Czarny obelisk - Erich Maria Remarque - ebook + książka

Czarny obelisk ebook

Erich Maria Remarque

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1923, czasy galopującej inflacji w Niemczech. Kurs marki spada z godziny na godzinę, pobrana rano wypłata staje się po południu niewiele warta. Kwitnie czarnorynkowy handel i malwersacje na ogromną skalę, w społeczeństwie wzbiera gorycz i frustracja.

Mimo to trzeba jakoś żyć dalej. Ludwik Bodmer, pracownik małomiasteczkowej firmy sprzedającej nagrobki, może polegać tylko na własnym sprycie, dowcipie, godności, przyjaźni z kolegami z frontu I wojny światowej. Płata figle uciążliwym sąsiadom, szuka ucieczki od rzeczywistości w romansach i nocnych eskapadach po knajpach, marzy o miłości idealnej i spełnieniu artystycznym. A tymczasem sytuacja w Niemczech wcale się nie polepsza, gospodarka leży w gruzach, wzrasta bezrobocie, coraz większy poklask zdobywają nacjonaliści i niejaki Adolf Hitler...

Remarque zawarł w Czarnym obelisku satyryczny obraz społeczeństwa republiki weimarskiej, pełen znakomicie nakreślonych, barwnych postaci, rubasznego humoru, lirycznej zadumy i przede wszystkim głębokiego humanizmu.

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą.

Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci. Remarque nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.

Dom Wydawniczy REBIS spośród jego utworów opublikował . Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Hymn na cześć koktajlu i Cienie w raju, a także w nowych przekładach Ryszarda Wojnakowskiego Łuk triumfalny, Na Zachodzie bez zmian i Drogę powrotną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 540

Oceny
4,3 (16 ocen)
8
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nie gnie­waj­cie się, że raz jesz­cze wra­cam do daw­nych cza­sów. Świat leży znowu w bla­dej poświa­cie Apo­ka­lipsy, nie roz­wiał się jesz­cze odór krwi i pył ostat­nich znisz­czeń, a już labo­ra­to­ria i fabryki pra­cują znowu pełną parą nad utrzy­ma­niem pokoju przez wyna­le­zie­nie nowych rodza­jów broni, któ­rymi można roz­sa­dzić całą kulę ziem­ską.

Pokój światu! Ni­gdy wię­cej o tym nie mówiono, a mniej w tym celu nie czy­niono niż w naszych cza­sach; ni­gdy nie było tylu fał­szy­wych pro­ro­ków, tylu kłamstw, tyle śmierci, znisz­cze­nia i łez co w naszym stu­le­ciu, w wieku dwu­dzie­stym, wieku postępu, tech­niki, cywi­li­za­cji, maso­wej kul­tury i maso­wego mordu.

Dla­tego nie gnie­waj­cie się, jeśli jesz­cze raz wrócę do tych legen­dar­nych lat, kiedy nadzieja uno­siła się nad nami jak flaga, a my wie­rzy­li­śmy w rze­czy tak podej­rzane, jak ludz­kość, spra­wie­dli­wość, tole­ran­cja – a także w to, że jedna wojna świa­towa powinna być wystar­cza­jącą nauką dla jed­nego poko­le­nia…

I

Do biura firmy Hen­ryk Kroll i Syno­wie – Pomniki i Nagrobki wpa­dają pro­mie­nie słońca. Jest kwie­cień 1923 roku, inte­resy idą świet­nie. Wio­sna nas nie zawio­dła, sprze­da­jemy dużo i wsku­tek tego bied­nie­jemy coraz bar­dziej, ale cóż możemy pora­dzić – śmierć jest nie­ubła­gana i nie da się jej unik­nąć, ludzki żal zaś domaga się stale monu­men­tów w pia­skowcu, mar­mu­rze lub, jeśli poczu­cie winy albo spa­dek są znaczne, nawet w kosz­tow­nym, czar­nym szwedz­kim gra­ni­cie, pole­ro­wa­nym ze wszyst­kich stron. Jesień i wio­sna są naj­lep­szymi porami roku dla han­dla­rzy uten­sy­liami żałoby, wtedy bowiem umiera wię­cej ludzi niż w lecie i w zimie, jesie­nią – bo soki zani­kają, na wio­snę – bo się budzą i zże­rają osła­bione ciała, jak zbyt gruby knot zżera zbyt cienką świecę. Tak przy­naj­mniej twier­dzi nasz najbar­dziej ruchliwy agent, gra­barz Lie­ber­mann z cmen­ta­rza miej­skiego, a on musi się na tym znać. Ma osiem­dzie­siąt lat, pocho­wał ponad dzie­sięć tysięcy nie­bosz­czy­ków, ze swo­jej pro­wi­zji od nagrob­ków kupił nad rzeką dom z ogro­dem i hodowlą pstrą­gów, a z racji swego zawodu stał się zaprzy­się­żo­nym alko­ho­li­kiem. Nie­na­wi­dzi tylko jed­nej rze­czy, kre­ma­to­rium miej­skiego. Uważa je za brudną kon­ku­ren­cję. My rów­nież nie cier­pimy tej insty­tu­cji. Na urnach nic nie można zaro­bić.

Spo­glą­dam na zega­rek. Docho­dzi dwu­na­sta, a ponie­waż jest dziś sobota, koń­czę już pracę. Nakła­dam bla­szaną pokrywę na maszynę do pisa­nia, wyno­szę za zasłonę powie­lacz Pre­sto, sprzą­tam próbki kamie­nia i wyj­muję z utrwa­la­cza foto­gra­fie pomni­ków pole­głych i arty­stycz­nych ozdób na groby. Speł­niam funk­cje nie tylko szefa reklamy, rysow­nika i buchal­tera firmy; od roku jestem rów­nież jej jedy­nym pra­cow­ni­kiem biu­ro­wym, i to nawet nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym.

Z roz­ko­szą wycią­gam cygaro z szu­flady. Jest to czarne bra­zy­lij­skie. Agent Wir­tem­ber­skiej Fabryki Wyro­bów Meta­lo­wych poda­ro­wał mi je rano, aby mi potem wkrę­cić trans­port wień­ców z brązu; cygaro jest więc dobre. Szu­kam zapa­łek, ale jak zwy­kle gdzieś się zawie­ru­szyły. Na szczę­ście w piecu pali się mały ogie­niek. Zwi­jam bank­not dzie­się­cio­mar­kowy, wkła­dam go w żar i zapa­lam w ten spo­sób cygaro. Ogień w piecu pod koniec kwiet­nia jest wła­ści­wie zbędny; to tylko pomysł mojego pra­co­dawcy Geo­rga Krolla. Uważa on, że ludzie w żało­bie, któ­rzy muszą wyda­wać pie­nią­dze, czy­nią to chęt­niej w cie­płym pokoju niż w miej­scu, gdzie jest im zimno. W żało­bie mar­z­nie dusza, a jeśli do tego jesz­cze mar­zną nogi, trudno wycią­gnąć dobrą cenę. Cie­pło roz­mięk­cza – rów­nież port­fele z pie­niędzmi. Z tego powodu nasze biuro jest prze­grzane, a naszym przed­sta­wi­cie­lom wbija się do głowy jako pod­sta­wową zasadę, żeby ni­gdy przy chłod­nej albo desz­czo­wej pogo­dzie nie pró­bo­wali zawie­rać poro­zu­mie­nia na cmen­ta­rzu – zawsze tylko w cie­płym pomiesz­cze­niu, a jeśli to moż­liwe, po posiłku. Żałoba, zimno i głód są kiep­skimi part­ne­rami do inte­re­sów.

Wrzu­cam resztę dzie­się­cio­mar­kówki do pieca i pro­stuję grzbiet. W tej samej chwili sły­szę, jak w domu naprze­ciwko otwiera się okno. Nie muszę patrzeć, żeby wie­dzieć, co się dzieje. Ostroż­nie nachy­lam się nad sto­łem, jak­bym chciał jesz­cze coś popra­wić przy maszy­nie do pisa­nia. Zezuję przy tym ukrad­kiem w małe lusterko, które usta­wi­łem tak, żeby obser­wo­wać okno. Jak zwy­kle jest tam Liza, żona Wat­zeka, rzeź­nika z koń­skiej rzeźni. Stoi nago, ziewa i prze­ciąga się. Dopiero teraz wstała z łóżka. Ulica jest stara i wąska, Liza może nas widzieć, a my ją, i ona o tym wie; dla­tego tam stoi. Nagle krzywi swoje duże usta, odsła­nia w uśmie­chu wszyst­kie zęby i wska­zuje na lusterko. Odkryła je swymi jastrzę­bimi oczami. Zły jestem, że zosta­łem przy­ła­pany na gorą­cym uczynku, zacho­wuję się jed­nak, jak­bym nic nie zauwa­żył, i spo­wity chmurą dymu odcho­dzę w głąb pokoju. Po chwili wra­cam. Liza uśmie­cha się szy­der­czo. Wyglą­dam z okna, ale nie patrzę na nią, tylko udaję, że kiwam ręką komuś na ulicy. W dodatku posy­łam w prze­strzeń całusa. Liza daje się nabrać. Jest cie­kawa i wychyla się, żeby zoba­czyć, kto tam jest. Nie ma nikogo. Teraz ja uśmie­cham się iro­nicz­nie. Ona stuka się gniew­nie pal­cem w czoło i znika.

Wła­ści­wie nie wiem, dla­czego gram tę kome­dię. Liza jest, jak to się mówi, wspa­niałą kobietą i znam mnó­stwo ludzi, któ­rzy chęt­nie zapła­ci­liby parę milio­nów, żeby co rano roz­ko­szo­wać się jej wido­kiem. Ja rów­nież się nim roz­ko­szuję, ale mimo to dener­wuje mnie on, ponie­waż ta leniwa krowa, która do połu­dnia wyle­guje się w łóżku, jest tak bez­wstyd­nie pewna efektu. Nawet jej nie przyj­dzie do głowy, że nie każdy pali się do tego, aby się z nią prze­spać. Przy tym jest jej to w grun­cie rze­czy dość obo­jętne. Stoi przy oknie ze swoją czarną grzywą i zadar­tym nosem i trzę­sie parą piersi z pierw­szo­rzęd­nego kara­ryj­skiego mar­muru, jak cio­cia grze­chotką przed nosem nie­mow­lę­cia. Gdyby miała parę balo­ni­ków, też by je chęt­nie wysta­wiała. To, że jest naga i że to są jej piersi, jest jej naj­zu­peł­niej obo­jętne. Po pro­stu cie­szy się, że żyje i że wszy­scy męż­czyźni muszą za nią wario­wać, a póź­niej zapo­mina o tym i żar­łocz­nie rzuca się na śnia­da­nie. Rzeź­nik Wat­zek uśmierca tym­cza­sem stare zmę­czone szkapy doroż­kar­skie.

Liza zja­wia się znowu. Przy­le­piła sobie teraz wąsy i wycho­dzi wprost z sie­bie, cie­sząc się z tak genial­nego pomy­słu. Salu­tuje po woj­sko­wemu, a ja już myślę, że drażni się tak bez­wstyd­nie ze sta­rym eme­ry­to­wa­nym feld­fe­blem Knop­fem, który mieszka obok. Póź­niej jed­nak przy­po­mi­nam sobie, że jedyne okno sypialni Knopfa wycho­dzi na podwórko. A Liza jest prze­bie­gła i wie, że nie można jej obser­wo­wać z paru sąsied­nich domów.

Nagle, jakby pękły gdzieś tamy dźwięku, zaczy­nają bić dzwony kościoła Naj­święt­szej Marii Panny. Kościół stoi przy końcu uliczki i ude­rze­nia grzmią, jakby wpa­dały do pokoju pro­sto z nieba. Jed­no­cze­śnie widzę, jak przed dru­gim oknem biu­ro­wym, które wycho­dzi na podwórko, prze­śli­zguje się niby upiorny melon łysa czaszka mego pra­co­dawcy. Liza robi ordy­narny gest i zamyka okno. Zakoń­czyło się codzienne kusze­nie świę­tego Anto­niego.

Georg Kroll ma zale­d­wie czter­dzie­ści lat, ale jego głowa błysz­czy już jak krę­giel­nia w restau­ra­cji Bolla. Błysz­czy, odkąd go znam, a będzie to już z pięć lat. Błysz­czy tak, że w oko­pach, kiedy słu­ży­li­śmy w tym samym pułku, wydano spe­cjalny roz­kaz, żeby Georg nawet przy naj­więk­szej ciszy na fron­cie nie zdej­mo­wał hełmu z głowy – tak bar­dzo jego łysina kusiła naj­spo­koj­niej­szych nie­przy­ja­ciół do spraw­dze­nia za pomocą kara­binu, czy jest to ogromna kula bilar­dowa czy coś innego.

Wycią­gam się jak struna i mel­duję:

– Kwa­tera główna firmy Kroll i Syno­wie! Sztab przy obser­wa­cji nie­przy­ja­ciela. Podej­rzane ruchy wojsk w rejo­nie jatki koń­skiej Wat­zeka.

– Aha! – mówi Georg. – Liza przy gim­na­styce poran­nej. Spo­cznij, gefraj­ter Bod­mer! Dla­czego nie nosisz przed połu­dniem koń­skich kla­pek na oczach i nie chro­nisz w ten spo­sób swo­jej cnoty? Nie znasz trzech naj­cen­niej­szych rze­czy w życiu?

– Jak mam je znać, panie pro­ku­ra­to­rze gene­ralny, kiedy wciąż jesz­cze szu­kam samego życia?

– Cnota, pro­stota i mło­dość – dekre­tuje Georg. – Raz stra­cone, ni­gdy nie wrócą! A cóż jest bar­dziej bez­na­dziejne niż doświad­cze­nie, sta­rość i wyły­siała inte­li­gen­cja?

– Bieda, cho­roba i samot­ność – odpo­wia­dam i staję w pozy­cji spo­cznij.

– To są tylko inne okre­śle­nia na doświad­cze­nie, sta­rość i źle kie­ro­waną inte­li­gen­cję.

Georg wyj­muje mi cygaro z ust, ogląda je krótko i kla­sy­fi­kuje jak kolek­cjo­ner zło­wio­nego motyla:

– Łup z Fabryki Wyro­bów Meta­lo­wych.

Wyciąga z kie­szeni pięk­nie opa­loną, zło­to­brą­zową cygar­niczkę z mor­skiej piany, wkłada w nią cygaro i pali je dalej.

– Nie mam nic prze­ciwko kon­fi­ska­cie cygara – mówię. – To jest zwy­kły gwałt, a ty, były pod­ofi­cer, oczy­wi­ście nic innego w życiu nie widzia­łeś. Ale po co ta cygar­niczka? Nie jestem syfi­li­ty­kiem.

– A ja nie jestem homo­sek­su­ali­stą.

– Georg – mówię – pod­czas wojny jadłeś moją łyżką gro­chówkę, kiedy ją ukra­dłem z kuchni. A łyżkę trzy­ma­łem w brud­nym bucie i ni­gdy jej nie myłem.

Georg obser­wuje popiół cygara. Popiół jest śnież­no­biały.

– Od końca wojny minęło już cztery i pół roku – oświad­cza. – Wtedy dzięki bez­gra­nicz­nemu cier­pie­niu sta­li­śmy się ludźmi. Dziś bez­wstydna pogoń za mająt­kiem uczy­niła nas na nowo rabu­siami. Aby to ukryć, potrze­bu­jemy poko­stu pew­nych manier. Ergo! Nie masz przy­pad­kiem dru­giego bra­zy­lij­skiego? Fabryka Wyro­bów Meta­lo­wych ni­gdy nie pró­buje prze­ku­pić urzęd­ni­ków jed­nym cyga­rem.

Wyj­muję dru­gie cygaro z szu­flady i daję mu je.

– Inte­li­gen­cja, doświad­cze­nie i sta­rość jed­nak na coś się przy­dają – powia­dam.

Uśmie­cha się i wrę­cza mi za to pudełko zapa­łek, w któ­rym bra­kuje sze­ściu sztuk.

– No i co poza tym sły­chać?

– Nic. Nie było klien­tów. Ale muszę cię usil­nie pro­sić o pod­wyżkę pobo­rów.

– Znowu? Prze­cież dosta­łeś ją wczo­raj!

– Nie wczo­raj. Dziś rano o dzie­wią­tej. Nędzne osiem tysięcy marek. Jed­na­ko­woż dziś o dzie­wią­tej to jesz­cze coś zna­czyło. Od tego czasu ogło­szono nowy kurs dolara i zamiast kra­wata mogę sobie kupić naj­wy­żej flaszkę taniego wina. A potrze­buję kra­wata.

– Jak teraz stoi dolar?

– Dziś w połu­dnie trzy­dzie­ści sześć tysięcy marek. Dziś rano był jesz­cze na trzy­dzie­ści tysięcy.

Georg Kroll ogląda swoje cygaro.

– Trzy­dzie­ści sześć tysięcy! Istna kome­dia! Jak to się skoń­czy?

– Powszechną plajtą, panie feld­mar­szałku – odpo­wia­dam. – Do tego czasu musimy jed­nak żyć. Przy­nio­słeś pie­nią­dze?

– Tylko małą walizkę bank­no­tów na dziś i jutro. Tysiące, dzie­się­cio­ty­sią­cówki, a nawet kilka paczek sta­rych poczci­wych setek. Pra­wie pięć fun­tów papier­ków. Infla­cja postę­puje tak szybko, że Bank Rze­szy nie może nadą­żyć z dru­ko­wa­niem. Bank­noty po sto tysięcy marek uka­zały się dopiero dwa tygo­dnie temu, a już wkrótce trzeba będzie dru­ko­wać miliony. Kiedy doj­dziemy do miliar­dów?

– Jak tak dalej pój­dzie, to za parę mie­sięcy.

– Mój Boże! – wzdy­cha Georg. – Gdzie są piękne, spo­kojne czasy z tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego dru­giego? Wtedy dolar sko­czył w ciągu dwu­na­stu mie­sięcy z dwu­stu pięć­dzie­się­ciu marek na dzie­sięć tysięcy, nie mówiąc już o roku tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym pierw­szym – wtedy zwyżka wyno­siła tylko głu­pie trzy­sta pro­cent.

Spo­glą­dam w okno wycho­dzące na ulicę. Liza stoi naprze­ciwko, ma na sobie szla­frok z wzo­rem w papugi. Powie­siła lusterko na klamce od drzwi i szczot­kuje swoją grzywę.

– Spójrz na to stwo­rze­nie – mówię gorzko. – Nie sieje, nie orze, a Ojciec Nie­bie­ski je żywi. Tego szla­froka wczo­raj jesz­cze nie miała. Kilka metrów jedwa­biu! A ja nie mogę uzbie­rać sobie forsy na kra­wat.

Georg uśmie­cha się.

– Ty jesteś wła­śnie skromną ofiarą czasu. Liza nato­miast pły­nie z roz­wi­nię­tymi żaglami po falach nie­miec­kiej infla­cji. Jest Piękną Heleną paska­rzy. Na nagrob­kach nie wzbo­ga­cimy się, mój synu. Dla­czego nie prze­rzu­cisz się na śle­dzie albo na han­del akcjami, jak twój przy­ja­ciel Willy?

– Ponie­waż jestem sen­ty­men­tal­nym filo­zo­fem i docho­wuję wier­no­ści nagrob­kom. Ale jak będzie z pod­wyżką? Nawet filo­zo­fom potrzeba tro­chę gar­de­roby.

– Nie możesz kupić kra­wata jutro?

– Jutro jest nie­dziela. A potrze­buję go dziś.

Georg przy­nosi z podwórka walizkę z pie­niędzmi. Sięga do wnę­trza i rzuca mi dwie paczki.

– Star­czy?

Widzę, że są to prze­waż­nie setki.

– Dodaj mi jesz­cze z pół kilo tej tapety – mówię. – Tutaj jest naj­wy­żej pięć tysięcy. Kato­liccy paska­rze rzu­cają wię­cej na tacę w kościele i wsty­dzą się, że są tacy skąpi.

Georg dra­pie się po łysej czaszce – ata­wi­styczny gest, w tym wypadku pozba­wiony sensu. Potem wrę­cza mi trze­cią paczkę.

– Bogu dzięki, że jutro nie­dziela – mówi. – Nie będzie nowych kur­sów dolara. Przez jeden dzień w tygo­dniu infla­cja stoi w miej­scu. Bóg pew­nie o tym nie myślał, gdy stwo­rzył nie­dzielę.

– A jak my wła­ści­wie wyglą­damy? – pytam. – Splaj­to­wa­li­śmy czy też powo­dzi się nam dobrze?

Georg zaciąga się głę­boko przez swą cygar­niczkę.

– Sądzę, że tego nie wie nikt w całych Niem­czech. Nawet boski Stin­nes. Ciu­ła­cze natu­ral­nie splaj­to­wali. Robot­nicy i pra­cow­nicy żyjący z pen­sji – rów­nież. Także więk­szość drob­nych przed­się­bior­ców, cho­ciaż jesz­cze o tym nie wie­dzą. Naprawdę świet­nie powo­dzi się tylko ludziom, któ­rzy mają akcje, dewizy, duże nie­ru­cho­mo­ści i zapasy towaru. A więc nie nam. Wystar­czą ci te infor­ma­cje?

– Zapasy towaru! – Spo­glą­dam na ogród, w któ­rym znaj­duje się nasz skład. – Rze­czy­wi­ście nie mamy ich zbyt wiele. Prze­waż­nie pia­sko­wiec i odlewy. Ale nie­wiele mar­muru i gra­nitu. A tę troszkę, co mamy, twój brat sprze­daje ze stratą. Naj­le­piej byłoby, gdy­by­śmy w ogóle nic nie sprze­da­wali, co?

Georg nie musi odpo­wia­dać. Na dzie­dzińcu roz­lega się dzwo­nek roweru. Na sta­rych stop­niach scho­dów sły­chać kroki. Ktoś kaszle wład­czo. To wieczne utra­pie­nie naszego przed­się­bior­stwa: Hen­ryk Kroll junior, drugi współ­wła­ści­ciel firmy.

Jest to mały, kor­pu­lentny męż­czy­zna ze sło­mia­nym wąsem i w zaku­rzo­nych sztucz­ko­wych spodniach, spię­tych u dołu spi­na­czami do roweru. Jego wzrok muska Geo­rga i mnie z lekką dez­apro­batą. Dla niego jeste­śmy urzęd­ni­kami bume­lu­ją­cymi przez cały dzień, pod­czas gdy on jest czło­wie­kiem czynu i pełni służbę tere­nową. Jest nie­znisz­czalny. O świ­cie wyru­sza na dwo­rzec, a potem jedzie rowe­rem do naj­bar­dziej zapa­dłych wsi, skąd nasi agenci, gra­ba­rze albo nauczy­ciele, zamel­do­wali nie­bosz­czyka. Nie można mu odmó­wić pew­nego sprytu. Jego tusza wzbu­dza zaufa­nie; dla­tego pod­trzy­muje ją na wła­ści­wym pozio­mie za pomocą poran­nego i wie­czor­nego kufla. Chłopi wolą przy­sa­dzi­stych gru­ba­sów niż chu­dziel­ców wyglą­da­ją­cych na gło­do­mo­rów. Do tego docho­dzi jego gar­ni­tur. Nie nosi, jak kon­ku­ren­cja od Ste­in­may­era, czar­nego sur­duta ani też, jak komi­wo­ja­że­ro­wie Hol­l­manna i Klotza, nie­bie­skich gar­ni­turów spa­ce­ro­wych – pierw­szy jest zbyt osten­ta­cyjny, dru­gie zbyt jaskrawo świad­czą o obo­jęt­no­ści. Hen­ryk Kroll ma na sobie gar­ni­tur wizy­towy, sztucz­kowe spodnie, kurtkę marengo, a do tego sta­ro­modny sztywny koł­nie­rzyk z zagię­tymi rogami i sto­no­wany kra­wat z prze­wagą czerni. Przed dwoma laty wahał się przez chwilę, gdy zama­wiał ten gar­ni­tur; zasta­na­wiał się, czy żakiet nie byłby sto­sow­niej­szy, zde­cy­do­wał jed­nak na jego nie­ko­rzyść, ze względu na swój zbyt niski wzrost. Była to szczę­śliwa rezy­gna­cja; Napo­leon też wyglą­dałby śmiesz­nie w jaskół­czym ogo­nie. Tak więc w obec­nym stroju Hen­ryk Kroll wygląda jak zastępca szefa pro­to­kołu dyplo­ma­tycz­nego Pana Boga – i tak wła­śnie powinno być. Spi­na­cze rowe­rowe dodają cało­ści pew­nego swoj­skiego, ale wyra­fi­no­wa­nego cha­rak­teru – odnosi się wra­że­nie, że od ludzi, któ­rzy je noszą, można kupo­wać taniej w epoce samo­chodu.

Hen­ryk odkłada kape­lusz i wyciera czoło chu­s­teczką. Na dwo­rze jest dość chłodno i wcale nie jest spo­cony; robi to tylko po to, żeby poka­zać, jak ciężko pra­cuje w porów­na­niu z takimi plu­skwami biu­ro­wymi jak my.

– Sprze­da­łem krzyż – mówi z udaną skrom­no­ścią, pod którą mil­cząco ryczy potężny triumf.

– Który? Ten mały z mar­muru? – pytam z odro­biną nadziei.

– Duży – odpo­wiada Hen­ryk jesz­cze skrom­niej i wytrzesz­cza na mnie oczy.

– Co? Ten ze szwedz­kiego gra­nitu z podwój­nym coko­łem i łań­cu­chami z brązu?

– Ten! A może mamy jesz­cze inny na skła­dzie?

Hen­ryk wyraź­nie roz­ko­szuje się swoim kre­tyń­skim pyta­niem, uwa­ża­jąc je za szczyt sar­ka­stycz­nego humoru.

– Nie – mówię. – Nie mamy już innego. To okropne! Ten był ostatni. Skała Gibral­taru.

– Za ileś sprze­dał? – pyta teraz Georg Kroll.

Hen­ryk nadyma się.

– Za trzy czwarte miliona, bez napisu, bez trans­portu i bez usta­wie­nia. To się poli­czy dodat­kowo.

– Wielki Boże! – wykrzy­ku­jemy jed­no­cze­śnie z Geo­r­giem.

Hen­ryk rzuca nam spoj­rze­nie pełne aro­gan­cji; zde­chłe dor­sze mają nie­kiedy taki wyraz w oczach.

– Musia­łem sto­czyć ciężką walkę – tłu­ma­czy i z nie­wia­do­mego powodu wkłada znowu na głowę kape­lusz.

– Wolał­bym, żeby ją pan prze­grał – mówię.

– Co?

– Żeby pan prze­grał! Walkę!

– Co? – powta­rza Hen­ryk roz­draż­niony. Iry­tuję go nieco.

– On wolałby, żebyś tego krzyża nie sprze­dał – mówi Georg Kroll.

– Co? Co to znowu zna­czy? Do pio­runa, czło­wiek tyra od rana do wie­czora i robi świetne inte­resy, a w nagrodę za to przyj­mują go w tej budzie zarzu­tami! Przejdź­cie się sami po wsiach i spró­buj­cie…

– Hen­ryku – prze­rywa mu Georg łagod­nie – wiemy, że się zamę­czasz. Jed­nak żyjemy w takich cza­sach, w któ­rych czło­wiek, sprze­da­jąc, bied­nieje. Od kilku lat mamy infla­cję. Od zakoń­cze­nia wojny, Hen­ryku. Ale w tym roku infla­cja dostała galo­pu­ją­cych suchot. Dla­tego liczby nie mają zna­cze­nia.

– Sam o tym wiem. Nie jestem idiotą.

Żaden z nas nie odpo­wiada. Tylko idioci wygła­szają tego rodzaju twier­dze­nia. A prze­cze­nie idio­tom jest bez­ce­lowe. Wiem o tym z moich nie­dziel spę­dza­nych w zakła­dzie dla waria­tów. Hen­ryk wyciąga notes.

– Ten krzyż kupi­li­śmy za pięć­dzie­siąt tysięcy. Wydaje mi się, że trzy czwarte miliona to cał­kiem ładny zysk!

Znowu pławi się w sar­ka­zmie. Uważa, że musi się do mnie zwra­cać w ten spo­sób, ponie­waż byłem nauczy­cie­lem. Byłem nim przez dzie­więć mie­sięcy krótko po woj­nie, w zapa­dłej wiosz­czy­nie, gdzie zimowa samot­ność doskwie­rała mi jak wyjący pies.

– Byłby jesz­cze więk­szy zysk, gdyby pan zamiast wspa­nia­łego krzyża sprze­dał ten prze­klęty obe­lisk, który stoi pod oknem – mówię. – Pań­ski świę­tej pamięci ojciec, zakła­da­jąc firmę przed pięć­dzie­się­ciu laty, kupił go jesz­cze taniej – za pięć­dzie­siąt marek czy coś takiego.

– Obe­lisk? A co ma obe­lisk wspól­nego z tą trans­ak­cją? Obe­lisk jest arty­ku­łem nie­cho­dli­wym. Każde dziecko o tym wie.

– Wła­śnie dla­tego – mówię. – Jego nie byłoby szkoda. A krzyża szkoda. Będziemy go musieli odku­py­wać za cięż­kie pie­nią­dze.

Hen­ryk Kroll par­ska. Ma polipy w swoim gru­bym nosie i nadyma się lekko.

– Chce mi pan wmó­wić, że sami musie­li­by­śmy zapła­cić za ten krzyż trzy czwarte miliona?

– O tym się wkrótce dowiemy – mówi Georg Kroll. – Jutro przy­jeż­dża Rie­sen­feld. Musimy zro­bić nowy obsta­lu­nek w Oden­waldz­kich Zakła­dach Obróbki Gra­nitu. Nie mamy już dużo towaru.

– Mamy jesz­cze obe­lisk – pod­su­wam zło­śli­wie.

– Dla­czego sam go pan nie sprzeda? – odcina się Hen­ryk. – Więc jutro przy­jeż­dża Rie­sen­feld? W takim razie zostanę tutaj i sam z nim poga­dam. Wtedy zoba­czymy, jakie są ceny!

Wymie­niamy spoj­rze­nie z Geo­r­giem. Wiemy, że od Rie­sen­felda musimy trzy­mać Hen­ryka z daleka, nawet gdyby trzeba go było spoić do nie­przy­tom­no­ści albo wlać mu rano rycyny do kufla z piwem. Ten uczciwy, sta­ro­modny kupiec zanu­dziłby Rie­sen­felda na śmierć wspo­mnie­niami wojen­nymi i histo­riami z daw­nych dobrych cza­sów, kiedy marka była fun­da­men­tem życia gospo­dar­czego, a uczci­wość fun­da­men­tem honoru, jak to traf­nie wyra­ził nasz kochany feld­mar­sza­łek. Hen­ryk znaj­duje wielką przy­jem­ność w takich bana­łach – Rie­sen­feld nie. Rie­sen­feld uważa, że uczci­wość jest czymś, czego się wymaga od innych, jeśli mają na tym stra­cić – i od sie­bie samego, jeśli się ma z tego korzy­ści.

– Ceny zmie­niają się z dnia na dzień – mówi Georg. – Nie ma tu co oma­wiać.

– Tak? Uwa­żasz może, że za tanio sprze­da­łem?

– To zależy. Przy­wio­złeś ze sobą pie­nią­dze?

Hen­ryk wytrzesz­cza oczy na Geo­rga.

– Ze sobą? Jak mogę brać pie­nią­dze, kiedy nie dostar­czy­li­śmy jesz­cze towaru? To nie­moż­liwe!

– To nie jest nie­moż­liwe – odpo­wia­dam. – Prze­ciw­nie, teraz bar­dzo czę­sto zała­twia się trans­ak­cje w ten spo­sób. Nazywa się to zapłatą z góry.

– Zapłata z góry! – Gruby nos Hen­ryka drga pogar­dli­wie. – Co pan o tym wie, panie nauczy­cielu? Jak można w naszej branży żądać zapłaty z góry? Od pogrą­żo­nej w żało­bie rodziny, gdy wieńce na gro­bie jesz­cze nie zwię­dły, chce pan żądać pie­nię­dzy za coś, co jesz­cze nie zostało dostar­czone?

– Natu­ral­nie. Dla­czego by nie? Wtedy wła­śnie ludzie są słabi i łatwiej ustę­pują.

– Słabi? Też coś! Są twardsi niż stal! Po wszyst­kich wydat­kach na leka­rza, trumnę, księ­dza, grób i stypę – nie dosta­nie pan ani dzie­się­ciu tysięcy z góry, młody czło­wieku! Ludzie muszą naj­pierw tro­chę ochło­nąć. I zanim zapłacą, muszą naj­pierw zoba­czyć to, co zamó­wili, na cmen­ta­rzu, a nie tylko w kata­logu. Nawet jeśli jest nary­so­wane przez pana chiń­skim tuszem i praw­dzi­wym zło­tem, z paroma krew­nymi w żało­bie na doda­tek.

Znowu jedna z oso­bi­stych wycie­czek Hen­ryka! Nie zwra­cam na nią uwagi. To prawda, że pomniki w naszym kata­logu nie tylko ryso­wa­łem i powie­la­łem na apa­ra­cie Pre­sto, ale także, by wzmoc­nić ich efekt, malo­wa­łem far­bami i dora­bia­łem im nastrój za pomocą pła­czą­cych wierzb, grzą­dek brat­ków, cypry­sów i pod­le­wa­ją­cych kwiaty wdów w żało­bie. Kon­ku­ren­cja konała z zazdro­ści, gdy wyszli­śmy z tymi nowo­ściami; nie miała nic poza zwy­kłymi foto­gra­fiami składu, i nawet Hen­ryk uwa­żał wtedy ten pomysł za świetny, szcze­gól­nie zasto­so­wa­nie złota w płat­kach. Aby bowiem wywo­łać cał­ko­wi­cie natu­ralne wra­że­nie, zaopa­try­wa­łem nary­so­wane i poma­lo­wane nagrobki napi­sami wyko­na­nymi roz­pusz­czo­nym w poko­ście zło­tem. Prze­ży­wa­łem wtedy roz­koszne chwile. Uśmier­ca­łem wszyst­kich, któ­rych nie mogłem ścier­pieć, i malo­wa­łem im nagrobki – na przy­kład mojemu kapra­lowi z rekruc­kich cza­sów, który do dziś świet­nie sobie żyje, wypi­sa­łem: „Tu spo­czywa po dłu­gich i nie­zmier­nie bole­snych cier­pie­niach, po stra­cie wszyst­kich swo­ich naj­bliż­szych, poli­cjant Karol Flümer”. Miało to swoje uza­sad­nie­nie – ten facet strasz­nie mnie opie­przał, a na fron­cie dwa razy wysłał na patrole, z któ­rych wró­ci­łem tylko przy­pad­kowo. Więc mogłem mu chyba życzyć róż­nych rze­czy!

– Panie Kroll – mówię. – Pan pozwoli, że jesz­cze raz wytłu­ma­czymy panu obecne czasy. Zasady, w któ­rych pana wycho­wano, są szla­chetne, ale teraz pro­wa­dzą do ban­kruc­twa. Pie­nią­dze zara­biać może dziś każdy, ale nikt nie potrafi zacho­wać ich war­to­ści. Naj­waż­niej­sze jest nie to, żeby sprze­da­wać, tylko żeby kupo­wać i jak naj­szyb­ciej ścią­gać należ­no­ści. Żyjemy w cza­sach war­to­ści real­nych. Pie­nią­dze są ilu­zją. Każdy o tym wie, ale wielu mimo wszystko w to nie wie­rzy. Póki tak jest, infla­cja postę­puje naprzód, aż osią­gnie abso­lutne nic. Czło­wiek żyje w sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu pro­cen­tach ze swo­jej fan­ta­zji, a tylko w dwu­dzie­stu pię­ciu pro­cen­tach z fak­tów – to jest jego siłą i jego sła­bo­ścią, i dla­tego w tym magicz­nym tańcu liczb są jesz­cze tacy, co zyskują, i tacy, co tracą. Wia­domo, że nie możemy zyskać w sen­sie abso­lut­nym. Ale nie chcie­li­by­śmy zali­czać się do ban­kru­tów. Te trzy czwarte miliona, za które pan dzi­siaj sprze­dał, jeśli zostaną wypła­cone za dwa mie­siące, nie będą wię­cej warte niż dziś pięć­dzie­siąt tysięcy. Dla­tego…

Hen­ryk robi się pur­pu­rowy. Prze­rywa mi.

– Nie jestem idiotą – wyja­śnia po raz drugi. – Nie musi mi pan wygła­szać takich kre­tyń­skich wykła­dów. Wiem o prak­tycz­nym życiu wię­cej niż pan i wolę hono­rowe ban­kruc­two niż chwy­ta­nie się wąt­pli­wych paskar­skich metod, żeby egzy­sto­wać. Dopóki jestem kie­row­ni­kiem han­dlo­wym firmy, będę pro­wa­dził inte­resy w daw­nym, przy­zwo­itym sen­sie tego słowa i basta! To wstrętne tak psuć czło­wie­kowi zado­wo­le­nie z uda­nej trans­ak­cji! Dla­czego nie pozo­stał pan bel­frem?

Chwyta za kape­lusz i zatrza­skuje za sobą drzwi. Widzimy, jak kro­czy na swo­ich gru­bych, ikso­wa­tych nogach przez podwórko, nie­mal po woj­sko­wemu, ze swo­imi spi­na­czami rowe­ro­wymi u spodni. Odma­sze­ro­wuje na obiad do gospody Blu­mego.

– Chce odczu­wać zado­wo­le­nie z trans­ak­cji, ten bur­żu­azyjny sady­sta – mówię gniew­nie. – Jesz­cze tego mu do szczę­ścia potrzeba! Jak można pro­wa­dzić nasz inte­res, jeśli nie z naboż­nym cyni­zmem, gdy czło­wiek pra­gnie uchro­nić swoją duszę? A ten obłud­nik chce odczu­wać zado­wo­le­nie z sza­che­rek na nie­bosz­czy­kach i uważa to jesz­cze za swoje prawo przy­ro­dzone!

Georg się śmieje.

– Bierz pie­nią­dze i chodźmy! Prze­cież chcia­łeś sobie kupić kra­wat? Szyb­ciej! Dziś już nie będzie pod­wyżki!

Bie­rze walizkę z pie­niędzmi i sta­wia ją nie­dbale w pokoju koło biura, gdzie sypia. Ja wkła­dam swoje paczki do torebki z napi­sem: „Cukier­nia Kel­lera – naj­lep­sze ciastka, dostawa do domu”.

– Czy Rie­sen­feld rze­czy­wi­ście przy­jeż­dża? – pytam.

– Tak, tele­gra­fo­wał.

– Czego chce? Pie­nię­dzy? Czy coś nam sprze­dać?

– To się okaże – mówi Georg i zamyka biuro.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Der schwa­rze Obe­lisk

DER SCHWA­RZE OBE­LISK © 1956 by New York Uni­ver­sity, suc­ces­sor-in-inte­rest to the lite­rary rights of The Estate of the Late Pau­lette God­dard Rema­rque

Publi­shed by arran­ge­ment with Graal Ltd and Mohr­bo­oks AG Lite­rary Agency. All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Krzysz­tof Tro­piło

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Bet­t­mann / Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Czarny obe­lisk, wyd. VI, dodruk, Poznań 2023)

ISBN 978-83-7818-920-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer