Czarna róża. Akademia Jeździecka - Beata Andrzejczuk - ebook

Czarna róża. Akademia Jeździecka ebook

Beata Andrzejczuk

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Marzenie Gabi o stworzeniu Akademii Jeździeckiej powoli staje się rzeczywistością. Na razie akademią kieruje jej tata, ale dziewczyna pomaga z wielkim zaangażowaniem. Dzięki temu zawiera nowe znajomości – między innymi z Kaliną, której hipoterapia ma pomóc wyrwać się ze szpon bezwzględnej choroby, i z grupą młodych ekologów. Gdy wszystko zdaje się zmierzać w dobrą stronę, ktoś zostawia w pokoju Gabrysi tajemnicze, symboliczne czarne róże, a Pola, trenerka hipoterapii, zaczyna się za bardzo spoufalać z Maurycym… Pozbawiona skrupułów Karioka również nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 271

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

„Co on w niej widzi?” – roz­my­ślała Karioka każ­dego dnia. Bryśka, szara mysz, dzi­wa­dło kla­sowe. Nawet mając kasę, wolała kupo­wać ciu­chy w second-han­dach. Alie­no­wała się od reszty. Nie paso­wała do nich. Nawet się nie malo­wała. Czę­sto padała ofiarą docin­ków, śmiano się z niej. Karioka chciała odbić Gabi chło­paka. No i co z tego? Bryśka nie zasłu­gi­wała na kogoś takiego jak Mau­rycy. Pod­rzu­ciła jej więc do ple­caka nie­przy­zwo­icie dro­giego, spro­wa­dzo­nego ze Sta­nów iPhone’a Mar­cina, by padło na nią podej­rze­nie o kra­dzież. Mogła tyle z Mar­ci­nem nie gadać, nie zwie­rzać mu się ze wszyst­kiego. Mar­cin nale­żał do niej – do Karioki. Bryśka powinna wie­dzieć, że należy trzy­mać się od jej chło­paka z daleka! Karioka uknuła więc misterny plan wpa­ko­wa­nia Gabrieli w poważne kło­poty. A potem kolejne, gdy dowie­działa się o jej związku z Mau­rycym.

Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Plan udałby się zna­ko­mi­cie, gdyby nie ta wielka miłość Mau­ry­cego do Bryśki. Posta­no­wił zde­ma­sko­wać Kariokę. Tego mu ni­gdy w życiu nie zapo­mni. Gabry­śce zresztą też, ani Mar­ci­nowi. Jako jej chło­pak nie miał prawa wystę­po­wać prze­ciwko niej. Co z tego, że chciała go zosta­wić? Nie mógł o tym wtedy wie­dzieć.

Karioka nawet na chwilę nie zapo­mniała o upo­ko­rze­niu, jakie spo­tkało ją ze strony Mau­ry­cego i Bryśki. To przez Mau­ry­cego sta­nęła przed sądem rodzin­nym oskar­żona o… demo­ra­li­za­cję. Tak, o demo­ra­li­za­cję, a nie o kra­dzież. Zresztą ona tego iPhone’a nie ukra­dła. Wzięła go z kie­szeni dżin­sów swo­jego chło­paka, gdy poszedł z kole­gami na lek­cję wuefu, i wło­żyła do ple­caka Bryśki, dorzu­ca­jąc kilka gadże­tów. Póź­niej nakła­mała Gabrieli, że matka szuka jej pod szkołą, żeby nie miała na ten czas alibi, by dziew­czyny z klasy zeznały, że odłą­czyła się od grupy. Plan ide­alny! No i co, że Baton, nauczy­ciel, wezwał poli­cję? Tak miało być. Gabi miała mieć pro­blemy. Z Karioką się nie zadziera. Oni zadarli: Bryśka, Mau­rycy i Mar­cin. Nie zostawi tak tego. Zawsze dosta­wała to, co chciała. Teraz jed­nak musiała być ostrożna. Nie dość, że miała na gło­wie kura­tora, to jesz­cze prace spo­łeczne zasą­dzone wyro­kiem sądu. Wszy­scy mówili, że w zasa­dzie powinna się cie­szyć, że tylko tak to się skoń­czyło. Mogło być znacz­nie gorzej.

– Mia­łaś świet­nego adwo­kata – paplała Ruda, która trzy­mała z Karioką. – Udo­wod­nił przed sądem, że postą­pi­łaś tak z zazdro­ści o przy­jaźń two­jego chło­paka z Bryśką. I że nie mia­łaś poję­cia o cho­ro­bie matki Gabi i o kom­pli­ka­cjach z wyjaz­dem do Sta­nów.

– Spe­cjal­nie się ten adwo­kat wysi­lać nie musiał – burk­nęła Karioka. – Serio, tego aku­rat nie wie­dzia­łam, ale mam to gdzieś. Może lepiej, żeby pole­ciała. Ogar­niasz, laska? – zwró­ciła się do Rudej. – Bryśka sobie żyje na tym całym ran­czu jak pączek w maśle. I kwit­nie! Mau­rycy się nią opie­kuje i podobno zako­chany, że świata poza tą idiotką nie widzi. Bryśka pro­wa­dzi jakby ni­gdy nic bloga, ma nie­zły fejm, mnó­stwo odsłon i laj­ków. I wszy­scy się jarają tym jej blo­giem! A matka zosta­wiła jej podobno cał­kiem spory spa­dek i pół domu we Wro­cła­wiu.

– Wiem, sły­sza­łam co nieco – potwier­dziła Ruda. – Zosta­wiła jej kasę i pół chaty. To zna­czy chyba mniej, ale Piotr zrzekł się swo­jej czę­ści na rzecz Gabi, tak żeby wszystko podzie­lić na pół. Moi sta­rzy mówili, że Piotr się spoko zacho­wał. Nawet Gabi chyba ma teraz udziały w wydaw­nic­twie.

– A ja? Kura­tora na karku i jakieś pie­przone prace spo­łeczne w pod­sta­wówce!

– Wła­śnie, co tam robisz?

– Nie wku­rzaj mnie i nawet nie pytaj! To jakaś masa­kra. Dło­nie mam całe znisz­czone, choć uży­wam gru­bych ręka­wi­czek – wysy­czała.

– Spoko! Wylu­zuj, Karioka. Odpra­cu­jesz te godziny i tyle. Z tego, co mówi­łaś, dużo już ci ich do odro­bie­nia nie zostało – pocie­szała Ruda. – Zapo­mnisz o tym szybko.

„Ni­gdy nie zapo­mnę o takim upo­ko­rze­niu. Nie ja!” – pomy­ślała Karioka. Prace spo­łeczne na rzecz śro­do­wi­ska lokal­nego, jak to pięk­nie orzekł sąd. Gdyby cho­ciaż miała jakieś kwiaty pie­lę­gno­wać w parku albo coś, ale nie! Przy­dzie­lili ją do pod­sta­wówki i musi robić, co jej każą. Ona, Karioka! Ma słu­chać innych! Nie­do­cze­ka­nie! Kazali jej umyć mopem kory­ta­rze szkolne. Nakła­mała, że ma egzemę, że nawet w ręka­wicz­kach nie może tego robić, bo wystar­czy, że dotknie potem twa­rzy albo szyi, i dosta­nie wszę­dzie wysypki. Powie­działa woź­nym, że bar­dzo się wsty­dzi swo­jej cho­roby, dla­tego ją ukrywa, a tutaj w pracy wyznała im prawdę po to, by ich nie zara­zić. Uwie­rzyły! Ciem­no­gród. Egzemą nie można się prze­cież zara­zić. Miała satys­fak­cję, że wypro­wa­dziła je w pole. Ona i sprzą­ta­nie! Z mopem w szkole! W życiu! Była jed­nak na tyle prze­bie­gła, że nie pysko­wała ani się nie sta­wiała, żeby woźne nie donio­sły kura­to­rowi. Grała więc miłą dziew­czynę z egzemą. Dla niej naj­waż­niej­szy był pod­pis babki odpo­wie­dzial­nej za przy­dzie­le­nie jej obo­wiąz­ków w szkole, bo z tych prze­pra­co­wa­nych godzin musiała się póź­niej roz­li­czyć przed kura­to­rem. Ona przy­dzie­lała obo­wiązki i roz­li­czała z wyko­na­nia, ale czy to Karioka umyła kory­tarz, czy ktoś za nią, już nie spraw­dzała. Liczył się efekt, a panie sprzą­ta­jące kryły dziew­czynę, bo potra­fiła nimi mani­pu­lo­wać. Bujała się więc tro­chę w tej pod­sta­wówce, a to poma­ga­jąc w biblio­tece, a to na świe­tlicy. Ważne, że pod­pisów za „prze­pra­co­wane” godziny przy­by­wało. Bab­kom od sprzą­ta­nia od czasu do czasu coś przy­nio­sła: a to dobrą kawę, a to cia­sta pie­czone przez matkę. Każ­demu odpo­wia­dał taki układ, bo sprzą­taczki wcale nie chciały, by im się ktoś plą­tał pod nogami. A gdy kazali jej poprze­no­sić krze­sła z piw­nicy na strych, to pan Kazio się uli­to­wał i prze­niósł za nią.

– Czy ty mnie w ogóle słu­chasz? – spy­tała Ruda. – Gadam i gadam, ale jak do ściany. Może Bryśka nie wróci do Wrocka? Może już ni­gdy się nie spo­tka­cie i nie będziesz jej musiała oglą­dać? Wro­cław to nie wieś ani małe mia­steczko, gdzie wszy­scy się znają. Na Mau­ry­cego może już też ni­gdy nie wpad­niesz – cią­gnęła dalej. – Odpra­cu­jesz te godziny, zapo­mnisz o nich i o wszyst­kim. A póź­niej poukła­dasz sobie życie, laska, jak tylko sobie wyma­rzysz.

„Ni­gdy nie zapo­mnę o takim upo­ko­rze­niu” – powtó­rzyła w myślach Karioka. Ona ni­gdy nie prze­grywa. Mau­rycy i Bryśka wygrali jedy­nie walkę, ale wojna trwa. I ona zamie­rzała tę wojnę wygrać.

– Za to Mar­cina muszę oglą­dać codzien­nie – jęk­nęła nie­za­do­wo­lona. – Ruda, to jest zdrada, rozu­miesz?! Zdrada! A ja zdrady nie wyba­czam! On był moim chło­pa­kiem.

– Fakt – przy­znała dziew­czyna. – Jak on się w ogóle z tego tłu­ma­czył?

– Tego dnia, kiedy Mau­rycy nagrał na dyk­ta­fon naszą roz­mowę w Vinyl Cafe, w cza­sie któ­rej powie­dzia­łam, że to ja pod­rzu­ci­łam Bry­śce tego iPhone’a, Mar­cin wydzwa­niał do mnie. Nie ode­bra­łam. Zaczął prze­sy­łać SMS-y, że musimy poga­dać oso­bi­ście, że to nie jest roz­mowa na tele­fon.

– Ale co? Mau­rycy go wsy­pał? – dopy­ty­wała Ruda.

– Sam wszystko wyśpie­wał. Dowie­dział się, że Mau­rycy nagrał naszą roz­mowę i zamie­rza nagra­nie dostar­czyć na poli­cję. I że wcią­gnę­łam Mal­winę w cały ten spi­sek…

– Ale skąd to wie­dział? – prze­rwała Ruda.

– Nie mam poję­cia. Ale też od niego wyszła infor­ma­cja, że mój ojciec czę­sto ma kursy do Pozna­nia i że to on mógł wrzu­cić do skrzynki ten list z fotami z ustawki. Pie­przony kon­fi­dent! – zezło­ściła się. – Dzia­łał prze­ciwko mnie, będąc moim chło­pa­kiem. Pomógł im! Takich rze­czy się nie wyba­cza, Ruda!

– Ale dla­czego im pomógł? Tłu­ma­czył się jakoś?

– Tak, twier­dził, że bar­dzo mnie kocha i nie mógł dłu­żej patrzeć, jak wyrzą­dzam tyle zła innym. Podobno bał się, że zapę­dzę się jesz­cze dalej i poniosę dużo więk­sze kon­se­kwen­cje niż te, które jego zda­niem mnie cze­kały. – Roze­śmiała się iro­nicz­nie. – Ogar­niasz to, Ruda? Gadał, że to dla mojego dobra. No, chrza­nił jak moja matka! Ela­bo­rat mi wygło­sił. Pie­przony kon­fi­dent! – powtó­rzyła. – On zawsze był zbyt miły dla Bryśki. Co ona takiego ma, czego ja nie mam? – spy­tała i zaraz sama sobie odpo­wie­działa: – Niczego nie ma! Do pięt mi nie dora­sta! Szara mysz, potworne dzi­wa­dło, zwy­kła sucz!

– Może wła­śnie to przy­ciąga do niej chło­pa­ków? – zasta­na­wiała się Ruda. – No, roz­k­miń to, Karioka. Nie­po­zorna, nie­po­radna, a oni w typie macho i chcą się nią zaopie­ko­wać, że niby bez nich to zgi­nie.

– Daj spo­kój, Ruda! – Karioka mach­nęła z dez­apro­batą ręką. – W dwu­dzie­stym pierw­szym wieku? Pew­nie, zaopie­ko­wać to się może chcą, ale mega­la­ską. Kto by się chciał gdzie­kol­wiek z taką Bryśką poka­zać? Chyba że dla beki.

– No, Mau­rycy się z nią poka­zuje… – wtrą­ciła Ruda i natych­miast poża­ło­wała swo­ich słów, bo gdyby wzrok mógł zabi­jać, leża­łaby już tru­pem. – Stwier­dzi­łam jedy­nie fakt – dodała pospiesz­nie.

– Poka­zuje?! Niby gdzie?! – Karioka aż zago­to­wała się ze zło­ści. – Niby gdzie? Na zapchlo­nym ran­czu? W stajni? Czy w lesie? Tam, gdzie nie ma ludzi, to się jej nie musi wsty­dzić. Koniom to na pewno się poka­zuje w towa­rzy­stwie Bryśki. – Roze­śmiała się zło­śli­wie. – Prze­cież sama wiesz, jak Bryśka wygląda!

– No, fakt – przy­znała Ruda, po czym nie wypo­wia­da­jąc swo­ich spo­strze­żeń na głos, pomy­ślała, że Gabi wygląda zupeł­nie nor­mal­nie. Nie była brzydka, choć daleko jej było do urody Karioki. Zwy­czajna dziew­czyna, całe życie zato­piona w książ­kach. Tak ją oce­niała. Wyalie­no­wana, ale jakby na wła­sne życze­nie. Inna sprawa, że oto­cze­nie też jej nie akcep­to­wało. Nie nale­żała do tej mega­ekipy. A gdy już szła gdzieś z nimi, to miało się wra­że­nie, że robiła to na siłę. No, ale z wyglądu szara mysz. W tym Karioka miała rację. Śred­niego wzro­stu, chuda jak patyk, o jakimś dziw­nym orze­cho­wym kolo­rze oczu. Karioka była jej prze­ci­wień­stwem: czarne, mod­nie przy­cięte włosy się­ga­jące za ramiona, urze­ka­jąco nie­bie­skie oczy i krą­głe, kobiece kształty. Przy­cią­gała powszechną uwagę i nie mogła się opę­dzić od chło­pa­ków. Nie miała kom­plek­sów doty­czą­cych swej wagi, zawsze powta­rzała, że praw­dziwa kobieta musi mieć co nieco wię­cej tu i tu, wska­zu­jąc na biust, który dum­nie wypi­nała, i na pupę. A jed­nak Mau­rycy wybrał Gabi. Dla Rudej także to było dziwne, bo jeśli cho­dzi o wygląd zewnętrzny, Gabry­sia nie miała z Karioką żad­nych szans.

– Nie ogar­niam, dla­czego Mar­cin był kon­fi­den­tem, ale on cię naprawdę kochał – dodała po dłuż­szej chwili namy­słu. – To było widać, Karioka, w każ­dym jego spoj­rze­niu, w każ­dym geście, sło­wie…

– Wiem. Też jestem tego pewna – zgo­dziła się Karioka. – Kochał, ale zdra­dził. Ni­gdy mu tego nie wyba­czę! I na pewno tak tego nie zosta­wię.

– Nie możesz teraz zro­bić nic głu­piego – zauwa­żyła Ruda. – Masz kura­tora na karku. Lepiej uwa­żaj. Po pro­stu musisz odcze­kać.

Karioka się roze­śmiała.

– Cier­pli­wość ni­gdy nie była moją mocną stroną. Ale naj­wy­raź­niej nie doce­niasz mojej inte­li­gen­cji – odparła z zaro­zu­miałą miną. – Wymy­ślę to tak, żeby w ogóle nie brać w tym udziału.

– Może ja ci pomogę? – spy­tała Ruda. Tak naprawdę nie chciała się w to anga­żo­wać, ale wie­działa, że lepiej być po stro­nie Karioki niż prze­ciwko niej.

– Wyklu­czone – zapro­te­sto­wała sta­now­czo Karioka. – Każdy wie, że trzy­masz ze mną. To nie jest dobry pomysł. Wtedy wplą­ta­łam we wszystko Mal­winę, przy­ja­ciółkę Gabi. A i tak się syp­nęło. Głów­nie przez Mar­cina! – Znów zago­to­wało się w niej ze zło­ści. – Coś wymy­ślę.

– Bądź ostrożna.

– Zamie­rzam być bar­dziej ostrożna, niż byłam kie­dy­kol­wiek – zapo­wie­działa.

I zamie­rzała dotrzy­mać słowa. Nie zdra­dziła ani sło­wem, że jej odwet będzie doty­czyć nie tylko Mar­cina. Waż­niej­sza dla niej była zemsta na Bry­śce bądź Mau­ry­cym. Wystar­czyło ude­rzyć w jedno z nich, bo raniąc któ­re­kol­wiek, sprawi, że cier­pieć będą oboje. Cho­lerne zako­chane w sobie dwa gołą­beczki.

– Ale z Gabi i Mau­ry­cym daj sobie spo­kój. Ich nie będziesz musiała oglą­dać. – Ruda powie­działa to cał­kiem szcze­rze, bio­rąc pod uwagę, że Mau­rycy oka­zał się już bar­dzo poważ­nym prze­ciw­ni­kiem, który wygrał z Karioką.

– Niech mi się ni­gdy w życiu na oczy nie poka­zują – wyce­dziła przez zaci­śnięte zęby Karioka. – Niech się zesta­rzeją na tym prze­klę­tym ran­czu. Nie zamie­rzam sobie w ogóle nimi głowy zawra­cać. Nie są warci mojego zachodu.

– To rozu­miem. Też tak uwa­żam.

Ruda się uśmiech­nęła. Przez myśl jej nie prze­szło, że Karioka kła­mała. Kła­mała jak z nut.

Rozdział 2

Gabi wra­cała do domu pocią­giem i czuła się teraz ina­czej, niż gdy jechała tutaj po raz pierw­szy. Wtedy to była droga w nie­znane, dziś – w dobrze jej znane miej­sce. Obec­nie miała dwa domy: jeden we Wro­cła­wiu, drugi na ran­czu, oddzie­lone od sie­bie o jakieś trzy godziny drogi. Mau­rycy upie­rał się, że zawie­zie ją do Dusz­nik-Zdroju, ale wie­działa, że miał wła­sne sprawy do zała­twie­nia. Poza tym już wkrótce miał do niej doje­chać.

– Poza­ła­twiaj wszystko i przy­jedź. Ina­czej wciąż będziesz wra­cał do Wro­cła­wia, bo się okaże, że to nie­ogar­nięte albo tamto – tłu­ma­czyła. – Jeśli wyjadę tym pocią­giem o szó­stej osiem­na­ście, to podróż potrwa tylko dwie godziny i trzy­na­ście minut. Na dwo­rzec pod­rzuci mnie Piotr, a w Dusz­ni­kach odbie­rze tato.

– Ale po co chcesz tak wcze­śnie jechać? – dopy­ty­wał. – To bez sensu.

– Wła­śnie dla­tego, że ten pociąg szybko jedzie. O wpół do dzie­wią­tej będę w Dusz­ni­kach. Pomogę Micha­łowi. Wiesz prze­cież, że mamy let­nie ferie w sio­dle. Będzie wymiana tur­nu­sów. Chcia­ła­bym ulżyć Celi­nie w sprzą­ta­niu. Są też let­nicy. Ma przy­je­chać dziew­czyna, która cudem wyszła z ano­rek­sji. Kry­sia i Regina będą musiały dla niej przy­go­to­wać spe­cjalne potrawy według wska­zó­wek die­te­tyka.

– Mają pomoc w kuchni – zauwa­żył.

– Wiem, ja im w kuchni nie pomogę. – Roze­śmiała się. – Mam dwie lewe ręce do goto­wa­nia, ale chcę pomóc w innych spra­wach po tym, co Michał dla mnie zro­bił.

– Masz na myśli szko­le­nie Luc­kiego do hipo­te­ra­pii? I zatrud­nie­nie tej babki od hipo­te­ra­pii? – spy­tał. – Sorki, to były pyta­nia reto­ryczne.

– Przede wszyst­kim mam na myśli samo zało­że­nie Aka­de­mii Jeź­dziec­kiej. Tato dobrze wykom­bi­no­wał, że w skład aka­de­mii wej­dzie i hipo­te­ra­pia, i jazda w stylu western. Ja myśla­łam wyłącz­nie o hipo­te­ra­pii, a Michał posta­no­wił te dwie rze­czy połą­czyć – wyja­śniała pod­eks­cy­to­wana. – Połą­czyć moje marze­nie z jego wie­lo­let­nią pracą i pasją. Długo roz­ma­wia­li­śmy po tym, jak powie­dzia­łam, że może w przy­szło­ści pójdę na zoo­tech­nikę albo wręcz poszu­kam kie­runku zwią­za­nego nie tylko z hodowlą koni, ale wła­śnie z hipo­te­ra­pią. Wiem, że takie kie­runki są na tury­styce i rekre­acji w nie­któ­rych uczel­niach. Przy czym tata zazna­czył, żebym nie czuła się do niczego zmu­szana, że jeśli zmie­nię plany, to dla niego będzie to po pro­stu nowe wyzwa­nie, a ja naj­wy­żej od czasu do czasu mu pomogę, jeśli będę chciała. Że to tak, jak­bym pod­su­nęła mu pomysł, jak się można roz­wi­jać i ile dobrego zro­bić.

– Ale jeśli się jed­nak zde­cy­du­jesz, to zaraz po stu­diach będziesz miała miej­sce pracy. – Mau­rycy uśmiech­nął się i poca­ło­wał ją czule.

– Tak, i to jest nie­sa­mo­wite. – Pokrę­ciła głową z nie­do­wie­rza­niem. – Wów­czas możemy oboje z tatą popro­wa­dzić aka­de­mię. Podzie­limy się obo­wiąz­kami. Ja zajmę się wła­śnie hipo­te­ra­pią, a Michał będzie robił to, co do tej pory: szko­lił konie, szko­lił ludzi, wyjeż­dżał z nimi w teren. On to kocha! – dodała, wpa­tru­jąc się w Mau­ry­cego roz­ma­rzo­nym wzro­kiem. – Razem z Micha­łem będziemy też rato­wać konie. Te chore i prze­zna­czone na rzeź. Dzięki Aka­de­mii Jeź­dziec­kiej możemy zdo­być na to wię­cej fun­du­szy.

– Zdrowe konie zapra­cują na chore i stare – wtrą­cił Mau­rycy. – To ma sens.

– Piotr też zacho­wał się wspa­niale. Kupił dwa koniki pol­skie, także do celów hipo­te­ra­pii. I one, i Lucky mają zda­niem Poli – nowej instruk­torki – pra­wi­dłowy ruch i dobrze współ­pra­cują. Są cier­pliwe i spo­kojne, w dobrej kon­dy­cji psy­chicz­nej i fizycz­nej. Przed zaku­pem Piotr długo nara­dzał się z Polą. Nie mia­łeś jesz­cze oka­zji jej poznać. Jest podobno cał­kiem spoko. Szkoda, że nie jest star­sza, bo może mój tato w końcu zna­la­złby kogoś do pary. – Gabi uśmiech­nęła się pod nosem.

– Sły­sza­łem, że Michał nie chciał kasy na koniki pol­skie od Pio­tra.

– Nie chciał i dla­tego Piotr je kupił z wła­snej ini­cja­tywy. Potem powie­dział Micha­łowi, że jeśli nie weź­mie koni, to on na ran­czo wię­cej nie przy­je­dzie, bo zawsze kiedy przy­jeż­dża, wszystko ma w gra­ti­sie – opo­wia­dała Gabi. – Tato tłu­ma­czył, że Piotr jest rodziną, a Piotr, że skoro jest rodziną, to rodzi­nie się nie odma­wia. – Zaśmiała się. – No, takie ich prze­py­chanki słowne. Przy oka­zji Michał wspo­mniał, że robisz dla ran­cza zupeł­nie nową stronę inter­ne­tową wła­śnie pod nazwą Aka­de­mia Jeź­dziecka, że są prze­wi­dziane zakładki: i do jazdy w stylu western, i do hipo­te­ra­pii – mówiła, patrząc na niego z podzi­wem. – Wszystko pro­sto wyja­śnione. Do tego gale­ria zdjęć wnę­trza ran­cza oraz jego bajecz­nego oto­cze­nia, a także fotki z zajęć i z życia let­ni­ków. Jestem pewna, że to będzie fan­ta­styczna strona! Powi­nie­neś stu­dio­wać infor­ma­tykę, a nie wete­ry­na­rię.

– Wete­ry­na­ria bar­dziej mnie kręci, bo jeśli ty będziesz pra­co­wała na ran­czu, to nie pozo­sta­nie mi nic innego, jak wybu­do­wać dom na wsi. – Uśmiech­nął się szel­mow­sko. – No i po wete­ry­na­rii może znajdę zatrud­nie­nie w Aka­de­mii Jeź­dziec­kiej? – spy­tał zadzior­nie. – Oświad­czam ci się każ­dego dnia, więc w końcu zosta­niesz moją żoną.

Par­sk­nęła śmie­chem.

– Wariat! – zawo­łała. – A Dusz­niki nie są żadną wio­ską.

– Dusz­niki może nie, ale ran­czo leży już poza Dusz­ni­kami. Dookoła wiel­kie nic, gdzie nie spoj­rzeć, tam łąki, pola, pastwi­ska i konie. No i jeden miesz­czuch pośród nich – dro­czył się z nią.

– Ja tam teraz miesz­kam! – zawo­łała. – Nie zauwa­ży­łeś?

– Zauwa­ży­łem pierw­szego dnia, gdy cię na tym ran­czu zoba­czy­łem – szep­nął czule.

Poczuła na swo­jej szyi dotyk jego mięk­kich warg. Wędro­wały coraz wyżej, zbli­ża­jąc się do jej ust. Objął je deli­kat­nie swo­imi. Świat zawi­ro­wał. Z tru­dem zła­pała oddech.

– Uparta jesteś. Naprawdę nie pocze­kasz, żebym cię pod­rzu­cił na ran­czo? – Patrzył jej bła­gal­nie w oczy.

– Mau­rycy, nie mam pię­ciu lat – odparła. – Z przy­jem­no­ścią pojadę pocią­giem.

Nie chciała mu o wszyst­kim mówić, żeby się o nią nie mar­twił. Kochała swój dom i pokój we Wro­cła­wiu. Wie­działa, że Piotr cie­szył się z jej obec­no­ści, ale wszystko przy­po­mi­nało jej tam matkę. Z każ­dym kolej­nym przy­jaz­dem było lepiej, ale wciąż nie­swojo. Z jed­nej strony cie­szyła się, że Piotr niczego w domu nie zmie­niał, z dru­giej nie­obec­ność matki momen­tami bywała nie do znie­sie­nia. Na ran­czu było łatwiej, wię­cej się działo. A teraz jesz­cze konie, już po ukoń­cze­niu szko­le­nia, gotowe do hipo­te­ra­pii. I zupeł­nie nowy pro­jekt taty – Aka­de­mia Jeź­dziecka. Pękała z dumy, zwłasz­cza że w pew­nym sen­sie powstała dzięki niej, dzięki jej pomy­słowi, dzięki jej odle­głym jesz­cze pla­nom i marze­niom.

Spoj­rzała przez okno. Pociąg dojeż­dżał do sta­cji. Widok był dokład­nie taki sam jak w dniu, gdy przy­je­chała tutaj po raz pierw­szy. Budy­nek dworca pocho­dził z dru­giej połowy XIX wieku. Ulo­ko­wany był na pod­cię­tym zbo­czu góry ponad doliną Bystrzycy. Archi­tek­turą nawią­zy­wał do stylu sece­syj­nego.

Michał już cze­kał.

– Jak dobrze, że jesteś. – Przy­tu­lił ją mocno.

– Aż tyle pracy przed wymianą tur­nu­sów? – Zaśmiała się.

– To też, ale tęsk­nię, gdy cię tu nie ma – powie­dział. – Wiem, wiem, dzieci wyfru­wają z gniazda i trzeba się z tym pogo­dzić, ale… – prze­rwał zakło­po­tany. – Zmę­czona jesteś? – pró­bo­wał zmie­nić temat.

– Czym? – spy­tała z lek­kim uśmie­chem. – Dwu­go­dzinną jazdą? Nie bar­dzo. Tato, prze­cież wiem, że chcia­łeś powie­dzieć, że całe lata mnie w tym gnieź­dzie nie mia­łeś. Tak było. Mama zro­biła błąd, ale to już prze­szłość. Nie napra­wimy prze­szło­ści, ale możemy cał­kiem nie­źle urzą­dzić teraź­niej­szość – mówiła teraz poważ­nie. – Nie musisz ury­wać w pół zda­nia, żeby nie zro­bić mi przy­kro­ści. Ludzie popeł­niają błędy. Mama skrzyw­dziła też cie­bie, ale prze­cież jej wszystko wyba­czy­łeś. I rozu­miem to, że wolał­byś poznać mnie w innych oko­licz­no­ściach. Ja cie­bie też, ale w niczym oboje nie zawi­ni­li­śmy.

– To prawda, prze­szło­ści nie zmie­nimy – wes­tchnął. – Nie ma co gdy­bać, bo ani to nic nie da, ani niczego nie zmieni.

– To żyjmy tu i teraz, tato. – Cień weso­ło­ści prze­mknął po jej twa­rzy. – Duża grupa mło­dzieży przy­je­chała na waka­cje w sio­dle?

– Cał­kiem spora, ale damy sobie radę.

– Doświad­czeni czy nie?

– Nie – odparł – ale tacy wła­śnie cie­szą się naj­bar­dziej, gdy po raz pierw­szy ruszamy z nimi w teren.

– Ja bar­dzo się bałam, ale póź­niej, dosia­da­jąc konia, poczu­łam, jak­bym dosia­dała chmur. Mogłam pły­nąć powoli albo szybko jak na chmu­rach pędzo­nych przez wiatr przed burzą.

Roze­śmiał się.

– Tro­chę czasu musiało upły­nąć, zanim zaufa­łaś Nero­nowi.

– Dla­czego dałeś mi aku­rat Nerona? Pra­wie nikt na nim nie jeź­dzi.

– Bo jest uparty, ma cha­rak­te­rek, choć z pozoru wygląda nie­win­nie. Jest inny niż więk­szość naszych koni na ran­czu. I gdy po raz pierw­szy cię zoba­czy­łem, pomy­śla­łem, że też jesteś inna niż więk­szość nasto­la­tek, ale także, że w tej nie­win­nej dziew­czę­cej postaci kryje się trudny cha­rak­ter. Jak u Nerona – wyja­śnił. – Przy­pusz­cza­łem, że gdy się lepiej pozna­cie i w końcu sobie zaufa­cie, to może­cie stwo­rzyć nie­zwy­kle zhar­mo­ni­zo­waną parę. A o to prze­cież cho­dzi w jeź­dzie kon­nej.

– Mia­łeś rację, tato – przy­znała. – Jesz­cze na długo przed przy­jaz­dem tutaj czu­łam, że jestem inna. I że nie pasuję do całej reszty, ale to nie zna­czy, że zawsze czu­łam się gor­sza. Chyba tylko wśród rówie­śni­ków, bo wyda­wało mi się, że tak mnie postrze­gają.

– Patrzy­łaś na sie­bie ich oczami – rzekł. – Naj­więk­szy błąd, jaki popeł­niają młode dziew­czyny.

– Tak, patrzy­łam na sie­bie ich oczami i nie rozu­mia­łam, dla­czego mi doku­czają, bo prze­cież jest teraz na topie indy­wi­du­al­ność – prze­rwała i zamy­śliła się na dłuż­szą chwilę. – Tylko para­dok­sal­nie polega to na naśla­do­wa­niu kogoś, kto nam impo­nuje, czyli totalny brak indy­wi­du­ali­zmu. Rozu­miesz, o czym mówię?

– Tak. Naśla­du­jąc czyjś styl bycia czy ubioru, prze­sta­jemy być sobą.

– Ja wła­śnie byłam po pro­stu sobą, ale im się to nie podo­bało. Gdy sie­dzia­łam w swoim pokoju, słu­cha­łam muzyki, którą ja lubi­łam, a nie tej, która była na topie, czy­ta­łam książki, które ja chcia­łam czy­tać i które mi się podo­bały, czu­łam się dobrze i ze swoją inno­ścią, i z samot­no­ścią. Lubi­łam to.

– A jak się teraz czu­jesz? – spy­tał, par­ku­jąc przed Jawo­rową Chatą.

– Czuję się sobą i w końcu zaak­cep­to­wa­łam, że tak ma być.

– Lubisz sama sie­bie?

– Ogól­nie chyba tak – odpo­wie­działa. – No, ale wiesz, mam chwile, że się wście­kam na sie­bie, że uwa­żam się wręcz za idiotkę, jak wtedy, gdy uwie­rzy­łam w te foty. Prze­cież Mau­rycy ostrze­gał mnie, że Karioka nie powie­działa jesz­cze ostat­niego słowa, że to cisza przed burzą i jak ude­rzy, to ze zdwo­joną mocą. I tak się stało. Dałam się podejść jak dziecko. Uwie­rzy­łam zdję­ciom zamiast Mau­ry­cemu. Nawet nie chcę myśleć, co on wtedy czuł.

– Nie do końca tak było – zaopo­no­wał Michał. – Naj­pierw fak­tycz­nie emo­cje wzięły górę, ale poszłaś w końcu do Mau­ry­cego i wysłu­cha­łaś na spo­koj­nie tego, co miał ci do powie­dze­nia i jaki ma plan.

– Tak, ale nawet po tej roz­mo­wie mia­łam mnó­stwo wąt­pli­wo­ści, a nie powin­nam ich mieć. – Nabrała głę­boko powie­trza i wypu­ściła powoli. – Kocham go, powin­nam mu ufać, a ja przez cały ten czas, gdy on reali­zo­wał swój plan zde­ma­sko­wa­nia Karioki, mia­łam obawy, czy fak­tycz­nie nic go z nią nie łączy. I czy to wszystko nie jest skie­ro­wane prze­ciwko mnie.

– A Nero­nowi od razu zaufa­łaś? – spy­tał.

– Żar­tu­jesz? – Wybuch­nęła śmie­chem. – Prze­cież dobrze wiesz, że Neron robił, co chciał. W ogóle mnie nie słu­chał. Cią­gle cho­dził z pyskiem przy ziemi, a Mau­rycy powta­rzał, że mam mu na to nie pozwa­lać, i stra­szył mnie, że jak tak będzie cho­dził, to się położy w końcu na boku. A że waży jakieś dzie­więć­set kilo, nie wyjdę z tego żywa. Tro­chę trwało, żebym zaufała Nero­nowi – dodała. – No i on mnie.

– Tak, to musi dzia­łać w dwie strony. Neron począt­kowo wyczu­wał twoją nie­uf­ność, strach, wszyst­kie twoje emo­cje – tłu­ma­czył Michał. – A przy­je­cha­łaś na ran­czo z baga­żem tych nega­tyw­nych i trud­nych emo­cji. Nad­szedł jed­nak moment, że oboje sobie zaufa­li­ście. I sta­no­wi­cie fan­ta­styczną parę. Z Mau­ry­cym też potrze­bo­wa­łaś czasu, Gabry­siu.

– Ow­szem – przy­znała. – Z Mau­ry­cym chyba też potrze­bo­wa­łam czasu. A z Nero­nem czuję tę har­mo­nię, wręcz jed­ność, o któ­rej mówi­łeś. A jak tam Pola i nasze konie do hipo­te­ra­pii?

– Świet­nie. Róża, sio­stra Mal­winy, poko­chała konika pol­skiego. Dosta­li­śmy wska­zówki od jej leka­rza pro­wa­dzą­cego i jest już po kilku sesjach. Aka­de­mia Jeź­dziecka ofi­cjal­nie roz­po­częła swoją dzia­łal­ność. – Męż­czy­zna wypiął dum­nie pierś. – Zmie­niamy też szyld nad wjaz­dem na ran­czo. Będzie miał taką nazwę jak strona, którą przy­go­to­wuje Mau­rycy: „Aka­de­mia Jeź­dziecka na ran­czu”.

– Super! A na któ­rym koniku pol­skim jeź­dzi Róża?

– Na Alwa­rze. Na pierw­szych zaję­ciach było kar­mie­nie Alwara i przy­tu­la­nie się do niego. Pola stwier­dziła, że mała nie boi się koni, a to bar­dzo dobry znak – opo­wia­dał. – Zaję­cia są krót­kie, nie­całe trzy­dzie­ści minut. Pola poka­zała Róży, jak należy się poło­żyć na Alwa­rze. Poma­gamy jej, bo przy pora­że­niu mózgo­wym, na które cho­ruje, ma spore pro­blemy w poru­sza­niu się. Ostat­nio Alwaro był w ruchu przez cały kwa­drans. Róża się uśmie­chała.

– Fan­ta­stycz­nie! – ucie­szyła się Gabry­sia.

– Nie masz żalu, że zapro­po­no­wa­łem Mal­wi­nie, by jej sio­stra sko­rzy­stała z hipo­te­ra­pii? – spy­tał nie­pew­nie.

– Zwa­rio­wa­łeś? Jak w ogóle mogłeś tak pomy­śleć? To dziecko nie jest niczemu winne, a jeśli Alwaro ma jej dać choć tro­chę rado­ści w życiu, to jest to coś warte. Masz wiel­kie serce, sza­cun. Aka­de­mia Jeź­dziecka ma być miej­scem otwar­tym i przy­ja­znym dla każ­dego, tato.

– Mal­wina cię skrzyw­dziła…

– Mal­wina, a nie Róża – zazna­czyła. – Mal­winę nawet tro­chę jestem w sta­nie zro­zu­mieć. Karioka potrafi wszyst­kich zma­ni­pu­lo­wać, a jak już znaj­dzie na cie­bie haka, to nie odpu­ści. Szan­ta­żo­wała ją i tyle. Obie sie­działy w tym spi­sku po uszy. Nie zamie­rzam przy­jaź­nić się z Mal­winą – dodała sta­now­czo. – Nie musiała w to wcho­dzić. Nie zaufam jej po raz drugi. Ale Róża – to zupeł­nie inna histo­ria.

– Wiem – wes­tchnął. – Jest zupeł­nie nie­świa­doma tego wszyst­kiego. Pola twier­dzi, że hipo­te­ra­pia usprawni ją ruchowo, ale dopiero po jakimś cza­sie. Zazwy­czaj trzeba bar­dzo długo cze­kać na jaki­kol­wiek efekt i cie­szyć się każ­dym małym suk­ce­sem, jak choćby tym, że leżąc na Alwa­rze, Róża się uśmie­cha.

– A ta dziew­czyna, która cudem wyszła z ano­rek­sji, na któ­rym koniu będzie jeź­dzić?

– Sama zde­cy­duje. Ona może spo­koj­nie jeź­dzić wester­nowo, ale gdyby były wska­za­nia do hipo­te­ra­pii, to Pola zade­cy­do­wała, że naj­lep­szy będzie Lucky. Dziew­czyna jest wysoka.

– Wie, jak wyglą­dają typowe zaję­cia hipo­te­ra­pii?

– Jej rodzice wie­dzą. Lekarz psy­chia­tra zale­cał konie, ale dzwo­ni­łem do nich z infor­ma­cją, że mamy też konie do hipo­te­ra­pii, a nie tylko do jazdy w stylu western, że roz­po­częła u nas dzia­łal­ność Aka­de­mia Jeź­dziecka i obie opcje są dostępne. Powie­dzieli, że będą się kon­sul­to­wać z psy­chia­trą – zda­wał rela­cję Michał. – Na pewno pole­cał jej waka­cje w sio­dle, lecz nie jazdę kla­syczną. Zbyt długo musia­łaby się uczyć, a nie jest w dobrej kon­dy­cji ani fizycz­nej, ani psy­chicz­nej.

– Rozu­miem. Kiedy ona przy­jeż­dża?

– Nie­długo. Musiał­bym zaj­rzeć do kalen­da­rza. No, wyska­kuj z samo­chodu, bo od pięt­na­stu minut tak sie­dzimy. Zmy­kaj do Jawo­ro­wej Chaty – zarzą­dził z uśmie­chem.

Otwo­rzyła drzwi samo­chodu. Jawo­rowa Chata, jakże inna od nowo­cze­snej i prze­stron­nej willi we Wro­cła­wiu, gdzie każdy szcze­gół wewnątrz pod­po­rząd­ko­wany był zasa­dom feng shui. Jed­no­pię­trowy, długi budy­nek ze spa­dzi­stym czer­wo­nym dachem. Do połowy muro­wany. Drew­niana góra zawsze przy­ku­wała wzrok. Gdy tu przy­je­chała po raz pierw­szy, Michał wyja­śnił jej, że góra także jest muro­wana, lecz pokryta drew­nem, by zacho­wać kli­mat ory­gi­nału – nie­gdyś cała Jawo­rowa Chata była drew­niana. Góry od strony pol­skiej pora­stały w więk­szo­ści świerki, ale lasy jawo­rowe i mie­szane też tu można było zna­leźć.

Dwa różne domy i dwóch męż­czyzn, któ­rzy ją kochali: Michał, ojciec bio­lo­giczny, i Piotr, jej ojczym. Obaj wyspor­to­wani, ale poza tym dia­me­tral­nie różni. Pierw­szy, pała­szu­jący swoj­skie potrawy przy­go­to­wy­wane każ­dego dnia przez panią Reginę i Kry­się. Cho­dzący w dżin­sach i T-shir­tach bądź koszu­lach w kratę, czę­sto wkła­da­jący kow­boj­ski kape­lusz na głowę, zwłasz­cza pod­czas szko­leń i jazdy, ratu­jący chore konie bądź te ska­zane na rzeź. Drugi – wege­ta­ria­nin, cho­dzący na basen pra­wie każ­dego ranka, a póź­niej biz­nes­men, wska­ku­jący w gar­ni­tur, zakła­da­jący kra­wat i nie­na­gan­nie wyczysz­czone, błysz­czące buty.

Dwóch męż­czyzn i dwa domy, ale w każ­dym z nich miała swoje wła­sne miej­sce. Był też trzeci męż­czyzna, młody, zdolny i nie­ziem­sko przy­stojny – Mau­rycy. I był jej. Pierw­sza, naj­więk­sza i speł­niona jak dotąd miłość Gabi. Do pełni szczę­ścia bra­ko­wało jej tylko matki, ale miała ją we wspo­mnie­niach, w myślach, w sercu i w pamięci. Tam Anna żyła. I to się ni­gdy nie zmieni. Tego Gabi była abso­lut­nie pewna.

Rozdział 3

Po całym dniu pracy, zmia­nie pościeli w poko­jach let­ni­ków oraz wie­lo­oso­bo­wych poko­jach dla kolej­nego tur­nusu waka­cji w sio­dle dla mło­dzieży, sprzą­ta­niu łazie­nek, myciu pod­łóg i wyrzu­ce­niu śmieci, Gabi usia­dła przy wiel­kim drew­nia­nym stole przed Jawo­rową Chatą. Po chwili dołą­czyli do niej Justyna z Toma­szem – zatrud­nieni na stałe, Roza­lia z Miro­nem, któ­rzy byli tu przez całe waka­cje i mieli zostać jesz­cze we wrze­śniu, no i Mal­wina.

– Padam na twarz! – zawo­łała Malwa. – Dawno takiej harówy nie było.

– Była przy wcze­śniej­szej wymia­nie tur­nusu, tylko cie­bie nie było. – Justyna się roze­śmiała. – Balo­wa­łaś nad cie­płym morzem? – zacie­ka­wiła się.

– Chcia­ła­bym, ale mama się roz­cho­ro­wała. Musia­łam zająć się Różą – odparła.

– Róża świet­nie sobie radzi na Alwa­rze – wtrą­cił Tomasz. – Ta nowa instruk­torka, Pola, jest świetna. Michał chce jesz­cze kogoś zatrud­nić. Szko­le­nie koni dobie­gło końca. Sły­sza­łem, jak roz­ma­wiał z Polą i pytał, czy nie zna dobrego instruk­tora. Myślę, że wolałby mieć kogoś z pole­ce­nia.

– Jest sens przyj­mo­wać teraz kogoś nowego? – zasta­na­wiał się Miron. – Lada moment roz­pocz­nie się rok szkolny, let­ni­ków będzie mniej, a zie­lone szkoły i zimowe ferie w sio­dle to głów­nie prze­jażdżki tere­nowe. Wcze­śniej ujeż­dżal­nia, ale od tego są Michał, Tomasz i Justyna. Daje­cie radę. Chyba lepiej zatrud­nić kogoś od wio­sny.

– No ale ludzie dzwo­nią i pytają o hipo­te­ra­pię, dopy­tują też ogól­nie o ofertę Aka­de­mii Jeź­dziec­kiej, a jak Mau­rycy skoń­czy tę nową stronę inter­ne­tową, to tele­fo­nów może być zde­cy­do­wa­nie wię­cej – zauwa­żył Tomasz. – Na sta­rej stro­nie mamy tylko wzmiankę…

– Przy­je­chali! – prze­rwała mu Roza­lia. – Nie­zła grupka mało­la­tów.

– To ósme klasy i lice­ali­ści z jakiejś grupy eko­lo­gicz­nej – powie­dział Miron. – Z jed­nego mia­sta.

– Brzmi cie­ka­wie – ode­zwała się Justyna. – Może cho­ciaż będą segre­go­wać śmieci. Ci, któ­rzy wczo­raj wyje­chali, zosta­wili śmiet­nik. Dla nich wszystko to odpady zmie­szane. Eko­anal­fa­beci. Mają prze­cież opi­sane kon­te­nery: szkło, pla­stik, papier, zmie­szane, BIO, ale posegre­go­wać nie umieją.

– Nie­któ­rzy umieją – spro­sto­wała Gabry­sia. – Pod kon­te­ne­rem ze szkłem było mnó­stwo bute­lek. Wszystko wrzu­ci­łam do środka.

– Ooo, a sami nie potra­fili? – spy­tała poiry­to­wana Justyna. – Chyba dziurę widzą?

– Sta­wiali pod kon­te­ne­rem, bo był prze­peł­niony – wyja­śniła Roza­lia. – Dziś z samego rana go opróż­nili.

– A, no tak – przy­po­mniała sobie Justyna. – Dziś pią­tek. W piątki przy­jeż­dżają po śmieci. Już nawet nie chcę myśleć, co to było za szkło. – Roze­śmiała się.

– Nie doce­niasz mało­la­tów. Nie są tacy głupi, żeby coś ukrad­kiem pić, a potem butelki sta­wiać przed kon­te­ne­rem, nie­mal na widoku – odparł Miron. – Prę­dzej kupi­liby puszki, zgnie­tli i upchnęli w kon­te­ne­rze z pla­sti­kiem.

– Też był prze­peł­niony. – Justyna wzru­szyła ramio­nami.

– Wie­cie, skąd do nas przy­je­chali ci mło­dzi eko­lo­dzy? – spy­tała Mal­wina.

– Nie­da­leko od nas. Z woje­wódz­twa dol­no­ślą­skiego – odpo­wie­dział Miron. – Chyba z Ole­śnicy. Opie­kunka tej grupy mówiła, że mają w swoim powie­cie nawet radio­wozy eko­lo­giczne – toyoty corolle z napę­dem hybry­do­wym.

– O matko! – szep­nęła nagle prze­ra­żona Mal­wina, odwra­ca­jąc gwał­tow­nie wzrok i wpa­tru­jąc się w blat drew­nia­nego stołu. – Ni­gdy w życiu cze­goś podob­nego nie widzia­łam.

Wszy­scy podą­żyli wzro­kiem za czymś bądź kimś, kto wywo­łał taką reak­cję.

– O, cho­lera! – zaklęła cicho Justyna. – To ta dziew­czyna z ano­rek­sją. Nie gap­cie się na nią – pole­ciła szybko. – Ona się musi u nas dobrze czuć. Ina­czej Michał nam tego ni­gdy nie wyba­czy.

– Łatwo powie­dzieć – odparła Mal­wina. – Sama zare­ago­wa­łaś tak, a nie ina­czej. Jak­byś ducha zoba­czyła.

– No, fakt – przy­znała. – Ale musimy wziąć się w garść. Musimy ją trak­to­wać jak każ­dego innego let­nika.

– No, musimy, tyle że to nie takie łatwe – paplała Mal­wina. – Widzia­łam wiele bar­dzo chu­dych dziew­czyn, ale kogoś takiego jak ona ni­gdy w życiu nie spo­tka­łam, chyba tylko w necie foty widzia­łam. Ale słu­chaj­cie. Michał mówił, że ona wyszła z ano­rek­sji, a jej wygląd świad­czy zupeł­nie o czymś innym.

– Ano­rek­tyczką jest się do końca życia – wtrą­ciła Roza­lia. – To tak jak z alko­ho­li­zmem: można być piją­cym alko­ho­li­kiem albo niepiją­cym alko­ho­li­kiem. Cho­robę masz w gło­wie. Ona pew­nie wraca do zdro­wia, pew­nie już je posiłki, bo ina­czej by jej tutaj nie było, ale nie odzy­ska wagi ot tak, na życze­nie. To pro­ces i nic nie sta­nie się z dnia na dzień – tłu­ma­czyła. – Widzi­cie, jak ona jest ubrana?

– No, wła­śnie widzę. Ona lustra nie ma w domu? Krótka bluzka, brzuch na wierz­chu, wszyst­kie żebra jej można poli­czyć – paplała Mal­wina. – Masa­kra! Ja na jej miej­scu to bym w długą kurtkę puchową wsko­czyła i się z nią nie roz­sta­wała.

– Pod koniec lata? – spy­tał iro­nicz­nie Miron.

– To w cudzy­sło­wie – burk­nęła. – Gdy­bym wyglą­dała jak ta dziew­czyna, ni­gdy w życiu nie poka­za­ła­bym światu choćby kawałka swo­jego ciała.

Gabry­sia pomy­ślała, że Mal­wina jest bar­dzo obce­sowa, jak zawsze. Była pewna, że jutro pół Dusz­nik będzie o tej dziew­czy­nie wie­działo, ale ze wsty­dem musiała przy­znać sama przed sobą, że rów­nież doznała szoku. Co innego oglą­dać zdję­cia w necie, nawet w tele­wi­zji bądź jakiejś kolo­ro­wej gaze­cie, a co innego zoba­czyć kogoś takiego w realu. Tu Mal­wina miała rację.

– Ona ma zabu­rzony obraz postrze­ga­nia samej sie­bie – ode­zwała się ponow­nie Roza­lia. – Gdy była w pro­gre­sie cho­roby, gdy nic nie jadła, patrzyła w lustro i widziała tam gru­basa. Być może teraz także nie potrafi ure­al­nić obrazu wła­snego ciała. Tylko niech ci nie przyj­dzie do głowy oświe­ca­nie jej w tym tema­cie. – Spoj­rzała groź­nie na Mal­winę.

– Gdyby nie to, że stu­diu­jesz tę swoją peda­go­gikę, pomy­śla­ła­bym, że gadasz bzdury – wzru­szyła ramio­nami Mal­wina.

– Inte­re­suję się róż­nymi typami zabu­rzeń okresu doj­rze­wa­nia – powie­działa. – To bar­dzo poważne pro­blemy, ale rozu­miem, że ty inte­re­su­jesz się wyłącz­nie tym, jak wyrwać kole­sia na cha­wirę – dogry­zła jej.

Mal­wina poczer­wie­niała ze zło­ści.

– Teraz to już prze­gię­łaś na maksa.

– Sorki, ale coś ci pró­buję wytłu­ma­czyć, a ty wszystko pod­wa­żasz.

– Powie­dzia­łam, że ci wie­rzę – wysy­czała przez zęby Malwa. – Czemu się do mnie przy­pie­przy­łaś?!

– Dziecko jesteś i tyle – odpo­wie­działa Roza­lia. – Jarasz się każdą sen­sa­cją i roz­no­sisz ploty.

– Wal się! – krzyk­nęła Mal­wina, wstała z drew­nia­nej ławy i ruszyła przed sie­bie. – Sucz! – dodała jesz­cze.

Gabry­sia odczy­tała to z ruchu jej ust, ale na szczę­ście Roza­lia tego nie sły­szała. Nie było tajem­nicą, że nie lubiła Mal­winy za zbyt długi język. No i wie­działa o całym spi­sku Mal­winy z Karioką prze­ciwko Gabi. Od tam­tej pory rzadko bywała miła dla Mal­winy. Gabriela w całej tej sytu­acji czuła się nie­zręcz­nie. Atmos­fera zro­biła się gęsta.

– Pra­cu­jemy razem – ode­zwał się Tomasz. – Nie powin­naś po niej tak jeź­dzić. Z tym kole­siem i cha­wirą prze­sa­dzi­łaś. Prze­cież wiesz, że Mal­wina łatwo nie ma. Nie­długo szkoła, w domu chora sio­stra i matka, która musiała zre­zy­gno­wać z pracy, by się nią zająć. Są tylko we trzy w Dusz­ni­kach. Rodzeń­stwo dawno opu­ściło dom, mają swoje rodziny…

– Tomek, możesz się zamknąć?! – Roza­lia poczer­wie­niała na twa­rzy. – Czy ja od dzi­siaj tu pra­cuję, że nie wiem, jaką Malwa ma sytu­ację? Nic nie mam do jej matki, Różę uwiel­biam, to wspa­niała dziew­czyna, ale ta gów­niara mnie wku­rza i nic na to nie pora­dzę. Ogar­niasz to? Tak zwy­czaj­nie, po ludzku? – spy­tała.

– Ogar­niam – odparł. – Nic mi do waszych pry­wat­nych ansów, ale my wszy­scy też tutaj pra­cu­jemy. Jeśli więc cho­dzi o pracę, mogła­byś wyka­zać się pro­fe­sjo­na­li­zmem – dodał sta­now­czo.

Roza­lia odrzu­ciła do tyłu burzę swo­ich krę­co­nych, rudych wło­sów. Pró­bo­wała zacho­wać spo­kój, ale widać było, że słowa Tomka bar­dzo ją dotknęły.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki