementów naszego życia jako broni do upokarzania ludzi, którzy chcieliby nas umniejszać. Wie pan, na tym polega tajemnica.
– Jaka tajemnica?
Kajri się uśmiechnęła.
– Ludzie z władzą nad panem też są słabi. Srają, krwawią i martwią się, że ich dzieci już ich nie kochają. Wstydzą się głupich rzeczy robionych w młodości, o których zapomnieli już wszyscy inni. I przez to są podatni na ataki. Wszyscy definiujemy się przez otaczających nas ludzi, bo tego typu małpami jesteśmy. Nie potrafimy wyjść poza te ograniczenia. Kiedy więc pana obserwują, przekazują też w pańskie ręce możliwość zmienienia tego, kim są.
– Ona tego panią nauczyła?
– Owszem – potwierdziła Kajri. – Choć wcale o tym nie wiedziała.
Jakby na dowód jej tezy, gwardzista ruszył ku nim po trawie, utrzymując pełen szacunku dystans do chwili, gdy się upewnił, że go zobaczyli, a potem dał im czas na dokończenie rozmowy, zanim podszedł bliżej. Kajri obróciła się do niego, unosząc brew.
– Przyjęcie rozpocznie się za dwadzieścia minut, proszę pani – poinformował. – Wysoki konsul liczył na spotkanie z panią.
– Nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby go rozczarować – odpowiedziała z uśmiechem, który Holden widział już na innych wargach.
Zaoferował ramię, skorzystała z oferty. Gdy odchodzili, kiwnął głową w stronę grobowca i wyrytych na nim słów. jeśli życie przekroczy śmierć, odszukam cię tam. jeśli nie, to tam też.
– To ciekawy cytat – powiedział. – Mam wrażenie, że powinienem go rozpoznać. Kto to napisał?
– Nie wiem – przyznała. – Ale powiedziała nam, żeby umieścić go na jej grobie. Nie wyjaśniła, skąd pochodził.
***
Na Lakonię przybyli wszyscy, którzy coś znaczyli. Było to prawdą na kilku poziomach. Plan Duartego polegający na przeniesieniu centrum ludzkości z układu Sol do serca swojego imperium trafił na poziom współpracy i poparcia, który z początku zaszokował Holdena, a potem wzbudził w nim trwałe, łagodne rozczarowanie ludzkością jako gatunkiem. Na Lakonię przeniosły swoje kwatery główne najbardziej prestiżowe instytuty badawcze. Cztery szkoły baletowe zrezygnowały ze stuleci rywalizacji, by dzielić wspólnie miejsce w Lakońskim Instytucie Sztuki. Celebryci i uczeni przepychali się do nowych, pałacowych i sponsorowanych przez państwo ośrodków w stolicy. Zaczynano tu już kręcić filmy. Miękka moc kultury na najwyższych obrotach, gotowej zalać sieci i kanały życzliwymi komunikatami o wysokim konsulu Duartem i trwałości władzy Lakonii.
Przybywały też firmy. Duarte miał wybudowane banki i budynki biurowe czekające na najemców. Stowarzyszenie Światów nie sprowadzało się już tylko do Carrie Fisk w nędznym biurze na Medynie, zajmowało katedralną przestrzeń w samym środku stolicy z lobby większym od hangaru i ścianami ze szklanych mozaik, które wyglądały, jakby wznosiły się w nieskończoność. Były tam też główne władze Związku Transportowego, w skromniejszym budynku zajmującym mniejszą powierzchnię, dzięki czemu fizycznie i socjalnie widać było, kto jest faworyzowany, a kto traktowany z niechęcią. Holden przyglądał się temu wszystkiemu z Budynku Rządowego będącego jego domem i więzieniem, kojarzącym mu się z mieszkaniem na wyspie.
W granicach miasta Lakonia była czystsza, nowsza, jaśniejsza i bardziej kontrolowana niż większość stacji kosmicznych, które Holdenowi zdarzyło się odwiedzić. Tuż za miastem zaczynały się tereny tak dzikie, jakie widywał tylko na filmach. Starożytne lasy i ruiny obcych, na których zbadanie i oswojenie potrzeba będzie całych stuleci. Holden słyszał plotki i podgłoski o resztkowych technologiach, obudzonych do chwiejnego życia przez wczesne eksperymenty z protomolekułą: wiercące w ziemi robaki wielkości statków kosmicznych, podobne do psów drony naprawcze, którym nie robiło różnicy, czy pracują z maszynami, czy ciałem, krystaliczne jaskinie z efektem piezoelektrycznym indukującym halucynacje, muzykę i obezwładniające zawroty głowy. Choć stolica stawała się synonimem całej ludzkości, to planeta, na której się znajdowała, pozostawała obca. Wyspa czegoś świetnie znajomego w morzu „jeszcze tego nie rozumiemy”. Na swój sposób pocieszająca była myśl, że Duarte, pomimo możliwości boga-imperatora, nie potrafił osiągnąć wszystkiego w ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci.
Z drugiej strony było to przerażające.
Przyjęcie zorganizowano w wielkiej, ale nie przesadzonej sali. Jeśli Lakonię zbudowano na obraz Duartego, w duszy wysokiego konsula kryła się dziwna osobista powściągliwość. Niezależnie od tego, jak wspaniałe było miasto, jak przytłaczające były ambicje, kompleks pałacowy i dom Duartego nie były jarmarczne ani nawet szczególnie wyszukane. Salę balową wyznaczały proste linie i neutralna paleta barw sięgająca elegancji bez zbytniego przejmowania się czyimiś opiniami. Tu i ówdzie rozstawiono kanapy i krzesła, pozwalając gościom dowolnie je przesuwać. Młodzi ludzie w mundurach wojskowych roznosili kieliszki z winem i herbatę z przyprawami. Duarte potrafił sprawić, że wszystko, co go otaczało, wydawało się zrodzone nie tyle z potęgi, ile z pewności siebie. Sztuczka była bardzo dobra, bo choć Holden ją przejrzał, i tak działała.
Przyjął kieliszek wina od młodej kobiety i ruszył nieśpiesznie przez tłumek zebranych. Kilka osób rozpoznał od razu. Carrie Fisk ze Stowarzyszenia Światów, udzielającą audiencji przy długim stole, otoczoną gubernatorami licznych kolonii walczących o to, który z nich pierwszy zaśmieje się z jej żartu. Thorne Chao, twarz najpopularniejszego programu z wiadomościami z Bara Gaon. Emil-Michelle Li w długiej zielonej sukience, będącej jej znakiem szczególnym, gdy nie grała w filmie. Każdej rozpoznanej przez niego twarzy odpowiadało kilkanaście, które wyglądały znajomo.
Przemieszczał się przez cienką chmurkę socjalnych uprzejmości, uśmiechów i ukłonów, starannie ograniczających potencjalne zaangażowanie. Był tu, bo Duarte chciał, by go widziano, ale diagram Venna osób, które chciały zaskarbić sobie przychylność wysokiego konsula, będąc równocześnie gotowymi na jego niezadowolenie z powodu zadawania się z najbardziej znanym więźniem stanu, nie miał wielkiej części wspólnej.
Choć coś się tam znalazło.
– Nie jestem na to dość pijana.
Prezes Związku Transportowego Camina Drummer opierała się o stolik, trzymając kieliszek obiema dłońmi. Na żywo jej twarz wyglądała starzej. Zmarszczki wokół oczu i ust były wyraźniejsze, niż kiedy filmowała ją kamera, a on oglądał obraz na ekranie odległym o kilka miliardów kilometrów. Przesunęła się nieco, robiąc mu miejsce przy stole, a on przyjął zaproszenie.
– Nie jestem pewien, jak wygląda upicie się dostateczne na coś takiego – odezwał się. – Spicie się do nieprzytomności? Na bojowo? Popłakiwanie w kącie?
– Nie wydajesz się nawet wstawiony.
– Nie jestem. Ostatnio prawie nie pijam alkoholu.
– Zachowujesz przytomność umysłu?
– I źle mi działa na żołądek.
Drummer parsknęła śmiechem.
– Wypuścili szacownego więźnia pośród ludzi. Co może znaczyć, że nie jesteś już dla nich tak użyteczny. Wycisnęli z ciebie wszystkie soki?
Sposób, w jaki to powiedziała, mógł być przekomarzaniem się między starymi znajomymi, którzy razem stracili władzę i żyli w półmroku politycznej akceptacji, ale mogło to być też coś innego. Sposób na spytanie, czy został już zmuszony do zdradzenia podziemia na Medynie. Czy zdecydowali się go złamać. Drummer równie dobrze jak on wiedziała, kto słucha, nawet tutaj.
– Pomagałem, ile mogłem, w sprawie zagrożenia ze strony obcych. Zresztą gdyby zapytał mnie o cokolwiek innego, wszystkie moje odpowiedzi i tak byłyby już nieaktualne. Zakładam też, że jestem tutaj, bo Duarte uważa, że mu się przydam w tym miejscu.
– Element przedstawienia.
– Cyrku – poprawił Holden, a potem, widząc jej reakcję, dodał: – Mówiło się o cyrku.
– Jasne – zgodziła się.
– A co z tobą? Jak idzie demontaż Związku Transportowego?
Drummer błysnęła oczami i szerzej się uśmiechnęła. Odpowiedziała perfekcyjnym głosem dziennikarki wiadomości, pełnym energii, wyraźnym i sztucznym jak plastikowy owoc.
– Bardzo cieszę się z gładkiego przekazywania pełniejszego nadzoru lakońskim władzom oraz Stowarzyszeniu Światów. Skupiamy się na zachowaniu wszystkich starych praktyk, które sprawdziły się w działaniu, oraz usprawnieniu i integracji nowych procedur eliminujących zbędny balast. Zdołaliśmy utrzymać, a nawet poprawić skuteczność handlu bez narażania bezpieczeństwa, czego wymaga wielkie przeznaczenie ludzkości.
– Aż tak źle?
– Nie powinnam narzekać. Mogło być gorzej. Jak długo jestem grzeczną żołnierką i Duarte uważa, że mogę się przydać do wywabienia Saby, nie wyląduję w stodole.
Od głównego wejścia dobiegł szmer podniecenia i poruszenie zebranych. Uwaga w całej sali balowej zmieniła kierunek jak metalowe opiłki zwracające się do magnesu. Holden nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że przybył Winston Duarte, ale i tak to zrobił.
Mundur dyktatora wyglądał niemal tak samo, jak ten Holdena. Emanował od niego łagodny spokój, który towarzyszył mu w każdej sytuacji. Z drugiej strony jego ochrona rzucała się w oczy dużo bardziej niż ludzie zajmujący się pilnowaniem Holdena. Dwóch potężnych gwardzistów z pistoletami przy boku i oczami błyskającymi wszczepionym sprzętem. Wraz z nim przyszedł też Cortázar, ale trzymał się na uboczu, wyglądając trochę jak nastolatek odciągnięty na siłę od gry do rodzinnego obiadu. Faktyczna nastolatka – córka Duartego, Teresa – szła przy boku ojca jak cień.
Do Duartego pośpiesznie podeszła Carrie Fisk, porzucając swoją koterię, i uścisnęła mu rękę na powitanie. Rozmawiali chwilę, po czym Fisk zwróciła się do Teresy i uścisnęła również jej dłoń. Za plecami Fisk zaczął się zbierać niewielki tłumek ludzi, starających się niezbyt nachalnie walczyć o możliwość spotkania z wielkim człowiekiem.
– Aż ciarki przechodzą na widok sukinsyna, prawda? – rzuciła Drummer.
Holden mruknął. Nie wiedział, o czym dokładnie mówiła. Może chodziło po prostu o to, jak wszyscy wokół niego zostali przeszkoleni do posłuszeństwa – to byłoby wystarczające wyjaśnienie. Ale może zobaczyła coś z tego, co widział w nim Holden: migotliwe przebłyski w oczach, perłowy cień pod skórą. Holden widział protomolekułę w działaniu w stopniu dużo większym niż ktokolwiek, kto nie odwiedzał laboratorium Cortázara, i zapewne dlatego skutki uboczne zabiegów na Duartem były dla niego bardziej oczywiste.
Uświadomił sobie, że się gapi. Co więcej, dotarło do niego, że wszyscy się gapią, a on dawał się ponieść zbiorczemu naporowi ich uwagi. Obejrzał się na Drummer, czyniąc świadomy wysiłek odwrócenia wzroku. Było to trudniejsze, niż chciałby przyznać.
Zamierzał zapytać, czy miała jakieś wieści o podziemiu, czy rządy Duartego w bezmiarze próżni między gwiazdami wydają się równie nieuchronne jak tu, w jego domu.
– Jakieś wieści o podziemiu? – zapytał.
– Zawsze będą jacyś malkontenci – odpowiedziała, poruszając się na granicy między niewinnością a ukrytym znaczeniem. – A co z tobą? Jak spędza czas sławetny kapitan James Holden? Chodzisz na przyjęcia? Wymachujesz pięściami w bezsilnej furii?
– Nie. Po prostu spiskuję i czekam na właściwą chwilę, by uderzyć – odpowiedział Holden.
Oboje uśmiechnęli się, jakby to był żart.
Elvi
„Wszechświat jest zawsze dziwniejszy, niż myślisz”.
Było to ulubione powiedzenie jednego z profesorów w czasach studiów doktoranckich Elvi. Profesora Ehrlicha, burkliwego starego Niemca z długą białą brodą, który Elvi przywodził na myśl krasnala ogrodowego, a powtarzał to zawsze, gdy kogoś zaskoczyły wyniki otrzymane w laboratorium. W tamtych czasach Elvi uważała ten tekst za tak prawdziwy, że był truizmem. Oczywiście, że wszechświat krył nieoczekiwane niespodzianki.
Profesor Ehrlich prawie na pewno już nie żył, bo był na granicy możliwości technologii przedłużania życia w czasach, gdy Elvi miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Sama teraz miała już córkę starszą od niej wtedy. Jednakże gdyby wciąż żył, Elvi wysłałaby mu długie przeprosiny z głębi serca.
Wszechświat był nie tylko dziwniejszy, niż myślała, był dziwniejszy, niż dało się przewidzieć. Każde nowe odkrycie, niezależnie od tego, jak było zdumiewające, kładło zaledwie podwaliny pod jeszcze niezwyklejsze odkrycie później. Wszechświat i jego nieustannie zmieniająca się definicja dziwności. Odkrycie tego, co wszyscy uznali za obce życie, gdy na Febe znaleziono protomolekułę, wstrząsnęło ludźmi aż do podstaw, a jednak było to zdecydowanie mniej niepokojące od stwierdzenia, że protomolekuła jest nie tyle obcym życiem, ile zaledwie jego narzędziem. Ich wersją klucza francuskiego, tyle że takiego, który potrafił zmienić całą stację na asteroidzie Eros w statek kosmiczny, przechwycić Wenus, stworzyć pierścień wrót i dać im niespodziewany dostęp do tysiąca trzystu układów słonecznych po drugiej stronie.
„Wszechświat jest zawsze dziwniejszy, niż myślisz”. Cholerna racja, profesorze.
– Co to jest? – odezwał się jej mąż, Fayez.
Znajdowali się na mostku jej okrętu, Jastrzębia. Okrętu, który dało jej Imperium Lakońskie. Na ekranie przed nimi powoli wypełniał się szczegółami wysokiej rozdzielczości obraz tego, co wszyscy nazywali „obiektem”. Było to ciało planetarne nieco większe od Jowisza i prawie przezroczyste, wyglądające jak niezwykle wielka kryształowa kula o lekko zielonkawym zabarwieniu. Jedyna struktura w układzie Adro.
– Według danych z pasywnej spektrometrii to niemal wyłącznie węgiel – poinformował Travon Barrish, nawet nie podnosząc wzroku znad ekranu wyświetlającego dane. Był ich specjalistą od materiałów i najbardziej dosłowną osobą, jaką Elvi kiedykolwiek poznała. Oczywiście, że podał Fayezowi odpowiedź na pytanie zawierającą fakty. Sama dobrze wiedziała, że mąż wcale nie o to pytał. Chodziło mu o „po co to jest?”.
– Jest upakowany w gęstą sieć – dorzuciła Jen Livey, fizyczka zespołu. – To…
Umilkła, więc Elvi dokończyła za nią.
– To diament.
W wieku siedmiu lat Elvi Okoye wróciła do Nigerii z mamą, gdy zmarła jej babka cioteczna, której nigdy nie poznała. Kiedy mama zajmowała się organizacją pogrzebu, Elvi zwiedzała dom babki. Uczyniła z tego coś w rodzaju gry, próbując stworzyć sobie obraz zmarłej kobiety na podstawie przedmiotów, jakie po sobie zostawiła. Na półce obok łóżka zdjęcie uśmiechniętego młodego mężczyzny o ciemnej skórze i jasnych oczach, który mógł być mężem, bratem albo synem. W maleńkiej łazience, pośród opakowań tanich mydeł i środków czyszczących, stała jedna piękna kryształowa buteleczka z tajemniczym zielonym płynem. Perfumy? Trucizna? Bez znajomości kobiety pozostawione przez nią przedmioty wydawały się tajemne i pociągające.
Wiele lat później, podczas płukania ust, zapach przywołał wspomnienie i zrozumiała, że zielona substancja w butelce prawie na pewno była płynem do płukania ust. Rozwiązała jedną zagadkę, ale pojawiły się nowe pytania. Czemu płyn do płukania ust znajdował się w tak pięknej butelce, zamiast po prostu w nadającym się do recyklingu pojemniku, w którym został kupiony? Skąd wzięła się tam ta butelka? Czy babka używała go do płukania ust, czy też płyn można było wykorzystać także w jakiś sposób, o którym Elvi nigdy nie pomyślała? Bez martwej kobiety, która by to wyjaśniła, te pytania na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Niektóre rzeczy można było zrozumieć wyłącznie w kontekście.
Na ekranie widniał pojedynczy lekko zielonkawy diament o perfekcyjnie gładkiej powierzchni, unoszący się w Układzie Słonecznym bez żadnych innych planet, krążący wokół gasnącego białego karła. Butelka płynu do płukania ust z rżniętego kryształu na brudnym łazienkowym blacie w towarzystwie taniego mydła. Fayez miał rację. Jedyne liczące się pytanie, brzmiało: „Czemu?”, ale wszyscy znający odpowiedź już dawno nie żyli. Jedyna odpowiedź, jaka jej została, to ta, której udzielał profesor Ehrlich.
Jastrzębia zaprojektowano specjalnie na zlecenie wysokiego konsula Duartego właśnie dla niej. I miał tylko jedno zadanie: odwiedzać „martwe” układy sieci wrót i sprawdzać, czy zawierały jakieś wskazówki dotyczące bezimiennego wroga, który zniszczył cywilizację twórców protomolekuły albo dziwne niefizyczne pociski, które oni – niezależnie od tego, jakiego określnika używały pozawymiarowe istoty – po sobie zostawili.
Jastrząb jak dotąd odwiedził trzy takie układy i każdy był niezwykły. Elvi nie podobało się określenie „martwe układy”. Ludzie zaczęli je tak nazywać, bo nie zawierały planet zdolnych do podtrzymywania życia. Dla niej taka klasyfikacja była irytująca i zbyt uproszczona. Owszem, żaden rodzaj życia, jakie potrafili zrozumieć, nie zdołałoby egzystować na diamencie wielkości Jowisza unoszącym się wokół białego karła, ale też nie istniał żaden choćby odrobinę prawdopodobny naturalny proces, który mógłby coś takiego stworzyć. Ktoś go zrobił. Inżynieria na taką skalę była fantastyczna w klasycznym znaczeniu tego słowa. Wzbudzała w równym stopniu zachwyt, jak i strach. Opisanie układu jako „martwego”, bo nie rosły tu kwiatki, wydawało się zwycięstwem strachu nad zachwytem.
– Wszystko posprzątali – zauważył Fayez. Przeglądał obrazy teleskopowe i radarowe Układu Słonecznego. – W promieniu roku świetlnego od gwiazdy nie ma nawet pasa kometarnego. Zebrali każdy kawałek materiału w całym Układzie Słonecznym, zmienili wszystko na węgiel i zbili w pieprzony diament.
– Ludzie kiedyś wręczali diamenty jako prezenty podczas oświadczyn – przypomniała Jen. – Może ktoś chciał się upewnić, że dostanie właściwą odpowiedź.
Travon gwałtownie poderwał głowę znad konsoli i przez kilka sekund patrzył na Jen, mrugając. Sztywna dosłowność znaczyła, że jego biochemia nie przewidywała żadnych przekaźników pozwalających na poczucie humoru, więc Elvi nie raz już obserwowała, jak beztroska ironia Jen wprawiała go w osłupienie.
– Nie sądzę… – zaczął Travon, ale Elvi nie dała mu dokończyć.
– Skupcie się na pracy, ludzie. Musimy dowiedzieć się wszystkiego o tym układzie, zanim aktywujemy katalizator i zaczniemy psuć różne rzeczy.
– Robi się, szefowo – odpowiedział Fayez i mrugnął do niej tak, że nie widział tego nikt inny.
Pozostali członkowie jej zespołu, najlepsi naukowcy i technicy z całego imperium, osobiście wybrani i przydzieleni pod jej dowództwo przez samego wysokiego konsula, wrócili do swoich ekranów. W kwestiach naukowych związanych z bieżącą misją jej rozkazy miały pełną moc imperialnego prawa. Nikt w zespole nigdy nie próbował się z nią spierać.
Oczywiście zastrzeżenie było takie, że nie wszyscy byli członkami jej zespołu i nie wszystko uważano za kwestię naukową.
– Ty mu powiesz, że przechodzimy do kolejnej fazy – zapytał Fayez – czy ja mam to zrobić?
Znowu tęsknie spojrzała na ekran. W diamencie zapewne kryły się jakieś struktury. Ślady jak wyblakły atrament antycznego tekstu, który mógł przybliżyć ich nieco do następnej tajemnicy, następnego odkrycia, następnej niepojętej dziwności. Nie chciała nikomu o niczym mówić, chciała oglądać.
– Zajmę się tym – zdecydowała i ruszyła do windy.
***
Admirał Mehmet Sagale był mężczyzną wielkim jak góra, z czarnymi jak węgiel oczami i twarzą płaską jak talerz. Jako wojskowy dowódca ich misji przeważnie nie wtrącał się do pracy naukowców, ale gdy coś wkraczało w obszar, za który zgodnie z rozkazami to on odpowiadał, był równie niewzruszony i nieustępliwy, jak sugerowały jego rozmiary. Na dodatek miał w sobie coś, przez co siedzenie w jego biurze zawsze kojarzyło jej się z reprymendą. Jakby została wysłana do dyrektora szkoły z powodu ściągania na teście. Elvi nie znosiła odgrywania petentki przed wojskowym figurantem, ale w lakońskim imperium na szczycie struktury władzy zawsze znajdowali się wojskowi.
– Doktor Okoye – przywitał ją admirał Sagale. Potarł grzbiet nosa czubkami palców wielkości kiełbasek i popatrzył na nią z taką samą mieszaniną sympatii i protekcjonalnej irytacji, jaką ona odczuwała wobec swoich dzieci, gdy robiły coś głupiego. – Jak pani wie, jesteśmy zdecydowanie spóźnieni względem harmonogramu. Według moich rozkazów…
– Ten system jest niesamowity, Met – przerwała mu. Użycie przydomka było lekkim aktem agresji, ale tolerowanym przez niego. – Jest zbyt niesamowity, żeby odrzucić go z niecierpliwości. Musimy spędzić czas na dogłębnym przestudiowaniu tego artefaktu, zanim wyciągniesz katalizator i zaczniemy sprawdzać, czy coś wybuchnie!
– Major Okoye. – Sagale odpowiedział, używając jej stopnia wojskowego, by jednoznacznie przypomnieć ich wzajemne relacje w strukturze dowodzenia. – Gdy tylko pani zespół skończy wstępne zbieranie danych, wyprowadzimy katalizator w celu sprawdzenia, czy ten układ ma jakąś wartość wojskową, dokładnie według naszych rozkazów.
– Admirale – odpowiedziała Elvi ze świadomością, że gdy jest w takim nastroju, agresją nic nie wskóra, i spróbowała zamiast tego łagodzącego sytuację szacunku. – Chciałabym tylko dostać trochę więcej czasu. Możemy nadrobić opóźnienia podczas drogi powrotnej. Duarte dał mi najszybszy statek w dziejach ludzkości, żebym mogła spędzać więcej czasu, zajmując się nauką, a mniej podróżami. Dokładnie zgodnie z tym, o co teraz proszę.
Przypomniała Sagale o fakcie, że ma bezpośredni kontakt z wysokim konsulem, który cenił jej pracę na tyle, by zbudować specjalnie dla niej statek. Trudno było dopatrzyć się w tym przesadnej subtelności.
Sagale pozostał niewzruszony.
– Ma pani dwadzieścia godzin na ukończenie zbierania danych – oświadczył, składając ręce na szerokim brzuchu niczym Budda. – I ani minuty dłużej. Proszę poinformować zespół.
***
– Tego rodzaju sztywne podejście jest dokładnie powodem, dla którego nie da się robić dobrej nauki pod rządami Lakonii – powiedziała Elvi. – Powinnam kierować jakimś uniwersyteckim wydziałem biologii, jestem za stara na przyjmowanie rozkazów.
– Zgadzam się – odpowiedział Fayez. – Ale siedzimy tutaj.
Byli z Fayezem w ich kabinie i mieli czas na prysznic i zjedzenie czegoś na szybko, zanim Sagale i jego szturmowcy wyciągną swoją żywą próbkę protokolekuły i zaryzykują zniszczenie liczącego miliardy lat artefaktu, żeby sprawdzić, czy wybuchnie w przydatny sposób.
– Jeśli nie da im to lepszej bomby, to kogo obchodzi, że coś zepsują!
Mówiąc to, odwróciła się do Fayeza, który cofnął się przed nią o pół kroku. Zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręce talerz.
– Nie będę nim rzucać – zapewniła. – Nie rzucam rzeczami.
– Zdarzało ci się – odpowiedział. On też zrobił się starszy. Jego kiedyś czarne włosy były teraz prawie całkiem siwe, a z kącików oczu rozchodziły się pajączki zmarszczek od uśmiechu. Nie miała nic przeciwko, zdecydowanie wolała, gdy się uśmiechał, niż marszczył brwi. Teraz właśnie się uśmiechał. – Różne rzeczy latały.
– Ja nigdy… – zaczęła, zastanawiając się, czy Fayez faktycznie boi się, że rzuci w niego talerzem, czy tylko się z nią droczy, żeby rozładować napięcie. Nawet po dziesięcioleciach życia razem czasami nie miała pojęcia, co dzieje się w jego głowie.
– Bermudy, zaraz po wyjeździe Ricky’ego z domu na uniwersytet pojechaliśmy na pierwsze wakacje od lat i…
– Tam był karaluch. Po moim talerzu chodził karaluch!
– Ale rzucając nim, prawie urwałaś mi głowę.
– No cóż – powiedziała – przestraszyłam się.
Roześmiała się, a Fayez wyszczerzył się, jakby wygrał nagrodę. Czyli faktycznie, jego celem od początku było skłonienie jej do śmiechu. Odłożyła talerz.
– Słuchaj, dobrze wiem, że salutowanie i słuchanie rozkazów nie było dokładnie tym, o czym myśleliśmy, odbierając dyplomy – powiedział – ale to nowa rzeczywistość, dopóki Lakonia jest przy władzy. Zatem…
Właściwie porwanie do Dyrektoriatu Naukowego było jej winą. Lakonia przeważnie zostawiała ludzi w spokoju. Planety same wybrały gubernatorów i przedstawicieli do Stowarzyszenia Światów i mogły ustanawiać własne prawa pod warunkiem, że nie były sprzeczne z prawem imperialnym. Ponadto, w przeciwieństwie do większości dyktatur w historii, Lakonia nie wydawała się zainteresowana ograniczaniem dostępu do wyższego wykształcenia. Uniwersytety w całej galaktyce działały praktycznie tak samo jak przed zmianą władzy, a czasem nawet trochę lepiej.
Jednakże Elvi popełniła błąd, stając się czołową ekspertką ludzkości w dziedzinie protomolekuły, zaginionej cywilizacji, która ją stworzyła, i zagłady, jaka ją spotkała. Będąc znacznie młodszą kobietą, została wysłana na Ilusa w ramach pierwszej misji naukowej w celu zbadania biologii obcego świata. Do tamtej chwili jej specjalizacja w egzobiologii była czysto teoretyczna, skupiała się głównie na życiu batypelagialnym i pod głębokim lodem, zdającym się oferować dobrą analogię do tego, co można było znaleźć pod powierzchnią Europy.
Na Europie nigdy nie znaleźli żadnych bakterii, ale otworzyła się sieć wrót i nagle egzobiologia stała się prawdziwą nauką, mogącą badać ponad tysiąc trzysta nowych biomów. Poleciała na Ilusa, spodziewając się badać odpowiedniki jaszczurek, a zamiast tego natknęła się na artefakty obejmującej całą galaktykę wojny starszej niż jej gatunek. Pochłonęła ją obsesja zrozumienia. Oczywiście. Dom wielkości galaktyki pełen pokojów z fascynującymi rzeczami, a jego właściciele nie żyli od miliardów lat. Poświęciła resztę naukowej kariery na próby rozgryzienia ich, kiedy więc Winston Duarte zaprosił ją do poprowadzenia zespołu badającego dokładnie tę tajemnicę i zaoferował nieograniczone fundusze, nie była w stanie odmówić.
Do tamtej pory znała Lakonię tylko w postaci prezentowanej w kanałach informacyjnych: niemożliwie potężną, niepokonaną militarnie, ale niezainteresowaną czystkami etnicznymi czy ludobójstwem. Może nawet mającą na sercu faktyczne interesy ludzkości. Przyjmowanie pieniędzy na prowadzenie badań nie wzbudziło jej oporów, między innymi dlatego, że nie bardzo miała wybór. Kiedy król mówi: „Pracuj dla mnie”, nie ma wielu sposobów na odmówienie mu.
Wątpliwości przyszły później, gdy poznała bliżej ich flotę i źródło przewagi technologicznej Lakonii.
Kiedy spotkała katalizatory.
– Powinniśmy wracać – stwierdził Fayez, gdy skończył sprzątać ostatnie naczynia z ich kolacji. – Zegar tyka.
– Przyjdę. Za minutę – odpowiedziała, wchodząc do małej, dzielonej przez nich prywatnej łazienki. Jednego z przywilejów jej stopnia. Z lustra nad umywalką patrzyła na nią stara kobieta. Jej oczy wypełniała świadomość tego, co za chwilę zrobi.
– Jesteś gotowa?! – zawołał Fayez.
– Idź już, zaraz dołączę.
– Jezu, Els, nie pójdziesz chyba znowu tego zobaczyć?
„Tego”. Katalizatora.
– To nie twoja wina – powiedział Fayez. – Nie ty zaprojektowałaś to badanie.
– Ale zgodziłam się je nadzorować.
– Skarbie. Najdroższa. Światło mego życia. Niezależnie od tego, jak nazywamy Lakonię wśród ludzi, gdy odrzeć ją z szat, jest dyktaturą – stwierdził. – Nigdy nie mieliśmy wyboru.
– Wiem.
– To czemu to sobie robisz? – zapytał Fayez.
Nie odpowiedziała, bo nie potrafiłaby wytłumaczyć, nawet gdyby chciała.
– Dogonię cię.
***
Przechowalnia katalizatorów mieściła się w samym sercu Jastrzębia, otoczona ze wszystkich stron grubym pancerzem ze zubożonego uranu i najbardziej złożoną klatką Faradaya w galaktyce. Bardzo wcześnie stało się jasne, że protomolekuła porozumiewa się szybciej od prędkości światła. Najpopularniejsza teoria zakładała jakąś postać splątania kwantowego, ale niezależnie od mechanizmu protomolekuła potrafiła ignorować lokalność, tak samo jak stworzony przez nią system pierścieni wrót. Cortázar i jego ludzie potrzebowali wielu lat na odkrycie sposobu uniemożliwienia próbce protomolekuły rozmowy z innymi, ale pracowali nad tym całe dziesięciolecia i w końcu zaproponowali połączenie materiałów i pól, które przekonywało węzeł protomolekuły do odcięcia się od reszty świata.
Węzeł. To. Katalizator.
Drzwi do jego komory pilnowało dwóch marines Sagale’a. Mieli na sobie ciemnoniebieskie pancerze wspomagane, jęczące i klikające przy każdym ruchu. W rękach trzymali miotacze ognia. Tak na wszelki wypadek.
– Wkrótce użyjemy katalizatora. Chcę go sprawdzić – powiedziała Elvi w przestrzeń między strażnikami.
Choć sama miała stopień wojskowy, wciąż często nie potrafiła dojść do tego, kto był najwyższym stopniem oficerem w danym pomieszczeniu. Brakowało jej kursu wprowadzającego na szkoleniu podstawowym i dziesięcioleci praktyki, która dla Lakończyków była czymś oczywistym.
– Oczywiście, majorze – odpowiedziała ta po lewej. Wyglądała zbyt młodo, żeby być starszym oficerem, ale w przypadku Lakończyków było to częste. Większość z nich wyglądała za młodo na swoje stopnie. – Będzie pani potrzebować eskorty?
– Nie – odpowiedziała Elvi. „Nie, zawsze robię to sama”.
Młoda marine zrobiła coś na przedramieniu swojego pancerza i rozsunęły się drzwi za jej plecami.
– Proszę nam dać znać, gdy będzie pani gotowa do wyjścia.
Pokój katalizatora był sześcianem o boku czterech metrów. Nie miał łóżka, umywalki ani ubikacji, tylko twardy metal i zakratowane odpływy. Raz dziennie pokój przemywano rozpuszczalnikiem, który następnie odpompowywano do spalenia. Lakończycy mieli obsesję na punkcie procedur zakażenia wszędzie, gdzie w grę wchodziła protomolekuła.
Węzeł, to, katalizator – kiedyś był kobietą po pięćdziesiątce. Jej nazwisko ani powód wybrania do zakażenia protomolekułą nie zostały zamieszczone w żadnej dokumentacji, do której Elvi miała dostęp, ale nie służyła w ich armii długo, gdy dowiedziała się o Stodole. Miejscu, gdzie wysyłano skazanych więźniów w celu świadomego zakażenia, żeby imperium dysponowało nieograniczonym źródłem protomolekuły do wykorzystania.
Choć katalizator był szczególny. Dzięki efektom pracy Cortázara lub przypadkowej kombinacji czynników genetycznych kobieta była tylko nosicielką. Wykazywała wczesne objawy zakażenia – zmiany skórne i struktury szkieletu – ale w ciągu miesięcy, od kiedy została sprowadzona na pokład Jastrzębia, te zmiany w ogóle nie postępowały. I nigdy nie weszła w fazę, którą wszyscy nazywali „rzygającym zombie”, w której zakażeni wymiotowali materiałem biologicznym, próbując roznieść zakażenie.
Elvi wiedziała, że jest doskonale bezpieczna, przebywając w jednym pokoju z katalizatorem, ale i tak za każdym razem, gdy tam wchodziła, przebiegał ją dreszcz.
Zakażona kobieta popatrzyła na nią, miała puste spojrzenie i poruszała wargami w bezdźwięcznym szepcie. Pachniała głównie rozpuszczalnikiem, którym myto ją codziennie, ale pod nim kryło się coś jeszcze. Trupi odór rozkładającego się ciała.
Poświęcanie zwierząt było normalne. Szczury, gołębie, świnie. Psy. Szympansy. Biologia zawsze miała problem poznawczy z dowodzeniem, że ludzie są tylko jeszcze jednym zwierzęciem, twierdząc równocześnie, że różnią się moralnie. Zabicie szympansa w imię nauki było w porządku, ale nie dotyczyło to ludzi.
Z wyjątkiem sytuacji, gdy jednak tak było.
Może katalizator się na to zgodził. Może alternatywą do tego była jakaś inna, gorsza forma śmierci. Czymkolwiek miałaby być.
– Przepraszam – powiedziała do niej Elvi, jak zawsze, gdy wchodziła do komory katalizatora. – Bardzo przepraszam, nie wiedziałam, że robią coś takiego. Nigdy bym się na to nie zgodziła.
Głowa kobiety zachwiała się na szyi, pochylając się, niczym w udawanej zgodzie.
– Nie zapomnę, że zrobili ci coś takiego. I jeśli kiedyś zdołam to naprawić, uczynię to.
Kobieta zaparła się o podłogę, jakby chciała wstać, ale nie miała w rękach dość siły i dłonie tylko przesunęły się bezradnie. To wyłącznie odruchy. Przynajmniej tak sobie powtarzała. Instynkt. Kobieta nie miała już mózgu, a przynajmniej został zmieniony w coś, co nie spełniało żadnej rozsądnej definicji mózgu. Tej skóry nie wypełniał już nikt żywy. Już nie.
Choć kiedyś tak było.
Elvi wytarła oczy. Wszechświat był zawsze dziwniejszy, niż można się było spodziewać. Czasem był pełen cudów, czasem pełen koszmarów.
– Nie zapomnę.
Naomi
Naomi tęskniła za Rosynantem, ale z drugiej strony w tych czasach tęskniła za mnóstwem rzeczy.
Jej stary statek i dom wciąż stał zaparkowany na Freehold. Zanim odlecieli, razem z Aleksem na skraju wysuniętego najbardziej na południe kontynentu planety znaleźli system jaskiń z wejściem dostatecznie dużym, by wprowadzić do nich statek. Ustawili go w suchym tunelu i spędzili tydzień, rozciągając foliowe osłony i uszczelnienia, które miały powstrzymać miejscową florę i faunę przed wchodzeniem do środka. Jeśli tylko wrócą do Rosa, będzie tam, czekając w gotowości. Jeśli nie wrócą, będzie tam stał przez stulecia, wciąż czekając.
Czasami, na skraju snu, pozwalała sobie na spacer po nim. Wciąż pamiętała każdy centymetr statku, od szczytu kokpitu do krzywizny dyszy silnika. Wiedziała, jak przez niego przejść w ciągu albo w nieważkości. Słyszała o starożytnych uczonych na Ziemi, budujących w ten sposób pałace pamięci. Wyobraź sobie Aleksa w kokpicie, trzymającego klepsydrę do pomiaru czasu. Potem w dół, na mostek, gdzie Amos i Clarissa rzucali sobie w tę i z powrotem kulę do golgo z namalowanym na boku numerem 2, dla prędkości początkowej i końcowej podzielonej przez dwa. Potem w dół, do kabiny jej i Jima. Sam Jim. Jim oznaczający przemieszczenie. Proste równanie kinematyczne, w którym trzy wartości pozostawały bez zmian, łatwe do zapamiętania, bo głęboko odcisnęły się jej na sercu.
To właśnie było jednym z powodów, dla których zgodziła się na plan gry w trzy kubki, gdy skontaktował się z nią Saba w imieniu podziemia. Wspomnienia były jak duchy i jak długo Jima i Amosa nie było, Ros zawsze pozostanie trochę nawiedzony.
I nie chodziło tylko o Jima, choć on był pierwszy. Naomi straciła też Clarissę, która umarłaby od powolnego zatrucia toksynami z jej implantów, gdyby nie zdecydowała się na gwałtowną śmierć. Amos przyjął od podziemia misję obarczoną wysokim ryzykiem, prowadzoną w głębi terenu wroga, i zamilkł, nie zgłaszając się na kolejne okna odbioru, aż wszyscy przestali się spodziewać, że jeszcze kiedyś się odezwie. Nawet Bobbie, choć zdrowa i w dobrym stanie, ale teraz już na fotelu kapitańskim własnego statku. Straciła ich wszystkich, choć Jim był stratą największą.
Z drugiej strony wcale nie tęskniła za Freehold. Doświadczenie życia pod bezkresnym i pustym niebem miało przez chwilę pewien urok, ale niepokój utrzymywał się znacznie dłużej niż fascynacja. Jeśli miała prowadzić życie wyjętej spod prawa uciekinierki, mogła to przynajmniej robić gdzieś, gdzie powietrze trzymało na miejscu coś widocznego. Jej nowa przestrzeń życiowa – choć prosta i kiepska – oferowała przynajmniej tyle.
Z zewnątrz jej chatka wyglądała jak standardowy kontener transportowy do przewożenia planetarnego reaktora fuzyjnego niskiej mocy. Typu stosowanego przez kolonistów na nowych planetach – dokładnie było ich tysiąc trzysta – do zasilania małego miasta lub średniej wielkości instalacji górniczej. Po usunięciu faktycznego ładunku w kontenerze było dość miejsca na pryczę przeciążeniową na zawieszeniu kardanowym, awaryjny recykler, zapas wody i kilka zmodyfikowanych torped niewielkiego zasięgu. Prycza przeciążeniowa była jej łóżkiem i miejscem pracy. Recykler awaryjny zapewniał zasilanie, pożywienie i usuwanie odpadów. Było to urządzenie mogące całymi tygodniami utrzymać przy życiu załogę uszkodzonego statku, choć takie życie trudno byłoby nazwać komfortowym. Woda służyła do picia, ale też zapewniała maskowanie: połączona z małymi panelami parowania na zewnątrz kontenera pozwalała pozbyć się nadmiaru ciepła.
Natomiast torped używała do rozmowy ze światem zewnętrznym.
Ale nie dzisiaj. Dziś spotka się z żywymi ludźmi. Będzie oddychać tym samym powietrzem, dotykać ich skóry. Słyszeć ich głos bez pośrednictwa elektroniki. Nie była pewna, czy odczuwała z tego powodu podniecenie, czy dziwne uczucie w żołądku wynikało z niepokoju. Czasami trudno było je od siebie odróżnić.
– Pozwolenie na otwarcie? – powiedziała, a monitor pryczy przeciążeniowej zawahał się, wysłał wiadomość i po kilku oddechach wyświetlił odpowiedź: potwierdzam. wylot o 18:45 standardowego. nie spóźnij się.
Naomi odpięła się od pryczy i odepchnęła do wewnętrznych drzwi kontenera, po drodze zakładając hełm skafandra. Gdy skafander wyświetlił zielone kontrolki wszystkich uszczelek, sprawdziła je i tak jeszcze raz, a potem odpompowała powietrze z kontenera do awaryjnego recyklera, sprowadzając wnętrze swojego mieszkania prawie do próżni. Gdy ciśnienie osiągnęło granicę wydajności urządzenia i przestało spadać, otworzyła drzwi kontenera i wyciągnęła się na zewnątrz, w olbrzymią przestrzeń ładowni.
Verity Close był przerobionym lodowcowcem latającym jako transportowiec dalekiego zasięgu wożący zaopatrzenie dla kolonii. Jego ładownia była równie bezkresna jak niebo Freehold, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Mógłby się tu zmieścić Rosynant w towarzystwie jedenastu identycznych jednostek, bez potrzeby dotykania się burtami. Zamiast tego w ładowni zamocowano tysiące kontenerów takich jak ten Naomi, gotowych do transportu z Sol do dowolnych nowych stacji i miast budowanych przez ludzkość, by oswoić nowe dzicze planet nieznających kodu genetycznego ani drzewa życia ludzkości. Większość kontenerów zawierała to, co zapisano w manifeście – glebę, przemysłowe inkubatory drożdży, biblioteki bakteryjne.
Ale były i takie jak jej, kryjące coś innego.
Gra w trzy kubki.
Nie wiedziała, czy autorem pomysłu był Saba, czy też jego żona, figurantka na stanowisku prezes Związku Transportowego, znalazła jakiś potajemny sposób na skontaktowanie się z nim. Ponieważ stacja Medyna i powolna strefa znajdowały się pod ścisłą kontrolą Lakonii, największą przeszkodą stojącą przed ruchem oporu było przewożenie statków i personelu między układami gwiezdnymi. Nawet coś tak małego jak Ros nie mogło liczyć na przelecenie obok Medyny i pozostanie niezauważonym. Kontrola ruchu w sieci wrót była zbyt ważna, by kiedykolwiek dopuścić do czegoś takiego.
Jednakże dopóki Związek Transportowy wciąż sam dysponował swoimi jednostkami, można było fałszować zapisy. Kontenery towarowe takie jak jej można było przenosić między statkami, utrudniając lub wręcz uniemożliwiając powiązanie jej łączności – albo łączności Saby lub Wilhelma Walkera czy dowolnego z innych przywódców podziemia – z jakimkolwiek pojedynczym statkiem.
Lub, jeśli nagroda uzasadniała podejmowane ryzyko, można było przemycić coś większego. Coś groźnego, jak przechwycony okręt Zwiastun burzy, i przewieźć go potajemnie do układu Sol. A wraz z nim Bobbie Draper i Aleksa Kamala, których nie widziała już od ponad roku. I którzy w tej chwili czekali na spotkanie z nią.
Odbiła się i poleciała wzdłuż rzędu kontenerów, sunąc tuż przy nich z precyzją zyskaną dzięki doświadczeniu całego życia. Na rogach kontenerów mrugały światła prowadzące, wyznaczając wiecznie zmieniający się labirynt dostępu i kontroli, prowadząc ją do włazu załogowego. Faktyczna przestrzeń załogowa była pewnie mniejsza niż na Rosynancie, a jej tajny kontener towarowy był równie przestronny jak kabiny załogi.
Nie znała załogi statku, który woził ją przez ostatnie kilka miesięcy. Większość z nich nawet nie wiedziała o jej obecności. Saba tak to urządził. Im mniej ludzi wiedziało, tym mniej mogli powiedzieć. Stary termin Pasiarzy na to brzmiał guerraregle. Zasady wojenne. Tak żyła jako dziewczyna, w dawnych złych czasach, tak żyła i teraz.
Znalazła śluzę prowadzącą do wnętrza statku i przez nią przeszła. Jej kontakt na nią czekał. Była młodą kobietą, nie więcej niż dwudziestoletnią, z jasną skórą i szeroko rozstawionymi ciemnymi oczami. Ogolona głowa zapewne miała jej nadać twardy wygląd, ale Naomi skojarzyła się tylko z meszkiem niemowlęcia. Wcale nie musiała mieć na imię Blanca, ale takie właśnie znała Naomi.
– Jest pani kryta przez dwadzieścia minut – powiedziała Blanca. Miała dobry głos, melodyjny i czysty. I marsjański akcent, który Naomi przypominał Aleksa. – Potem schodzę ze zmiany. Mogę się tu jeszcze pokręcić, ale nie zdołam zatrzymać przyjścia następnego gościa.
– To w zupełności wystarczy – odpowiedziała Naomi. – Muszę się tylko dostać do pierścienia mieszkalnego.
– Żaden problem. Będziemy przenosić pani kontener na Mos ley, stanowisko szesnaście-dziesięć. Zajmie to kilka godzin, ale zlecenie wykonania transferu zostało już zatwierdzone.
Przerzucenie fasolki pod inny kubek. Do czasu, gdy Naomi będzie gotowa do wysłania następnego zestawu rozkazów i analiz, Verity Close przeleci już przez wrota Sol i uda się w stronę jakiegoś innego układu, a Naomi znajdzie się z powrotem w swojej małej norce, śpiąc na tej samej pryczy, choć podróżując innym statkiem. Blanca prawdopodobnie zostanie zastąpiona przez nowy kontakt czekający na nią w doku. Naomi nie potrafiła już zliczyć, ile razy to robiła. Stało się to prawie rutyną.
– Dziękuję – odpowiedziała i zaczęła przeciągać się w stronę śluzy prowadzącej do doku.
– To był zaszczyt, proszę pani – rzuciła Blanca, prawie za szybko wypowiadając słowa. – To znaczy spotkanie pani. Poznanie Naomi Nagaty.
– Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Doceniam to bardziej, niż potrafię wyrazić słowami.
Blanca się wyprostowała. Naomi czuła się jak na przedstawieniu, ale i tak jej zasalutowała. Dla dziewczyny to coś znaczyło, a potraktowanie jej przez Naomi z mniejszą powagą byłoby niegrzeczne. Gorzej, nawet okrutne.
Potem wciągnęła się do ciasnego zielonego korytarza Verity Close i zostawiła Blancę za sobą. Nie spodziewała się jej już więcej zobaczyć.
***
Daleka stacja transferowa trzy unosiła się między orbitą Saturna i Urana, dopasowana do pozycji wrót Sol. Jej architektura była bardzo znajoma: duży sferyczny dok zdolny do przyjęcia kilkudziesięciu statków równocześnie i pierścień mieszkalny wirujący z jedną trzecią g. Miejsce to było równocześnie kluczowym ośrodkiem dla ruchu do i z układu Sol, jak i po prostu kompleksem magazynowym. Statki z całego układu zwoziły tu towary gotowe do wysłania do skolonizowanych światów lub przylatywały odebrać przychodzące przesyłki. W każdej chwili na stacji transferowej znajdowało się zapewne więcej artefaktów obcych niż gdziekolwiek indziej w układzie.
Stacja mogła pomieścić około dwudziestu tysięcy ludzi, choć ruch rzadko wymagał wykorzystania wszystkich kwater. W środku przebywały załogi przylatujących i odlatujących statków, był też stały personel, wraz z pracownikami zakontraktowanymi do obsługi szpitali, barów, burdeli, kościołów, sklepów i restauracji towarzyszących ludzkości wszędzie, dokąd się udawała. To była baza, do której załogi z całego układu oraz innych układów po drugiej stronie pierścieni mogły uciec przed sobą na kilka dni, zobaczyć nieznane twarze, usłyszeć głosy, których nie słuchali codziennie przez wiele miesięcy, i pójść do łóżka z kimś, kto nie sprawiał wrażenia rodziny. Tworzyło to atmosferę nieustannego bratania się, dzięki czemu pierścień mieszkalny zyskał nieoficjalną nazwę „Alei ojcostwa”.
Naomi lubiła to miejsce. W stabilności ludzkiego zachowania było coś dającego pociechę. Cywilizacje obcych i galaktyczne imperium, wojna i ruch oporu: wszystko tam było. Ale też picie i karaoke. Seks i dzieci.
Szła przez publiczny korytarz pierścienia mieszkalnego z opuszczoną głową. Podziemie umieściło jej fałszywe dane identyfikacyjne w systemie stacji, żeby jej parametry biometryczne nie wywołały alarmu, ale mimo wszystko pilnowała, żeby się nie wyróżniać, na wypadek gdyby rozpoznał ją ktoś żyjący.
Spotkanie miało się odbyć w restauracji na najniższym i najbardziej zewnętrznym poziomie pierścienia. Spodziewała się wprowadzenia do magazynu lub chłodni, ale mężczyzna czekający przy drzwiach zaprowadził ją do prywatnej salki restauracyjnej. Wiedziała, że tam są, jeszcze zanim przeszła przez drzwi.
Bobbie zobaczyła ją pierwsza i wstała z szerokim uśmiechem. Miała na sobie niczym się niewyróżniający kombinezon statkowy bez identyfikatorów i plakietek, ale nosiła go jak mundur. Wstający razem z nią Aleks był ubrany w starszy wzór. Stracił trochę wagi, a pozostałe włosy przyciął krótko. Równie dobrze mógłby być księgowym, jak i generałem. Podeszli do siebie bez słowa, unosząc ręce. Potrójny uścisk z głową Naomi na ramieniu Aleksa i policzkiem Bobbie przy jej. Ciepło ich ciał dawało większy komfort, niż chciałaby się do tego przyznać.
– Och, do diaska – rzuciła Bobbie – ależ dobrze znowu cię widzieć.
Zakończyli uścisk i ruszyli do stołu. Czekały na nim trzy szklaneczki i butelka whiskey: jasny i charakterystyczny znak nadchodzących złych wieści. Toast do wzniesienia, pamięć o kimś do uczczenia, kolejna strata odkładająca się na duszy. Naomi zapytała spojrzeniem.
– Słyszałaś o Avasarali – odpowiedział Aleks.
Gwałtowną falą przyszła ulga, a po niej wstyd z powodu jej odczuwania. Chodziło tylko o śmierć Avasarali.
– Słyszałam.
Bobbie nalała wszystkim po porcji, a potem uniosła swoją szklaneczkę.
– To była cholernie wielka kobieta. Nie zobaczymy już nikogo takiego.
Stuknęli się szkłem i Naomi wypiła. Utrata staruszki była bolesna – zapewne dla Bobbie bardziej niż dla pozostałych. Ale jeszcze nie opłakiwali Amosa. Albo Jima.
– No dobrze – powiedziała Bobbie, odstawiając szklaneczkę. – Jak wygląda życie tajnej generał ruchu oporu?
– Wolę „tajnej dyplomatki” – odparła Naomi. – I nie robi wielkiego wrażenia.
– Chwila, chwila – rzucił Aleks. – Nie możemy rozmawiać bez jedzenia. To nie rodzina, jeśli nie ma posiłku.
Restauracja oferowała dobre menu fusion Pasa i Marsa. Coś nazwanego „białe kibble” miało korzenie w oryginalnej potrawie, ale ze świeżymi warzywami i kiełkami fasoli. Porcje hodowanej w zbiornikach hybrydy wołowiny i wieprzowiny ugotowanej w kształt szalki Petriego, podane z odrobiną sosu ostro-słodkiego. Opierali się na stole tak, jak robili to na Rosynancie w swoich poprzednich wcieleniach.
Naomi nawet nie wiedziała, jak bardzo brakowało jej śmiechu Bobbie albo sposobu, w jaki Aleks podrzucał na jej talerz kolejną małą porcję czegoś, gdy już prawie skończyła jedzenie. Drobne intymności życia z kimś w ciasnej przestrzeni przez dziesięciolecia. A potem już niemieszkanie tam dalej. Poczułaby smutek, gdyby nie przyjemność przeżywania chwili w ich towarzystwie.
– Burza jest całkiem dobrze obsadzona – mówiła Bobbie. – Przez jakiś czas martwiłam się, że będą to tylko Pasiarze. No wiecie, w tym dziale Saba ma największe zasoby. Ale dwójka Marsjan kierująca całą załogą ludzi, którzy wciąż nazywają nas wewnętrznymi?
– To mógłby być problem – zgodziła się Naomi.
– Saba wyciągnął cały zastęp weteranów FONZ i FMRK – uzupełnił Aleks. – I trochę młodych. Dziwnie jest przebywać z ludźmi w wieku, w którym byłem, gdy odszedłem ze służby. Wiesz, wyglądają jak dzieci. Same gładkie twarze i ciągle tacy poważni.
Naomi się roześmiała.
– Wiem. Teraz każdy poniżej czterdziestki wygląda dla mnie jak dziecko.
– Dobrzy są – wtrąciła Bobbie. – Prowadzę ćwiczenia i symulacje przez cały czas, od kiedy jesteśmy zaparkowani.
– Doszło do paru bójek – przypomniał Aleks.
– To tylko nerwy – odparła Bobbie. – Gdy wykonamy misję, te niesnaski się skończą.
Naomi wzięła kolejny kęs białego kibble, żeby nie zmarszczyć brwi. Ale nie zadziałało. Aleks odchrząknął i odezwał się swoim głosem używanym do zmiany tematu:
– Domyślam się, że wciąż nie ma żadnych wiadomości od wielkoluda?
Dwa lata temu Saba odkrył możliwość przemycenia na samą Lakonię agenta z kieszonkową bombą jądrową i nadajnikiem zaszyfrowanego sygnału przywołania. Misja niewielkiej szansy na odzyskanie Jima lub zniszczenie dowództwa Lakonii przez odcięcie jej głowy. Saba zapytał Naomi, komu mogłaby zaufać z czymś tak ważnym. Tak niebezpiecznym. Kiedy Amos o tym usłyszał, w ciągu godziny spakował torbę. Od tamtej pory Lakonia wzmocniła systemy obronne. Podziemie straciło większość swojej obecności w układzie Lakonii, a Amos zamilkł.
Naomi pokręciła głową.
– Jeszcze nie.
– No cóż – stwierdził Aleks. – Pewnie już niedługo.
– Pewnie tak. – Naomi zgodziła się, jak za każdym razem, gdy odbywali tę rozmowę.
– Napijesz się kawy, Bobbie? – zapytał Aleks. Bobbie pokręciła głową w tej samej chwili, gdy Naomi powiedziała „nie dla mnie”, a Aleks wstał z miejsca. – W takim razie pójdę zapłacić.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Naomi się pochyliła. Chciała zatrzymać tę chwilę, by pozostała tym, czym była – ponownym spotkaniem rodziny. Jasnym punktem w ciemności. Chciała, ale nie mogła.
– Misja z Burzą w układzie Sol to cholerne ryzyko – powiedziała.
– Ale ma realną szansę ściągnięcia na siebie uwagi – zgodziła się Bobbie, nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Mówiła lekkim tonem, ale brzmiało w nim ostrzeżenie. – Wiesz, nie robię tego tylko dla siebie.
– Saba.
– I inni.
– Wciąż wracam myślami do Avasarali – powiedziała Naomi. W butelce zostało jeszcze trochę whiskey, więc nalała sobie na palec. – Była wielką wojowniczką. Nigdy nie cofnęła się przed niczym, nawet gdy już przegrała.
– Była jedyna w swoim rodzaju – zgodziła się Bobbie.
– Była wojowniczką, ale nie żołnierką. Zawsze prowadziła w zmaganiach, tylko że robiła to, znajdując inne sposoby na osiągnięcie celu. Sojusze, presja polityczna, handel, logistyka. Jej strategia zawsze zakładała, że przemoc jest ostatecznością.
– Miała przewagę – zauważyła Bobbie. – Rządziła planetą, podczas gdy my jesteśmy bandą szczurów szukających szczelin w betonie. Będziemy musieli działać inaczej.
– Mamy przewagę – odparła Naomi. – Co więcej, możemy ją sobie wyhodować.
Bobbie bardzo ostrożnie odłożyła widelec. Mrok w jej oczach wcale nie był gniewem. A w każdym razie nie tylko gniewem.
– Lakonia to dyktatura wojskowa. Jeśli chcesz, żeby ktoś sprzeciwił się Duartemu, musimy pokazać ludziom, że można mu się sprzeciwić. Działanie wojskowe pokaże, że jest nadzieja. Jesteś Pasiarką, Naomi, dobrze o tym wiesz.
– Wiem, że to nie działa – odcięła się Naomi. – Pas przez pokolenia walczył z planetami wewnętrznymi…
– I wygrał – rzuciła Bobbie.
– Rzecz w tym, że wcale nie. Nie wygraliśmy. Trzymaliśmy się do czasu, aż przyszło coś większego i wywróciło planszę. Naprawdę uważasz, że dostalibyśmy coś takiego jak Związek Transportowy, gdyby nie pojawiły się wrota? Udało się nam wygrać tylko dzięki temu, że coś całkowicie niespodziewanego zmieniło zasady gry. Tylko że teraz zachowujemy się, jakby to samo miało zadziałać po raz drugi.
– My się zachowujemy?
– Saba się tak zachowuje – uściśliła Naomi. – A ty go wspierasz.
Bobbie odchyliła się na oparcie, przeciągając się jak zwykle, gdy czuła irytację. Wyglądała przy tym na większą, niż była w rzeczywistości, ale Naomi nie dało się łatwo przestraszyć.
– Wiem, że nie zgadzasz się z tym podejściem, i rozumiem, że nie jesteś zadowolona z tego, że Saba nie wprowadził cię w szczegóły, ale…
– Nie w tym rzecz – wtrąciła się Naomi, ale nieskutecznie.
– Nikt nie argumentuje przeciwko uzyskaniu przewagi. Nikt nie twierdzi, że nie powinniśmy szukać także rozwiązań politycznych, ale pacyfizm działa tylko wtedy, gdy twój wróg ma sumienie. Lakonia ma głęboką tradycję dyscypliny wymuszanej karami i wiem… nie, wysłuchaj mnie. Wiem o tym, bo to także marsjańska tradycja. Ty dorastałaś w Pasie, ale ja na Marsie. Chcesz mi powiedzieć, że moja droga nie prowadzi do zwycięstwa? Dobrze, wierzę ci. Ale ja z kolei usiłuję ci uświadomić, że twoje łagodne podejście nie zadziała z tymi ludźmi.
– To gdzie nas to prowadzi?
– Tam gdzie zawsze – powiedziała Bobbie. – Robimy wszystko, co możemy, najdłużej, jak możemy, z nadzieją, że zdarzy się coś nieoczekiwanego. Pozytywny jest fakt, że coś nieoczekiwanego zdarza się prawie zawsze.
– To wcale nie jest tak pocieszające, jak ci się zdaje – odpowiedziała ze śmiechem Naomi, próbując rozładować napięcie.
Bobbie jej na to nie pozwoliła.
– Bo czasem tym, czego się nie spodziewamy, jest strata Clarissy i Holdena. Albo strata Amosa. Lub mnie, Aleksa albo ciebie. Ale to się nie zdarzy. Wszyscy w końcu stracimy siebie nawzajem i było to prawdą, zanim staliśmy się załogą. To właśnie znaczy urodzić się, wszystko inne to tylko detale. A moje detale są takie, że wykonuję ściśle tajną misję wojskową w systemie Sol, używając przechwyconego okrętu wroga przeciw niemu, ponieważ nawet jeśli to zły plan, to innego nie mam. I może podejmowane przeze mnie ryzyko zapewni ci przewagę.
Ale ja nie chcę, żebyś ryzykowała, pomyślała Naomi. Straciłam już zbyt wiele. Nie zniosę kolejnej straty.
Wyraz twarzy Bobbie odrobinę złagodniał. Może więc rozumiała.
Znajomy rytm kroków przed drzwiami ogłaszał nadejście Aleksa równie wyraźnie, jak gdyby wypowiedział swoje imię. Naomi głęboko wciągnęła powietrze i zmusiła się do odprężenia.
Nie chciała zepsuć spotkania także dla niego.
Aleks
Bobbie i Naomi znowu się kłóciły.
Udawały luz, gdy wrócił do salki, ale widział, że pod jego nieobecność nastąpiło tu ostre starcie. Naomi opuściła głowę tak, by włosy opadły jej na oczy, jak zwykle, gdy była zezłoszczona. Twarz Bobbie była o stopień ciemniejsza, zaczerwieniona z podniecenia lub złości. Aleks mieszkał na jednym statku z Naomi przez dziesięciolecia, a Bobbie dołączyła do nich tylko trochę później, więc prawie niczego nie mogli przed sobą ukryć.
Bolało go trochę, że w ogóle próbowały ukrywać starcie, bo przez to on też musiał udawać, że niczego nie zauważył.
– Wszystko załatwione – oznajmił.
Bobbie kiwnęła głową i zastukała palcami o blat stołu. Naomi posłała mu lekki uśmiech zza kurtyny włosów.
Mógłby się założyć, że kłóciły się o to samo co zawsze, od kiedy tylko opuścili Freehold. Jedynym bezpiecznym działaniem było udawanie, że wszystko jest w porządku. Mądry człowiek nie próbuje wkraczać między dwójkę walczących zwierząt, ale nawet idiota nie próbuje się wtrącać w kłótnię między Naomi Nagatą a Bobbie Draper. Przynajmniej jeśli chce zachować wszystkie palce. Oczywiście w sensie metaforycznym.
– No dobrze… – zaczął Aleks, przeciągając słowo, aż zabrzmiało niezręcznie.
– No tak – odpowiedziała Naomi. – Mam dużo do zrobienia, zanim schowam się z powrotem w swojej skrzynce.
Bobbie przytaknęła, zaczęła coś mówić i urwała. W jednej chwili pokonała odległość dzielącą ją od Naomi i chwyciła ją w uścisk potężnych ramion. Choć obie były z grubsza tego samego wzrostu, Bobbie była cięższa od Naomi o przynajmniej czterdzieści kilogramów. Wyglądało to tak, jakby niedźwiedź polarny obejmował wieszak na ubrania. Jednakże nie był to początek walki, bo obie kobiety płakały i klepały się wzajemnie po plecach.
– Dobrze było cię zobaczyć – powiedziała Bobbie, tuląc Naomi trochę mocniej i unosząc ją z podłogi.
– Brakuje mi was – odpowiedziała Naomi – Obojga. Bardziej, niż potrafię powiedzieć.
„Obojga” zabrzmiało jak zaproszenie, więc Aleks podszedł i objął je obie. Chwilę później na jego policzkach też pojawiły się łzy. Po jakimś czasie, gdy nadeszła właściwa chwila, rozdzielili się. Bobbie wytarła oczy chusteczką, ale Naomi zignorowała mokre smugi na twarzy. Uśmiechała się. Aleks zrozumiał, że był to chyba pierwszy jej szczery uśmiech, od kiedy Holden został wywieziony na Lakonię. Zaczął się przez to zastanawiać, jak bardzo samotne prowadziła teraz życie, ukryta w kontenerze towarowym, przenoszona ze statku na statek i ze stacji na stację. Choć był to wybór, którego dokonali wspólnie, poczuł ukłucie poczucia winy za zostawienie jej samej w ten sposób. Jednakże Bobbie potrzebowała pilota, a Naomi w roli wędrującej polityczki nie. I nie chciała go.
– Kiedy znowu się zobaczymy? – zapytała Bobbie.
– Chciałabym wiedzieć – odparła Naomi. – Długo będziecie w Sol?
– To nie zależy ode mnie.
Odpowiedzi Bobbie towarzyszyło wzruszenie ramion. Tym razem była to prawda, ale nawet gdyby tak nie było, odpowiedź i tak brzmiałaby tak samo. Nigdy nie było wiadomo, kto słucha ich rozmów, a nawet tutaj, na stacji Związku Transportowego, w pokoju na tyłach baru sympatyzującego z SPZ, trudno było zrezygnować z przyzwyczajenia do zachowywania tajemnicy.
Jakby na sygnał, zabrzęczał ręczny terminal Aleksa. Byli już gotowi do przeniesienia Burzy z bieżącego statku do nowego. Nie tylko Naomi prowadziła życie w formie gry w kubki o bardzo wysokiej stawce.
– Muszę iść dopilnować transferu, szefowo – zwrócił się do Bobbie.
– Pójdę z tobą – odpowiedziała, a potem ostatni raz mocno uścisnęła Naomi. – Trzymaj się bezpiecznie, pierwsza.
– Ostatnio to wszystko, co robię – odparła ze smutnym uśmiechem Naomi.
Zostawienie jej wydawało się niewłaściwe. Jak zawsze.
***
Aleks nigdy nie przyznałby się do tego na głos, ale Zwiastun burzy ciągle strasznie go przerażał. Rosynant wciąż był jego pierwszą miłością. Jak narzędzie, które dopasowało się do kształtu trzymającej je dłoni, Ros był wygodny, znajomy i bezpieczny. Choć był groźną jednostką bojową, był też jego domem. Wydawał się „odpowiedni”. Bardzo za nim tęsknił.
Burza kojarzyła mu się z mieszkaniem wewnątrz obcej istoty udającej przesadnie dopakowany statek wyścigowy, na którym ktoś zamocował jeszcze mnóstwo uzbrojenia. Podczas gdy latanie Rosem było jak współpraca ze statkiem będącym przedłużeniem jego woli, w przypadku Burzy było to bardziej negocjowanie z niebezpiecznym zwierzęciem. Za każdym razem, gdy siadał w fotelu pilota, martwił się, czy nie zostanie ugryziony.
Bobbie przeszła przez statek z technikami od dzioba do rufy i zapewniła go, że w specyfikacji nie ma nic, co czyniłoby Burzę groźną dla załogi, a przynajmniej nie bardziej niż niebezpieczne dla swoich załóg były wszystkie statki kosmiczne. Aleks nie dał się przekonać. W korzystaniu ze sterowania było coś, przez co miał wrażenie, że statek nie reaguje na jego ruchy, a raczej, że je interpretuje i zgadza się z nimi, równocześnie podejmując swoje własne, cholerne decyzje. Jedyną osobą, której kiedyś to wyznał, był jego drugi pilot, Caspar Asoau.
– To znaczy… wiesz, owszem, dżojstiki wydają się trochę luźne, ale nie jestem pewien, czy to znaczy, że statek się opiera – odpowiedział Caspar, posyłając mu podejrzliwe spojrzenie z ukosa.
Aleks więcej nie poruszał tego tematu, ale sterował statkami już od bardzo wielu lat i wiedział swoje. Burza miała w sobie coś więcej niż tylko metal, węgiel i to, czymkolwiek był ten kryształowy syf. Nawet jeśli nikt inny tego nie dostrzegał.
A mimo wszystko był to cholernie piękny statek.
Aleks stał przy małym okienku obserwacyjnym i patrzył, jak jest ostrożnie wyprowadzany przez otwarte drzwi hangaru ich dotychczasowego transportowca do nowego. Dwa olbrzymie transportowce osłaniały przemieszczającą się Burzę, a wszystkie trzy jednostki kryły się w cieniu centralnej kuli stacji. Układ dobrano bardzo świadomie, tak, by zablokować widok wszystkim znanym rządowym stacjom teleskopowym i radarowym. Wedle najlepszej wiedzy imperium Lakonii dwa ciężkie transportowce zadokowały na krótko przy tej samej stacji transferowej, pozbywając się lub pobierając jakiś ładunek, a potem poleciały w różne strony. Fakt, że z jednego do drugiego przeniesiono skradziony lakoński okręt wojenny nie zostanie odnotowany w żadnych oficjalnych rejestrach ani utrwalony na nagraniach. Dzięki czemu Burza i jej załoga będą mogły dalej żyć, by walczyć kolejnego dnia. Zakładając, że niczego nie przeoczyli.
Lśniące kryształowo-metalowe boki statku jarzyły się własnym światłem nawet w gęstym cieniu ścian tworzonych przez burty dwóch frachtowców i stacji transferowej. Jasne białe chmury przegrzanego gazu błyskały i znikały w rytmie odpalania silników manewrowych. Przy sterach siedział Caspar, ostrożnie wyprowadzając lakoński niszczyciel z otwartej ładowni ich dotychczasowego statku i wprowadzając do nowego z wyćwiczoną swobodą. Często bawili się w tę grę i obaj piloci stali się ekspertami w przemieszczaniu statku w bardzo ciasnych przestrzeniach.
Jako były wojskowy Aleks zawsze odczuwał zaskoczenie faktem, że byli w stanie utrzymywać konspirację. Szmuglowali skradziony imperialny okręt bojowy przez sieć wrót, ukrywając go w trzewiach statków Związku Transportowego. W procederze uczestniczyły bezpośrednio dziesiątki, a może nawet setki ludzi, ale jakoś udawało im się zachować to w tajemnicy.
Dotyczący niemal wszystkich spisków argument o brzytwie Okhama głosił, że ludzie niezbyt dobrze potrafią zachowywać tajemnice, więc wraz ze wzrostem liczby wtajemniczonych ryzyko ujawnienia informacji rosło wykładniczo. Jednakże z pomocą przyjaciół z byłego SPZ w Związku Transportowym przemykali się i ostrożnie wystawiali nos przez wiele miesięcy, a jak dotąd nikt nie próbował ich łapać. Co stanowiło doskonały dowód na to, jak głęboko ruch oporu wrósł w kulturę Pasiarzy przez ostatnie stulecie czy dwa. Ukrywanie podziemia przed przeciwnikiem o przemożnej przewadze militarnej było zakodowane w ich DNA. Podczas dwudziestoletniej służby w marsjańskiej flocie, a potem walki z Wolną Flotą, brał udział w polowaniu na ich bardziej radykalne frakcje i często do furii doprowadzała go zdolność Pasiarzy do wykorzystania podstępów i walki partyzanckiej. Teraz to właśnie utrzymywało go przy życiu.
Nie był pewien, czy powinien doszukiwać się w tym ironii. Może uznać to za zabawne?
Burza zakończyła ukrywanie się w nowym frachtowcu. Był to olbrzymi transportowiec o kształcie grubego pocisku, nazwany Łuk wahadła. Wrota ładowni zasunęły się i zablokowały, a Aleks poczuł towarzyszące temu lekkie drżenie pokładu. Drzwi większe od niszczyciela miały znaczącą masę.
Aleks wyciągnął terminal i otworzył kanał do Bobbie.
– Dziecko zapakowane. Jak tylko powiesz, możemy ruszać.
– Potwierdzam – rzuciła Bobbie i zamknęła połączenie.
Zajmowała się końcowymi przygotowaniami ze swoim oddziałem. Szeptany telefon Saby nie powiedział im, na czym będzie polegać ich zadanie w układzie Sol, ale Bobbie tak gruntownie szkoliła swoich ludzi z podstaw, że konkretne zadanie stawało się tylko listą kontrolną zadań do wykonania. Aleks miał wątpliwości, gdy Bobbie przyjęła na pokład grupę starej gwardii SPZ, wcisnęła ich do pancerzy wspomaganych lakońskich marines i powiedziała, że zmieni ich w prawdziwy oddział uderzeniowy do tajnych misji. Ale, do cholery, dokładnie to zrobiła. Przeprowadzili trzy akcje ze stuprocentową skutecznością i zerowymi stratami własnymi. Okazało się, że choć i tak Gunny Draper jest niezwykłym przeciwnikiem, to robi się jeszcze groźniejsza, jeśli może sobie wyszkolić wsparcie.
Musiał nastąpić taki moment, kiedy stało się to nową normą: granie w obejmującą transportowce wersję przekrętu na trzy kubki z Burzą, podczas gdy Saba, Naomi i reszta podziemia wybierali dla nich cele misji. Nie potrafił stwierdzić, kiedy ta chwila minęła. Wiedział tylko, że znowu stał się kierowcą autobusu, jak w dawnych czasach służby w FMRK, całe subiektywne wieki temu. Każdy dzień niósł ryzyko odkrycia, schwytania i śmierci. Każda operacja wysyłała Bobbie z jej oddziałem w maszynkę do mięsa dominium lakońskiego. Pomimo wszystkich odnoszonych sukcesów cały czas tańczyli na ostrzu noża. Gdyby miał dwadzieścia lat i nie był świadom swojej śmiertelności, pewnie by to uwielbiał.
Odwrócił się od okna obserwacyjnego i dźwignął torbę ze sprzętem. W drodze zabrzęczał jego terminal.
– Zablokowany i wyłączony – poinformował Caspar.
– Przyglądałem się. Gładka robota. Gunny będzie prowadzić ćwiczenia, a ja już do nich idę. Na razie statek jest twój.
– Potwierdzam.
Korytarze stacji transferowej były skromne i funkcjonalne. Gładkie ceramiczne ściany w odcieniu brązu i podłoga wyściełane tylko w takim stopniu, by mieszkańcom nie groziły połamane piszczele przy jednej trzeciej g generowanej przez obroty pierścienia mieszkalnego stacji. Aleks przemaszerował jednym z korytarzy pół kilometra, a potem zapukał do drzwi opisanych magazyn 348-001.
Otworzył je Pasiarz o pobrużdżonej twarzy, który zlustrował korytarz po obu stronach Aleksa. Miał siwe włosy przycięte w wojskowym stylu, a jego oczy miały niemal taki sam kolor jak włosy. Aleks zauważył ciężki czarny pistolet trzymany przez niego przy biodrze podczas sprawdzania korytarza. Nazywał się Takeshi Oba i był jednym z zabójców Bobbie.
– Czysto – zapewnił z uśmiechem Aleks, a Oba wpuścił go z mruknięciem.
Wszedł do pokoju bez wyposażenia o wymiarach mniej więcej pięć na dziesięć metrów i takich samych brązowawych ścianach, jak korytarz na zewnątrz. Oddział stał w luźnym dwuszeregu naprzeciw przemawiającej do nich Bobbie. Kiwnęła głową wchodzącemu Aleksowi, ale nie przerwała przemowy.
– Pamiętajcie o jednym – mówiła. – Układ Sol jest najniebezpieczniejszym obszarem ze wszystkich, w jakich dotąd działaliśmy. Poziom zagrożenia dla naszego stylu działań bojowych ustępuje tylko Lakonii. Prawie każda skała lub kawał lodu większy od transportowca ma na sobie jakąś stację, teleskop albo stanowisko radarowe. Tutaj oczy są wszędzie.
Przez grupę przeszedł pomruk, choć Aleks nie wiedział, czy oznaczał niezadowolenie, czy zgodę.
– Na dodatek – mówiła dalej Bobbie – flota Koalicji Ziemsko-Marsjańskiej jest pod pełną kontrolą Lakonii, co oznacza, że w niczym nie pomoże nam tutaj stosunkowo nieduża liczba okrętów lakońskich, co jak dotąd było decydującym czynnikiem umożliwiającym nam działanie. Co gorsza, Lakończycy zostawili na orbicie Ziemi swój pancernik Serce nawałnicy. Został tam głównie w charakterze groźby, do zapewnienia posłuszeństwa planet wewnętrznych, ale jeśli nas wykryje, będzie bolało. Burza nie zdoła przetrwać starcia z pancernikiem klasy Magnetar. Kropka.
– Jakieś wieści na temat celu? – zapytała Jillian Houston, córka gubernatora Freehold, Payne’a Houstona, która jako jedna z pierwszych dołączyła na ochotnika do oddziału Bobbie.
Była wysoka i koścista, z bardzo jasnymi blond włosami, ze strukturą kostną i mięśniami urodzonej Ziemianki oraz wieczną zmarszczką niezadowolenia między oczami. Z czasem stała się nieoficjalną zastępczynią Bobbie, co martwiło Aleksa. Jillian była wredna jak wąż. Kiedy powiedział to Bobbie, odpowiedziała: „Dopilnuję po prostu, żeby nigdy nie zabrakło jej myszy”. Wciąż nie do końca wiedział, co to miało znaczyć.
– Nie. Dzieciaki na górze rozgrywają to, trzymając karty bardzo blisko piersi – odparła Bobbie. – Zaczynam mieć wrażenie, że dowiemy się dopiero w trakcie akcji.
– Doskonale – rzuciła Jillian.
– Burza jest gotowa do akcji i za trzydzieści godzin polecimy na Wahadle w stronę Słońca – powiedziała Bobbie. – Korzystajcie z czasu w Alei ojcostwa, ale dopilnujcie, żebyście przytomni trafili na statek za dwadzieścia cztery godziny od teraz, albo odkryjecie, jak przyjemnie chodzi się z moim butem w tyłku.
To wywołało falę życzliwego śmiechu zebranych.
– Rozejść się.
Po kilku chaotycznych chwilach w pomieszczeniu zostali tylko Bobbie, Jillian i Aleks. Bobbie wciąż miała na sobie niewyróżniający się kombinezon pokładowy, w którym spotkała się z Naomi, ale Jillian ubrała się w czarny kombinezon wybrany przez oddział uderzeniowy Bobbie na ich nieoficjalny mundur. W kaburze przy biodrze miała też duży pistolet. Aleks nigdy nie widział jej bez broni. Dla obywateli Freehold noszenie broni było jak noszenie spodni.
– Nie podoba mi się, że Saba tak bardzo niczego nam nie mówi – odezwała się Jillian. – Mam wrażenie, że po prostu improwizuje.
– Może być mnóstwo uzasadnionych powodów, dla których szczegóły misji wciąż nie zostały ustalone – odpowiedziała Bobbie łagodnym, lecz stanowczym głosem. Przebijało z niego: „Rozumiem twój niepokój, ale i tak wykonuj polecenia”.
– To musi być Kalisto – kontynuowała Jillian, jakby nie usłyszała ostrzeżenia w głosie Bobbie. – To jedyne, co ma jakąkolwiek wartość i znajduje się dość daleko od tego pancernika, żeby stanowić realny cel.
Bobbie zrobiła pół kroku w jej stronę i wyprostowała się, podkreślając różnicę wzrostu obu kobiet. Jillian umilkła, ale wcale nie ustąpiła. Nie dość, że wredna jak wąż, to jeszcze ma wielkie, stalowe jaja, pomyślał Aleks.
– Tego rodzaju spekulacje do niczego nie prowadzą. I szczerze mówiąc, są niebezpieczne – powiedziała Bobbie. – Zatrzymaj je dla siebie. Idź wypij drinka albo pięć, wdaj się w jakąś bójkę w barze, jeśli musisz, ale oczyść się z tego i wróć jutro na Burzę. Wtedy będziemy wiedzieć więcej. Możesz odejść.