Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 kwietnia 1986 roku w Czarnobylu miała miejsce największa w dziejach katastrofa elektrowni jądrowej. Natychmiast rozpoczęła się gigantyczna akcja ratunkowa, a przez kolejne miesiące lekarze i niektórzy działacze partyjni z ogromnym poświęceniem walczyli o to, by zminimalizować wpływ eksplozji na zdrowie ludności zamieszkującej skażone tereny. Jednak równocześnie trwała inna akcja – propagandowa – której stawką były nie tylko interesy Związku Radzieckiego, lecz także wszystkich państw wykorzystujących energię jądrową.
Kate Brown spędziła lata, wertując dokumenty w archiwach, przeprowadziła setki wywiadów z mieszkańcami Strefy Wykluczenia, z politykami, radzieckimi i zagranicznymi specjalistami od atomu. W efekcie szczegółowo opisała wydarzenia, które nastąpiły po katastrofie, ale przede wszystkim przygotowała wstrząsającą relację z tego, jak (i dlaczego) rządzący, ludzie nauki i media całego świata wspólnie wykreowali tę opowieść o Czarnobylu, którą znamy do dziś.
„Każdy z bohaterów tej książki po awarii w Czarnobylu stara się przeżyć: partyjne kierownictwo, urzędnicy średniego szczebla, lekarze, członkowie międzynarodowych organizacji, eksperci i koniec końców zwykli mieszkańcy byłego ZSRR, których los zależy od poprzednio wymienionych. A ci myślą raczej o sobie niż o wspólnym dobru. Ta książka doskonale przedstawia strategie jednych i drugich.” Piotr Pogorzelski, dziennikarz redakcji międzynarodowej Polskiego Radia
„Wybitna książka, owoc niezwykłych odkryć w archiwach, reporterskiej dociekliwości i talentu literackiego. Wciąga jak thriller, choć wszystko, o czym opowiada, wydarzyło się naprawdę. Dziesięć lat pracy pozwoliło ujawnić rzeczywiste ludzkie koszty Czarnobyla. Ale to książka o czymś więcej niż tylko o samej katastrofie — to również opowieść o tym, jak politycy manipulowali informacjami na jej temat, o niewidzialnej spuściźnie „atomu przyjaznego dla środowiska” i o przyszłości gatunku ludzkiego walczącego o przetrwanie w epoce zagłady.” Robert Macfarlane
„Kate Brown rzuca wyzwanie oficjalnej narracji o katastrofie w Czarnobylu i robi to przekonująco. Poparty gruntowną wiedzą, świetnie napisany reportaż mrozi krew w żyłach.” Elizabeth Kolbert
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 676
W serii ukazały się ostatnio:
Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)
Amos Oz Na ziemi Izraela
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce
W serii ukażą się m. in.:
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)
Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Manual for Survival. A Chernobyl Guide to the Future
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Igor Kostin
Copyright © 2019 by Kate Brown
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019
Copyright © for the Polish translation by Tomasz S. Gałązka, 2019
Redakcja Tomasz Zając
Konsultacja merytoryczna kmdr ppor. Jacek Falejczyk
Korekta d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka d2d.pl
ISBN 978-83-8191-822-0
Dla Marjoleine
Trzy miesiące po awarii w Czarnobylu, w sierpniu 1986, ukraińskie Ministerstwo Ochrony Zdrowia wydało w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy broszurkę skierowaną do „mieszkańców społeczności wystawionych na opad radioaktywny z czarnobylskiej elektrowni jądrowej”. Broszurka, zwracająca się bezpośrednio do czytelników (per „wy”), zaczyna się od zapewnień.
Towarzysze!
Od czasu wypadku w elektrowni w Czarnobylu prowadzono szczegółowe analizy radioaktywności pożywienia i terenu waszego miejsca zamieszkania. Ich wyniki dowodzą, że dzieci ani dorośli nie ucierpią na skutek dalszego zamieszkiwania i pracy w waszej wsi. Główna część radioaktywności uległa rozpadowi. Nie ma powodów, byście ograniczali spożycie lokalnych produktów rolnych.
Gdyby mieszkańcy wsi zechcieli zapoznać się z kolejnymi stronicami broszurki, przekonaliby się, że optymistyczny ton znika, przeradzając się w coś wręcz przeciwnego.
Prosimy stosować się do niniejszych zaleceń:
Nie włączajcie do jadłospisu jagód ani grzybów z tegorocznych zbiorów.
Dzieci nie powinny zapuszczać się do lasu wokół wsi.
Ograniczcie spożycie świeżej zieleniny. Nie jedzcie miejscowego mięsa ani nabiału.
Regularnie zmywajcie lica domów.
Zbierzcie górną warstwę gleby w ogrodach i zakopcie ją w specjalnie przygotowanych grobownikach z dala od wsi.
Lepiej zrezygnować z krowy mlecznej i zamiast niej trzymać świnie1.
Ta broszurka to w rzeczywistości instrukcja przetrwania, unikalna w dziejach ludzkości. Po wcześniejszych incydentach nuklearnych ludzie nadal mieszkali na skażonych radioaktywnie terenach, ale nigdy przed wypadkiem w Czarnobylu nie zdarzyło się, by państwo musiało publicznie uznać powagę problemu i wydać podręcznik zawierający zasady przetrwania w nowej, postnuklearnej rzeczywistości.
Podczas pracy nad tą książką oglądałam wiele telewizyjnych filmów dokumentalnych, czytałam książki o Czarnobylu. Przeważnie przebieg akcji trzyma się w nich jednego wzorca. Zegar odmierza sekundy, kiedy operatorzy w sterowni podejmują decyzje, których nie da się już nigdy odwrócić. Przeszywające dzwonki alarmowe zastępuje uporczywe, budzące dreszcze tykanie liczników promieniowania. Potem w centrum uwagi znajdują się barczyści, po słowiańsku przystojni mężczyźni, nonszalancko niedbający o własne zdrowie. Palą papierosy przy dymiącym reaktorze, rozdeptują niedopałki i biorą się do ratowania świata przed tym nowym, radioaktywnym antagonistą. Potem następują dramatyczne sceny w salach szpitalnych, gdzie z tych samych mężczyzn zostały już tylko szkielety okryte gnijącym mięsem. A kiedy widz ma już potąd sczerniałej skóry i uszkodzeń narządów wewnętrznych, narrator robi wrzutkę „ej, no co wy”, zapewniając, że komentatorzy przez długi czas przesadzali, opisując zdarzenia w Czarnobylu.
Dziennikarz rusza w lasy Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia, rozpościerającej się na 30 kilometrów wokół elektrowni, z której w ciągu kilku tygodni po zajściu wysiedlono całą ludność. Pokazuje palcem: tu drzewo, tu ptak – i oznajmia, że w Zonie kwitnie życie! Ponad cukierkową muzyką lektor peroruje, że choć Czarnobyl był najgorszą katastrofą w dziejach ery atomu, jej konsekwencje okazały się minimalne. Z powodu ostrego zatrucia promieniowaniem zmarło tylko 54 ludzi, parę tysięcy dzieci miało nietożsame z wyrokiem śmierci nowotwory tarczycy, dość łatwe do wyleczenia. Kojące cechy tych opowiastek dla telewizji działają jak magiczny pyłek czarodziejki. Znikają przerażające aspekty wypadków w zakładach jądrowych, znikają też pytania, które się z nich rodzą. Opowieści te wciągają widza ludzkim dramatem w klimatach high-tech, zostawiając mu jednak nadzieję na przyszłość oraz (co najważniejsze) zadowolenie, że to nie on padł ofiarą tych wydarzeń. Skupiając się na sekundach poprzedzających eksplozję, a potem już na bezpiecznie zamkniętych w sarkofagu radioaktywnych szczątkach, reportaże o Czarnobylu najczęściej omijają samą katastrofę.
Tylko 54 zgony? To wszystko? Sprawdziłam na stronach internetowych agend ONZ, tam znalazłam liczby wahające się od 31 do 54. W roku 2005 Forum Czarnobylskie ONZ szacowało liczbę przyszłych ofiar nowotworów spowodowanych przez radioaktywny opad z elektrowni na dwa do dziewięciu tysięcy. W odpowiedzi na te wyliczenia Greenpeace podał znacznie wyższe liczby: 200 tysięcy ludzi miało już umrzeć, a kolejne 93 tysiące czekała śmierć z powodu nowotworów2. Minęło z górą dziesięć lat, a kontrowersje wokół skutków katastrofy czarnobylskiej wciąż nie zostały wyjaśnione. Słyszymy, że w Zonie ptaki giną wskutek mutacji, ale zaraz potem dziennikarze informują nas, że do tamtejszych lasów wróciły wilki i jelenie. Społeczeństwo widzi naukowy pat. Media głównego nurtu najczęściej przywołują te najbardziej zachowawcze liczby zgonów – od 31 do 54. Zapewnia się nas, że ostatecznej liczby ofiar nigdy nie poznamy3.
Dlaczego nie wiemy więcej? Naukowcy z całego świata od dziesięcioleci apelują o zakrojone na wielką skalę, długoterminowe badania konsekwencji katastrofy czarnobylskiej4. Nigdy do takich nie doszło. Dlaczego? Czy zamieszanie wokół zniszczeń spowodowanych przez Czarnobyl było siane z rozmysłem? W wielkim jak kanion rzeki Kolorado rozziewie między liczbami ofiar prezentowanymi przez ONZ i Greenpeace zmieści się wiele niepewności. W tej książce zamierzałam ustalić pewniejsze liczby opisujące rozmiar szkód wyrządzonych przez katastrofę, jak również klarowniej uchwycić jej skutki dla zdrowia ludzi oraz dla środowiska.
Bez lepszego pojęcia o konsekwencjach Czarnobyla ludzie tkwią w zapętlonym filmie wideo, w powtarzającym się raz za razem ujęciu. Po awarii w Fukushimie w roku 2011 naukowcy przyznali społeczeństwu, że nie dysponują konkretną wiedzą o skutkach, jakie na ludzkie zdrowie ma ekspozycja na niewielkie dawki promieniowania. Prosili obywateli o cierpliwość, przez dziesięć–dwadzieścia lat, kiedy będą badać tę nową katastrofę, jakby była pierwsza w swoim rodzaju. Ostrzegali społeczeństwo przed niepotrzebną paniką. Snuli domniemania i blokowali niewygodne pytania, jak gdyby bez świadomości, że odtwarzają scenariusz odgrywany przez sowieckich oficjeli ćwierć wieku wcześniej. A to prowadzi nas do kluczowego pytania. Dlaczego po Czarnobylu społeczeństwa funkcjonują niemal zupełnie tak samo jak przed katastrofą?
Mam też inne pytania: jak wygląda życie, kiedy ekosystemy i organizmy, w tym i ludzie, wtapiają się w odpady technologiczne do tego stopnia, że stają się z nimi nierozdzielni? Czego trzeba, żeby wciąż brać się z życiem za bary po tak gruntownym spustoszeniu socjalno-środowiskowo-militarnym jak to, którego społeczności wokół Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia doświadczyły w XX wieku? Jak się dowiedziałam, katastrofa w elektrowni nie była pierwszym dopustem, który spadł na te ziemie. Zanim okolice Czarnobyla stały się synonimem katastrofy nuklearnej, przeszły tamtędy fronty dwóch wojen światowych, jednej pomniejszej i jeszcze jednej domowej, spadł na nie Holokaust, do tego dwie klęski głodu i trzy fale czystek politycznych, a potem, w czasie zimnej wojny, urządzono tam poligon bombowy. To sprawia, że szersze okolice Czarnobyla, gdzie wciąż jeszcze mieszkają ludzie, stają się dobrym terenem do badania granicznych przykładów ludzkiej wytrzymałości w erze antropocenu, epoce, w której to ludzie stali się siłą napędzającą zmiany naszej planety.
Te właśnie pytania pchnęły mnie do wypraw w okolice Zony i do jej wnętrza. Poszukiwania odpowiedzi rozpoczęłam w archiwach centralnych byłych republik sowieckich, gdzie znalazłam meldunki o powszechności problemów zdrowotnych spowodowanych wystawieniem na działanie opadu radioaktywnego z Czarnobyla. Dla pewności udałam się do archiwów regionalnych i badałam medyczne dane statystyczne do poziomu rejonów, czyli powiatów. Gdziekolwiek trafiłam, znajdowałam dowody, że radioaktywność z Czarnobyla spowodowała powszechną katastrofę zdrowotną na skażonych terenach. Meldowało o tym nawet KGB. Sowieccy przywódcy zakazali omawiania konsekwencji Czarnobyla w mediach, więc materiały, które znalazłam, były poufne, „tylko do użytku służbowego”. Wreszcie w roku 1989 przywództwo ZSRR zniosło zapisy cenzorskie i wieści o poważnych problemach zdrowotnych trafiły do prasy sowieckiej i zagranicznej. Wieść o wystawieniu na promieniowanie pchnęła ludzi do gniewnych demonstracji z żądaniem pomocy przy wyprowadzaniu się poza obszary skażone. Moskiewskie władze, panicznie obawiając się wzrostu kosztów, zwróciły się o pomoc do agend Narodów Zjednoczonych. Dwie z nich przedstawiły oszacowania podtrzymujące zapewnienia przywódców sowieckich, że dawki promieniowania były zbyt niskie, by mogły spowodować problemy zdrowotne.
Śledziłam ten dramat dalej, w archiwach w Wiedniu, Genewie, Paryżu, Waszyngtonie, we Florencji i w Amsterdamie, by sprawdzić, jak po rozpadzie ZSRR organizacje międzynarodowe przejęły zadanie ustalania na potrzeby publiczne strat spowodowanych przez katastrofę czarnobylską. Niestety znalazłam tam wiele ignorancji oraz dowody zorganizowanych wysiłków na rzecz minimalizowania tego, co ochrzczono największą katastrofą nuklearną w dziejach ludzkości. Międzynarodowi dyplomaci blokowali i sabotowali badania dotyczące Czarnobyla, bo przywódcy potęg nuklearnych już wcześniej wystawili miliony ludzi na działanie niebezpiecznych izotopów radioaktywnych podczas zimnej wojny, przy produkcji i testach broni jądrowej. Uświadamiając sobie ten fakt, Amerykanie i Europejczycy zaczęli w latach dziewięćdziesiątych wytaczać procesy swoim rządom. W tym globalnym kontekście Czarnobyl nie był już największym wypadkiem nuklearnym w dziejach ludzkości. Stał się raczej czerwoną flagą, alarmującą o innych katastrofach, ukrytych przez zimnowojenne procedury tajności w poszczególnych krajach.
W sumie, w ciągu czterech lat, z pomocą dwóch asystentek przeprowadziłam kwerendę w dwudziestu siedmiu archiwach na terenie byłego ZSRR, Europy i Stanów Zjednoczonych. Składałam podania o ujawnienie dokumentacji rządu USA i odtajnienie innych materiałów. Często byłam pierwszą badaczką, która zaglądała do tych akt. Skupiłam się na głównych postaciach dramatu: władzach ZSRR, Organizacji Narodów Zjednoczonych, Greenpeace International, jak też najpotężniejszym sponsorze ONZ – rządzie Stanów Zjednoczonych. Chcąc mieć pewność, że zdumiewająca historia, którą odkryłam w archiwach, to rzeczywiście prawda, szukałam metod weryfikacji tych dokumentów. Przeprowadziłam wywiady z niemal czterdziestoma osobami – naukowcami, lekarzami, a także cywilami, którzy wskutek życia wśród skutków katastrofy nuklearnej stali się ekspertami w tej dziedzinie. Odwiedzałam fabryki, instytuty badawcze, lasy i bagna na terenie skażonym. Wędrowałam po Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia w ślad za leśnikami, biologami i jej mieszkańcami, uczestniczyłam też w konferencjach naukowych, by poznać sposoby odczytania w terenie szkód, wyrządzonych tam przez skażenie.
Z powodu sowieckiej klauzuli tajności na materiały dotyczące Czarnobyla i tradycyjnej w archiwach karencji, która oznacza, że dokumenty dotyczące danego wydarzenia są udostępniane dopiero po dwudziestu czy trzydziestu latach, znaczna część akt na temat katastrofy dopiero niedawno wyszła na światło dzienne. Do tego czasu opowieści o Czarnobylu opierały się na relacjach świadków i niepotwierdzonych pogłoskach. Pisząc tę książkę, poprzysięgłam sobie, że nie dam się złapać na każdą łzawą historyjkę, nie zawloką mnie do szpitala dziecięcego, żebym oglądała chore maluchy, których stan zdrowia jest może skutkiem wybuchu w Czarnobylu, a może i nie. Moim zamiarem było udokumentowanie każdego twierdzenia, krzyżowa weryfikacja źródeł i oparcie się na zasobach archiwalnych. Historycy są wręcz uzależnieni od archiwów, bo te pomagają nam wrócić na miejsce zbrodni. Owszem, ważne jest to, co moi rozmówcy opowiadają dzisiaj, ale jeszcze bardziej istotne jest, co mówili i czynili przed trzydziestu laty.
26 kwietnia 1986 roku w wielkiej i wciąż rozbudowywanej elektrowni jądrowej w Czarnobylu, w północnej części Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, doszło do eksplozji reaktora numer 4. Fotoreporter Ihor Kostin, ryzykując życie, robił zdjęcia mężczyznom w ołowianych fartuchach, którzy zgarbieni jak rugbyści w ataku rzucali się do gaszenia tego radioaktywnego piekła5. Czarno-białe zdjęcia Kostina nie oddają upiornej bladości tych ludzi. Wysokie dozy promieniowania powodują przykurczanie się naczynek włosowatych w wierzchniej warstwie skóry, tak że twarze stają się dziwnie białe, jak przypudrowane przed wyjściem na scenę. Przywódcy sowieccy nie ostrzegli obywateli, by ci w czasie zagrożenia pozostawali w domach. Zdjęcia kijowskich rodzin, cieszących się słońcem podczas pierwszomajowego święta tydzień po eksplozji, jawią się teraz przykładem sardonicznego okrucieństwa. Dzień przed pochodem, zaskakując władze miasta, poziom promieniowania w Kijowie skoczył nagle do 30 mikrosiwertów na godzinę, ponad stokrotnie przekraczając poziom tła sprzed katastrofy6.
Zgodnie z poleceniami z Moskwy w Kijowie święto obchodzono według planu. Pochód trwał cały dzień, przed trybuną przechodziły kolejne zastępy młodzieży szkolnej, maszerując w takt melodii granej przez orkiestrę dętą. Niesiono portrety przywódców, którzy mieli być dla uczniów wzorami do naśladowania, autorytetami. Pod koniec dnia dzieci z trudem łapały oddech. Opalenizna na ich buziach była dziwnie podbarwiona fioletem. W następnym tygodniu minister ochrony zdrowia Ukrainy, obdarzony łagodnym usposobieniem Anatolij Romanenko, został wypchnięty do wygłaszania publicznych oświadczeń o katastrofie. Oznajmiał, że poziom radioaktywności w Kijowie spada, ani słowem jednak nie wspomniał o tym, gdzie trafiają izotopy radioaktywne.
Każdy fizyk powie wam, że energii nie da się ani stworzyć, ani zniszczyć. Kroniki filmowe ukazujące majowy pochód nie uwidaczniały działania dwóch i pół miliona płuc, które z każdym wdechem i wydechem działały jak gigantyczny, żywy filtr. W ciałach kijowian pozostała połowa substancji radioaktywnych, które wdychali. Drzewa i krzewy tego pięknego, zielonego miasta oczyszczały powietrze z radionuklidów. Gdy owej jesieni spadły z nich liście, trzeba było traktować je jak odpady radioaktywne. Taka jest zdumiewająca skuteczność natury w pochłanianiu raptownych skoków stężenia izotopów promieniotwórczych po wybuchu jądrowym.
Należy uczciwie przyznać, że minister ochrony zdrowia Romanenko nie wiedział, co działo się z radionuklidami zaściełającymi jego rodzinne miasto. Nie uczono go medycyny radiacyjnej. W całym Ministerstwie Zdrowia tylko jedna młoda lekarka miała o tym jakieś pojęcie. Ukończyła krótki kurs na temat wypadków jądrowych i wkrótce stała się dyżurną ekspertką. Tłumaczyła innym lekarzom i przywódcom partyjnym różnice między rentgenem, remem a bekerelem, między promieniowaniem beta i gamma7. Katastrofa obnażyła nieprzygotowanie organów służby zdrowia i obrony cywilnej, spowodowane tym, że naukowcy jądrowi od lat mówili społeczeństwu, że energia jądrowa jest absolutnie bezpieczna, a skutkami groźnych wypadków nuklearnych, które były plagą sowieckich zakładów jądrowych, zajmował się ukradkiem tajny wydział w Ministerstwie Ochrony Zdrowia. Publiczni administratorzy służby zdrowia oszukali samych siebie tak skutecznie, że gdy doszło do katastrofy nuklearnej, zabrakło i szkoleń, i talentu, by się z nią uporać.
Do walki z katastrofą w trójwymiarową przestrzeń otaczającą miejsce zdarzenia ściągnięto setki, potem tysiące, a w końcu setki tysięcy ludzi. Nad reaktorem krążyli piloci śmigłowców, którzy zrzucili tam 2400 ton piasku, ołowiu i boru w próbie wygaszenia żarzących się zgliszcz. Jeden helikopter zawadził o żuraw i rozbił się, zginęło czterech ludzi. Żołnierze na zmiany wybiegali na dach bloku numer 3, by łopatami zgarniać grafitowe bebechy rozerwanego reaktora. Górnicy wydrążyli tunel trzydzieści metrów pod stopionym rdzeniem, by dało się zbudować mur ochronny. Budowniczowie stawiali tamy, żeby zatrzymać skażone wody Prypeci. Węsząc sabotaż, śledczy z KGB szperali po segregatorach i zapisach komputerów, odpytywali też konających na szpitalnych łóżkach8. 27 kwietnia pod eskortą armii z atomowego miasta Prypeć wywieziono 44,5 tysiąca mieszkańców. W ciągu następnych dwóch tygodni wojsko wysiedliło jeszcze 75 tysięcy ludzi z otaczającego elektrownię pasa o szerokości 30 kilometrów, któremu nadano nazwę „Strefy Wykluczenia”.
Za czerwonoarmistami szli dozymetryści i personel medyczny, usiłując ocenić rozmiary szkód. Poborowi zrywali asfalt, myli elewacje budynków, zbierali wierzchnią warstwę ziemi, plan przewidywał bowiem ponowne zasiedlenie opuszczonych miejscowości. Jednak każda zmiana kierunku wiatru oznaczała, że znów opadał pył i młodzi żołnierze zaczynali czyszczenie od nowa9. Ktokolwiek mówił, że przywódcy sowieccy to nie kapitaliści, był w błędzie. Jak szefowie przedsiębiorstw na całym świecie, i oni przedkładali produkcję nad bezpieczeństwo. Zamiast zabezpieczyć miejsce katastrofy, odizolować je, by najsilniejsze izotopy uległy rozpadowi w ciągu kilku miesięcy czy lat, przepchnęli plan, zgodnie z którym elektrownia w Czarnobylu miała w jak najkrótszym czasie zostać przywrócona do pełnych zdolności produkcyjnych.
Sowieccy dziennikarze opisywali Czarnobyl jako historię odważnych, pełnych samozaparcia „likwidatorów” (ludzi pracujących przy usuwaniu skażeń), którzy walczyli z radioaktywną pożogą. Materiały archiwalne dowodzą, że nie wszyscy postępowali honorowo. KGB ścigało kilka tysięcy pracowników elektrowni i żołnierzy, którzy porzucili stanowiska i uciekli. Złodzieje zakradali się do opuszczonej Prypeci, kradli dywany, motocykle, meble i sprzedawali te radioaktywne dobra gdzie indziej10.
6 maja władze sowieckie obwieściły światu, że ugaszono pożar szalejący w rdzeniu reaktora. „Niebezpieczeństwo zostało zażegnane”, stwierdzono. Nie była to prawda. Pożar trwał, póki nie wypalił się cały grafit. Utajnione akta dowodzą, że radioaktywne gazy buchały z miejsca katastrofy jeszcze przez tydzień, szczytowe nasilenie osiągając 11 maja11. Według oficjalnych czynników sowieckich w powietrze ulotniło się trzy do sześciu procent materiału z rdzenia, co oznaczało, że okoliczne środowisko skaził opad radioaktywny szacowany na 50 milionów kiurów. Późniejsze badania, przeprowadzone po rozpadzie ZSRR, oceniały, że spłonęło 29 procent paliwa, a ilość promieniowania, które przedostało się do otoczenia, szacowano na 200 milionów kiurów. Była to ilość porównywalna z eksplozją dużej głowicy jądrowej, równej czterem bombom, jakie zrzucono na Hiroszimę12.
Kiedy upływające po wybuchach miesiące odsłaniały potworne rozmiary katastrofy, władze sowieckie wydawały coraz to nowe zalecenia dla obywateli wiodących życie wśród jej skutków. Pisano instrukcje dla lekarzy zajmujących się pacjentami napromieniowanymi w Czarnobylu, dla rolników pracujących w skażonych gospodarstwach, dla techników rolnictwa i producentów żywności, przetwarzających radioaktywne surowce w towary konsumenckie, dla wytwórców artykułów wełnianych, innych tekstyliów i skór, jak też dla specjalistów od public relations, łagodzących niepokoje społeczeństwa. Ściśle w związku z katastrofą drukowano te poradniki w tysiącach egzemplarzy. Niestety autorów sowieckich instrukcji dla ocalałych krępował fakt, że nie o wszystkim wolno im było pisać. Chciałabym przedstawić lepszy poradnik przetrwania po katastrofie nuklearnej, w którym wykorzystam czarnobylskie archiwalia, by zebrać wszystkie postaci tego dramatu – operatorów elektrowni, lekarzy, rolników, dozymetrystów – i wnieść życie w lekcje czerpane z izotopów, gleby, wiatru, deszczu, pyłu, mleka, mięsa i tych wrażliwych, porowatych ciał, które to wszystko wchłaniały.
Rozpoczynając pracę nad tą książką, miałam już pewne doświadczenia ze stref dotkniętych katastrofami nuklearnymi, nie była mi też obca północna część Ukrainy, gdzie leży Czarnobyl. Po raz pierwszy wyjechałam do ZSRR w roku 1987, na studia w mieście, które nazywało się wówczas Leningradem (Petersburga). Było to rok po zdarzeniach w Czarnobylu, ale wówczas nie zaprzątałam sobie głowy plotkami o radioaktywnej żywności. Jako młoda lokatorka nędznego sowieckiego akademika martwiłam się głównie tym, żeby w ogóle mieć co jeść. W latach dziewięćdziesiątych pracowałam w Moskwie, studiowałam w Polsce, w Krakowie, na zachód od Ukrainy, a kwerendę do pierwszej książki prowadziłam w archiwach w Kijowie i Żytomierzu, zupełnie nieświadoma obecności radionuklidów – teraz, dzięki archiwalnym wykresom, wiem, że kłębiły się wszędzie wokół. Słyszałam coś o problemach zdrowotnych w Żytomierzu, w Kijowie zauważyłam pikietujących pracowników elektrowni jądrowych, ale nie przykuło to mojej uwagi. Interesowało mnie co innego, jak większość ówczesnych przybyszów z Zachodu w ZSRR uważałam też, że sowieccy aktywiści przesadzają w odmalowywaniu skutków katastrofy czarnobylskiej. Byłam klasyczną zachodnią podróżniczką po Europie Wschodniej, dufną w wyższość mojego społeczeństwa, pewną przyrodzonych demokracji korzystnych cech, podejrzliwie traktującą sowieckie prawdy, jakąkolwiek formę przybierały. Te z góry przyjęte założenia sprawiały często, że – jak wielu innych ludzi Zachodu wypuszczających się za żelazną kurtynę – byłam kiepską słuchaczką i krótkowzroczną obserwatorką. Podczas podróży przy zbieraniu materiałów do tej książki starałam się być bardziej spostrzegawcza.
Katastrofa, która dotknęła milionów ludzi, wymagała złożonych działań. Pierwsza część książki dotyczy tych, którzy natychmiast ruszyli do szacowania i „likwidacji” skutków uwolnionego skażenia. Część druga opisuje ludzi, którzy zostali w strefach skażonych, którzy wciąż kontynuowali produkcję żywnościową i sami jedli, choć wszędzie wokół sypał się opad radioaktywny. Część trzecia bada ekologię i historię bagien Prypeci, gdzie ulokowano Czarnobylską Elektrownię Jądrową. Kolejna część mówi o polityce, a szczególnie o przywódcach sowieckich, którzy zarazem utajnili Czarnobyl i wykorzystywali tę tragedię, by dyskredytować swoich rywali. Część piąta skupia się na odkryciach medycznych dokonanych przez sowieckich badaczy. Część szósta śledzi czasy, kiedy po tym, jak ZSRR runęło w gruzy, zarządzanie Czarnobylem przejęły agencje międzynarodowe. Na koniec pójdziemy śladem mistrzów przetrwania, którzy wypracowali sobie sposób na życie w odmienionym środowisku.
Wypadki się zdarzają. Po nich powinno jednak następować zakończenie, kiedy to ludzkość czegoś się uczy na własnych błędach. Katastrofy bez wyraźnego końca utrudniają wyciąganie wniosków. To, co zaszło w Czarnobylu, nauczyło mnie pewnych ogólnych zasad: technologie forowane jako niezawodne czasem zawodzą, a jak na razie nie mamy jeszcze solidnych instrukcji dla społeczeństw borykających się z katastrofami technologicznymi czy naturalnymi wielkiej skali. Reaktory, z których wiele pracuje już długo po założonej dacie ich wygaszenia, najczęściej buduje się na słabych ekonomicznie terenach wiejskich, gdzie ludność z wdzięcznością wita możliwość pracy w elektrowni. Jeśli taki reaktor czy zakład produkcji broni jądrowej zostanie zamknięty czy to z powodu awarii, czy osiągnięcia założonego resursu, z jego bezpośredniego otoczenia wyprowadzają się mieszkańcy, wokół buduje się ogrodzenia z drutu kolczastego, a radioaktywne, zbrązowiałe pola stają się rezerwatem przyrody, aczkolwiek specyficznym, z umieszczanymi przy wejściach niezwykłymi regulaminami: „Nie wchodzić z psami. Nie opuszczać żwirowanych ścieżek. Nie podnosić żadnych części murów”13. Ogrodzenia i klasyfikacja „rezerwatu przyrody” normalizują katastrofę, uspokajają, budują poczucie bezpieczeństwa jak ta sowiecka instrukcja przetrwania z roku 1986: „Towarzysze!”.
Może, jak twierdzą jej obrońcy, energia atomowa rzeczywiście jest najlepszym rozwiązaniem dla zredukowania emisji dwutlenku węgla i zaopatrzenia w energię dla rosnącej populacji naszego globu. Może też broń jądrowa, dzięki której mamy reaktory, to najlepsza obrona przed państwami „zbójeckimi”. Może innego wyjścia nie ma. Jeśli tak, to w podróże po Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia udałam się z szeroko otwartymi oczami, próbując zrozumieć, jak zmienia się życie ludzi w postapokaliptycznym cieniu. Wybrałam się w tę drogę, bo nie chcę być jak ci wpuszczeni w kanał towarzysze, którzy za późno przekonali się, że ich instrukcja przetrwania była okrutnie zakłamana.
Doktor Angielina Guśkowa sypiała nieopodal telefonu. Jego dzwonek rozbrzmiał o wpół do trzeciej w nocy 26 kwietnia. Dzwonili z Czarnobyla. Wśród trzasków i zaników sygnału dyżurny rozpaczliwie dopytywał się o pomoc w leczeniu strażaków, którzy z walki z piekielnym ogniem szalejącym w reaktorze wychodzili chorzy. Guśkowa kierowała kliniką medycyny radiacyjnej w tajnym Szpitalu numer 6 w Moskwie. „Zadzwonili do mnie godzinę po wypadku. Byłam chyba pierwszą osobą w Moskwie, która o tym usłyszała”1 – opowiadała reporterowi w roku 2015. Sanitariusz z elektrowni w Czarnobylu opisywał pacjentów dręczonych mdłościami, osłabionych, z zaczerwienioną skórą, jeden już wymiotował. Diagnoza przyszła Guśkowej łatwo: „Typowe objawy ostrej choroby popromiennej”.
Guśkowa widywała już takie przypadki. Na całym świecie nikt nie leczył tylu pacjentów z chorobą popromienną, co ona. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat osiągnęła szczyt udanej kariery, o której mało kto jednak wiedział, bo jej życiorys tkwił pod kluczem, utajniony. Jej biografia była typowa dla tamtego pokolenia. Guśkowa urodziła się w Krasnojarsku na Syberii, gdzie nędzne życie codzienne pod rządami Stalina uczyło wytrwałości i bezinteresownego patriotyzmu. Pochodziła z rodziny lekarskiej, więc naturalnie poszła na akademię medyczną. Ukończywszy ją, jak wielu innych sowieckich prowincjuszy otrzymała nakaz pracy w odizolowanej, znanej tylko jako numer poczty, jednostce wojskowej – los nie do pozazdroszczenia. W roku 1949 bez słowa skargi wprowadziła się do ciasnego pokoju w hotelu robotniczym, gdzie dla siedmiu lokatorek były cztery łóżka, w tajnych zakładach produkujących broń jądrową na Syberii.
Przepracowała dziesięć lat w zakładach produkcji plutonu Majak w czasach, kiedy nikt nie wiedział wiele o tym, jak promieniowanie wpływa na zdrowie. Do jej przychodni trafiali pacjenci z objawami, które mogły pasować do całego wachlarza chorób, od grypy po zapalenie opon mózgowych czy gruźlicę. Uszkodzenia wywołane radiacją nie mają unikalnych objawów. Powodują złe samopoczucie, ale doznania są znajome z innych zachorowań. Wskutek klauzul tajności Guśkowa nie wiedziała, i nie mogła zapytać, czy leczeni przez nią więźniowie, żołnierze oraz pracownicy byli wystawieni na działanie promieniowania. Z braku innych możliwości wraz z kolegami skrupulatnie badała ich ciała. Dzięki specjalizacji w neurologii Guśkowa mogła sięgnąć do zakorzenionego w rosyjskiej nauce już od dawna, od czasów Pawłowa i jego psów, zwyczaju szukania oznak problemów zdrowotnych w ośrodkowym układzie nerwowym. Lekarze domniemywali, że trucizny najpierw uszkodzą wrażliwe tkanki ośrodkowego układu nerwowego, a dopiero potem inne narządy2. Nauczyli się rozpoznawać skutki oddziaływania nawet małych dawek promieniowania na tkankę nerwową. Zauważyli też, że w szybko namnażających się komórkach szpiku napromieniowanych pacjentów dochodzi do pęknięć chromosomów. Opracowali metodę szacowania otrzymanych przez pacjentów doz promieniowania na podstawie skali uszkodzeń komórek. Przeprowadzali autopsje. Spopielali kości i za pomocą spektrometrów promieni gamma sprawdzali, czy i jak bardzo były radioaktywne3.
Guśkowa i jej koledzy z pracy traktowali ciała pacjentów jak biologiczne barometry. Doszli do tego, że mogli domyślić się wielkości dawki promieniowania, jaką otrzymał pacjent, tylko na podstawie objawów zewnętrznych i zmian w komórkach krwi. W roku 1953 Guśkowa wraz z kolegą napisała książkę pod tytułem Łuczewaja bolezń czełowieka [Choroba popromienna u ludzi]. Przez dwadzieścia lat dzieło to wznawiano tylko w wydaniach poufnych, dla zbiorów zastrzeżonych w bibliotekach. Zdobytą wiedzą skąpo dzielono się z innymi krajami, bo szefowie sowieckich służb specjalnych uważali medycynę radiacyjną za cenny zimnowojenny sekret, gdyby przyszło przetrwać konflikt jądrowy4. W roku 1957 Guśkowa dostała awans, przeniesiono ją do instytutu w Moskwie, gdzie przez męską część personelu była traktowana ze wzgardą, jak prowincjuszka. Zajęła się wtedy leczeniem radiologów, którzy ulegli nadmiernemu napromieniowaniu przez szpitalne aparaty rentgenowskie. Ocaliła wielu pacjentów, nie zdołała jednak wyleczyć pewnego młodego mężczyzny, który uwielbiał straszyć kobiety, malując sobie wargi, palce i nos jarzącym się w ciemnościach sproszkowanym radem.
W latach siedemdziesiątych uruchomiono w ZSRR pierwsze cywilne elektrownie jądrowe. Guśkowa objęła stanowisko dyrektorki kliniki medycyny radiacyjnej w Szpitalu numer 6. Wystąpiła z propozycją do wiceministra ochrony zdrowia, szefa Trzeciego Zarządu Głównego, tajnego działu ministerstwa, który zajmował się medycyną radiacyjną. Trzeci Zarząd Główny był jedną z tych widmowych sowieckich instytucji, które na papierze firmowym nie podawały adresu, a tylko numer moskiewskiej skrytki pocztowej, jak gdyby ów szary, biurokratyczny twór zawisał gdzieś nad stolicą. Założono go w latach pięćdziesiątych, by zajmował się ofiarami wypadków w sowieckich placówkach produkujących broń jądrową. Trzeci Zarząd Główny istniał jako tajne państwo w państwie. Sowiecki minister ochrony zdrowia i jego doradcy nie mieli pojęcia, czym Zarząd się zajmuje, choć stanowił on część ministerstwa.
Guśkowa zwróciła się do Zarządu z zamiarem wydania broszurki z instrukcjami dla lekarzy opiekujących się ofiarami promieniowania. Zakładała, że gdy po Związku Sowieckim rozprzestrzenią się elektrownie jądrowe, może dochodzić do nieszczęśliwych incydentów. Wiceminister ochrony zdrowia dostał szału, zobaczywszy jej maszynopis. „Planujecie tu wypadki!” – wrzasnął, po czym cisnął kartki pod nogi Guśkowej. Z powodu utajnienia prac Trzeciego Zarządu Głównego cywilni administratorzy ochrony zdrowia byli prawie zupełnie nieprzygotowani do reagowania, kiedy już dochodziło do awarii. W ciągu kolejnych lat do Guśkowej trafiły łącznie setki pracowników wystawionych na działanie promieniowania w utajnianych wypadkach. Zmarło co najmniej dwadzieścia osób, po cichu złożonych w ofierze na ołtarzu pokojowej energii atomowej5. Po tym, jak przez trzy dziesięciolecia zajmowała się setkami pacjentów dotkniętych skutkami napromieniowania, Guśkowa posiadała nieporównany w skali światowej zasób wiedzy o medycynie radiacyjnej.
Wiedza ta okazała się szczególnie istotna 26 kwietnia 1986 roku. O godzinie 1.23 i 48 sekund w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej pracowała nocna zmiana, siedemnastu pracowników. Wykonując rutynowy eksperyment, wyłączyli oni system SCRAM reaktora numer 4, służący do wygaszania reakcji w sytuacji awaryjnej – i tak zadziałałby on zbyt wolno, by zapobiec wypadkowi6. Po zakończeniu testu operatorzy zamierzali na kilka tygodni wypiąć reaktor z sieci energetycznej, by przeprowadzić planowe naprawy. Podczas zamykania reaktora reakcja w jego rdzeniu przeszła jednak w stan „krytyczny”, co oznacza, że obsługa przestała nad nią panować. Gwałtownie skoczyła ilość energii produkowanej w reaktorze. Operatorzy pamiętają, że grube betonowe ściany zaczęły drżeć, posypał się tynk, zgasły światła. Usłyszeli coś, co brzmiało jak ludzki jęk, kiedy reaktor zagotował się, a w końcu trzasnął7. Eksplozja wyrzuciła w powietrze betonowe wieko instalacji, wielkości statku wycieczkowego – opadło ono do góry dnem, odsłaniając stopiony, rozpalony rdzeń reaktora. Kilka sekund później kolejny, silniejszy wybuch posłał w piękną ukraińską noc gejzer radioaktywnych gazów8. Pracownik elektrowni Sasza Juwczenko czuł miażdżące wstrząsy. Uniósł wzrok w hali turbin i zobaczył nad sobą odkryte niebo. Patrzył, jak ku gwiazdom strzelił siny snop promieniowania jonizującego. „Pamiętam, że pomyślałem, że to piękny widok”9 – wspominał później.
Niezdolny przyjąć do wiadomości faktu, że doszło do eksplozji rdzenia, Anatolij Diatłow, zastępca głównego inżyniera, posłał dwóch podwładnych z sali kontrolnej do hali reaktora (a więc niechcący na śmierć). Na alarm zareagowały jednostki straży pożarnej z pobliskiego atomowego miasta Prypeć. Samochody pomknęły ku ogarniętemu płomieniami blokowi, który roztaczał dziwny, lazurowy blask, i znalazły się na upiornie cichym miejscu katastrofy. Nie działały dzwonki alarmowe ani telefony. Rozsiane grudy płonącego grafitu były niczym konstelacje nieszczęścia. Wszędzie ciekła woda. Liczniki promieniowania doszły do końca skali, ale strażacy ruszyli do walki mimo braku respiratorów czy nawet sprzętu do gaszenia radioaktywnych pożarów z większej odległości. Sześciu strażaków wspięło się na dach wciąż działającego bloku numer 3. Wśród rozżarzonych kawałków grafitu i gruzu z rozniesionej hali turbin przeciągnęli węże, by lać wodę na języki ognia, strzelające na setki metrów w górę z miejsca po reaktorze numer 410. Mieli za zadanie dopilnować, by ogień nie rozprzestrzenił się na reaktor numer 3, powodując stopienie kolejnego rdzenia. Strażacy walczyli z pożogą do utraty przytomności, wtedy koledzy znieśli ich na dół. Ich miejsce zajęli następni. Karetka z Prypeci odwoziła strażaków i operatorów reaktora, u których zaczęły się wymioty. Lekarze z Prypeci, postawieni przed zadaniem wykraczającym poza ich umiejętności, bez specjalnych szkoleń z ratowania ofiar promieniowania, zadzwonili do Moskwy i zyskali połączenie z Guśkową.
Ta oświadczyła lekarzom z Ukrainy, że będzie leczyć ich pacjentów w Moskwie, w swojej klinice. Kazała personelowi zwolnić wszystkie łóżka. Wieczorem w tę sobotę dowieziono tam 148 mężczyzn, drżących z zimna w szpitalnych szlafrokach, bo ich ubrania traktowano już jako odpady radioaktywne11. Pacjentów przydzielano do pokoi zależnie od przyjętej dawki promieniowania. Najbardziej radioaktywnych kładziono na najwyższym piętrze, pod plastikowymi namiotami, by chronić ich od zakażeń. Personel kliniki wiedział, że nie wolno przebywać zbyt długo w towarzystwie ludzi, których ciała zostały skażone niebezpiecznie wysokimi dawkami promieniowania. W ciągu następnych paru tygodni władze sowieckie oficjalnie naliczyły 207 pacjentów przyjętych do kliniki Guśkowej.
Większość z nich z początku czuła się nieźle. Byli zmęczeni, ale mogli przechadzać się po korytarzach, palili papierosy, rozmawiali o katastrofie z kolegami. Ci młodzi mężczyźni właśnie zaczęli wierzyć w to, że niedługo będą mogli wrócić do domów, gdy choroba powaliła ich do łóżek, i tam już zostali. Dręczyły ich infekcje, mdłości, utrata włosów, ostry kaszel, biegunka, gorączki, a potem także krwawienie z przewodu pokarmowego. W ich płucach zbierał się płyn. Podrażniona skóra pokrywała się pęcherzami, wrzodami, czerniała niczym przypalony tost, by w końcu odchodzić od ciała. Likwidatorom coraz trudniej przychodziło myślenie, porozumiewanie się12. Niektórzy mieli epizody utraty przytomności. To były objawy zewnętrzne. Guśkowa wiedziała, że w ciałach jej pacjentów dzieje się jeszcze więcej. Energia radiacyjna buszująca w organizmie, jak to ujął radiolog doktor Karl Morgan, jest jak „szaleniec w bibliotece”13. Promieniowanie jonizujące zniekształca i zabija komórki. Nawet te bezpośrednio nietknięte promieniowaniem zostają uszkodzone tak, że zaburzona zostaje komunikacja wewnątrzkomórkowa, regulująca ich namnażanie się i funkcjonowanie. Promieniotwórczość sprawia, że rozdzielają się łańcuchy DNA, co dodatkowo komplikuje odbudowę komórek. Uszkodzenia neuronów powodują, że rwą się połączenia synaptyczne14. Krótko mówiąc, promieniowanie wywołuje wieloaspektowe załamanie czynności organizmu, wewnątrz i na zewnątrz.
Podobnie jak w przeszłości, funkcjonariusze KGB nie pozwolili Guśkowej i jej podwładnym dowiedzieć się, jak silnie napromieniowani zostali jej pacjenci15. Szacowała wielkość dawek na podstawie objawów i badania krwi, personelowi kliniki zleciła, by tym cierpiącym na ostrą postać choroby popromiennej przetaczali krew i płytki krwi, podawali odżywki, witaminy, antybiotyki, związki chelatujące, które wiążą toksyczne jony metalu, dzięki czemu mogą one być wydalone z organizmu, oraz gamma-globuliny, wspierające system odpornościowy pacjentów. Ciężko napromieniowani strażacy, którzy przyjęli dozy ponad 6 siwertów, doznawali rozległej martwicy komórkowej powodującej, że funkcjonowanie różnych narządów jest zakłócone albo w ogóle ustaje16. Namnażające się szybko komórki gruczołów jelitowych w układzie pokarmowym nie zastępowały komórek kosmków, tych małych, pędzelkowatych tworów w jelicie cienkim, które wchłaniają składniki odżywcze i stanowią barierę, dzięki której masa kałowa nie cofa się do innych narządów. Gdy starzejące się kosmki zaprzestawały działania, likwidatorzy cierpieli z niedożywienia. Bakterie mnożyły się w ich narządach, powodując sepsę. Promieniowanie niszczyło komórki szpiku, normalnie wytwarzające codziennie miliardy komórek krwi. Bez nich pacjenci zapadali na ciężką anemię, doświadczali samoistnych krwotoków, byli bezbronni wobec panoszących się zakażeń. Po dwóch tygodniach najciężej napromieniowani pacjenci, ci o dozach przekraczających 9 siwertów, umierali wskutek poparzeń, uszkodzeń układu pokarmowego i ośrodkowego układu nerwowego, niewydolność wątroby. To nie była łatwa śmierć. Ciężkie napromieniowanie całego ciała sprawia, że przestają działać wszystkie narządy jednocześnie, jak na komendę17.
Liczba pacjentów czarnobylskiej awarii była niepokojąca, ale Guśkowa widywała już takie przypadki i wierzyła w swój doświadczony personel. Dlatego właśnie tydzień po wybuchu wytrąciło ją z równowagi przybycie do jej tajnego szpitala lekarza ze Stanów Zjednoczonych, który miał jej pomagać. Robert Gale był specjalistą od białaczki z Uniwersytetu Stanowego Kalifornii w Los Angeles (University of California, UCLA). Dzięki swoim kalifornijskim kolegom miał kontakty z Armandem Hammerem, amerykańskim milionerem, który poznał Lenina w roku 1921 i w latach dwudziestych i trzydziestych zbił majątek na handlu z ostracyzowanymi przez cały świat Sowietami. Na wiadomość o wypadku Gale zadzwonił do Hammera i powiedział mu, że chciałby mieć jakieś dojście do Michaiła Gorbaczowa, tak by swoim doświadczeniem pomóc przy walce ze skutkami katastrofy18. Hammer zmniejszył sowieckie opory darowizną zaopatrzenia medycznego o wartości 600 tysięcy dolarów i Gorbaczow, który pierwotnie odrzucał wszystkie oferty pomocy z Zachodu, wkrótce po wypadku zaprosił Gale’a do kliniki Guśkowej w Szpitalu numer 6.
Gale chciał dokonywać przeszczepów szpiku pacjentom, którzy rokowali nadzieję na przeżycie. Guśkowa miała pewne wątpliwości co do tej propozycji. Wiedziała, że organizmy borykające się z napromieniowaniem ciężko znoszą zabiegi tak inwazyjne, jak przeszczep szpiku, więc jej zespół rzadko je przeprowadzał. Gale jednak nalegał. Nakłonił trzech innych lekarzy z Zachodu, by dołączyli doń w Moskwie. Przybyli już po paru dniach, ze skrzyniami pełnymi sprzętu. W latach osiemdziesiątych sowiecka służba zdrowia cierpiała wskutek niedofinansowania. Klinika Guśkowej jak na standardy sowieckie była dobrze zaopatrzona, ale Amerykanie uważali ją za „zapuszczoną” – z braku klimatyzacji było duszno, w piwnicach przemykały szczury19. Amerykanie nie byli przyzwyczajeni do takich warunków. Jeden z wyciągów laboratoryjnych zaczął kopcić, zapalił się i przestał działać na amen. Popsuła się wirówka niezbędna do rozdzielania krwinek. Sowieccy laboranci całymi godzinami mozolnie zliczali komórki na szkiełkach laboratoryjnych. Amerykańskie, automatyczne liczniki krwinek wykonywały to zadanie w dwadzieścia sekund20.
Gale przywiózł nowy, cudowny lek – będącą skutkiem modyfikacji genetycznych substancję dla pacjentów z przeszczepami szpiku. Miał nadzieję, że pomoże ona zrekonstruować porażony szpik strażaków z Czarnobyla. Stała jednak przed nim jedna przeszkoda. Ów lek jeszcze nie był testowany na ludziach. Gale współpracował ze szwajcarskim koncernem farmaceutycznym Sandoz, który miał nadzieję wejść z owym preparatem, GM-CSF, na rynek jako środkiem, którego zapasy należy gromadzić w razie katastrof nuklearnych. Można sobie wyobrazić wyniki sprzedaży, gdyby zakupów GM-CSF dokonało kilka dużych krajów. Testowanie leku było niełatwe, bo katastrofy jądrowe zdarzają się rzadko. Czarnobyl był tu wspaniałą okazją. Gale zaproponował, by przeprowadzić eksperyment z nowym lekiem na strażakach i pracownikach elektrowni.
Sowieccy przywódcy nie byli przekonani, czy ich bohaterów godzi się używać jako królików doświadczalnych dla kapitalistycznych firm farmaceutycznych. „Nie chcielibyśmy zostać ich poligonem doświadczalnym”21 – stwierdził jeden z członków komisji. By dowieść, że GM-CSF to specyfik bezpieczny, Gale zaaplikował go sobie, podobnie jak jeden z sowieckich hematologów, Andriej Worobjow. Wstrzyknęli sobie dawkę dziesięciokrotnie przekraczającą tę, która była bezpieczna dla małp doświadczalnych.
Po zastrzyku GM-CSF Gale, w świetnym samopoczuciu, udał się na drugi koniec Moskwy, na kolację w tak zwanym Spaso House, rezydencji ambasadora USA, Arthura Hartmana. Gdy w tym przestronnym pałacyku z początku XX wieku podano przystawki, Gale otrzymał przez telefon dramatyczną wiadomość: Worobjow konał! Gale co prędzej wrócił do szpitala, gdzie znalazł hematologa na oddziale chorób wieńcowych, bladego, uskarżającego się na ostre bóle w klatce piersiowej. Gale wywnioskował, że ból ten spowodowany był namnożeniem się granulocytów w mostku lekarza. To była dobra wiadomość. Właśnie wzmożenia produkcji granulocytów, zwalczających infekcje bakteryjne i grzybicze, spodziewał się po tym leku. Po niespokojnej nocy Worobjow wrócił do zdrowia, a Gale dostał pozwolenie na użycie nowego leku u pacjentów z Czarnobyla22.
Przez dziesięciolecia Gale nie wspominał publicznie o tym swoim testowaniu leku na ludziach. Lekarze nie powinni eksperymentować na swoich pacjentach bez przygotowania protokołu badań i uzyskania na nie zgody, w tym także pisemnej zgody samych pacjentów. Gale miał jednak w sobie sporo z kowboja. Rok wcześniej, w 1985, federalne agencje certyfikacyjne upomniały go surowo jako głównego prowadzącego projekt badawczy, w którym eksperymentalnie przeszczepiano szpik kostny dzieciom śmiertelnie chorym na raka bez zgody komisji wewnętrznej do spraw ochrony praw pacjentów23. Według urzędników nadzoru Gale pogwałcił kilka obowiązujących międzynarodowo procedur, w tym kodeks norymberski. Gale zaprzeczał jednak, by czynił źle, a w rozmowie telefonicznej ze mną usprawiedliwiał owe badania jako zgodne „z kodeksem obowiązujących praktyk” w tamtych czasach. Jak wskazał, obecnie przeszczepy szpiku to standardowa praktyka w leczeniu dzieci z białaczką24.
Chcąc lepiej zrozumieć, jak przebiegają eksperymenty lekarskie na ludziach, zadzwoniłam do eksperta w dziedzinie ochrony ludzi – obiektów doświadczalnych, doktora Michaela Carome’a. „Fakt, że zabiegi eksperymentalnie testowane przez doktora Gale’a stały się z czasem standardowym elementem terapii – skomentował Carome w późniejszej korespondencji mailowej – nie zwalnia go z odpowiedzialności za przeprowadzanie nieetycznych badań bez stosownej, w pełni świadomej zgody ludzi, na których prowadził eksperymenty, ani nadzoru i aprobaty instytucjonalnej komisji nadzorczej”25.
Władze sowieckie nie tylko pozwoliły Gale’owi na eksperymenty medyczne, lecz także udzieliły mu niezwykle szerokiego dostępu do utajnionej strefy, którą stworzono wokół Czarnobyla. Zaproszony do Kijowa, odwiedził niedostępny normalnie szpital, gdzie leczono pacjentów z Czarnobyla. Przewieziono go śmigłowcem nad dymiącym reaktorem. Pytał o liczbę ewakuowanych ludzi, o poziom napromieniowania, o przyszłe szkody dla zdrowia. Opiekunowie z KGB udzielali mu „uzgodnionych odpowiedzi”26. Gale miał szczęście. Jak prawie nikt, otrzymywał informacje z pierwszej ręki. Ponieważ znalazł się w klinice Guśkowej, władze sowieckie podały do publicznej wiadomości nieco wieści o strażakach. „Udzielimy informacji o liczbie i stanie pacjentów w Szpitalu numer 6, ponieważ pracują tam amerykańscy specjaliści”27 – zdecydowali członkowie moskiewskiej komisji w sprawie Czarnobyla.
Dyplomaci amerykańscy w ZSRR mieli trudności z uzyskaniem nawet podstawowych informacji o katastrofie. Bez zaproszeń jeździli na Ukrainę prywatnymi samochodami. Po drodze mierzyli poziom radioaktywności powietrza i gleby. Funkcjonariusze KGB czterokrotnie przyłapali amerykańskich dyplomatów na próbach przedostania się do Strefy Wykluczenia. Dwa razy zatrzymali ich na zbieraniu ziemi do plastikowych woreczków. Kagebiści „zneutralizowali” te działania. Śledzili również ekipę filmową z telewizji CBS, gdy ta krążyła z licznikami Geigera po kijowskich jarmarkach czy daremnie starała się odwiedzić ewakuowaną ludność28.
Kagebiści podsłuchiwali dziennikarzy, którzy przez telefon raportowali do macierzystych redakcji, że Kijów funkcjonuje jak zwykle. „Ludzie tłumnie spacerują i cieszą się życiem”, oświadczył swojemu szefowi jeden z korespondentów. Funkcjonariusze jeździli za reporterami na peryferie miasta, gdzie ci kręcili ujęcia pustych ulic i autobusów na ostatnich przystankach tras – kagebiści domniemywali, że to po to, by w pojazdach było jak najmniej pasażerów. Im bardziej ponure widoki, tym częściej trzaskały migawki aparatów zagranicznych fotoreporterów. Zachodni dziennikarze próbowali też kontaktować się ze znanymi nacjonalistami ukraińskimi, którzy na pewno narzekaliby na podłe działania władz sowieckich. W obliczu takiego niepożądanego zainteresowania KGB było zmuszone do „uwiązania” sześciu szczególnie kłopotliwych korespondentów29.
Kagebiści byli wściekli, że z powodu negatywnych, goniących za sensacją materiałów w mediach zagraniczni turyści uciekają z Ukrainy, gdy tymczasem, jak uważali, masowo napływają tam wrodzy szpiedzy. Podejrzewali, że służby specjalne rządów Zachodu (CIA, zachodnioniemieckie BND, francuskie DGSE) wysyłają do Kijowa agentów pod przykrywką dziennikarzy. Wymieniali w tym kontekście korespondentów z szacownych instytucji – telewizji NBC, nowojorskiego „Timesa”, „Der Spiegla”, „Süddeutsche Zeitung”, „Le Figaro”. Nie wiem, co mam myśleć, czytając raporty wywiadowcze, czy to amerykańskie, czy sowieckie. Niewiele widuję w nich przypisów, przez co niełatwo sprawdzić, czy coś nie było tylko fantazją agenta, chcącego podbudować sobie reputację, albo paranoika. Natknęłam się na akta, w których kagebista określił człowieka, którego osobiście znam, jako współpracownika CIA. Trudno mi w to uwierzyć, ale ponieważ CIA wciąż nie udostępnia swoich materiałów archiwalnych, nie mam jak zweryfikować tego zarzutu.
Po katastrofie zagraniczni dziennikarze podtykali mikrofony pod nosy zestresowanych kijowian i pytali ich, czy nie są niezadowoleni z faktu, że władze sowieckie zwlekały dwa dni z poinformowaniem ich o wybuchu reaktora. Chcieli wiedzieć, co ludzie sądzą o kupowaniu na targowiskach potencjalnie skażonej żywności. Wmieszany w tłum kagebista bez problemu poradził sobie z tymi amatorskimi próbami „siania paniki”. Odpalił serią pytań o nadmiernie dramatyczne relacjonowanie katastrofy na Zachodzie. To w rzeczy samej był ambarasujący temat. Zachodni dziennikarze przyznawali, że „brakuje wiarygodnych materiałów”. W głównych sieciach USA pokazywano materiał filmowy z płonącego Czarnobyla. W rzeczywistości były to ujęcia z pożaru w cementowni we włoskim Trieście30. Przeprosiny kierownictw stacji brzmiały nieszczerze, bo wyraźnie widoczne w tle filmu włoskie góry trudno wziąć za płaski jak naleśnik krajobraz zachodniej Ukrainy. Agencja prasowa UPI podała, że promieniowanie z Czarnobyla zabiło już dwa tysiące osób. Wkrótce okazało się, że prawdziwe są jednak sowieckie dane, według których na początku maja ofiar było tylko dwie. Dobre wieści z ZSRR oznaczały nieciekawy dzień w mediach Zachodu. Sowiecki attaché prasowy w Nowym Jorku skwitował reportaże o Czarnobylu kpiną: „Mam wrażenie, że amerykańska prasa jest nieszczęśliwa z powodu tak małej liczby ofiar”31.
Władze sowieckie mogłyby rozładować tę sytuację, gdyby upubliczniły więcej informacji o tej katastrofie na skalę światową. Nawet kagebiści krytykowali pogodne materiały o wypadku w sowieckich mediach. Jeden z funkcjonariuszy napisał w codziennym raporcie, że prezentowanie w wiadomościach telewizyjnych dyrektorów kołchozów z okolic Czarnobyla, radośnie paplających o planach żniw, daje niewielki pożytek. Jak to ujął ów oficer, „wciąż pozostaje pytanie, czy te zbiory będą jadalne. Jeśli grunt nie jest skażony, powinni po prostu powiedzieć o tym otwarcie. A już najlepiej byłoby unikać stwierdzeń budzących powątpiewanie”32.
Wszystko to była zimnowojenna polityka, praktyka nudna i przewidywalna. Dla komentatorów na Zachodzie im straszliwsza jawiła się katastrofa, tym bardziej pasowało do ZSRR miano „Imperium Zła”, nadane przez prezydenta Ronalda Reagana. Katastrofa w Czarnobylu nie była jednak wewnętrznym dramatem Związku Sowieckiego. Mieszkańcy Europy i Ameryki Północnej, już zaniepokojeni bronią jądrową, ujrzeli w tym wypadku dowód, że pokojowe zastosowania energii jądrowej są równie niebezpieczne. Urzędnicy z organizacji propagujących energetykę jądrową, jak Międzynarodowa Agencja Energii Jądrowej (International Atomic Energy Agency, IAEA) przy ONZ czy amerykański Departament Energii (Department of Energy, DOE), coraz bardziej się niepokoili. Od lat trudzili się nad starannym rozróżnianiem pomiędzy reaktorami używanymi do produkcji bomb jądrowych a tymi dla „pokojowego” wytwarzania energii elektrycznej czy radioizotopów do użytku medycznego. Reaktor cywilny, który zarazem jednak produkował pluton do bomb i przypadkowo wybuchł (zupełnie jak bomba), mocno komplikował ten podział.
Naukowcy amerykańscy pracujący dla Departamentu Energii rzucili się do prognozowania. Z początku oszacowali, że liczba ofiar śmiertelnych nowotworów spowodowanych przez katastrofę w Czarnobylu wyniesie 24 tysiące. Kiedy okazało się, że prognoza ta roznieciła obawy społeczeństwa, pospiesznie zredukowali liczbę szacowanych zgonów do 5,1 tysiąca33. W sierpniu 1986 pewien urzędnik z IAEA starał się jak najszybciej uspokoić opinię publiczną. „Czarnobyl pokazuje nam, że nawet przy katastrofalnym zdarzeniu nie ma mowy o niewiarygodnej liczbie zgonów”34, stwierdził Morris Rosen.
Międzynarodowy pęd do zarządzania informacjami o katastrofie czarnobylskiej latem 1986 roku, wśród tajności i podejrzeń, stał się zaczątkiem wzorca, w którym rzecznicy instytucji publicznych i w ZSRR, i w innych krajach wygłaszali bezpodstawne oświadczenia wymagające późniejszych korekt. W miarę upływu czasu istotnym produktem ubocznym katastrofy stały się wątpliwości i sceptycyzm. Eksplozja reaktora skaziła nie tylko glebę i powietrze, lecz także atmosferę polityczną i wiarę społeczeństwa w naukę. Okres półtrwania tego skażenia nie został jeszcze ustalony.
Guśkowej nie zaangażowano do działań z zakresu public relations związanych z katastrofą. Mijały tygodnie, a ona wciąż godzinami przebywała w klinice, opiekując się pacjentami. Stopniowo zaczęła niepokoić się postawą Gale’a. Ten szczupły, opalony czterdziestolatek o ekstrawaganckiej osobowości ewidentnie nie bał się ryzyka. Skakał ze spadochronem nad pustynią Mojave, był w targanym wojną domową Bejrucie, spacerował boso po Kijowie35. W Moskwie Guśkowa podejrzewała jednak, że zbyt śmiało poczynał sobie z eksperymentami na jej pacjentach. Amerykańscy onkolodzy nie byli specjalistami w dziedzinie medycyny radiacyjnej. Zdaniem Guśkowej Gale mylnie uważał, że dobrą metodą ratowania pacjentów z ostrą chorobą popromienną są ryzykowne, ale nęcące dziennikarzy przeszczepy szpiku i eksperymentalne leki36. Gale i Paul Terasaki, jego kolega z UCLA, nadzorowali w Szpitalu numer 6 dziewiętnaście zabiegów przeszczepów na pacjentach, których uznano za rokujących nadzieję na przeżycie37. Sześciu mężczyzn, którym przeszczepiono wątroby płodów, zmarło wkrótce po operacjach38. Ci, którym przeszczepiono szpik kostny, bardzo cierpieli. Napromieniowani w Czarnobylu nie reagowali też na podany im eksperymentalny lek GM-CSF39.
Podczas tego pierwszego wyjazdu Gale spędził w ZSRR dwa tygodnie. Przed powrotem do domu odbył konferencję prasową w sali nabitej dziennikarzami żądnymi wieści o katastrofie. Opowiadał tam o „warunkach jak na polu walki” i stwierdził, że wśród tych, którzy jako pierwsi stanęli do walki z pożarem, będzie więcej ofiar. Dodał, że długoterminowe problemy zdrowotne mogą dotknąć tysięcy ludzi mieszkających w pobliżu elektrowni40. Wraz z Armandem Hammerem podkreślał, że sowieccy lekarze wykonują doskonałą robotę, a Szpital numer 6 spełnia „najwyższe standardy międzynarodowe”. Obaj starali się odwracać uwagę od Czarnobyla, kierując ją na większą groźbę w postaci wojny jądrowej, co podkreślał także Gorbaczow w swoim przemówieniu na temat katastrofy. Po konferencji prasowej Gorbaczow spotkał się z Gale’em i podziękował mu za wsparcie przy nakłanianiu światowych mediów do aprobaty dla sowieckich prac nad likwidacją skutków Czarnobyla. Ponieważ nowe przepisy o cenzurze, wprowadzone formalnie pod koniec lipca, nie pozwalały Guśkowej i jej współpracownikom wypowiadać się na temat katastrofy, nie wystąpili oni ani na konferencji prasowej, ani w relacjach mediów. Przed mikrofonami rządził Gale41.
W zachodnich wiadomościach telewizyjnych wyglądało to tak, jak gdyby ów amerykański lekarz kierował medycznymi działaniami ratunkowymi. Jak gdyby o medycynie radiacyjnej wiedział więcej niż jego sowieccy partnerzy, mimo faktu, że kilku zachodnich naukowców, którzy przybyli z wizytą, wyraziło podziw dla mistrzowskiego opanowania tajników tej dziedziny przez lekarzy z ZSRR. Amerykańscy koledzy Gale’a zauważyli „nadzwyczajną zdolność” sowieckich lekarzy do oszacowania wielkości dawki promieniowania tylko na podstawie osłuchu i pomiaru tętna pacjenta, wspominali też, że wielkie wrażenie wywarł na nich szeroki wachlarz metod terapii, nieznanych na Zachodzie42. Większość pacjentów Guśkowej, którzy otrzymali potencjalnie śmiertelne dozy rzędu 6 siwertów, przeżyło jeszcze co najmniej kilka lat43. Tak wysoka przeżywalność dowodzi wysokiego doświadczenia klinicznego zgromadzonego przez podległy Guśkowej zespół lekarzy.
Pacjenci Gale’a nie mieli tyle szczęścia. W ciągu trzech miesięcy zmarli wszyscy oprócz jednego44. Sowieccy lekarze zarzucali mu, że gdyby nie przeszczepy szpiku, niektórzy z tych ludzi mogliby przeżyć45. Sam Gale przyznawał potem, że wobec „zaawansowanych metod terapii” Guśkowej niepotrzebne były bardziej ryzykowne procedury, które forował46. ONZ w przeprowadzonej po dziesięciu latach ocenie eksperymentalnych zabiegów Gale’a uznało, że przyniosły one więcej szkody niż pożytku47.
Zgłoszenie się do pomocy pacjentom z Czarnobyla umożliwiło Gale’owi przeprowadzenie niestandardowych testów na ludziach poza zasięgiem amerykańskich regulacji48. Pożytek z tego mieli także jego opiekunowie z ramienia KGB. Wykorzystali go do manipulowania opinią publiczną wobec katastrofy. Karmiony dezinformacją, Gale serwował ją potem złaknionym wieści korespondentom zagranicznym, którzy święcie wierzyli słowom altruistycznego lekarza ze Stanów. Spacerował po Kijowie z dziećmi, powtarzając za Sowietami, że niebezpieczeństwo już minęło, choć w tym samym czasie ukraińscy administratorzy służby zdrowia wysyłali dzieci z miasta, żeby chronić ich zdrowie. Chwalił ład, jaki miał panować przy usuwaniu skutków katastrofy, choć wysiłki Sowietów w tym celu były skrajnie chaotyczne. Pomógł też ściągnąć uwagę mediów na silnie napromieniowanych strażaków w Szpitalu numer 6. Konający likwidatorzy przesłonili dziennikarzom znacznie większy dramat, rozgrywający się gdzie indziej, wokół nowej Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia, do której Gale nie miał dostępu.
Po Czarnobylu Gale wszedł w rolę znanego na całym świecie eksperta w dziedzinie medycyny radiacyjnej i dyżurnego komentatora wypadków jądrowych. W roku 1987 pojawił się w brazylijskiej Goiânii, gdzie tysiąc kiurów radioaktywnego cezu zabiło czterech ludzi, a dwustu posłało do szpitali. Był też na miejscu trzęsienia ziemi w Armenii rok później, gdzie linie uskoków biegły niebezpiecznie blisko elektrowni jądrowej. Przybył do Japonii po dwóch katastrofach nuklearnych, w tym w roku 2011, kiedy tsunami zdemolowało elektrownię Fukushima Daiichi. We wszystkich tych krajach kontynuował eksperymenty z GM-CSF. Amerykańska agencja certyfikująca żywność i farmaceutyki, US Food and Drug Administration, dopuściła ten lek do obrotu w roku 2015.
Po powrocie z Moskwy Gale nadal działał na rzecz ofiar Czarnobyla. W latach osiemdziesiątych uruchomił grupowy program, w którym miano badać sto tysięcy osób wystawionych po katastrofie na działanie promieniowania, czy nie ujawniają się u nich długoterminowe konsekwencje zdrowotne, ale plan spalił na panewce49. W latach dziewięćdziesiątych apelował do społeczności międzynarodowej o wsparcie programów pomocowych dla Czarnobyla50. Z czasem jednak coraz słabiej podkreślał, jak niebezpieczne jest wystawienie na działanie promieniowania. W roku 1994 wystąpił jako ekspert podczas rozprawy sądowej, zeznając przeciwko Rung C. Tang, obłożnie chorej inspektorce z Komisji Nadzoru Jądrowego, która twierdziła, że jej białaczka to skutek tak zwanych „radioaktywnych pcheł”, drobnych cząsteczek radioaktywnych wyciekających z elektrowni jądrowej San Onofre w południowej Kalifornii. Inni pracownicy tej elektrowni wytoczyli później pozwy, kiedy i oni zachorowali na białaczkę szpikową – jedyną znaną przyczyną tej choroby jest napromieniowanie51. Po awarii w Fukushimie Gale pisał artykuły redakcyjne mające wyciszyć panikę spowodowaną katastrofą nuklearną52.
Zetknięcie sowieckich lekarzy z zespołem z Zachodu, kierowanym przez Gale’a, wykazało, że zimna wojna wytworzyła dwa osobne rezerwuary wiedzy o medycynie radiacyjnej. Lekarze sowieccy, którzy niestety nie mogli narzekać na brak pacjentów, posiadali znacznie większe doświadczenie niż ich zachodni partnerzy. W roku 1986 owa konstatacja nie przebiła się do powszechnej świadomości. Zamiast tego to Gale jawił się symbolem wyższości, pomysłowości, inicjatywy cechujących zachodnią, kapitalistyczną medycynę, w obliczu rzekomych niedostatków właściwych z natury medycynie socjalistycznej. Owo fałszywe wrażenie miało się utrzymywać i pogłębiać przez nadchodzące lata.
Nadia Szewczenko przed ewakuacją mieszkała w Prypeci, w czteropiętrowym bloku, którym teraz zawładnął las. Założyła tam rodzinę.
– Uwielbiałam to miasto – wspominała. – Krzewy róż przy chodnikach. Wokół miasta były las, jeziora, nad rzeką piaszczysta plaża. Przyjaciele. W Prypeci było wszystko.
Przez kilka lat w każde wakacje spotykałam się z Nadią w mieście na północy Ukrainy, gdzie przeniosła się po katastrofie. Zaprzyjaźniłyśmy się. Lubiła śpiewać, tańczyć, właściwie co raz zaczynała jakąś piosenkę. Miło było przebywać z osobą tak pogodną, choć jej życie jako ewakuowanej po katastrofie czarnobylskiej wcale nie było usłane różami. Pewnego dnia Nadia raz jeszcze opowiedziała mi, co działo się w Prypeci przez trzydzieści sześć godzin po wypadku. Tym razem w jej słowach brzmiała zaskakująca zajadłość.
– Pracowałam w elektrowni czarnobylskiej, w dziale wentylacji. 27 kwietnia milicjanci powiedzieli nam, żeby spakować trochę rzeczy, bo wyjeżdżamy na trzy dni. Zabrałam torbę koszulek dla moich dwóch chłopców, ich dokumenty. Wystawiłam jedzenie dla kota, nakarmiłam rybki i wyjechaliśmy.
Siedziałyśmy w ogródku kawiarni w Sławutyczu, mieście zbudowanym w zastępstwie Prypeci. Nadia urwała, spojrzała w pustą przestrzeń rozpościerającą się przed nami – wielki plac, gdzie powinien stać pomnik Włodzimierza Lenina, ten jakby zagubiony lunatyk z centrum każdego sowieckiego miasta. W październiku 1986 roku w przypływie wywołanego katastrofą czarnobylską patriotyzmu Sławutycz zaprojektowali architekci z siedmiu republik. Rozrysowali wspaniałe plany komfortowego miasta, ale w ciągu trzech lat budowy sowiecka gospodarka runęła z hukiem. W 1989 roku, kiedy Sławutycz był już gotów do zasiedlenia, zabrakło i pieniędzy, i patriotyzmu na zwyczajowy posąg Lenina wskazującego drogę do socjalistycznej przyszłości. Mówiąc, Nadia patrzyła więc w pustą przestrzeń.
– Wsiedliśmy do autobusu. Zabrał nas do jednej wioski, niedaleko. Podejrzewałam, że tam też jest promieniowanie, ale nikt nic nie wiedział.
Przeczucie nie myliło Nadii. Mapy skażeń po wybuchach głowic jądrowych sugerowałyby, że głównym czynnikiem warunkującym poziom napromieniowania po katastrofach nuklearnych jest odległość, ale opad radioaktywny z dymiącego reaktora rozściełał się to tu, to tam. Deszcz z promieniotwórczym pyłem spadł 27 kwietnia na kilka rejonów północnej Ukrainy i południowej Białorusi. Dzień wcześniej promieniowanie tła było tam na normalnym poziomie. Po deszczach usiały je wysepki wysokiej radioaktywności1. Spośród 44 tysięcy ludzi, którzy opuścili Prypeć dzień po katastrofie, większość przesiedlono do dwóch rejonów, w których – gdy przybyli do nich ewakuowani – poziom skażenia był już wyższy niż w samej Prypeci2.
Jako pracownica Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej Nadia wiedziała, że zabrano ją w miejsce wyjątkowo kiepsko przygotowane do ochrony przed promieniowaniem. W wiosce nie było pryszniców kąpielowych, mierników radioaktywności ani nawet dodatkowych łóżek. Przyszło im spać na zakurzonej podłodze, wśród przeciągów z nieszczelnych okien i drzwi. Mieszkańcy wsi zajmowali się swoją codzienną pracą, uprawą roli, karmieniem zwierząt, dojeniem. Nadia zrozumiała, że wraz z dziećmi trafiła prawdopodobnie na trasę, którą niesione będą radionuklidy bijące z płonącego reaktora, że ta awaryjna wyprowadzka zapewne zwiększyła dozę, którą już przyjęli.
– Postanowiłam – zerknęła na mnie – że lepiej będzie się stamtąd wynieść.
Przez wioskę przejeżdżał autobus do Kijowa. Nadia i jej chłopcy wsiedli do niego, podobnie jak parę innych matek z dziećmi, lecz gdy przybyli na dworzec w Kijowie, nie mieli gdzie się podziać. Stała na peronie z plecakiem i dwójką synów. Byli bez kurtek, pieniędzy, planów. Konduktor stacyjny skierował ją do biura. Nadia powiedziała urzędniczce za biurkiem, że przybyli z Prypeci. Ta, wydawało się, wiedziała już o katastrofie, choć nie mówiono o niej jeszcze w środkach masowego przekazu.
– Zapytała, gdzie chcemy jechać – wspominała Nadia. – Miałam siostrę w Moskwie, to było jedyne miejsce, gdzie znałam kogoś, kto by nas przyjął. Wypisała nam bilety.
Nadia stała się częścią wzbierającej rzeki ludzi spływających do Moskwy w poszukiwaniu pomocy. Serce Związku Sowieckiego przyciągało niczym magnes. Wiadomo było, że to tam są najlepsze szpitale, najlepsi specjaliści, najlepsze zaopatrzenie. W pierwszych dniach maja na dworce Moskwy codziennie przybywały dziesiątki ludzi proszących o pomoc lekarską. Administracja medyczna nakazała powstrzymanie zjawiska, które nazwali „samodzielną ewakuacją” z terenów skażonych. Szefów Politbiura, choć sami zapewniali, że sytuacja w Czarnobylu jest pod kontrolą, dręczyła zgroza na myśl o tym, że skażenie radioaktywne mogłoby dotrzeć do ich wysadzanej rubinami stolicy. Zakazali wwożenia do Moskwy radioaktywnej żywności, zarządzili, by w pociągach przybywających ze strefy skażonej przeprowadzać kontrole pasażerów, czy nie są napromieniowani3. Środki te przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Nie minął miesiąc, a w Moskwie wykryto radioaktywną cielęcinę i mleko, kiedy zaś w pociągach z białoruskiego Homla pojawili się dozymetryści z piszczącymi detektorami, wśród pasażerów „wybuchła panika”, czyli stało się właśnie to, czego pragnęły uniknąć moskiewskie władze4. Wycofano więc dozymetrystów, a uchodźcy nadal napływali. Pod koniec maja codziennie przyjeżdżało już po trzystu ludzi5. W czerwcu, gdy skończył się rok szkolny, do stolicy zjechało się ich jeszcze więcej6.
Spośród 120 tysięcy ludzi przesiedlonych w pierwszych tygodniach po katastrofie, 93 tysiące pochodziły z Ukrainy. Działania ratownicze skupiły się przede wszystkim na Ukrainie, w rejonie zdarzenia. Władze w Moskwie ze zdumieniem odkryły, że niemal 20 tysięcy uchodźców przybyło z Białorusi7. Moskiewscy lekarze badali ludzi przybywających z Homla, odległego od miejsca katastrofy o 200 kilometrów. Czemu ich tarczyce były tak potwornie napromieniowane? U niektórych pomiar dawał wartości rzędu 30 do 50 siwertów, co oznaczało dawkę tak dużą, że powinna zniszczyć ten narząd8. W jakiś sposób, mimo nieogłoszenia powszechnego alarmu, braku konkretnych wiadomości czy ekspertów z precyzyjnym sprzętem, białoruscy prowincjusze zwęszyli grożące im niebezpieczeństwo i pociągami wyjechali z miasta.
Być może ich dzieci zdradzały objawy równie niepokojące, jak syn Nadii. Po przybyciu do Moskwy Nadia mieszkała u siostry, póki jej młodszy syn nie dostał silnej gorączki i nie zaczął wymiotować. Siostra Nadii zadzwoniła do znajomej, która była pielęgniarką. Ta z kolei skontaktowała się z jakimś znajomym, specjalistą od medycyny radiacyjnej, i zaraz do drzwi siostry Nadii zapukała ekipa lekarska.
– Byli cali zawinięci w folię spożywczą – powiedziała drwiąco Nadia. Dozymetrysta trzymał detektor, który zaczął piszczeć, ledwie weszli do mieszkania. Ekipa lekarska poleciła Nadii i jej synom, by się spakowali. „Na pewno wszystko zabraliście?” – dopytywali się bez przerwy. Gdy wychodzili, sanitariusz polecił siostrze Nadii, by trzy razy przetarła podłogę, zmyła wszystkie powierzchnie, a potem powtórzyła to wszystko jeszcze raz. Nadię i jej synów zawieziono na sygnale do Szpitala numer 7, jednej z dwóch placówek wyznaczonych do leczenia wyłapywanych na dworcach uchodźców spod Czarnobyla9. Raport dzienny grupy operacyjnej zajmującej się katastrofą, sporządzony cztery dni po wybuchu, podaje liczbę 468 hospitalizowanych uchodźców, w tym 38 z chorobą popromienną10. Nim do Moskwy przybyła Nadia, do tamtejszych szpitali numer 7 i 15 zgłosiło się już 911 napromieniowanych osób. 5 maja liczba ta wzrosła do 1346, w tym 330 dzieci, z czego 64 osoby miały objawy choroby popromiennej11. Dzień później napromieniowanych po katastrofie było już w szpitalach dwukrotnie więcej, 2592 osoby12. Liczby te wciąż rosły. Nim skończyło się lato, w moskiewskich szpitalach poddano już leczeniu 15 tysięcy osób napromieniowanych przez Czarnobyl. W Kijowie, Homlu, Żytomierzu i Mińsku do szpitali z tego samego powodu zgłosiło się w sumie 40 tysięcy pacjentów. Połowę z 11,6 tysiąca leczonych na Białorusi stanowiły dzieci13. Większość hospitalizacji miała charakter przesiewowy, tysiące pacjentów przetrzymano jednak dłużej, bo lekarze dostrzegali niepokojące objawy napromieniowania14.
W wiadomościach prasowych nikt nie wspominał o hospitalizowaniu ewakuowanej ludności, w tym dzieci. Polecono opisywać tylko pacjentów – strażaków i personel elektrowni – leczonych w Szpitalu numer 6, nikogo innego15. Sowieccy oficjele publicznie wspominali wyłącznie o strażakach, najcięższych przypadkach ostrego zatrucia radiacyjnego. Ta fikcja stała się częścią alternatywnego wszechświata, w którym żyło Politbiuro. Sowiecki minister ochrony zdrowia, Jewgienij Czazow, powiadomił Komitet Centralny KPZR, że hospitalizowano 299 osób, choć tuż przedtem od ministrów z Ukrainy i Białorusi otrzymał raporty wskazujące, że przez Czarnobyl w szpitalach pojawiło się ponad 40 tysięcy pacjentów. Innymi słowy, władze sowieckie okłamywały nie tylko świat, lecz także siebie16. Dlaczego?
Strażacy świadomie idą do walki z ogniem. Godzą się na ryzyko, leżące w naturze ich zawodu. Ci, którzy jako pierwsi zjawili się w Czarnobylu, byli bohaterami, bo oddali życie, by uchronić świat przed nawet większą katastrofą, przed kolejnymi wybuchami w elektrowni. Dzieci z urazami radiacyjnymi, to już jednak inna historia. Dzieci nie wiedzą, co to promieniowanie. Z reguły to strachajły, nieskore do nadstawiania karku w sytuacji, która groziłaby ich życiu. Jeśli wiedzą, że coś jest dla nich groźne, starają się tego unikać. Gdy mimo to znajdują się w zagrożeniu, to wskutek czyichś zaniedbań – w tym przypadku KPZR, od lat mieniącej się obrońcą wszystkich dzieci17. Fakt, że tysiące dzieci wylądowały w szpitalnych łóżkach, bo Partia je zawiodła, do tego stopnia kolidował z wpojonym ludziom światopoglądem, że przywódcy partyjni nawet sami przed sobą nie potrafili go zaakceptować.
W archiwum w Mińsku trafiłam na list od zrozpaczonej matki, Walanciny Sacury, która na początku maja uciekła z białoruskiego rejonu chojnickiego z dwójką dzieci, noworodkiem i ledwo chodzącym. Udała się do szpitala w Homlu, nieprzygotowanego, z niedoborami personelu, obleganego przez matki z dziećmi „w rozpaczliwym stanie”. Tam jej najmłodsze dziecko zachorowało na zapalenie mózgu. Homelscy lekarze zmierzyli promieniowanie wydzielane przez ich ciała. Sacura dowiedziała się, że tarczyca jej maleństwa wydzielała 37 mikrosiwertów na godzinę. Przy tym poziomie radioaktywności tulenie maleństwa do piersi było ryzykownym przejawem miłości18.
W ciągu pierwszych paru tygodni po eksplozji z płomieni w Czarnobylu wydzielał się radioaktywny jod, brany przez organizm za izotop trwały, którego do sprawnego funkcjonowania potrzebuje ludzka tarczyca. Miejscowe ziemie są ubogie w naturalny jod. Nie dodawano go też do soli kuchennej. W rezultacie ciała tamtejszych mieszkańców łaknęły jodu, a ich tarczyce chętnie pochłaniały jego radioaktywny izotop19. Promieniotwórczy jod występuje w różnych wariantach, niektóre mają nieuchwytnie krótki okres półtrwania, rzędu paru godzin. Okres półtrwania jodu-134 wynosi zaledwie 52 minuty, ale w powietrze wydostało się go tyle, że wykryto go w Szwecji pięć dni po wybuchu reaktora20. Te sztuczne izotopy istnieją tak krótko, że naukowcy niewiele o nich wiedzą, a z racji szybkiego tempa rozpadu najczęściej marginalizują skutki ich działania, ale im krótszy okres półtrwania izotopu, tym szybciej emituje on promieniowanie. Dozymetryści na Ukrainie wykrywali radioaktywny jod w powietrzu, wodzie pitnej i mleku jeszcze pod koniec czerwca 198621.
Organizacja ewakuacji mieszkańców trzydziestokilometrowej Strefy Wykluczenia wokół elektrowni zajęła kilka dni, jej przeprowadzenie – dwa tygodnie. Oczekując na opóźniającą się wywózkę, ludzie ci wdychali radioaktywny jod, pili go w mleku, ocierali go z potem z zakurzonych czół. Dzieci, których ciała są mniejsze i chłoną związki chemiczne szybciej niż u osób dorosłych, przyjęły trzy do pięciu razy więcej radioaktywnego jodu niż dorośli22. Profilaktyczne podanie jodu trwałego w tabletkach zablokowałoby wchłanianie radioaktywnych izotopów w tarczycy. Naukowcy z Ukrainy i Białorusi domagali się rozprowadzania jodu. Władze w Moskwie zwlekały, nie chcąc wywołać paniki. W końcu wyrażono zgodę, często jednak było już za późno – od katastrofy do podania jodu minęło kilka dni, czasem wręcz tygodnie23. Jak później zauważyli lekarze, dzieci, które bezzwłocznie przyjęły jod, cieszyły się znacznie lepszym zdrowiem od pozostałych24.
Maryja Kuziakina, lekarka ze wsi Ułasy w południowej Białorusi, opisała mi, jak wraz z sąsiadami patrzyła na pożar w reaktorze, odległym od ich miejscowości o tylko kilka kilometrów. Latały nad nimi helikoptery. Jeden wylądował na polu. Na ziemię wyskoczyli dozymetryści, w kombinezonach i maskach przeciwgazowych, włączyli detektory.
– Chcieliśmy z nimi porozmawiać – wspominała Kuziakina – ale spojrzeli na skalę na tym swoim aparacie, pędem wrócili do helikoptera i odlecieli.