Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawdziwa męska przyjaźń w obliczu bezsensu wojny i straconej młodości.
Trzej towarzysze to powieść o pięknej i głębokiej prawdziwej męskiej przyjaźni, rozgrywająca się w latach dwudziestych w Niemczech. Lohkamp, Lenz i Kőster należą do straconego pokolenia Niemców – pokolenia tych, którzy w poczuciu bezsensu wojny wrócili z frontu i już nie umieli ułożyć sobie życia. Trwają bez celu, bez złudzeń co do przyszłości i nawet gdy jeden z nich się zakocha, wszystko zakończy się tak, jakby życie w istocie nie miało już sensu. Tymczasem znów czuć nadciągające zło – po niemieckich miastach już krążą nazistowskie bojówki…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 569
J.R.Z.
Niebo było żółte jak mosiądz, nie zaciągnięte jeszcze dymami z kominów. Poza dachami fabryki lśniło już ostrym blaskiem. Niedługo wzejdzie słońce. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma. Przyszedłem o kwadrans za wcześnie.
Otworzyłem bramę i przygotowałem pompę. O tej porze przejeżdżało zwykle parę samochodów, które zaopatrywały się w benzynę. Nagle za plecami usłyszałem ochrypły skrzek, który brzmiał tak, jakby pod ziemią ktoś uparcie wiercił zardzewiałym świdrem. Przystanąłem i zacząłem nasłuchiwać. Potem przemierzyłem z powrotem podwórze i uchyliłem ostrożnie drzwi warsztatu. W mrocznym pomieszczeniu szamotało się jakieś widmo. Głowę miało owiniętą ongiś białą, a dzisiaj już tylko brudną chustką, całości stroju dopełniał niebieski fartuch i grube filcowe pantofle. Zjawisko machało ostrą miotłą, ważyło dziewięćdziesiąt kilo jak obszył, a było nie kim innym, jak naszą posługaczką, Matyldą Stoss.
Stałem przez chwilę w drzwiach i przyglądałem się jej. Poruszała się z gracją hipopotama, przeciskając się chwiejnym krokiem między chłodnicami. Dudniącym jak z beczki głosem śpiewała piosenkę o wiernym ułanie. Na stole przy oknie stały dwie flaszki koniaku, jedna z nich prawie pusta. Jeszcze ubiegłego wieczoru była pełna. Na śmierć zapomniałem zamknąć butelki w szafie.
– Ładne rzeczy, pani Stoss! – zawołałem na przywitanie.
Śpiew urwał się. Miotła legła na podłodze. Błogi uśmiech zamarł. Teraz przyszła na mnie kolej odegrania roli widma.
– Jezu najsłodszy! – wyjąkała Matylda, gapiąc się na mnie zaczerwienionymi ślepiami. – Jak Boga przy skonaniu pragnę, nie spodziewałam się pana jeszcze.
– To widzę. No, jak smakowało?
– Smakować smakowało, ale z ręką na sercu… przykro mi. – Obtarła dłonią usta. – Powiadam panu, ścięło mnie z nóg dokumentnie.
– Przesadza pani, Matyldo. Jest pani tylko zalana. Zalana jak nadbrzeżne działo.
Pani Stoss z trudem utrzymywała równowagę. Wąsik na górnej wardze drgnął, a powieki mrugały jak u starej sowy. Stopniowo jednak oprzytomniała, podeszła ku mnie zdecydowanym krokiem i rzekła:
– Pan pozwoli, panie Lohkamp… Człowiek, jak to mówią, nie z żelaza… z początku tylko powąchałam flaszeczkę i odstawiłam w porządku… potem pociągnęłam łyczek… pan wie, że rano zawsze mi tak czczo na wnętrzu… no, a potem… chyba diabeł we mnie wstąpił i tyle. Ale też pan nie ma sumienia, żeby starą kobietę na pokuszenie wodzić! Po co pan zostawia na ludzkich oczach takie cacane flaszunie?
Bogiem a prawdą, nie po raz pierwszy przydybałem panią Matyldę w takim stanie. Przychodziła co dzień rano na dwie godziny, ażeby posprzątać w garażu. Można było spokojnie zostawić na widoku każdą sumę pieniędzy, pani Matylda nie tknęła ich nigdy. Ale na alkohol była łasa jak kot na szperkę.
Podniosłem flaszkę pod światło.
– Oczywiście, koniaku dla gości pani nie ruszyła, ale ten dobry, pana Köstera, wygoliła pani do ostatniej kropelki.
Uśmiech przemknął po zniszczonej twarzy Matyldy.
– Co prawda, to nie wstyd. Na wódeczności znam się. Ale chyba mnie, biednej wdowy, pan nie zdradzi, złociutki panie?
Potrząsnąłem głową.
– Wyjątkowo dzisiaj nie pisnę ani słówka.
Opuściła zawiniętą spódnicę.
– W takim razie zmykam. Gdyby tak przyłapał mnie pan Köster, zrobiłby awanturę jak jasna cholera!
Podszedłem do szafy i otworzyłem ją.
– Matyldo!
Przydreptała spiesznym truchtem. Podniosłem w górę brunatną czworokątną butelkę.
– To już stanowczo nie ja! – Uniosła ręce na znak protestu. – Najświętsze słowo! Nie ruszyłam tej flaszki!
– Wiem, wiem – rzekłem i nalałem pełny kieliszek. – Ale pani zna ten specjał, hę?
– Też pytanie! – Oblizała łakomie wargi. – Rum! Stary rum Jamajka!
– Znakomicie. No, a teraz do dna, a żywo!
– Niby ja? – Odskoczyła jak oparzona. – Panie Lohkamp, to naprawdę za wiele dobrego! Chyba mnie pan chce zawstydzić! Widziane to rzeczy… matka Stoss wypija panu ukradkiem koniak, a pan jeszcze na dokładkę częstuje ją rumem! Niech pan mówi, co chce, ale święty z pana człowiek! Prędzej mnie szlag trafi, aniżeli tknę tego kilonka!
– No, więc? – spytałem i zrobiłem taki ruch, jak gdybym chciał cofnąć kieliszek.
– Niech już będzie! – Szybkim ruchem sięgnęła po trunek. – Trzeba brać, co dają. Nawet jeśli człowiek tego nie rozumie. Na zdrowie! Czy to aby przypadkiem nie pańskie urodziny?
– Tak, Matyldo. Zgadła pani.
– Co, naprawdę? – Schwytała oburącz moją dłoń i potrząsnęła nią wylewnie. – Serdeczne życzenia! Pełnej kiesy, to grunt! Wie pan – obtarła ręką usta – takem się wzruszyła na stare lata… że przydałby się jeszcze jeden kilonek… Pan wie przecież, że pana kocham jak rodzonego syna.
– Dobra!
Nalałem drugi kieliszek. Wychyliła, nie mrugnąwszy okiem, i opuściła warsztat, piejąc hymny pochwalne na cześć mojej wspaniałomyślności.
Odstawiłem butelkę i usiadłem przy stole. Blade promienie słońca padały przez szyby na moje ręce. Urodziny! Zabawne uczucie ogarnia człowieka, nawet jeżeli nic sobie nie robi z takich uroczystości. Trzydziestka, przyjacielu… A był przecież czas, kiedy myślałem, że nigdy nie dożyję do dwudziestu lat… takie to wtedy wydawało się odległe. A potem…
Wyciągnąłem z szuflady arkusz papieru listowego i zacząłem liczyć. Dzieciństwo, szkoła – to był osobny kompleks, daleki, zapodziany gdzieś, dzisiaj już nierealny. Prawdziwe życie zaczęło się dopiero w roku 1916. Wtedy właśnie zostałem rekrutem; chudy jak zapałka, wystrzeliłem w górę, jakby mnie kto o to prosił, skończyłem osiemnaście lat. Ćwiczyłem „powstań!” i „padnij!” pod komendą podoficera, skończonego chama, na placu za koszarami. Jednego z pierwszych wieczorów przyszła do mnie w odwiedziny matka. Musiała na mnie czekać, biedula, z górą godzinę. Zapakowałem tornister nieprzepisowo i za karę kazano mi szorować ustępy. To było moje „wolne popołudnie”. Matka chciała mi pomóc, ale takie rzeczy były zakazane. Matczysko się spłakało, a ja byłem tak skonany, że zasnąłem jeszcze w czasie jej wizyty.
1917. Flandria. Kupiliśmy do spółki z Middendorfem w kantynie butelczynę czerwonego wina. Chcieliśmy ją wypić z okazji urodzin. Ale nie doszło do tego. Już o świcie Anglicy obłożyli nas ciężkim ogniem. Köster został ranny w południe, Meyer i Deters padli po południu. A wieczorem, kiedyśmy już byli przekonani, że dadzą nam spokój, i otworzyliśmy flaszkę, gaz zaczął wpełzać do ziemianki. Zdążyliśmy jeszcze na czas założyć maski, ale maska Middendorfa okazała się zepsuta. Zanim to spostrzegł, było za późno. Zdarliśmy z niego dziurawe draństwo i wydostaliśmy nową maskę, ale wszystko to trwało za długo. Łyknął zbyt wiele gazu i rzygał już krwią. Umarł następnego dnia rano, z twarzą zieloną i czarną. Całą szyję miał poranioną… próbował paznokciami rozorać grdykę, aby złapać tchu.
1918. W szpitalu polowym. Parę dni przedtem przybył nowy transport rannych. Bandaże z papieru. Ciężko ranni. Cały dzień wjeżdżały i wyjeżdżały płaskie wózki operacyjne. Niektóre wracały puste na salę. Koło mnie leżał Józef Stoll. Amputowano mu obie nogi, ale on o tym jeszcze nie wiedział. Nie było tego widać, gdyż kołdrę ułożono na drucianym pałąku. Stoll nie uwierzyłby, że mu obcięli nogi, bo ciągle odczuwał w nich ból. W nocy umarli w naszej izbie dwaj żołnierze. Jednemu z nich konanie szło ciężko.
1919. Z powrotem w domu. Rewolucja. Głód. Na ulicach ustawiczny klekot karabinów maszynowych. Żołnierze przeciwko żołnierzom. Towarzysze broni przeciwko dawnym kolegom.
1920. Zamach stanu. Zastrzelono Karola Brögera. Köster i Lenz aresztowani. Moja matka w szpitalu. Rak w ostatnim stadium.
1921...
Wytężyłem myśli. Nie mogłem sobie przypomnieć. Cały rok osunął się gdzieś, zapadł. W roku 1922 pracowałem jako robotnik kolejowy w Turyngii, w 1923 byłem szefem reklamy fabryki wyrobów gumowych. Inflacja trwała w najlepsze. Zarabiałem miesięcznie dwieście bilionów marek. Dwa razy dziennie wypłacano gażę, a zaraz potem zwalniano nas na pół godziny, abyśmy mogli skoczyć do sklepów i kupić, co się dało. Trzeba było zdążyć przed ogłoszeniem nowego kursu dolara. Potem otrzymane pieniądze były warte tylko połowę.
A później? Następne lata? Odłożyłem ołówek. Nie miało sensu ich liczyć. Nie pamiętałem tego zresztą tak dokładnie. Zanadto się wszystko poplątało. Ostatnie urodziny obchodziłem uroczyście w „Café International”. Cały rok pracowałem tam jako pianista od nastrojowych kawałków. Potem spotkałem znów Köstera i Lenza. Tak oto wylądowałem w AUREWE, inaczej „Auto-Reperacje, Warsztaty O. Köster i S-ka”. Owa S-ka to Lenz i ja, ale w rzeczywistości cały garaż i warsztat należał do Köstera. Był ongi naszym kolegą z ławy szkolnej, a potem dowódcą kompanii. Z kolei latał jako pilot, później pewien czas studiował, jeszcze później został kierowcą wyścigowym. W końcu kupił tę oto budę. Jako pierwszy wspólnik zgłosił się Lenz, który przez parę lat obijał się po Ameryce Południowej. Potem przystałem i ja do tego interesu.
Wyjąłem papierosa z kieszeni. Właściwie powinienem był być zupełnie zadowolony ze swojego losu. Powodziło mi się nie najgorzej, miałem robotę, byłem mocny jak tur, trzeba było nie lada wysiłku, ażebym poczuł się zmęczony, ot, zdrów jak ryba. A jednak lepiej było nie rozmyślać zanadto nad tym wszystkim. Szczególnie kiedy człowiek był sam. A także wieczorem. Raz po raz nachodziły człowieka zwidy z wczoraj i uparcie patrzyły martwymi oczyma. No, ale na tę biedę miało się wódkę.
Brama wejściowa zapiszczała w zawiasach. Podarłem kartkę papieru zapisaną datami z mego życia i cisnąłem ją do kosza. Drzwi rozwarły się szeroko. Stanął w nich Gotfryd Lenz – długi, chudy, z jasną grzywą koloru słomy i nosem, który nadawałby się do całkiem innej twarzy.
– Robby! – ryknął wielkiem głosem. – Wstawaj, baryłko sadła, zbierz swoje grzeszne kości! Baczność! Przełożeni chcą z tobą mówić!
– Tam do licha! – zawołałem, zrywając się na równe nogi. – Miałem nadzieję, że zapomnieliście o tym. Nie znęcajcie się nade mną, dziatki!
– Oczywiście, ty myślisz tylko o sobie! – Gotfryd położył na stole paczkę, w której coś zabrzęczało. Za Lenzem wszedł do garażu Köster. Lenz ustawił się przede mną w całej okazałości. – A teraz, Robby, gadaj, kogo pierwszego spotkałeś dzisiaj z rana?
– Pierwszą osobą spotkaną dzisiaj była stara pląsająca baba.
– Święty Ekspedycie! To zły znak. Ale doskonale pokrywa się z twoim horoskopem. Postawiłem go wczoraj. Urodziłeś się pod znakiem Strzelca – człowiek nieobliczalny, niepewny, trzcina na wietrze, pod podejrzanym wpływem Saturna z Jowiszem widocznym w tym roku pod małym kątem. Ponieważ Otto i ja jesteśmy dla ciebie ojcem i matką, wręczam ci, solenizancie, przede wszystkim coś, co będzie cię chronić od zła. Przyjm ten amulet! Pewna potomkini Inków przekazała mi tę pamiątkę. Miała błękitną krew, platfusy, wszy i boski dar widzenia przyszłości. „Białoskóry cudzoziemcze – powiedziała mi – królowie nosili ten amulet, jest w nim zaklęta siła Słońca, Księżyca i Ziemi, nie mówiąc o pomniejszych planetach. Daj mi srebrnego dolara na wódkę, a amulet będzie twoim!” Wręczam ci go, aby podtrzymać ciągłość łańcucha szczęścia. Amulet ten będzie cię osłaniał i zniweluje wpływ niechętnego ci Jowisza.
Zawiesił mi na szyi małą czarną figurkę na cienkim łańcuszku.
– W porządku! Amulet jest przeciwko nieszczęściom większego kalibru. Na codzienne zaś frasunki: sześć flaszek rumu od Ottona! Proszę z szacunkiem, bo są dwa razy starsze od ciebie!
Otworzył pakunek i ustawił butelki jedna za drugą w porannym słońcu. Migotały złoto jak bursztyn.
– Wyglądają cudownie – przyznałem. – Skądeś je wytrzasnął, Otto?
– O, to bardzo zawiła historia – zaśmiał się Köster. – Zbyt długa do opowiadania. Ale powiedz, stary, jak się dziś czujesz? Jak człowiek trzydziestoletni?
Potrząsnąłem głową.
– Równocześnie jak szesnastolatek i jak pięćdziesięcioletni pryk. Słowem, nic szczególnego.
– Co, śmiesz to nazywać niczym szczególnym? – zareplikował Lenz. – To przecież najpiękniejsze uczucie pod słońcem. Zwyciężyłeś czas i żyjesz przecież podwójnie.
Köster spojrzał na mnie uważnie.
– Daj mu spokój, Gotfrydzie – rzekł po chwili. – Urodziny źle działają na samopoczucie. Szczególnie o świcie. Już on przyjdzie powoli do siebie.
– Im mniej tego samopoczucia kołacze się w człowieku – Lenz mrugnął szelmowsko – tym więcej jest on wart, Robby. Czy cię to choć trochę pociesza?
– Nie – odpaliłem – ani odrobiny. Zanim człowiek stanie się coś wart, robi się własnym pomnikiem. Uważam to za zbyt nudne i męczące.
– Patrz, Otto, on już filozofuje, a więc jest uratowany – zawołał Lenz. – Przemógł w sobie ten martwy punkt. Tak, martwy punkt urodzinowy, kiedy to człowiek gapi się we własne źrenice i nagle dokonuje odkrycia, że jest nędznym pętakiem. Teraz możemy pokrzepieni na duchu zabrać się do naszej pracy powszedniej i naoliwić bebechy staremu cadillacowi.
Pracowaliśmy, dopóki się nie ściemniło. Potem umyliśmy się i przebrali. Lenz zerknął pożądliwie na butelki.
– Co, może by tak ukręcić jednej szyjkę?
– Robby ma głos w tej sprawie – rzekł Köster. – Niezbyt to wytwornie, Gotfrydzie, jedną ręką dawać, a drugą dobierać się do prezentu.
– Jeszcze mniej wytwornie jest pozwalać, aby ofiarodawcy umierali z pragnienia – odparował Lenz i otworzył jedną z butelek.
Smakowita woń rozniosła się w mig po całym warsztacie.
– Święty Ekspedycie! – mruknął Gotfryd.
Pociągnęliśmy wszyscy nosami.
– Fantastycznie pachnie, Otto. Trzeba by sięgnąć w najwyższe rejony poezji, ażeby znaleźć godne porównanie.
– Szkoda tego trunku na naszą ponurą budę! – zadecydował Lenz. – Wiecie co? Pojedziemy gdzieś za miasto na kolację i zabierzemy butelczynę ze sobą. Na łonie przyrody wydoimy to cudo!
– Świetnie!
Odsunęliśmy na bok cadillaca, nad którym mozoliliśmy się po południu. Za nim stał dziwny stwór na kołach. Był to wóz wyścigowy Ottona Köstera, duma naszego przedsiębiorstwa.
Köster kupił ten wóz – stare pudło o wysokiej karoserii – na licytacji za psie pieniądze. Znawcy, którzy go oglądali wtedy, określali go bez chwili wahania jako interesujący eksponat do muzeum komunikacji. Znajomy Ottona, Bollwies, branża konfekcyjna, właściciel fabryki płaszczy damskich i namiętny amator wyścigów samochodowych, doradzał Kösterowi, ażeby przerobił zabytek na maszynę do szycia. Ale Köster nic sobie nie robił z tych kpin. Rozłożył wóz na części jak zegarek i pracował nad nim miesiącami, nieraz do późnej nocy. Potem któregoś wieczoru zjawił się swoim gruchotem przed barem, gdzieśmy zwykle wysiadywali. Bollwiesa skręcało ze śmiechu, gdy ujrzał klekota. Trzeba przyznać, że wyglądał on w dalszym ciągu diabelnie śmiesznie. Dla kawału Bollwies zaproponował Kösterowi zakład. Oświadczył, że stawia dwieście marek przeciwko dwudziestu, jeżeli Köster przyjmie wyścig z jego nowym sportowym wozem. Trasa dziesięć kilometrów, kilometr forów dla samochodu Ottona. Köster przyjął zakład. Wszyscy zanosili się od śmiechu i obiecywali sobie królewską zabawę. Ale Otto zrobił coś więcej: odrzucił fory i z niewzruszoną miną podwyższył zakład na tysiąc przeciw tysiącowi. Zdumiony Bollwies spytał, czy ma go zaraz odwieźć do najbliższego szpitala dla wariatów. W odpowiedzi na to Otto zapuścił motor. Obaj zawodnicy ruszyli, aby natychmiast zmierzyć swe siły. Bollwies wrócił po półgodzinie do baru tak spłoszony, jakby zobaczył węża morskiego. W milczeniu wypisał jeden czek, a potem zaraz drugi. Chciał kupić z miejsca wóz Ottona. Ale Köster wyśmiał jego ofertę. Nie sprzedałby wozu za żadne skarby świata. Chociaż auto było wewnątrz bez zarzutu, to jednak z zewnątrz prezentowało się okropnie. Na codzienny użytek nakładaliśmy na podwozie osobliwie staromodną karoserię, która pasowała jak ulał. Lakier na niej zmatowiał, błotniki miały szramy i zagięcia, a buda liczyła sobie dziesięć wiosen z okładem. Mogliśmy to wszystko odnowić, ale mieliśmy ważny powód, ażeby tego nie robić.
Wóz zwał się Karl. Karl, widmo szos.
I teraz Karl węszył na drodze.
– Otto! – zawołałem. – Jedzie ofiara!
Za nami trąbił niecierpliwie zwalisty buick. Doganiał nas szybko. Niebawem chłodnice się zrównały. Mężczyzna za kierownicą spojrzał na nas obojętnie. Wzrok jego zlustrował z góry na dół naszego obdartusa. Po czym właściciel buicka odwrócił się i zapomniał o naszym istnieniu.
W kilka sekund później musiał jednak stwierdzić, że Karl nie ustąpił mu ani kroku. Poprawił się w fotelu, spojrzał na nas rozbawionym wzrokiem i dał gazu. Nie, Karl nie odpadł. Jak uparty terier ścigający wspaniałego doga trzymał się nasz Karl, mały i zwinny, boku błyszczącej lokomotywy z niklu i lakieru.
Mężczyzna ujął mocniej kierownicę. Nic nie podejrzewał i ściągnął drwiąco wargi. Widać było od razu, że teraz chce nam pokazać, co potrafi jego karoca. Nacisnął tak mocno pedał, że rura wydechowa rozświergotała się jak łąka latem od skowronków. Nic nie pomogło. Nie mógł nas minąć. Karl, brzydki i niepozorny, jak zaklęty trzymał się buicka. Kierowca spoglądał ku nam zdumiony. Nie mógł pojąć, dlaczego przy szybkości ponad sto kilometrów nie potrafił zgubić tego przedhistorycznego pudła. Skonsternowany patrzył na tachometr, jak gdyby ten musiał się mylić. Wreszcie dał pełny gaz.
Oba wozy gnały teraz tuż obok siebie po prostej szosie… Po kilkuset metrach zadudniło z przeciwka auto ciężarowe. Buick musiał schować się za nas, ażeby przepuścić ciężarówkę. Zaledwie zrównał się z Karlem, a już zaszumiał zmotoryzowany karawan, powiewając szarfami od wieńców. Buick znów musiał dać nura za Karla. Potem tor był już wolny.
Mężczyzna przy kierownicy stracił tymczasem swoją pychę. Siedział gniewny, z zaciśniętymi wargami, pochylony do przodu. Owładnął nim demon wyścigu. Cały honor jego życia zależał od tego, ażeby za żadną cenę nie ustąpić kundlowi.
My natomiast rozpieraliśmy się pozornie obojętnie na naszych siedzeniach. Buick nie istniał dla nas. Köster patrzył spokojnie na drogę, ja spozierałem znudzony w powietrze, a Lenz – chociaż kipiał od napięcia – wyciągnął z kieszeni gazetę i udawał, że nie ma w tej chwili nic ważniejszego do roboty, jak czytać.
W parę minut później Köster mrugnął do nas. Karl stracił niepostrzeżenie na tempie i buick zaczął nas powoli mijać. Jego szerokie, lśniące błotniki przesunęły się koło nas. Rura wydechowa zionęła nam w twarze niebieskim dymem. Stopniowo zyskał około dwudziestu metrów przewagi. Zaraz też, czego się spodziewaliśmy, wychyliła się z okna gęba właściciela. Uśmiechnął się z wyraźnym triumfem. Był przekonany, że wygrał.
Ale właściciel buicka pozwolił sobie jeszcze na coś więcej. Nie mógł zdusić w sobie żądzy rewanżu. Dawał nam ręką znak, ażebyśmy go doścignęli. Machał łapą szczególnie natarczywie i zwycięsko.
– Otto! – upominał Lenz.
Ale było to zbyteczne. W tej samej bowiem sekundzie Karl skoczył naprzód. Kompresor gwizdnął przeciągle. I nagle zapraszająca ręka w oknie znikła – Karl przyjął wyzwanie. Nadciągał jak burza. Nic nie potrafiło go powstrzymać. Odrobił różnicę dzielącą oba wozy i wtedy dopiero po raz pierwszy łaskawie zauważyliśmy obce auto. Pytającym, niewinnym wzrokiem obrzuciliśmy kierowcę. Chcieliśmy się dowiedzieć, dlaczego machał ręką. Tamten jednak patrzy uporczywie w bok. Karl teraz dopiero zachłysnął się pełnym gazem, mknął brudny, z klekocącymi błotnikami – nasz zwycięski grat.
– Pięknieś go zrobił! – pochwalił Lenz Köstera. – Temu gościowi nie będzie smakowała kolacja.
Takie polowania stanowiły ukryty powód, dla którego nie zmienialiśmy karoserii Karla. Wystarczyło, ażeby pojawił się na szosie, a zaraz ktoś próbował go pognębić. Karl działał na inne samochody jak wrona ze złamanym skrzydłem na bandę głodnych kocurów. Prowokował do wymijania najspokojniejsze familijne karety. Najdostojniejszych brodaczy i ojców rodzin opętanych niezawodnie demonem szybkości, gdy zobaczyli grzechoczący zad Karla podskakujący w górę i w dół przed ich nosem. Któż mógł podejrzewać, że w tej śmiesznej obudowie bije wspaniałe serce wyścigowego silnika!
Lenz utrzymywał stale, że Karl działa wychowawczo. Uczy ludzi szacunku dla ducha twórczego, który zawsze kryje się w niepozornej skorupie. Tak mówił Lenz, który głosił o sobie samym, że jest ostatnim romantykiem.
Zatrzymaliśmy się przed małym zajazdem i wyleźliśmy z wozu. Wieczór był piękny i cichy. Bruzdy zoranych pól miały fioletowy połysk. Krawędzie ich płonęły złoto i brunatno. Niby wielkie flamingi płynęły chmury po niebie zielonkawym jak skórka jabłek, ukrywających wąski sierp przybierającego księżyca. W gałęziach leszczyny zaplątał się zmierzch i jakieś drżące przeczucie. Krzak był wzruszająco nagi, a jednak pełen nadziei zawiązujących się pączków. Z gospody snuł się zapach smażonej wątróbki. Z cebulką, ani chybi. Serca nasze wezbrały radością.
Wiedziony zapachem rzucił się Lenz ku zajazdowi. Wrócił z rozjaśnionym obliczem.
– Żebyście widzieli, jak się smażą ziemniaczki! Szybko, bo inaczej zmiotą nam, co najlepsze!
W tej samej chwili zaszumiał na szosie jakiś wóz. Staliśmy jak przykuci do miejsca. Jako żywo – nasz przyjaciel buick! Z ostrym zgrzytem zahamował tuż przy Karlu.
– Masz babo placek – mruknął Lenz.
Nieraz już z powodu naszych polowań wynikały bijatyki.
Kierowca wysiadł z auta: ciężki, zwalisty chłop, w szerokim, brązowym raglanie z wielbłądziej wełny. Spojrzał wściekłym zezem na Karla, zdjął grube żółte rękawiczki i zbliżył się do naszej grupy.
– Cóż to za model, ten pański wóz? – spytał najbliżej stojącego Köstera z miną kwaśną jak ocet siedmiu złodziei.
Chwilę patrzyliśmy na niego w milczeniu. Oczywiście brał nas za monterów, którzy wystrychnęli się w świąteczne ubrania i wypożyczyli sobie chyłkiem auto.
– Czy mi się zdaje, czy też pan coś powiedział? – zagadnął w końcu ociągającym się głosem Otto. Chciał dać gościowi nauczkę, że powinien odezwać się nieco uprzejmiej.
Mężczyzna poczerwieniał jak burak.
– Pytałem o ten tam wóz – burknął w tym samym tonie co przedtem.
Lenz wyprostował się w całej swej długości. Jego wielki nos zmarszczył się. Był niezmiernie czuły na uprzejmość ze strony innych. Ale zanim zdążył otworzyć usta, otworzyły się – jakby za dotknięciem niewidzialnej ręki – drugie drzwiczki buicka. Wyśliznęła się z nich wąska stopa, potem szczupłe kolano, wreszcie z wozu wysiadła dziewczyna i zaczęła iść z wolna w naszym kierunku.
Spojrzeliśmy po sobie zdumieni. Nie dostrzegliśmy przedtem, że ktoś jeszcze siedział w aucie. Lenz zmienił momentalnie postawę. Uśmiech od ucha do ucha pojawił się na jego usianej piegami twarzy. I oto cała nasza trójka zaczęła się uśmiechać, diabli wiedzą dlaczego.
Grubas gapił się na nas skonsternowany. Stracił pewność siebie i najwidoczniej nie wiedział, co ma zrobić z tym fantem.
– Binding – przedstawił się wreszcie z półukłonem, jak gdyby nazwisko było podporą, której mógł się przytrzymać.
Dziewczyna znalazła się już przy nas. Staliśmy się jeszcze uprzejmiejsi.
– Pokaż panu wóz, Otto – bąknął Lenz, rzucając Kösterowi szybkie spojrzenie.
– Proszę bardzo – rzekł Otto, odpowiadając Lenzowi rozbawionym wzrokiem.
– Bardzo chętnie obejrzę sobie wóz panów. – Binding nastrojony był już bardziej ugodowo. – Musi być diabelnie szybki. Minął mnie, jak gdyby nigdy nic.
Obaj panowie skierowali się ku parkingowi i Köster uniósł maskę Karla.
Dziewczyna nie podążyła za swoim towarzyszem. Przystanęła między mną a Lenzem, szczupła i milcząca w narastającym zmierzchu. Oczekiwałem, że Gotfryd wykorzysta okazję i ruszy z kopyta. Był przecież specjalistą od takich sytuacji. Ale nie do wiary – Lenz zaniemówił. Zwykle tokował w takich wypadkach niby głuszec – teraz stał skromnie jak kapucyn na urlopie i nie otwierał gęby.
– Proszę nam wybaczyć – odezwałem się wreszcie. – Nie widzieliśmy, że pani siedzi w aucie. Inaczej nie robilibyśmy na pewno takich kawałów.
Dziewczyna zwróciła ku mnie oczy.
– Dlaczego? – odpowiedziała spokojnie. Głos jej miał zdumiewająco ciemną barwę. – Przecież nie było w tym nic złego.
– Oczywiście, to żaden grzech, ale też i niezbyt przyzwoicie. Nasz wóz wyciąga mniej więcej dwieście kilometrów na godzinę.
Pochyliła się nieco ku przodowi i wsadziła ręce w kieszenie płaszcza.
– Co, dwieście kilometrów?
– Dokładnie sto dziewięćdziesiąt osiem i dwie dziesiąte. Urzędowo stwierdzone na stoperze – wypalił z dumą Lenz.
Dziewczyna zaśmiała się.
– A myśmy przypuszczali, że mniej więcej sześćdziesiąt do siedemdziesięciu.
– Oczywiście – wtrąciłem – nie mogła pani tego wiedzieć.
– Nie, tego żadną miarą nie można było przypuszczać. Byliśmy przekonani, że buick jest dwa razy szybszy od wozu panów.
– Tak. – Kopnąłem złamaną gałąź plączącą się po ziemi. – Mieliśmy zbyt dużą przewagę. Zdaje mi się, że pan Binding zły był na nas co się zowie.
– Tak, przez chwilę na pewno był zły – zaśmiała się. – Ale trzeba umieć także przegrywać. Inaczej nie można by żyć.
– Naturalnie.
Zapadło milczenie. Spojrzałem na Lenza. Ale ostatni romantyk uśmiechnął się tylko, ruszył nosem i zostawił mnie na pastwę losu. Brzozy szumiały. Za domem gdakała kura.
– Wspaniała pogoda – wydusiłem z siebie w końcu, ażeby przerwać milczenie.
– Tak, cudowna – potwierdziła dziewczyna.
– I taka łagodna – dorzucił Lenz.
– Doprawdy niezwykle łagodna – uzupełniłem od siebie.
I znowu przerwa. Dziewczyna uważała nas z pewnością za nieobytych durniów. Ale mimo wszelkich wysiłków nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Lenz zaczął węszyć.
– Duszone jabłka – szepnął z uczuciem – zdaje się, że do wątróbki będą także duszone jabłuszka. Specjał, palce lizać.
– Niewątpliwie – przyznałem, przeklinając w duchu nas obu.
Köster z Bindingiem wrócili do naszej gromadki. Binding stał się w ciągu tych paru minut zgoła innym człowiekiem. Zdawał się należeć do rasy wariatów samochodowych, którzy są w siódmym niebie, jeżeli natkną się gdzieś na fachowca i mogą z nim porozmawiać.
– Zjemy razem kolację? – zaproponował.
– Naturalnie – skłonił się Lenz.
Weszliśmy do gospody. W drzwiach Gotfryd mrugnął ku mnie i wskazał głową dziewczynę.
– Słuchaj, ona wyrównuje zły urok starej tańczącej baby, która zwidziała ci się dzisiaj rano, dziesięciokrotnie i z nawiązką, co?
Wzruszyłem ramionami.
– Być może, ale czemu kazałeś mi samemu bełkotać te bzdury?
Lenz parsknął śmiechem.
– Musisz się kiedyś nauczyć samodzielności, dziecinko!
– Nie mam już ochoty uczyć się czegokolwiek – odpaliłem.
Weszliśmy za innymi do wnętrza. Siedzieli już przy stole. Gospodyni wkroczyła właśnie z wątróbką i smażonymi ziemniaczkami. Poza tym jako wstęp do uczty przyniosła dużą flaszkę żytniówki.
Binding okazał się niezmordowanym gadułą. Trudno było uwierzyć, ile ten człowiek potrafi powiedzieć na temat samochodów. Gdy usłyszał, że Otto brał także udział w wyścigach, jego sympatia nie miała już żadnych granic.
Przyglądałem mu się uważnie. Ciężki mężczyzna o rumianej twarzy i szerokich brwiach. Trochę bufon, za głośny i hałaśliwy, ale przypuszczalnie dobroduszny, jakimi często bywają ludzie, którym się w życiu powodzi. Mogłem sobie doskonale wyobrazić, że przed pójściem spać ogląda co wieczór w lustrze swoje odbicie z powagą, godnością i szacunkiem.
Dziewczyna siedziała między mną i Lenzem. Zdjęła płaszcz; miała na sobie szary angielski kostium. Na szyi zawiązała biały szalik, który wyglądał jak krawat noszony przez amazonki. Jedwabiste ciemnoblond włosy nabierały w świetle lampy bursztynowego blasku. Ramiona miała bardzo proste, lecz trzymała się nieco pochylona. Wąskie, nadmiernie długie ręce, raczej kościste aniżeli miękkie. Twarz jej była szczupła i blada, ale duże oczy nadawały jej wyraz niemal namiętnej siły. Uważałem, że jest bardzo przystojna, ale nie myślałem przy tym nic więcej.
Natomiast Lenz palił się jak pochodnia. Uległ całkowitej odmianie. Żółta strzecha na jego głowie jaśniała jak czub u dudka. Sypał dowcipami niby z rękawa, do spółki z Bindingiem zawojował cały stół. Siedziałem jako skromny świadek tej przewagi i nie miałem pola do popisu. Pozostawiono mi najwyżej przywilej podania półmiska albo poczęstowania papierosem. Aha, no i trącania się kieliszkiem z Bindingiem. Czyniłem to – prawdę mówiąc – wcale gęsto.
Nagle Lenz uderzył się dłonią w czoło.
– Rum! Robby, skocz i przynieś urodzinowy rum!
– Urodzinowy? Któryż z panów ma dziś urodziny? – spytała dziewczyna.
– Ja – bąknąłem. – Z tej racji jestem prześladowany przez cały dzień.
– Prześladowany? A więc nie chce pan, żeby mu składano życzenia?
– Owszem. Życzenia to co innego.
Przez chwilę trzymałem w ręce jej dłoń i czułem ciepły, suchy uścisk. Potem wyszedłem po rum.
Wielka milcząca noc okalała dom. Skórzane siedzenia w samochodzie były wilgotne. Przystanąłem i patrzyłem na linię horyzontu, nad którą unosił się czerwony blask miasta. Chętnie bym został na dworze, ale z gospody dochodziło już wołanie Lenza.
Binding źle znosił rum. Widać to było już po drugim kieliszku. Chwiejnym krokiem wyszedł do ogródka. Podniosłem się od stołu i stanąłem z Lenzem przy bufecie. Zażądał flaszki ginu.
– Wspaniała dziewczyna, co? – zagadnął.
– Doprawdy, nie mam co do tego zdania, Gotfrydzie. Nie interesowałem się nią bliżej.
Przyglądał mi się przez chwilę swymi niebieskimi, mieniącymi się oczyma i potrząsnął rozpaloną głową.
– Powiedz mi, dziecinko, po co ty właściwie żyjesz na świecie?
– Od dawna próbuję się tego dowiedzieć i ani rusz nie mogę.
Zaśmiał się.
– Chciałbyś! Tak łatwo to nie przychodzi. Ale teraz postaram się wywąchać, co właściwie łączy dziewczynę z tym grubym katalogiem automobilowym.
To rzekłszy, udał się za Bindingiem do ogródka. Po chwili przyholował go do szynkwasu. Wywiad musiał wypaść pomyślnie, gdyż Gotfryd, który doszedł najwidoczniej do wniosku, że tor jest wolny, przypiął się do Bindinga z wielkim zapałem. Zamówił nową flaszkę ginu i po godzinie byli z Bindingiem na ty. Kiedy Lenz był w dobrym humorze, miał w sobie coś tak ujmującego, że trudno mu się było oprzeć. On także nie potrafił się oprzeć sobie samemu. Teraz całkiem podbił Bindinga i niebawem zaczęli ryczeć w altanie żołnierskie piosenki. Przy tym wszystkim ostatni romantyk zapomniał o dziewczynie.
Zostaliśmy we trójkę w izbie. Zrobiło się nagle strasznie cicho. Szwarcwaldzki zegar z kukułką tykał miarowo. Gospodyni sprzątnęła ze stołu, obdarzając nas macierzyńskim spojrzeniem. Przy piecu wyciągnął się brunatny legawiec. Czasami zaszczekał przez sen cichym, żałosnym dyszkantem. Wiatr ocierał się o okna. Szmer jego zacierały raz po raz strzępy pieśni żołnierskich. Miałem wrażenie, jakby cała izba unosiła się z nami w górę i płynęła poprzez noc i lata mimo wielu wspomnień.
Osobliwy nastrój. Czas zapadł się, przestał istnieć. Nie był już rzeką, która z mroku przychodzi i w mrok odpływa, ale jeziorem, w którym odbija się bezgłośnie życie ludzkie. Ściskałem w ręku kieliszek. Rum połyskiwał. Myślałem o kartce zapisanej dzisiaj rano w warsztacie. Byłem wtedy trochę smutny. Teraz już nie. Ostatecznie, wszystko jedno – dopóki człowiek żyje. Spojrzałem na Köstera. Słyszałem, że rozmawia z dziewczyną, ale nie zważałem na słowa. Czułem miękki opar pierwszego oszołomienia alkoholem, który rozgrzewał powoli krew. Lubiłem tę mgiełkę, albowiem rzucała ona na niewiadome jakąś iluzję przygody. W altanie Lenz z Bindingiem zawodzili pieśń o Lesie Argońskim. Obok mnie rozmawiała nieznana dziewczyna. Mówiła cicho i powoli, głosem ciemnym, podniecającym, nieco ochrypłym. Wychyliłem kieliszek.
Tamci wrócili do izby. Wytrzeźwieli nieco na świeżym powietrzu. Zabieraliśmy się do domu. Podałem dziewczynie płaszcz. Stała blisko mnie, przeciągając się miękko w ramionach. Głowę przechyliła skośnie w tył, na lekko rozwartych ustach zaigrał uśmiech skierowany do sufitu, do nikogo. Opuściłem na chwilę okrycie. Gdzież ja, u licha, cały ten czas miałem oczy? Spałem, czy co? Zrozumiałem nagle zachwyt Lenza.
Obróciła się do mnie pytająco. Podniosłem szybko płaszcz na wysokość jej ramion i wskazałem oczyma Bindinga, który stał przy stole czerwony jak wiśnia, ze szklistym jeszcze wzrokiem.
– Czy pani uważa, że on może prowadzić?
– Sądzę, że tak.
Nie spuszczając z niej wzroku, powiedziałem:
– Jeżeli nie jest go pani zupełnie pewna, jeden z nas może siąść przy kierownicy.
Wydobyła puderniczkę i otworzyła wieczko.
– Jakoś to będzie. Nawet lepiej prowadzi, jak sobie podchmieli.
– Lepiej i prawdopodobnie mniej ostrożnie – wtrąciłem.
Spojrzała na mnie ponad brzegiem lusterka.
– Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze – uciąłem.
Moja troska brzmiała nieco przesadnie, albowiem Binding trzymał się mocno na nogach. Chciałem po prostu wymyślić jakiś pretekst, ażeby jej całkiem nie stracić z oczu.
– Czy pozwoli pani zadzwonić do siebie jutro i dowiedzieć się, jak się udał powrót? – Nie odpowiedziała od razu. – Ciąży na nas przecież odpowiedzialność za to pijaństwo – nastawałem. – Szczególnie na mnie z powodu urodzinowego rumu.
– A więc dobrze – zaśmiała się. – Jak pan chce. Zachód 2796.
Zapisałem sobie numer, gdy tylko wyszliśmy z gospody. Dopilnowaliśmy odjazdu Bindinga i wypiliśmy jeszcze strzemiennego. Potem spuściliśmy Karla ze smyczy. Zawył i zaczął śmigać przez lekką mgłę marcową. Oddychaliśmy szybko, ogniste i rozkołysane w oparach miasto leciało ku nam, a z mgły wyrósł jak oświetlony, kolorowy okręt bar Freddy’ego. Zakotwiczyliśmy Karla. Złotem ciekł koniak, gin jaśniał jak akwamaryna, a rum był samym życiem. Siedzieliśmy kamieniem na wysokich taboretach przy barze, muzyka szemrała jak wodotrysk, życie było jasne i mocne. Potężnie tętniło w naszych piersiach, spłukiwało beznadziejność nędznych, umeblowanych pokoi, które czekały na nas, smutek naszego bytowania poszedł w kąt, bar zmienił się w mostek kapitański życia, i oto odpływaliśmy z szumem w przyszłość.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Drei Kameraden
DREI KAMERADEN © 1937 by New York University, successor-in-interest to the literary rights of The Estate of the Late Paulette Goddard Remarque
Published by arrangement with Graal Ltd and Mohrbooks AG Literary Agency. All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Katarzyna Raźniewska
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Zbigniew Mielnik
Fotografia na okładce
© Fox Photos/Getty Images Poland
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Trzej towarzysze, wyd. III, dodruk, Poznań 2022)
ISBN 978-83-7818-905-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer