Łuk Triumfalny - Erich Maria Remarque - ebook + audiobook + książka

Łuk Triumfalny ebook

Erich Maria Remarque

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Łuk triumfalny , powieść z roku 1946, przedstawia dramatyczne losy niemieckiego emigranta w Paryżu tuż przed wybuchem II wojny światowej. Ravic – pod takim nazwiskiem ukrywa się główny bohater – jest lekarzem i nielegalnie przeprowadza operacje w cieszącej się dobrą opinią klinice. Pewnego dnia poznaje przypadkiem kobietę, która wypełni jego puste – jak już mu się wydawało – życie. Ale innego dnia spotka, również przypadkiem, gestapowca, który go kiedyś torturował. Rozliczenie się z dramatyczną przeszłością – jakkolwiek okrutne – uwolni Ravica na nowo. „Człowiek może wiele wytrzymać” – z tą myślą wyruszy w niepewną, przymusową drogę do obozu dla uchodźców.

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą.

Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci.

Autor Łuku triumfalnego nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.

Dom Wydawniczy <!--?xml:namespace prefix = st1 /-->REBIS spośród jego utworów opublikował . Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Hymn na cześć koktajlu, Noc w Lizbonie i Cienie w raju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 625

Oceny
4,6 (601 ocen)
402
150
40
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martynabednarz28

Nie oderwiesz się od lektury

Książka mojego życia.
40
Seoul

Nie oderwiesz się od lektury

Nikt nie pisze tak pięknie jak Remarque
20
kto28

Nie oderwiesz się od lektury

Łuk Triumfalny to ostatnia z ukończonych powieści niemieckiego pisarza. Opowiada o czasach II Wojny Światowej i okresie sprzed jej wybuchu. Pacyfistyczna, pokazująca małość i wielkość ludzi w obliczu skrajności. Po powieści Na Zachodzie bez Zmian - moim zdaniem - druga, najlepsza powieść Remarque'a. Polecam koneserom.
10
Solitude

Nie oderwiesz się od lektury

Książka opowiada o znakomitym i inteligentnym chirurgu Ravicu, który jest uchodźcą z Niemiec i żyje bez dokumentów i meldunku we Francji. Pracuje nielegalnie w szpitalu, wykonując operacje za innych chirurgów, za co dostaje grosze, niektórzy pacjenci nawet nie wiedzą, że tak naprawdę operował ich inny człowiek. Ravic żyje z dnia na dzień, topiąc smutek w Calvadosu, niczego nie planując, nie marząc, bo wie, że wcześniej czy później i tak skończy w obozie koncentracyjnym. Jest tu też wątek miłosny i kryminalny. Klimatyczna i wzruszająca historia, która na długo zostanie w mojej pamięci.
10
ursala

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała. piękna literacko. ciekawe studium niezwykłego człowieka w niezwykłych czasach. wydarzenia które były pretekstem do narysowania postaci również ciekawe.
10

Popularność




1

Kobieta zbli­żała się do Ravica z ukosa. Szła szybko, ale jakby dziw­nie się zata­cza­jąc. Ravic zauwa­żył ją dopiero w chwili, gdy zna­la­zła się tuż obok niego. Ujrzał bladą twarz z wysoko osa­dzo­nymi kośćmi policz­ko­wymi i sze­roko roz­sta­wio­nymi oczami. Twarz była nie­ru­choma i przy­po­mi­nała maskę, spra­wiała wra­że­nie zapad­nię­tej, a oczy w świe­tle latarń miały wyraz takiej szkli­stej pustki, że zwró­ciło to jego uwagę.

Kobieta prze­szła tak bli­sko, że omal go nie musnęła. Wycią­gnął rękę i chwy­cił ją za ramię. W następ­nym momen­cie zachwiała się i byłaby upa­dła, gdyby jej nie przy­trzy­mał.

– Dokąd się pani śpie­szy? – zapy­tał po chwili, nie pusz­cza­jąc jej ramie­nia.

Kobieta wytrzesz­czyła na niego oczy.

– Pro­szę mnie puścić – szep­nęła.

Ravic nie odpo­wie­dział. Wciąż trzy­mał ją za ramię.

– Pro­szę mnie puścić! Co to ma zna­czyć?

Kobieta ledwo poru­szała ustami.

Ravic miał wra­że­nie, że w ogóle go nie widzi. Prze­szy­wała go wzro­kiem na wylot, wpa­tru­jąc się gdzieś w pustkę nocy, a on był tylko czymś, co ją powstrzy­mało i do czego musiała teraz mówić.

– Pro­szę mnie puścić!

Od razu się zorien­to­wał, że nie ma do czy­nie­nia z dziwką. Nie była też pijana. Nie ści­skał już mocno jej ramie­nia. Gdyby chciała, mogłaby się uwol­nić, ale nie zauwa­żyła tego. Ravic odcze­kał chwilę.

– Dokąd się pani naprawdę wybiera, w nocy, sama, o tej porze w Paryżu? – zapy­tał jesz­cze raz spo­koj­nie i puścił ją.

Kobieta mil­czała, ale nie ruszyła dalej. Wyda­wało się, jakby raz zatrzy­mana, nie potra­fiła znów iść.

Ravic oparł się o balu­stradę mostu. Poczuł pod rękami wil­gotny, poro­waty kamień.

– Może tam?

Wska­zał głową za sie­bie, w dół, gdzie Sekwana w sza­rym, roz­pły­wa­ją­cym się bla­sku toczyła bez ustanku swe wody pod cie­nie Pont de l’Alma.

Kobieta nie odpo­wia­dała.

– Za wcze­śnie – rzekł Ravic. – Za wcze­śnie i o wiele za zimno w listo­pa­dzie.

Wycią­gnął paczkę papie­ro­sów i zaczął grze­bać po kie­sze­niach w poszu­ki­wa­niu zapa­łek. Stwier­dził, że w wąskim pudełku zostały mu tylko dwie, pochy­lił się więc prze­zor­nie, żeby osło­nić dłońmi pło­mień przed lek­kim wia­trem od rzeki.

– Mnie też pro­szę dać papie­rosa – powie­działa kobieta bez­dź­więcz­nym gło­sem.

Ravic wypro­sto­wał się i poka­zał jej opa­ko­wa­nie.

– Algier­skie. Czarny tytoń Legii Cudzo­ziem­skiej. Praw­do­po­dob­nie za mocne dla pani. Nie mam przy sobie innych.

Kobieta pokrę­ciła głową i wzięła papie­rosa. Ravic przy­tknął do niego pło­nącą zapałkę. Kobieta paliła śpiesz­nie, zacią­ga­jąc się głę­boko. Ravic wyrzu­cił zapałkę za balu­stradę. Spa­dała w ciem­no­ści niczym mały meteor i zga­sła, dopiero gdy zetknęła się z wodą.

Mostem powoli nad­je­chała tak­sówka. Szo­fer zatrzy­mał się. Zer­k­nął w ich stronę i zacze­kał chwilę, po czym dodał gazu i ruszył dalej po mokrym, błysz­czą­cym czar­nym asfal­cie Ave­nue Geo­rge V.

Ravic poczuł nagle, jak ogar­nia go zmę­cze­nie. Ciężko pra­co­wał przez cały dzień i nie mógł zasnąć. Dla­tego wyszedł jesz­cze na mia­sto, żeby się napić. I teraz, w jed­nej chwili, w wil­got­nym chło­dzie póź­nej nocy, zmę­cze­nie ude­rzyło w jego głowę jak worek.

Przyj­rzał się kobie­cie. Dla­czego wła­ści­wie ją zatrzy­mał? Coś było z nią nie tak, to jasne. Ale co go to obcho­dziło? Widział już wiele kobiet, z któ­rymi coś było nie tak, zwłasz­cza nocą, zwłasz­cza w Paryżu, i teraz było mu wszystko jedno, pra­gnął tylko prze­spać się parę godzin.

– Niech pani idzie do domu – powie­dział. – Czego pani szuka o tej porze na ulicy? W naj­lep­szym razie może pani mieć nie­przy­jem­no­ści.

Posta­wił koł­nierz płasz­cza i odwró­cił się, żeby odejść. Kobieta popa­trzyła na niego nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem.

– Do domu? – powtó­rzyła.

Ravic wzru­szył ramio­nami.

– Do domu, do miesz­ka­nia, do hotelu, niech pani to nazywa, jak chce. Dokąd­kol­wiek. Chyba nie chce pani, żeby zgar­nęła panią poli­cja?

– Do hotelu! Mój Boże!

Ravic zatrzy­mał się. Znowu ktoś, kto nie wie, dokąd pójść, pomy­ślał. Powi­nien był to prze­wi­dzieć. Zawsze to samo. W nocy nie wie­dzą, co ze sobą zro­bić, a następ­nego ranka zni­kają, zanim się obu­dzisz. Wtedy już wie­dzą dokąd. Dobrze znane, tanie zwąt­pie­nie, które przy­cho­dzi i odcho­dzi razem z ciem­no­ścią. Odrzu­cił papie­rosa. Jakby sam nie znał tego aż do prze­sady!

– Chodźmy gdzieś napić się wódki – zapro­po­no­wał.

Tak było naj­pro­ściej. Wtedy będzie mógł zapła­cić i wyjść, a ona sama zde­cy­duje, co ze sobą zro­bić.

Kobieta wyko­nała nie­pewny ruch i potknęła się. Ravic zła­pał ją za ramię.

– Zmę­czona? – zapy­tał.

– Nie wiem. Chyba tak.

– Zbyt zmę­czona, żeby móc zasnąć?

Ski­nęła głową.

– Zda­rza się. No, to chodźmy. Trzy­mam panią.

Ruszyli w górę Ave­nue Mar­ceau. Ravic czuł, jak kobieta opiera się na nim; opie­rała się tak, jakby wła­śnie upa­dała i musiała się cze­goś przy­trzy­mać.

Szli Ave­nue Pierre 1er de Ser­bie. Za skrzy­żo­wa­niem z rue Cha­il­lot ulica otwie­rała się i w oddali, na tle desz­czo­wego nieba, poja­wiła się nie­wy­raźna, ciemna syl­wetka masyw­nego Łuku Trium­fal­nego.

Ravic wska­zał oświe­tlone wąskie wej­ście, pro­wa­dzące do lokalu w piw­nicy.

– Wejdźmy tutaj… tu powinni mieć jesz­cze coś do picia.

Była to knajpa szo­fe­rów. W środku sie­działo paru tak­sów­ka­rzy i dwie pro­sty­tutki. Kie­rowcy grali w karty. Dziwki piły absynt. Zmie­rzyły kobietę szyb­kim spoj­rze­niem i odwró­ciły się obo­jęt­nie. Star­sza ziew­nęła gło­śno, druga leni­wie zaczęła się malo­wać. W głębi pomiesz­cze­nia młod­szy kel­ner o twa­rzy nabur­mu­szo­nego szczura nasy­pał tro­cin na kamienną posadzkę i zaczął je wymia­tać na kory­tarz. Ravic z kobietą usie­dli przy sto­liku obok wej­ścia. Miej­sce było dobre, w razie czego mógł szyb­ciej się ulot­nić. Nie zdjął płasz­cza.

– Czego się pani napije? – zapy­tał.

– Nie wiem. Cze­go­kol­wiek.

– Dwa calva­dosy – zamó­wił Ravic u kel­nera w kami­zelce i z pod­wi­nię­tymi ręka­wami koszuli. – I paczkę che­ster­fiel­dów.

– Nie mamy – oświad­czył kel­ner. – Są tylko fran­cu­skie.

– Dobrze. W takim razie paczkę zie­lo­nych lau­ren­sów.

– Zie­lo­nych też nie mamy. Są tylko nie­bie­skie.

Ravic przy­glą­dał się przed­ra­mie­niu kel­nera z wyta­tu­owaną nagą kobietą, która cho­dziła ponad chmu­rami. Męż­czy­zna podą­żył wzro­kiem za jego spoj­rze­niem, zaci­snął pięść i napiął mię­śnie. Kobieta zako­ły­sała lubież­nie bio­drami.

– Niech będą nie­bie­skie – zgo­dził się Ravic.

Kel­ner skrzy­wił usta w uśmie­chu.

– Może znaj­dzie się jesz­cze paczka zie­lo­nych – oznaj­mił i odda­lił się czła­pią­cym kro­kiem.

Ravic popa­trzył za nim.

– Czer­wone pan­to­fle – powie­dział – i balet­nica w tańcu brzu­cha. Pew­nie słu­żył w turec­kiej mary­narce.

Kobieta poło­żyła dło­nie na stole. Uczy­niła to w taki spo­sób, jakby nie zamie­rzała już ich pod­nieść. Dło­nie miała zadbane, ale to nic nie mówiło. Nie były zresztą bar­dzo zadbane. Zauwa­żył, że pazno­kieć środ­ko­wego palca pra­wej ręki ma uła­many i chyba urwany, a nie spi­ło­wany. W nie­któ­rych miej­scach odprysł lakier.

Kel­ner przy­niósł kie­liszki i paczkę papie­ro­sów.

– Zie­lone lau­rensy. Zna­la­złem jesz­cze paczkę.

– Tak sobie pomy­śla­łem. Był pan w mary­narce?

– Nie. W cyrku.

– To jesz­cze lepiej. – Ravic podał kobie­cie kie­li­szek. – Pro­szę to wypić. To naj­lep­sze o tej porze. A może chce pani kawy?

– Nie.

– Pro­szę wypić na raz.

Kobieta ski­nęła głową i opróż­niła kie­li­szek. Ravic popa­trzył na nią. Miała zga­szoną twarz, wybla­kłą, pra­wie bez wyrazu. Usta pełne, ale blade, kon­tury wyda­wały się zama­zane, i tylko włosy były bar­dzo piękne, poły­skliwy natu­ralny blond. Na gło­wie miała beret, a pod płasz­czem prze­ciw­desz­czo­wym nie­bie­ski kostium na miarę. Kostium uszyty był przez dobrego krawca, ale zie­lony kamień pier­ścionka na palcu wyda­wał się o wiele za duży, żeby nie był fał­szywy.

– Ma pani ochotę na jesz­cze jed­nego? – spy­tał Ravic.

Ski­nęła głową.

Przy­wo­łał gestem kel­nera.

– Jesz­cze dwa calva­dosy. Ale więk­sze kie­liszki.

– Więk­sze kie­liszki? W środku też ma być wię­cej?

– Tak.

– A więc dwa podwójne calva­dosy.

– Słusz­nie się pan domy­ślił.

Ravic posta­no­wił szybko opróż­nić swój kie­li­szek i wyjść. Nudził się i był bar­dzo zmę­czony. Na ogół cier­pli­wie zno­sił nie­spo­dzie­wane zda­rze­nia, miał za sobą czter­dzie­ści lat życia obfi­tu­ją­cego w zmienne koleje losu, ale aż za dobrze znał już takie sytu­acje jak ta. Od kilku lat miesz­kał w Paryżu i nie bar­dzo mógł sypiać w nocy; o tej porze na mie­ście widy­wało się różne rze­czy.

Kel­ner przy­niósł calva­dos. Ravic wziął kie­li­szek wódki jabł­ko­wej o ostrym, aro­ma­tycz­nym zapa­chu i posta­wił ostroż­nie przed kobietą.

– Pro­szę wypić jesz­cze i to. Nie­wiele pomoże, ale roz­grzewa. A do tego, co panią gry­zie, pro­szę nie przy­wią­zy­wać zbyt wiel­kiej wagi. Nie­wiele waż­nych rze­czy wytrzy­muje próbę czasu.

Popa­trzyła na niego, ale nie tknęła alko­holu.

– Tak bywa – pod­jął. – Zwłasz­cza w nocy. Noc skła­nia do prze­sady.

Kobieta na­dal patrzyła na niego.

– Nie musi mnie pan pocie­szać – prze­mó­wiła w końcu.

– Tym lepiej.

Ravic rozej­rzał się za kel­ne­rem. Miał dosyć. Znał ten typ kobiet. Pew­nie Rosjanka, pomy­ślał. Ledwo gdzieś usiądą, jesz­cze zmok­nięte, bez gro­sza, zaraz zaczy­nają się pano­szyć.

– Jest pani Rosjanką?

– Nie.

Ravic zapła­cił i wstał, chcąc się poże­gnać. W tym samym momen­cie kobieta rów­nież wstała. Zro­biła to bez słowa, jakby to było oczy­wi­ste. Ravic popa­trzył na nią nie­zde­cy­do­wa­nie. Dobrze, pomy­ślał, rów­nie dobrze mogę to zro­bić na zewnątrz.

Zaczęło padać. Ravic zatrzy­mał się przed wej­ściem.

– W któ­rym kie­runku pani idzie?

Był zde­cy­do­wany ruszyć w prze­ciwną stronę.

– Nie wiem. Dokąd­kol­wiek.

– A gdzie pani mieszka?

Kobieta drgnęła gwał­tow­nie.

– Tam nie mogę iść! Nie! Nie mogę! Nie tam!

Jej oczy w jed­nej chwili wypeł­niły się dzi­kim stra­chem. Pokłó­ciła się, pomy­ślał Ravic. Miała jakąś scy­sję i wybie­gła na ulicę. Prze­my­śli sobie wszystko i jutro w połu­dnie wróci.

– Zna pani kogoś, do kogo mogłaby pani pójść? Ma pani jakąś zna­jomą? Może pani zadzwo­nić z knajpy.

– Nie. Nie mam nikogo.

– Ale musi pani gdzieś pójść. Nie ma pani pie­nię­dzy na pokój?

– Mam.

– No, to niech pani idzie do hotelu. Wszę­dzie tutaj, w tych bocz­nych ulicz­kach są hotele.

Nie odpo­wie­działa.

– Dokądś musi pani pójść – znie­cier­pli­wił się Ravic. – Nie może pani prze­cież zostać w desz­czu na ulicy.

Kobieta otu­liła się szczel­niej płasz­czem.

– Ma pan rację – stwier­dziła, jakby powzięła w końcu decy­zję. – W zupeł­no­ści ma pan rację. Dzię­kuję. Pro­szę się już o mnie nie mar­twić. Na pewno dokądś pójdę. Dzię­kuję. – Przy­trzy­mała jedną ręką pod szyją roz­chy­la­jący się koł­nierz płasz­cza. – Dzię­kuję za wszystko.

Popa­trzyła z dołu na Ravica spoj­rze­niem peł­nym bólu i spró­bo­wała się uśmiech­nąć, lecz jej się nie udało. A potem, już bez waha­nia, bez­gło­śnym kro­kiem odda­liła się w mżą­cym desz­czu.

Ravic postał jesz­cze chwilę.

– Psia­krew! – mruk­nął zasko­czony i nie­zde­cy­do­wany.

Nie wie­dział, skąd to się wzięło i co to było, smutny uśmiech albo spoj­rze­nie, albo pusta ulica, a może noc – wie­dział tylko, że nie zostawi samej tej kobiety, która wyglą­dała nagle we mgle niczym zagu­bione dziecko. Ruszył za nią.

– Niech pani idzie ze mną – powie­dział opry­skli­wie. – Coś się na pewno znaj­dzie.

Dotarli do Étoile. Ogromny, bez­kre­sny plac roz­cią­gał się przed nimi w sączą­cej się sza­ro­ści. Mgła zgęst­niała, nie było już widać odcho­dzą­cych pro­mie­ni­ście ulic. Był tylko roz­le­gły plac ze świe­cą­cymi się tu i ówdzie męt­nymi księ­ży­cami latarń oraz kamienną budowlą ogrom­nego Łuku, który ginął we mgle, jakby pod­pie­rał smutne niebo i osła­niał samotny blady pło­mień na Gro­bie Nie­zna­nego Żoł­nie­rza, wyglą­da­ją­cym niby ostatni grób ludz­ko­ści wśród nocy i opusz­cze­nia.

Prze­mie­rzyli na ukos cały plac. Ravic szedł szyb­kim kro­kiem. Był zbyt zmę­czony, żeby myśleć. Sły­szał obok sie­bie nie­pewne, mięk­kie kroki kobiety, która podą­żała za nim w mil­cze­niu z opusz­czoną głową, zanu­rzyw­szy ręce w kie­sze­niach płasz­cza, mały, obcy pło­mień życia – i nagle, w póź­nej samot­no­ści placu, mimo że nic nie wie­dział o niej, a może wła­śnie z tego powodu, wydała mu się przez chwilę w dziwny spo­sób przy­na­leżna do niego. Była mu obca, tak jak on sam czuł się wszę­dzie obco, a to dziw­nie ją do niego zbli­żało, bar­dziej niż mno­gość słów i niwe­lu­jąca moc przy­zwy­cza­je­nia, jakie przy­nosi czas.

Ravic miesz­kał w małym hotelu przy prze­cznicy Ave­nue Wagram, za Place des Ter­nes. Budy­nek znaj­do­wał się w dość opła­ka­nym sta­nie, nowy był tylko szyld nad wej­ściem z napi­sem „Hôtel Inter­na­tio­nal”.

Zadzwo­nił do drzwi.

– Macie jesz­cze jakiś wolny pokój? – zapy­tał posłu­ga­cza, który mu otwo­rzył.

Zaspany chło­piec wytrzesz­czył na niego oczy.

– Kon­sjerża nie ma – wyją­kał w końcu.

– To widzę. Pyta­łem cię, czy jest jesz­cze wolny pokój.

Chło­piec bez­rad­nie wzru­szył ramio­nami. Widział, że z Ravi­kiem jest kobieta, ale nie rozu­miał, do czego potrzebny mu jesz­cze jeden pokój. Z doświad­cze­nia wie­dział, że nie po to przy­pro­wa­dza się kobiety.

– Madame śpi. Wyrzuci mnie na zbity pysk, jak ją zbu­dzę – powie­dział i podra­pał się jedną nogą w drugą.

– No cóż, w takim razie sami będziemy musieli spraw­dzić.

Ravic dał chłopcu napi­wek, wziął klucz i ruszył przed kobietą po scho­dach na górę. Zanim otwo­rzył swój pokój, przyj­rzał się sąsied­nim drzwiom. Nie stały przed nimi buty. Zapu­kał dwa razy. Nikt nie odpo­wie­dział. Ostroż­nie naci­snął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz.

– Wczo­raj był pusty – mruk­nął. – Spró­bu­jemy jesz­cze z dru­giej strony. Wła­ści­cielka praw­do­po­dob­nie zamknęła, bo bała się, że plu­skwy uciekną.

Otwo­rzył swój pokój.

– Pro­szę usiąść na chwilę. – Wska­zał czer­woną sofę wypchaną koń­skim wło­siem. – Zaraz wra­cam.

Otwo­rzył drzwi okienne pro­wa­dzące na wąski żela­zny bal­kon, skąd prze­lazł przez kratę łączącą na sąsiedni i zba­dał drzwi. One rów­nież były zamknięte. Zre­zy­gno­wany wró­cił do pokoju.

– Nie da rady. Nie zała­twię pani tutaj pokoju.

Kobieta sie­działa w rogu sofy.

– Mogę posie­dzieć jesz­cze chwilę?

Ravic przyj­rzał się jej uważ­nie. Wyda­wało się, że nie jest w sta­nie się pod­nieść. Jej twarz roz­sy­py­wała się ze zmę­cze­nia.

– Może pani tu zostać – powie­dział.

– Tylko chwilę…

– Może się pani tutaj prze­spać. Tak będzie naj­pro­ściej.

Spra­wiała wra­że­nie, jakby nie dosły­szała. Powoli, nie­mal auto­ma­tycz­nie poru­szała głową.

– Powi­nien pan był zosta­wić mnie na ulicy. A teraz… sądzę, że teraz już nie jestem w sta­nie.

– Też tak sądzę. Może pani tu zostać i się prze­spać. To naj­lep­sze roz­wią­za­nie. A rano zoba­czymy, co dalej.

Popa­trzyła na niego.

– Nie chcia­ła­bym panu…

– Mój Boże. Naprawdę mi pani nie prze­szka­dza. Już nie­raz zda­rzało się, że ktoś zosta­wał tutaj na noc, bo nie wie­dział, dokąd pójść. W tym hotelu miesz­kają uchodźcy. Takie rze­czy zda­rzają się pra­wie codzien­nie. Może pani wziąć łóżko. Ja będę spał na sofie. Jestem przy­zwy­cza­jony.

– Nie, nie, mogę tutaj sie­dzieć dalej. Jeśli tylko będę mogła jesz­cze posie­dzieć, to wystar­czy.

– Dobrze, jak pani chce.

Ravic zdjął płaszcz i powie­sił na wie­szaku. Następ­nie wziął pled i poduszkę z łóżka i przy­su­nął krze­sło do sofy. Z łazienki przy­niósł płaszcz kąpie­lowy i powie­sił na opar­ciu krze­sła.

– Pro­szę – powie­dział – to wszystko, co mogę pani dać. Jeśli pani chce, może też pani dostać pidżamę. W szu­fla­dzie komody jest ich kilka. Od tej pory prze­staję się o panią trosz­czyć. Teraz może pani sko­rzy­stać z łazienki. Ja muszę jesz­cze coś zro­bić.

Kobieta pokrę­ciła głową.

Ravic sta­nął przed nią.

– Ale płaszcz zdej­miemy – powie­dział. – Jest kom­plet­nie prze­mo­czony. Niech pani da także beret.

Podała mu jedno i dru­gie. Poło­żył poduszkę w rogu sofy.

– To pod głowę. A krze­sło po to, żeby śpiąc, nie spa­dła pani na pod­łogę. – Przy­su­nął je do sofy. – Teraz jesz­cze tylko buty. Natu­ral­nie mokre na wylot. Nie­za­wodny spo­sób, żeby się prze­zię­bić. – Ścią­gnął jej pan­to­fle, wyjął z szu­flady krót­kie weł­niane skar­pety i wło­żył na jej stopy. – No, teraz od biedy ujdzie. W kry­tycz­nych momen­tach należy zadbać o odro­binę kom­fortu. To stara zasada żoł­nier­ska.

– Dzię­kuję – powie­działa kobieta. – Dzię­kuję.

Ravic poszedł do łazienki i odkrę­cił kurki. Woda try­snęła do umy­walki. Polu­zo­wał kra­wat i nie­obec­nym wzro­kiem przy­glą­dał się sobie w lustrze. Baczne spoj­rze­nie oczu osa­dzo­nych głę­boko w cie­niu oczo­do­łów, szczu­pła twarz, śmier­tel­nie zmę­czona, gdyby nie wła­śnie oczy; wargi zbyt mięk­kie w porów­na­niu z bruz­dami wyżło­bio­nymi od nosa do ust – a nad pra­wym okiem, prze­cho­dząca w ząb­ko­wa­nej postaci pod włosy, długa bli­zna.

Jego myśli prze­rwało brzę­cze­nie tele­fonu.

– Psia­krew!

W ciągu sekundy wszystko zapo­mniał. Zda­rzały się takie chwile zato­pie­nia. Ale obok była prze­cież jesz­cze kobieta.

– Już idę – zawo­łał. – Prze­stra­szona? – Pod­niósł słu­chawkę. – Co? Tak. Dobrze… tak… oczy­wi­ście, tak… jakoś się da… tak. Gdzie? Dobrze, już wycho­dzę. Gorą­cej kawy, moc­nej kawy… tak…

Bar­dzo ostroż­nie odło­żył słu­chawkę na widełki i przez kilka sekund sie­dział w zamy­śle­niu na porę­czy sofy.

– Muszę wyjść – wyja­śnił. – To pilne.

Kobieta natych­miast wstała. Tro­chę się chwiała i musiała oprzeć się o krze­sło.

– Nie, nie… – Ravica wzru­szyła na moment ta posłuszna ocho­czość. – Może pani tu zostać. Pro­szę się prze­spać. Ja muszę wyjść na godzinę, dwie, nie wiem, na jak długo. Spo­koj­nie może pani zostać.

Wło­żył płaszcz. Prze­mknęła mu przez głową pewna myśl, ale natych­miast puścił ją w nie­pa­mięć. Ta kobieta nic nie ukrad­nie. Nie nale­żała do tego typu ludzi, który znał aż za dobrze. Nie­wiele zresztą było do ukra­dze­nia.

Stał już przy drzwiach, kiedy zapy­tała:

– Mogę pójść z panem?

– Nie, to nie­moż­liwe. Pro­szę zostać tutaj. Niech pani sobie weź­mie, czego pani jesz­cze potrze­buje. Łóżko też, jeśli pani chce. Koniak stoi tam. Pro­szę się prze­spać…

Odwró­cił się.

– Niech pan zostawi włą­czone świa­tło – powie­działa nagle szybko kobieta.

Ravic wypu­ścił klamkę z ręki.

– Boi się pani? – zapy­tał.

Ski­nęła głową.

Wska­zał klucz.

– Pro­szę zamknąć za mną, a potem wycią­gnąć klucz. Na dole jest drugi, wezmę od por­tiera i otwo­rzę sobie.

Pokrę­ciła głową.

– Nie o to cho­dzi. Ale, pro­szę, niech pan zostawi świa­tło włą­czone.

– Ach tak! – Ravic spoj­rzał na nią badaw­czo. – Tak czy owak nie zamie­rza­łem go gasić. Spo­koj­nie może się palić. Znam to. Mie­wa­łem już takie okresy.

Gdy zna­lazł się na rogu rue des Aca­cias, nad­je­chała z naprze­ciwka tak­sówka.

– Pro­szę na rue Lau­ri­ston czter­na­ście. Śpie­szy mi się!

Szo­fer zawró­cił i skrę­cił w Ave­nue Car­not. Kiedy prze­ci­nał Ave­nue de la Grande Armée, z pra­wej strony wysko­czyło małe dwu­oso­bowe auto. Samo­chody zde­rzy­łyby się, gdyby jezd­nia nie była mokra i śli­ska. To dla­tego dwu­oso­bowe autko zarzu­ciło przy hamo­wa­niu na śro­dek jezdni, tuż obok maski tak­sówki. Lekki wóz krę­cił się jak karu­zela. W małym renaul­cie sie­dział męż­czy­zna w oku­la­rach i czar­nym sztyw­nym kape­lu­szu. Przy każ­dym obro­cie widać było przez chwilę jego bladą obu­rzoną twarz. W końcu samo­chód prze­stał się krę­cić i ruszył w kie­runku Łuku Trium­fal­nego na końcu ulicy, jakby to była ogromna brama Hadesu – mały zie­lony owad z wygra­ża­jącą białą pię­ścią na tle noc­nego nieba.

Kie­rowca tak­sówki odwró­cił się do Ravica.

– Widział pan już kie­dyś coś takiego?

– Ow­szem.

– Ale w takim kape­lu­szu. Jak ktoś w takim kape­lu­szu może jechać po nocy tak szybko?

– Miał prawo. To on miał pierw­szeń­stwo jazdy. Dla­czego mu pan wymy­śla?

– Oczy­wi­ście, że miał prawo. Wła­śnie dla­tego mu wymy­ślam.

– A co by pan zro­bił, gdyby nie miał?

– Też bym mu wymy­ślał.

– Wygląda na to, że uła­twia pan sobie życie.

– Wymy­ślał­bym, ale ina­czej – wyja­śnił szo­fer i skrę­cił w Ave­nue Foch. – Nie z takim zdzi­wie­niem, rozu­mie pan?

– Nie. Pro­szę wol­niej jeź­dzić na skrzy­żo­wa­niach.

– Zamie­rza­łem tak czy owak. Cho­lerna śli­zgawka na środku jezdni. Ale dla­czego wła­ści­wie pan pyta, skoro potem nie chce pan sły­szeć odpo­wie­dzi?

– Bo jestem zmę­czony – odparł znie­cier­pli­wiony Ravic. – Bo jest noc. Jeśli o mnie cho­dzi, także dla­tego, że jeste­śmy iskrą na nie­zna­nym wie­trze. Niech pan przy­śpie­szy.

– To co innego. – Szo­fer przy­tknął palce do czapki na znak pew­nego sza­cunku. – To rozu­miem.

– Pro­szę mi powie­dzieć – ode­zwał się po chwili Ravic, któ­rego naszło pewne podej­rze­nie. – Nie jest pan Rosja­ni­nem?

– Nie. Ale czy­tam różne rze­czy, kiedy cze­kam na klien­tów.

Nie mam dziś szczę­ścia do Rosjan, pomy­ślał Ravic. Oparł głowę na zagłówku kanapy. Kawy, pomy­ślał. Gorą­cej, czar­nej kawy. Oby mieli jej pod dostat­kiem. Moje ręce muszą być cho­ler­nie spo­kojne. Jeśli nie da się ina­czej, Veber będzie musiał zro­bić mi zastrzyk. Ale na pewno się da. Opu­ścił szybę w oknie i wdy­chał powoli i głę­boko wil­gotne powie­trze.

2

W małej sali ope­ra­cyj­nej było jasno jak w dzień. Z wyglądu przy­po­mi­nała higie­niczną rzeź­nię. Pod ścianą stały kubły z prze­siąk­nię­tymi krwią strzę­pami waty, tu i ówdzie walały się opa­trunki i tam­pony, a krzy­kliwa czer­wień odci­nała się odświęt­nie od mnó­stwa bieli. Veber sie­dział w przed­po­koju przy lakie­ro­wa­nym sta­lo­wym sto­liku i robił notatki; jedna z sióstr wygo­to­wy­wała instru­menty; woda wrzała, świa­tło zda­wało się syczeć i tylko ciało na stole leżało zupeł­nie samo – jego to wszystko w ogóle już nie obcho­dziło.

Ravic nalał sobie mydła na ręce i zaczął się myć. Mył się z dziką zawzię­to­ścią, jakby szo­ru­jąc, chciał zedrzeć całą skórę.

– Psia­krew! – mruk­nął pod nosem. – Niech to wszy­scy dia­bli!

Sio­stra instru­men­ta­riuszka popa­trzyła na niego z odrazą. Veber pod­niósł wzrok.

– Spo­koj­nie, Euge­nie! Wszy­scy chi­rur­dzy prze­kli­nają. Zwłasz­cza gdy coś się nie powie­dzie. Powinna być pani przy­zwy­cza­jona.

Pie­lę­gniarka wrzu­ciła garść instru­men­tów do gotu­ją­cej się wody.

– Pro­fe­sor Per­rier ni­gdy nie prze­kli­nał – oświad­czyła obra­żona. – A mimo to ura­to­wał wielu ludzi.

– Pro­fe­sor Per­rier był spe­cja­li­stą od ope­ra­cji mózgu. To naj­sub­tel­niej­sza mecha­nika pre­cy­zyjna, Euge­nie. My kro­imy brzu­chy, a to co innego. – Veber zamknął zeszyt z notat­kami i wstał. – Dobra robota, Ravic. Ale jeśli wcze­śniej dzia­łał jakiś fuszer, to nie da się już nic zro­bić.

– Da się, cza­sami można.

Ravic wytarł ręce i zapa­lił papie­rosa. Pie­lę­gniarka z mil­czącą dez­apro­batą otwo­rzyła okno.

– Brawo, Euge­nie – pochwa­lił ją Veber. – Zawsze zgod­nie z prze­pi­sami.

– Mam w życiu pewne obo­wiązki. I nie lubię bujać w obło­kach.

– Ład­nie powie­dziane, Euge­nie. I uspo­ka­ja­jące!

– Nie­któ­rzy nie mają obo­wiąz­ków i nie chcą ich mieć.

– To było pod pań­skim adre­sem, Ravic! – Veber roze­śmiał się. – Lepiej się wyno­śmy. Euge­nie bywa rano bar­dzo agre­sywna. Tutaj tak czy owak nie ma już nic do roboty.

Ravic odwró­cił się i popa­trzył na obo­wiąz­kową pie­lę­gniarkę. Bez lęku odwza­jem­niła jego spoj­rze­nie. Oku­lary w niklo­wej oprawce nada­wały jej gład­kiej twa­rzy wra­że­nie nie­ty­kal­no­ści. Była czło­wie­kiem jak on, ale była mu bar­dziej obca niż drzewo.

– Prze­pra­szam – powie­dział. – Ma pani rację.

Na bia­łym stole leżało coś, co jesz­cze przed paroma godzi­nami było nadzieją, odde­chem, bólem i dygo­czą­cym życiem. Został z niego tylko bez­sen­sowny zewłok – a ludzki auto­mat, zwany sio­strą Euge­nie, dumny z tego, że ni­gdy nie popeł­nia błę­dów, przy­krył go i wywiózł z pomiesz­cze­nia. Tacy zawsze prze­żyją, pomy­ślał Ravic, świa­tło nie kocha tych drew­nia­nych dusz, dla­tego zapo­mina o nich i pozwala im długo żyć.

– Do widze­nia, Euge­nie – powie­dział Veber. – Niech się pani dzi­siaj wyśpi.

– Do widze­nia, dok­to­rze Veber. Dzię­kuję, panie dok­to­rze.

– Do widze­nia – rzekł Ravic. – I prze­pra­szam za prze­kli­na­nie.

– Miłego dnia – odparła lodo­wa­tym tonem Euge­nie.

– Cha­rak­ter z lanego żelaza – uśmiech­nął się Veber.

Na zewnątrz powi­tał ich szary pora­nek. Śmie­ciarki z tur­ko­tem objeż­dżały ulice. Veber posta­wił koł­nierz.

– Ohydna pogoda! Pod­wieźć pana, Ravic?

– Nie, dzię­kuję. Przejdę się.

– W taką pogodę? Mogę pana pod­rzu­cić. To wła­ści­wie po dro­dze.

Ravic pokrę­cił głową.

– Dzię­kuję, Veber.

Tam­ten przyj­rzał mu się badaw­czo.

– Dziwne, że na­dal tak mocno pan prze­żywa, kiedy ktoś umrze panu pod nożem. Jest pan prze­cież od pięt­na­stu lat w zawo­dzie i zna takie sytu­acje.

– Ow­szem, znam takie sytu­acje. I już tego nie prze­ży­wam.

Veber stał przed nim zwa­li­sty i masywny. Jego duża, okrą­gła twarz błysz­czała niczym nor­mandz­kie jabłko. Czarne przy­strzy­żone wąsy, mokre od desz­czu, poły­ski­wały. Poły­ski­wał też sto­jący na skraju chod­nika buick. To nim Veber poje­dzie wygod­nie do domu na przed­mie­ściu – różo­wego domku jak dla lalek, gdzie czeka czy­sta, rumiana żonka i dwoje czy­stych, rumia­nych dzieci oraz czy­sta, rumiana egzy­sten­cja. Jak można mu było wyja­śnić w przy­bli­że­niu to wstrzy­ma­nie tchu, kiedy przy­sta­wia się skal­pel, aby wyko­nać pierw­sze nacię­cie, kiedy wąska, czer­wona strużka krwi poja­wia się w ślad za lek­kim naci­skiem ręki, kiedy ciało w szpo­nach igieł i kla­mer roz­chyla się niczym wie­lo­war­stwowa kur­tyna, kiedy odsła­nia się narządy wewnętrzne, które ni­gdy nie oglą­dały świa­tła, kiedy jak myśliwy w dżun­gli podąża się jakimś tro­pem i nagle w znisz­czo­nych tkan­kach, w bul­wach, w wybu­ja­ło­ściach, w szcze­li­nach, staje naprze­ciw niego, wiel­kiego dra­pież­nika o imie­niu Śmierć? Jak wyja­śnić ową walkę, w któ­rej nie potrzeba niczego prócz cien­kiego ostrza, igły i nie­skoń­cze­nie pew­nej ręki – jak mu wyja­śnić, co to zna­czy, kiedy potem wśród całej tej olśnie­wa­ją­cej, skon­cen­tro­wa­nej w naj­wyż­szym stop­niu bieli nagle na krew pada cień, maje­sta­tyczne szy­der­stwo, zda­jące się stę­piać lan­cet, kru­szyć igłę i nada­wać ręce ocię­ża­łość – i kiedy to nie­wi­dzialne, zagad­kowe, pul­su­jące, czyli życie, w jed­nej chwili prze­staje drgać pod bez­sil­nymi dłońmi, roz­pada się, wcią­gane przez upiorny czarny wir, do któ­rego nie można się zbli­żyć i go odpę­dzić, kiedy twarz, która jesz­cze przed chwilą oddy­chała i była jakimś Ja, i nosiła imię, zamie­nia się w bez­i­mienną, nie­ru­chomą maskę – tę bez­sen­sowną, bun­tow­ni­czą bez­sil­ność – jak można ją wyja­śnić – i co w niej w ogóle jest do wyja­śnia­nia?

Ravic zapa­lił następ­nego papie­rosa.

– To życie trwało dwa­dzie­ścia jeden lat – powie­dział.

Veber otarł z wąsów chu­s­teczką błysz­czące kro­ple.

– Wyko­nał pan świetną robotę. Ja bym tak nie potra­fił. Nie powi­nien się pan przej­mo­wać tym, że nie zdo­łał pan napra­wić cze­goś, co spa­prał jakiś kono­wał. Do czego byśmy doszli, gdy­by­śmy tak myśleli!

– Tak – przy­znał Ravic. – Do czego byśmy doszli!

Veber scho­wał chu­s­teczkę.

– Po tym wszyst­kim, co pan prze­szedł, powi­nien pan być jed­nak cho­ler­nie zahar­to­wany.

Ravic popa­trzył na niego z odcie­niem iro­nii w oczach.

– Czło­wiek ni­gdy nie jest zahar­to­wany. Można tylko przy­wyk­nąć do wielu rze­czy.

– To mia­łem na myśli.

– Tak, a do nie­któ­rych ni­gdy się nie uda. Ale to trudno usta­lić. Załóżmy, że cho­dziło o kawę. Może rze­czy­wi­ście kawa mnie tak oży­wiła. A my wzię­li­śmy to za pod­nie­ce­nie.

– Kawa była dobra, prawda?

– Bar­dzo.

– Znam się na robie­niu kawy. Mia­łem swego rodzaju prze­czu­cie, że jej pan potrze­buje, dla­tego sam ją zro­bi­łem. To było coś innego niż czarna lura, którą przy­rzą­dza zwy­kle Euge­nie, prawda?

– Nie ma porów­na­nia. W robie­niu kawy jest pan mistrzem.

Veber wsiadł do swo­jego wozu. Włą­czył star­ter i wychy­lił się przez okno.

– Może jed­nak szybko pana pod­rzucę? Musi pan być cho­ler­nie zmę­czony.

Jak foka, pomy­ślał w roz­tar­gnie­niu Ravic. Przy­po­mina z wyglądu zdrową fokę. Ale co z tego? Po co mi to przy­szło do głowy? Po co cią­gle to podwójne myśle­nie?

– Nie jestem zmę­czony – powie­dział. – Kawa mnie obu­dziła. Niech pan się dobrze wyśpi, Veber.

Veber roze­śmiał się. Bły­snęły zęby pod czar­nymi wąsami.

– Nie pójdę już spać. Pójdę popra­co­wać w swoim ogródku. Posa­dzić tuli­pany i nar­cyzy.

Tuli­pany i nar­cyzy, pomy­ślał Ravic. W równo wyty­czo­nych grząd­kach ze schlud­nymi alej­kami żwi­ro­wymi pomię­dzy. Tuli­pany i nar­cyzy – brzo­skwi­niowo-złoty atak wio­sny.

– Do widze­nia, Veber – dodał. – Pan zadba o całą resztę, prawda?

– Oczy­wi­ście. Wie­czo­rem zadzwo­nię jesz­cze do pana. Hono­ra­rium będzie nie­wiel­kie. Wła­ści­wie nie­warte wzmianki. Dziew­czyna była biedna i wygląda na to, że nie miała krew­nych. Jesz­cze się okaże.

Ravic wzbra­nia­ją­cym ruchem pod­niósł rękę.

– Wrę­czyła Euge­nie sto fran­ków. Wygląda na to, że wię­cej nie miała. Z tego dwa­dzie­ścia pięć dla pana.

– Dobrze, dobrze – odparł nie­cier­pli­wie Ravic. – Do widze­nia, Veber.

– Do widze­nia. Do zoba­cze­nia jutro rano o ósmej.

Ravic szedł powoli rue Lau­ri­ston. Gdyby było lato, usiadłby w poran­nym słońcu gdzieś na ławce w Lasku Buloń­skim i wpa­try­wał się bez­myśl­nie w wodę albo zie­lony las, dopóki napię­cie nie ustąpi. Potem poje­chałby do hotelu i poło­żył się spać.

Wstą­pił do bistra na rogu rue La Boissière. Przy kon­tu­arze stało paru robot­ni­ków i kie­row­ców cię­ża­ró­wek. Pili gorącą czarną kawę i maczali w niej brioszki. Ravic obser­wo­wał ich przez chwilę. To było pewne, pro­ste życie, egzy­sten­cja dająca się chwy­cić w garść i zapla­no­wać, wie­czo­rem zmę­cze­nie, kola­cja, kobieta i ciężki sen bez marzeń sen­nych.

– Pro­szę kirsz – powie­dział.

Umie­ra­jąca dziew­czyna nosiła na kostce pra­wej nogi cienki tani pozła­cany łań­cu­szek – takie nie­do­rzeczne pomy­sły miewa się tylko wtedy, gdy jest się mło­dym, sen­ty­men­tal­nym i nie ma dobrego gustu. Do łań­cuszka, zaku­tego wokół kostki, żeby nie dało się go zdjąć, dołą­czona była mała pla­kietka z napi­sem „Toujo­urs1 Char­les”. Łań­cu­szek opo­wia­dał histo­rię o nie­dzie­lach w lasach nad Sekwaną, o zako­cha­niu i dur­nej mło­do­ści, o drob­nym jubi­le­rze gdzieś w Neu­illy, o wrze­śnio­wych nocach w poko­iku na pod­da­szu – a potem nagle zaczęło się nie­przy­cho­dze­nie, cze­ka­nie, strach – toujo­urs Char­les nie dał już znaku życia, przy­ja­ciółka znała adres pew­nej aku­szerki, był stół przy­kryty ceratą, rwący ból i krew, krew, zmie­szana twarz sta­rej baby, ramiona wpy­cha­jące dziew­czynę szybko do tak­sówki, żeby się jej pozbyć, dni męczarni i ukry­wa­nia się, w końcu trans­port, szpi­tal, ostatni zmięty bank­not stu­fran­kowy w gorą­cej, spo­co­nej dłoni, a i to: za późno.

Nagle zaskrze­czało radio. Roz­le­gły się dźwięki tanga, do któ­rego nosowy głos śpie­wał jakieś idio­tyczne słowa. Ravic przy­ła­pał się na tym, że na­dal krok po kroku roz­pa­mię­tuje ope­ra­cję. Prze­ana­li­zo­wał każdą swoją czyn­ność. Kilka godzin wcze­śniej może była jesz­cze szansa. Veber kazał do niego dzwo­nić, ale nie było go w hotelu. Dziew­czyna musiała więc umrzeć, bo on stał sobie przy Pont de l’Alma. Sam Veber nie potra­fił wyko­ny­wać takich ope­ra­cji. Co za zło­śli­wość losu. Noga z pozła­ca­nym łań­cusz­kiem na kostce, bez­wład­nie wykrę­cona do wewnątrz.

„Wsiądź do mej łodzi, świeci księ­życ w pełni”, zawo­dził teno­rek piskli­wym fal­se­tem.

Ravic zapła­cił i wyszedł. Na zewnątrz zatrzy­mał tak­sówkę.

– Do „Ozy­rysa” pro­szę.

„Ozy­rys” był dużym, miesz­czań­skim bur­de­lem z potęż­nym barem, wszystko utrzy­mane w egip­skim stylu.

– Wła­śnie zamy­kamy – oświad­czył por­tier. – Nie ma już nikogo.

– Nikogo?

– Jest tylko madame Rolande. Pozo­stałe damy już poszły.

– To dobrze.

Nie­za­do­wo­lony por­tier w kalo­szach prze­stę­po­wał z nogi na nogę.

– Nie zostawi pan sobie tak­sówki? Póź­niej nie­ła­two będzie panu coś zła­pać. My zamy­kamy.

– Już mi pan to mówił. Na pewno jesz­cze coś zła­pię.

Ravic wsa­dził por­tie­rowi paczkę papie­ro­sów do kie­szonki na piersi i wszedł do środka przez wąskie drzwi. Minąw­szy szat­nię, zna­lazł się w dużym pomiesz­cze­niu. W barze było pusto: jak zwy­kle spra­wiał wra­że­nie lokalu, w któ­rym odbyło się przy­ję­cie w drob­no­miesz­czań­skim stylu – kałuże roz­la­nego wina, parę prze­wró­co­nych krze­seł, nie­do­pałki papie­ro­sów na pod­ło­dze i zapach tyto­niu, słod­kich per­fum oraz skóry.

– Rolande – ode­zwał się Ravic.

Stała przed sto­li­kiem, na któ­rym leżała sterta różo­wej jedwab­nej bie­li­zny.

– Ravic – odpo­wie­działa w ogóle bez zdzi­wie­nia. – Późno się zja­wiasz. Co chcesz dostać: dziew­czynę czy coś do picia? Czy jedno i dru­gie?

– Chcę wódki. Pol­skiej.

Rolande przy­nio­sła butelkę i kie­li­szek.

– Sam sobie nalej. Muszę jesz­cze posor­to­wać i spi­sać bie­li­znę. Zaraz przy­je­dzie auto z pralni. Jeśli czło­wiek nie spi­sze wszyst­kiego, ta banda krad­nie jak stado srok. Kie­rowcy, wiesz? Na pre­zenty dla swo­ich dziew­czyn.

Poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową.

– Nastaw muzykę, Rolande. Gło­śno.

– Dobrze.

Włą­czyła kon­takt. Za sprawą kotłów i per­ku­sji muzyka zagrzmiała w wyso­kim, pustym pomiesz­cze­niu niczym burza.

– Nie za gło­śno, Ravic?

Za gło­śno? Czy coś było za gło­śne? Tylko cisza. Cisza, w któ­rej czło­wiek roz­pa­dał się niczym w próżni.

– Gotowe.

Rolande pode­szła do sto­lika, przy któ­rym sie­dział Ravic. Miała krępą figurę, wyra­zi­stą twarz i spo­kojne czarne oczy. Noszona przez nią czarna, pury­tań­ska suk­nia wska­zy­wała, że Rolande jest tutaj zarzą­dza­jącą, w odróż­nie­niu od pra­wie nagich pro­sty­tu­tek.

– Napij się ze mną, Rolande.

– Dobrze.

Ravic przy­niósł z baru kie­li­szek i jej nalał. Kiedy kie­li­szek był napeł­niony do połowy, Rolande przy­trzy­mała butelkę.

– Wystar­czy! Nie wypiję wię­cej.

– Kie­liszki do połowy puste to okrop­ność. Lepiej zostaw, jeśli nie dasz rady.

– Dla­czego? Prze­cież byłoby to mar­no­traw­stwo.

Ravic pod­niósł wzrok. Popa­trzył w jej godną zaufa­nia, roz­tropną twarz i się uśmiech­nął.

– Mar­no­traw­stwo! Cią­gle ten fran­cu­ski strach. A po co oszczę­dzać? Cie­bie też nie oszczę­dzają.

– To tutaj to inte­res. To co innego.

Ravic roze­śmiał się.

– Wypijmy za to! Czym byłby świat bez moral­no­ści w inte­re­sach! Gro­madą prze­stęp­ców, ide­ali­stów i próż­nia­ków.

– Potrze­bu­jesz dziew­czyny – stwier­dziła. – Mogę zadzwo­nić do Kiki. Jest bar­dzo dobra. Dwa­dzie­ścia jeden lat.

– Ach tak. Też dwa­dzie­ścia jeden. Dzi­siaj to nie dla mnie. – Ponow­nie napeł­nił swój kie­li­szek. – O czym tak naprawdę myślisz, Rolande, przed zaśnię­ciem?

– Prze­waż­nie o niczym. Jestem zbyt zmę­czona.

– A gdy nie jesteś zbyt zmę­czona?

– O Tours.

– Dla­czego?

– Moja ciotka ma tam dom ze skle­pem. Dałam jej na niego dwie hipo­teki. Kiedy ciotka umrze – a ma sie­dem­dzie­siąt sześć lat – dostanę dom. Wtedy prze­ro­bię sklep na kawiar­nię. Jasne tapety w dese­nie kwia­towe, trzy­oso­bowy zespół muzyczny: pia­nino, skrzypce, wio­lon­czela, a w głębi bar. Mały i dobrze zaopa­trzony. Dom stoi w dobrej dziel­nicy. Sądzę, że za dzie­więć i pół tysiąca fran­ków uda mi się go urzą­dzić, nawet wli­cza­jąc zasłony i lampy. Poza tym chcę mieć pięć tysięcy fran­ków w rezer­wie na pierw­szy okres. I natu­ral­nie dojdą czyn­sze z wynaj­mo­wa­nia pierw­szego i dru­giego pię­tra. O tym myślę.

– Uro­dzi­łaś się w Tours?

– Tak. Ale nikt nie wie, gdzie się póź­niej obra­ca­łam. A jeśli inte­res będzie dobrze pro­spe­ro­wał, nikt o to nie zapyta. Pie­nią­dze wszystko przy­kry­wają.

– Nie wszystko. Ale wiele.

Ravic czuł nara­sta­jącą ocię­ża­łość w głębi oczo­do­łów, skut­kiem czego mówiło mu się coraz wol­niej.

– Chyba mam dosyć – powie­dział i wycią­gnął z kie­szeni kilka bank­no­tów. – Wyj­dziesz w Tours za mąż?

– Nie od razu. Ale za kilka lat. Mam tam przy­ja­ciela.

– Jeź­dzisz cza­sami do niego?

– Rzadko. On cza­sem pisze do mnie. Oczy­wi­ście na inny adres. Jest żonaty, ale jego żona leży w szpi­talu. Gruź­lica. Leka­rze dają jej naj­wy­żej rok lub dwa. Wtedy będzie wolny.

Ravic wstał.

– Niech Bóg cię bło­go­sławi, Rolande. Masz dobrze poukła­dane w gło­wie.

Uśmiech­nęła się ufnie. Uwa­żała, że Ravic ma rację. Na jej wyra­zi­stej twa­rzy nie było widać nawet śladu zmę­cze­nia. Wyda­wała się świeża, jakby przed chwilą wstała z łóżka. Wie­działa, czego chce. Życie nie miało przed nią tajem­nic.

Na zewnątrz roz­wid­niło się już zupeł­nie. Prze­stało padać. Pisu­ary sto­jące na rogach ulic przy­po­mi­nały wie­życzki czoł­gów. Por­tier znik­nął, noc się ulot­niła, zaczął się dzień, a przy wej­ściach do metra tło­czyły się gro­mady śpie­szą­cych się ludzi – jakby wpa­dali w dziury w ziemi, żeby zło­żyć sie­bie w ofie­rze jakie­muś mrocz­nemu bóstwu.

Kobieta pode­rwała się ze snu. Nie krzyk­nęła – tylko z cichym, stłu­mio­nym okrzy­kiem pod­nio­sła się gwał­tow­nie na sofie, oparła na łok­ciach i zasty­gła w bez­ru­chu.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie – powie­dział Ravic. – To ja. Ten, który przy­pro­wa­dził panią tutaj kilka godzin temu.

Kobieta zaczęła z powro­tem oddy­chać. Nie widział jej dokład­nie; zapa­lone świa­tło elek­tryczne mie­szało się z jasno­ścią poranka, która wpeł­zała przez okno, two­rząc bladą, chorą poświatę.

– Sądzę, że możemy już to wyłą­czyć – dodał i prze­krę­cił kon­takt.

Znowu czuł w skro­niach pul­su­jące mięk­kie mło­teczki, jak zawsze, gdy wię­cej wypił.

– Zja­dłaby pani śnia­da­nie? – zapy­tał. Zapo­mniał o niej, a gdy odbie­rał klucz od pokoju, pomy­ślał, że już sobie poszła. Chęt­nie by się jej pozbył. Wypił wystar­cza­jąco dużo, kulisy jego świa­do­mo­ści prze­su­nęły się, a kiedy dzwo­niący łań­cuch czasu pękł, obstą­piły go wspo­mnie­nia i marze­nia, silne i nie­zna­jące lęku. Chciał zostać sam. – A napi­łaby się pani kawy? Tylko kawa jest tutaj dobra.

Pokrę­ciła głową. Przyj­rzał jej się bacz­nie.

– Coś się stało? Był tutaj ktoś?

– Nie.

– Ale coś musiało się stać. Wpa­truje się pani we mnie, jak­bym był duchem.

Kobieta poru­szyła war­gami.

– Zapach – wyja­śniła w końcu.

– Zapach? – powtó­rzył, nie rozu­mie­jąc. – Wódka nie ma prze­cież zapa­chu. Kirsz i brandy także nie mają. A papie­rosy pani też pali. Czego tu się można wystra­szyć?

– Nie to mam na myśli…

– Tylko co, na Boga?

– To ten sam… ten sam zapach…

– Dobry Boże, to chyba eter – stwier­dził Ravic, któ­rego nagle olśniło. – Czy to eter?

Ski­nęła głową.

– Była pani kie­dyś ope­ro­wana?

– Nie… to jest…

Nie słu­chał jej dalej. Otwo­rzył okno.

– Zaraz będzie po wszyst­kim. Tym­cza­sem niech pani zapali papie­rosa.

Wszedł do łazienki i odkrę­cił kurki. W lustrze przyj­rzał się swo­jej twa­rzy. Kilka godzin temu już tak stał. Tym­cza­sem umarł czło­wiek, ale nie było w tym nic nie­zwy­kłego. W każ­dej chwili umie­rały tysiące ludzi. Ist­niały sta­ty­styki. Nie było w tym nic nie­zwy­kłego, ale dla kogoś, kto umie­rał, to było wszystko i liczyło się bar­dziej niż cały świat, który krę­cił się dalej.

Usiadł na brzegu wanny i zdjął buty. Pod tym wzglę­dem nic się nie zmie­niało. Rze­czy i rzą­dzący nimi niemy przy­mus. Try­wial­ność, wątła nić przy­zwy­cza­je­nia w całym tym upior­nym prze­śli­zgi­wa­niu się. Kwit­nący brzeg serca nad wodami miło­ści – ale bez względu na to, kim się jest, poetą, pół­bo­giem czy idiotą – co parę godzin trzeba zejść z obło­ków, żeby oddać mocz. I nie da się od tego uciec! Iro­nia natury. Roman­tyczna tęcza roz­pięta ponad odru­chami gru­czo­łów i ruchami robacz­ko­wymi jelit. Narządy roz­ko­szy w dia­bo­licz­nej rów­no­cze­sno­ści prze­zna­czone do wyda­la­nia. Ravic cisnął buty w kąt. Znie­na­wi­dzone przy­zwy­cza­je­nie roz­bie­ra­nia się! Nawet od niego nie da się uciec. Rozu­miał to tylko ktoś, kto miesz­kał sam. Była w tym jakaś prze­klęta rezy­gna­cja, gest roz­to­pie­nia się. Już nie­raz spał w ubra­niu, żeby od tego uciec, ale to była tylko zwłoka. Bo nie można od tego uciec.

Odkrę­cił prysz­nic. Chłodna woda spły­wała po jego skó­rze. Ode­tchnął głę­boko i wytarł się do sucha. Pocie­cha pły­nąca z drob­nych spraw. Woda, oddech, wie­czorny deszcz. Także je znał tylko ktoś, kto był sam. Wdzięczna skóra. Lekka krew pędząca w ciem­nych kana­łach. Pole­żeć na łące. Brzozy. Białe let­nie obłoki. Niebo mło­do­ści. Gdzie się podziały przy­gody serca? Zabite przez ciemne przy­gody ist­nie­nia.

Wró­cił do pokoju. Kobieta sie­działa w rogu sofy, otu­lona ple­dem, który pod­cią­gnęła wysoko.

– Zimno? – spy­tał.

Pokrę­ciła głową.

– Boi się pani?

Ski­nęła głową.

– Mnie?

– Nie.

– Tego, co na zewnątrz?

– Tak.

Ravic zamknął okno.

– Dzię­kuję – powie­działa.

Popa­trzył na jej kark. Ramiona. Coś, co oddy­chało. Tro­chę obcego życia – ale życia. Cie­płego. A nie sztyw­nie­jące ciało. Co można dać sobie nawza­jem, jeśli nie tro­chę cie­pła? Czy mogło być coś wię­cej?

Kobieta poru­szyła się. Zady­go­tała. Popa­trzyła na Ravica. Poczuł opa­da­jącą falę. Dotarł do niego głę­boki chłód. Napię­cie minęło. Zbli­żyła się dal. Wyda­wało się, że noc zabiera go z powro­tem na obcą pla­netę. Wszystko stało się nagle łatwe, pora­nek, kobieta – nie trzeba było już o niczym myśleć.

– Chodź – powie­dział.

Wytrzesz­czyła na niego oczy.

– No, chodź – powtó­rzył nie­cier­pli­wie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zawsze twój (franc.). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Arc de Triom­phe

ARC DE TRIOM­PHE © 1945 by New York Uni­ver­sity, suc­ces­sor-in-inte­rest to the lite­rary rights of The Estate of the Late Pau­lette God­dard Rema­rque

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2010, 2015, 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce: © Butch Mar­tin / Getty Ima­ges

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Łuk Trium­falny, wyd. X, dodruk, Poznań 2011)

ISBN 978-83-7818-025-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer