Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Łuk triumfalny , powieść z roku 1946, przedstawia dramatyczne losy niemieckiego emigranta w Paryżu tuż przed wybuchem II wojny światowej. Ravic – pod takim nazwiskiem ukrywa się główny bohater – jest lekarzem i nielegalnie przeprowadza operacje w cieszącej się dobrą opinią klinice. Pewnego dnia poznaje przypadkiem kobietę, która wypełni jego puste – jak już mu się wydawało – życie. Ale innego dnia spotka, również przypadkiem, gestapowca, który go kiedyś torturował. Rozliczenie się z dramatyczną przeszłością – jakkolwiek okrutne – uwolni Ravica na nowo. „Człowiek może wiele wytrzymać” – z tą myślą wyruszy w niepewną, przymusową drogę do obozu dla uchodźców.
Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą.
Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci.
Autor Łuku triumfalnego nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.
Dom Wydawniczy <!--?xml:namespace prefix = st1 /-->REBIS spośród jego utworów opublikował . Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Hymn na cześć koktajlu, Noc w Lizbonie i Cienie w raju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 625
Kobieta zbliżała się do Ravica z ukosa. Szła szybko, ale jakby dziwnie się zataczając. Ravic zauważył ją dopiero w chwili, gdy znalazła się tuż obok niego. Ujrzał bladą twarz z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi i szeroko rozstawionymi oczami. Twarz była nieruchoma i przypominała maskę, sprawiała wrażenie zapadniętej, a oczy w świetle latarń miały wyraz takiej szklistej pustki, że zwróciło to jego uwagę.
Kobieta przeszła tak blisko, że omal go nie musnęła. Wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię. W następnym momencie zachwiała się i byłaby upadła, gdyby jej nie przytrzymał.
– Dokąd się pani śpieszy? – zapytał po chwili, nie puszczając jej ramienia.
Kobieta wytrzeszczyła na niego oczy.
– Proszę mnie puścić – szepnęła.
Ravic nie odpowiedział. Wciąż trzymał ją za ramię.
– Proszę mnie puścić! Co to ma znaczyć?
Kobieta ledwo poruszała ustami.
Ravic miał wrażenie, że w ogóle go nie widzi. Przeszywała go wzrokiem na wylot, wpatrując się gdzieś w pustkę nocy, a on był tylko czymś, co ją powstrzymało i do czego musiała teraz mówić.
– Proszę mnie puścić!
Od razu się zorientował, że nie ma do czynienia z dziwką. Nie była też pijana. Nie ściskał już mocno jej ramienia. Gdyby chciała, mogłaby się uwolnić, ale nie zauważyła tego. Ravic odczekał chwilę.
– Dokąd się pani naprawdę wybiera, w nocy, sama, o tej porze w Paryżu? – zapytał jeszcze raz spokojnie i puścił ją.
Kobieta milczała, ale nie ruszyła dalej. Wydawało się, jakby raz zatrzymana, nie potrafiła znów iść.
Ravic oparł się o balustradę mostu. Poczuł pod rękami wilgotny, porowaty kamień.
– Może tam?
Wskazał głową za siebie, w dół, gdzie Sekwana w szarym, rozpływającym się blasku toczyła bez ustanku swe wody pod cienie Pont de l’Alma.
Kobieta nie odpowiadała.
– Za wcześnie – rzekł Ravic. – Za wcześnie i o wiele za zimno w listopadzie.
Wyciągnął paczkę papierosów i zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Stwierdził, że w wąskim pudełku zostały mu tylko dwie, pochylił się więc przezornie, żeby osłonić dłońmi płomień przed lekkim wiatrem od rzeki.
– Mnie też proszę dać papierosa – powiedziała kobieta bezdźwięcznym głosem.
Ravic wyprostował się i pokazał jej opakowanie.
– Algierskie. Czarny tytoń Legii Cudzoziemskiej. Prawdopodobnie za mocne dla pani. Nie mam przy sobie innych.
Kobieta pokręciła głową i wzięła papierosa. Ravic przytknął do niego płonącą zapałkę. Kobieta paliła śpiesznie, zaciągając się głęboko. Ravic wyrzucił zapałkę za balustradę. Spadała w ciemności niczym mały meteor i zgasła, dopiero gdy zetknęła się z wodą.
Mostem powoli nadjechała taksówka. Szofer zatrzymał się. Zerknął w ich stronę i zaczekał chwilę, po czym dodał gazu i ruszył dalej po mokrym, błyszczącym czarnym asfalcie Avenue George V.
Ravic poczuł nagle, jak ogarnia go zmęczenie. Ciężko pracował przez cały dzień i nie mógł zasnąć. Dlatego wyszedł jeszcze na miasto, żeby się napić. I teraz, w jednej chwili, w wilgotnym chłodzie późnej nocy, zmęczenie uderzyło w jego głowę jak worek.
Przyjrzał się kobiecie. Dlaczego właściwie ją zatrzymał? Coś było z nią nie tak, to jasne. Ale co go to obchodziło? Widział już wiele kobiet, z którymi coś było nie tak, zwłaszcza nocą, zwłaszcza w Paryżu, i teraz było mu wszystko jedno, pragnął tylko przespać się parę godzin.
– Niech pani idzie do domu – powiedział. – Czego pani szuka o tej porze na ulicy? W najlepszym razie może pani mieć nieprzyjemności.
Postawił kołnierz płaszcza i odwrócił się, żeby odejść. Kobieta popatrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem.
– Do domu? – powtórzyła.
Ravic wzruszył ramionami.
– Do domu, do mieszkania, do hotelu, niech pani to nazywa, jak chce. Dokądkolwiek. Chyba nie chce pani, żeby zgarnęła panią policja?
– Do hotelu! Mój Boże!
Ravic zatrzymał się. Znowu ktoś, kto nie wie, dokąd pójść, pomyślał. Powinien był to przewidzieć. Zawsze to samo. W nocy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, a następnego ranka znikają, zanim się obudzisz. Wtedy już wiedzą dokąd. Dobrze znane, tanie zwątpienie, które przychodzi i odchodzi razem z ciemnością. Odrzucił papierosa. Jakby sam nie znał tego aż do przesady!
– Chodźmy gdzieś napić się wódki – zaproponował.
Tak było najprościej. Wtedy będzie mógł zapłacić i wyjść, a ona sama zdecyduje, co ze sobą zrobić.
Kobieta wykonała niepewny ruch i potknęła się. Ravic złapał ją za ramię.
– Zmęczona? – zapytał.
– Nie wiem. Chyba tak.
– Zbyt zmęczona, żeby móc zasnąć?
Skinęła głową.
– Zdarza się. No, to chodźmy. Trzymam panią.
Ruszyli w górę Avenue Marceau. Ravic czuł, jak kobieta opiera się na nim; opierała się tak, jakby właśnie upadała i musiała się czegoś przytrzymać.
Szli Avenue Pierre 1er de Serbie. Za skrzyżowaniem z rue Chaillot ulica otwierała się i w oddali, na tle deszczowego nieba, pojawiła się niewyraźna, ciemna sylwetka masywnego Łuku Triumfalnego.
Ravic wskazał oświetlone wąskie wejście, prowadzące do lokalu w piwnicy.
– Wejdźmy tutaj… tu powinni mieć jeszcze coś do picia.
Była to knajpa szoferów. W środku siedziało paru taksówkarzy i dwie prostytutki. Kierowcy grali w karty. Dziwki piły absynt. Zmierzyły kobietę szybkim spojrzeniem i odwróciły się obojętnie. Starsza ziewnęła głośno, druga leniwie zaczęła się malować. W głębi pomieszczenia młodszy kelner o twarzy naburmuszonego szczura nasypał trocin na kamienną posadzkę i zaczął je wymiatać na korytarz. Ravic z kobietą usiedli przy stoliku obok wejścia. Miejsce było dobre, w razie czego mógł szybciej się ulotnić. Nie zdjął płaszcza.
– Czego się pani napije? – zapytał.
– Nie wiem. Czegokolwiek.
– Dwa calvadosy – zamówił Ravic u kelnera w kamizelce i z podwiniętymi rękawami koszuli. – I paczkę chesterfieldów.
– Nie mamy – oświadczył kelner. – Są tylko francuskie.
– Dobrze. W takim razie paczkę zielonych laurensów.
– Zielonych też nie mamy. Są tylko niebieskie.
Ravic przyglądał się przedramieniu kelnera z wytatuowaną nagą kobietą, która chodziła ponad chmurami. Mężczyzna podążył wzrokiem za jego spojrzeniem, zacisnął pięść i napiął mięśnie. Kobieta zakołysała lubieżnie biodrami.
– Niech będą niebieskie – zgodził się Ravic.
Kelner skrzywił usta w uśmiechu.
– Może znajdzie się jeszcze paczka zielonych – oznajmił i oddalił się człapiącym krokiem.
Ravic popatrzył za nim.
– Czerwone pantofle – powiedział – i baletnica w tańcu brzucha. Pewnie służył w tureckiej marynarce.
Kobieta położyła dłonie na stole. Uczyniła to w taki sposób, jakby nie zamierzała już ich podnieść. Dłonie miała zadbane, ale to nic nie mówiło. Nie były zresztą bardzo zadbane. Zauważył, że paznokieć środkowego palca prawej ręki ma ułamany i chyba urwany, a nie spiłowany. W niektórych miejscach odprysł lakier.
Kelner przyniósł kieliszki i paczkę papierosów.
– Zielone laurensy. Znalazłem jeszcze paczkę.
– Tak sobie pomyślałem. Był pan w marynarce?
– Nie. W cyrku.
– To jeszcze lepiej. – Ravic podał kobiecie kieliszek. – Proszę to wypić. To najlepsze o tej porze. A może chce pani kawy?
– Nie.
– Proszę wypić na raz.
Kobieta skinęła głową i opróżniła kieliszek. Ravic popatrzył na nią. Miała zgaszoną twarz, wyblakłą, prawie bez wyrazu. Usta pełne, ale blade, kontury wydawały się zamazane, i tylko włosy były bardzo piękne, połyskliwy naturalny blond. Na głowie miała beret, a pod płaszczem przeciwdeszczowym niebieski kostium na miarę. Kostium uszyty był przez dobrego krawca, ale zielony kamień pierścionka na palcu wydawał się o wiele za duży, żeby nie był fałszywy.
– Ma pani ochotę na jeszcze jednego? – spytał Ravic.
Skinęła głową.
Przywołał gestem kelnera.
– Jeszcze dwa calvadosy. Ale większe kieliszki.
– Większe kieliszki? W środku też ma być więcej?
– Tak.
– A więc dwa podwójne calvadosy.
– Słusznie się pan domyślił.
Ravic postanowił szybko opróżnić swój kieliszek i wyjść. Nudził się i był bardzo zmęczony. Na ogół cierpliwie znosił niespodziewane zdarzenia, miał za sobą czterdzieści lat życia obfitującego w zmienne koleje losu, ale aż za dobrze znał już takie sytuacje jak ta. Od kilku lat mieszkał w Paryżu i nie bardzo mógł sypiać w nocy; o tej porze na mieście widywało się różne rzeczy.
Kelner przyniósł calvados. Ravic wziął kieliszek wódki jabłkowej o ostrym, aromatycznym zapachu i postawił ostrożnie przed kobietą.
– Proszę wypić jeszcze i to. Niewiele pomoże, ale rozgrzewa. A do tego, co panią gryzie, proszę nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi. Niewiele ważnych rzeczy wytrzymuje próbę czasu.
Popatrzyła na niego, ale nie tknęła alkoholu.
– Tak bywa – podjął. – Zwłaszcza w nocy. Noc skłania do przesady.
Kobieta nadal patrzyła na niego.
– Nie musi mnie pan pocieszać – przemówiła w końcu.
– Tym lepiej.
Ravic rozejrzał się za kelnerem. Miał dosyć. Znał ten typ kobiet. Pewnie Rosjanka, pomyślał. Ledwo gdzieś usiądą, jeszcze zmoknięte, bez grosza, zaraz zaczynają się panoszyć.
– Jest pani Rosjanką?
– Nie.
Ravic zapłacił i wstał, chcąc się pożegnać. W tym samym momencie kobieta również wstała. Zrobiła to bez słowa, jakby to było oczywiste. Ravic popatrzył na nią niezdecydowanie. Dobrze, pomyślał, równie dobrze mogę to zrobić na zewnątrz.
Zaczęło padać. Ravic zatrzymał się przed wejściem.
– W którym kierunku pani idzie?
Był zdecydowany ruszyć w przeciwną stronę.
– Nie wiem. Dokądkolwiek.
– A gdzie pani mieszka?
Kobieta drgnęła gwałtownie.
– Tam nie mogę iść! Nie! Nie mogę! Nie tam!
Jej oczy w jednej chwili wypełniły się dzikim strachem. Pokłóciła się, pomyślał Ravic. Miała jakąś scysję i wybiegła na ulicę. Przemyśli sobie wszystko i jutro w południe wróci.
– Zna pani kogoś, do kogo mogłaby pani pójść? Ma pani jakąś znajomą? Może pani zadzwonić z knajpy.
– Nie. Nie mam nikogo.
– Ale musi pani gdzieś pójść. Nie ma pani pieniędzy na pokój?
– Mam.
– No, to niech pani idzie do hotelu. Wszędzie tutaj, w tych bocznych uliczkach są hotele.
Nie odpowiedziała.
– Dokądś musi pani pójść – zniecierpliwił się Ravic. – Nie może pani przecież zostać w deszczu na ulicy.
Kobieta otuliła się szczelniej płaszczem.
– Ma pan rację – stwierdziła, jakby powzięła w końcu decyzję. – W zupełności ma pan rację. Dziękuję. Proszę się już o mnie nie martwić. Na pewno dokądś pójdę. Dziękuję. – Przytrzymała jedną ręką pod szyją rozchylający się kołnierz płaszcza. – Dziękuję za wszystko.
Popatrzyła z dołu na Ravica spojrzeniem pełnym bólu i spróbowała się uśmiechnąć, lecz jej się nie udało. A potem, już bez wahania, bezgłośnym krokiem oddaliła się w mżącym deszczu.
Ravic postał jeszcze chwilę.
– Psiakrew! – mruknął zaskoczony i niezdecydowany.
Nie wiedział, skąd to się wzięło i co to było, smutny uśmiech albo spojrzenie, albo pusta ulica, a może noc – wiedział tylko, że nie zostawi samej tej kobiety, która wyglądała nagle we mgle niczym zagubione dziecko. Ruszył za nią.
– Niech pani idzie ze mną – powiedział opryskliwie. – Coś się na pewno znajdzie.
Dotarli do Étoile. Ogromny, bezkresny plac rozciągał się przed nimi w sączącej się szarości. Mgła zgęstniała, nie było już widać odchodzących promieniście ulic. Był tylko rozległy plac ze świecącymi się tu i ówdzie mętnymi księżycami latarń oraz kamienną budowlą ogromnego Łuku, który ginął we mgle, jakby podpierał smutne niebo i osłaniał samotny blady płomień na Grobie Nieznanego Żołnierza, wyglądającym niby ostatni grób ludzkości wśród nocy i opuszczenia.
Przemierzyli na ukos cały plac. Ravic szedł szybkim krokiem. Był zbyt zmęczony, żeby myśleć. Słyszał obok siebie niepewne, miękkie kroki kobiety, która podążała za nim w milczeniu z opuszczoną głową, zanurzywszy ręce w kieszeniach płaszcza, mały, obcy płomień życia – i nagle, w późnej samotności placu, mimo że nic nie wiedział o niej, a może właśnie z tego powodu, wydała mu się przez chwilę w dziwny sposób przynależna do niego. Była mu obca, tak jak on sam czuł się wszędzie obco, a to dziwnie ją do niego zbliżało, bardziej niż mnogość słów i niwelująca moc przyzwyczajenia, jakie przynosi czas.
Ravic mieszkał w małym hotelu przy przecznicy Avenue Wagram, za Place des Ternes. Budynek znajdował się w dość opłakanym stanie, nowy był tylko szyld nad wejściem z napisem „Hôtel International”.
Zadzwonił do drzwi.
– Macie jeszcze jakiś wolny pokój? – zapytał posługacza, który mu otworzył.
Zaspany chłopiec wytrzeszczył na niego oczy.
– Konsjerża nie ma – wyjąkał w końcu.
– To widzę. Pytałem cię, czy jest jeszcze wolny pokój.
Chłopiec bezradnie wzruszył ramionami. Widział, że z Ravikiem jest kobieta, ale nie rozumiał, do czego potrzebny mu jeszcze jeden pokój. Z doświadczenia wiedział, że nie po to przyprowadza się kobiety.
– Madame śpi. Wyrzuci mnie na zbity pysk, jak ją zbudzę – powiedział i podrapał się jedną nogą w drugą.
– No cóż, w takim razie sami będziemy musieli sprawdzić.
Ravic dał chłopcu napiwek, wziął klucz i ruszył przed kobietą po schodach na górę. Zanim otworzył swój pokój, przyjrzał się sąsiednim drzwiom. Nie stały przed nimi buty. Zapukał dwa razy. Nikt nie odpowiedział. Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz.
– Wczoraj był pusty – mruknął. – Spróbujemy jeszcze z drugiej strony. Właścicielka prawdopodobnie zamknęła, bo bała się, że pluskwy uciekną.
Otworzył swój pokój.
– Proszę usiąść na chwilę. – Wskazał czerwoną sofę wypchaną końskim włosiem. – Zaraz wracam.
Otworzył drzwi okienne prowadzące na wąski żelazny balkon, skąd przelazł przez kratę łączącą na sąsiedni i zbadał drzwi. One również były zamknięte. Zrezygnowany wrócił do pokoju.
– Nie da rady. Nie załatwię pani tutaj pokoju.
Kobieta siedziała w rogu sofy.
– Mogę posiedzieć jeszcze chwilę?
Ravic przyjrzał się jej uważnie. Wydawało się, że nie jest w stanie się podnieść. Jej twarz rozsypywała się ze zmęczenia.
– Może pani tu zostać – powiedział.
– Tylko chwilę…
– Może się pani tutaj przespać. Tak będzie najprościej.
Sprawiała wrażenie, jakby nie dosłyszała. Powoli, niemal automatycznie poruszała głową.
– Powinien pan był zostawić mnie na ulicy. A teraz… sądzę, że teraz już nie jestem w stanie.
– Też tak sądzę. Może pani tu zostać i się przespać. To najlepsze rozwiązanie. A rano zobaczymy, co dalej.
Popatrzyła na niego.
– Nie chciałabym panu…
– Mój Boże. Naprawdę mi pani nie przeszkadza. Już nieraz zdarzało się, że ktoś zostawał tutaj na noc, bo nie wiedział, dokąd pójść. W tym hotelu mieszkają uchodźcy. Takie rzeczy zdarzają się prawie codziennie. Może pani wziąć łóżko. Ja będę spał na sofie. Jestem przyzwyczajony.
– Nie, nie, mogę tutaj siedzieć dalej. Jeśli tylko będę mogła jeszcze posiedzieć, to wystarczy.
– Dobrze, jak pani chce.
Ravic zdjął płaszcz i powiesił na wieszaku. Następnie wziął pled i poduszkę z łóżka i przysunął krzesło do sofy. Z łazienki przyniósł płaszcz kąpielowy i powiesił na oparciu krzesła.
– Proszę – powiedział – to wszystko, co mogę pani dać. Jeśli pani chce, może też pani dostać pidżamę. W szufladzie komody jest ich kilka. Od tej pory przestaję się o panią troszczyć. Teraz może pani skorzystać z łazienki. Ja muszę jeszcze coś zrobić.
Kobieta pokręciła głową.
Ravic stanął przed nią.
– Ale płaszcz zdejmiemy – powiedział. – Jest kompletnie przemoczony. Niech pani da także beret.
Podała mu jedno i drugie. Położył poduszkę w rogu sofy.
– To pod głowę. A krzesło po to, żeby śpiąc, nie spadła pani na podłogę. – Przysunął je do sofy. – Teraz jeszcze tylko buty. Naturalnie mokre na wylot. Niezawodny sposób, żeby się przeziębić. – Ściągnął jej pantofle, wyjął z szuflady krótkie wełniane skarpety i włożył na jej stopy. – No, teraz od biedy ujdzie. W krytycznych momentach należy zadbać o odrobinę komfortu. To stara zasada żołnierska.
– Dziękuję – powiedziała kobieta. – Dziękuję.
Ravic poszedł do łazienki i odkręcił kurki. Woda trysnęła do umywalki. Poluzował krawat i nieobecnym wzrokiem przyglądał się sobie w lustrze. Baczne spojrzenie oczu osadzonych głęboko w cieniu oczodołów, szczupła twarz, śmiertelnie zmęczona, gdyby nie właśnie oczy; wargi zbyt miękkie w porównaniu z bruzdami wyżłobionymi od nosa do ust – a nad prawym okiem, przechodząca w ząbkowanej postaci pod włosy, długa blizna.
Jego myśli przerwało brzęczenie telefonu.
– Psiakrew!
W ciągu sekundy wszystko zapomniał. Zdarzały się takie chwile zatopienia. Ale obok była przecież jeszcze kobieta.
– Już idę – zawołał. – Przestraszona? – Podniósł słuchawkę. – Co? Tak. Dobrze… tak… oczywiście, tak… jakoś się da… tak. Gdzie? Dobrze, już wychodzę. Gorącej kawy, mocnej kawy… tak…
Bardzo ostrożnie odłożył słuchawkę na widełki i przez kilka sekund siedział w zamyśleniu na poręczy sofy.
– Muszę wyjść – wyjaśnił. – To pilne.
Kobieta natychmiast wstała. Trochę się chwiała i musiała oprzeć się o krzesło.
– Nie, nie… – Ravica wzruszyła na moment ta posłuszna ochoczość. – Może pani tu zostać. Proszę się przespać. Ja muszę wyjść na godzinę, dwie, nie wiem, na jak długo. Spokojnie może pani zostać.
Włożył płaszcz. Przemknęła mu przez głową pewna myśl, ale natychmiast puścił ją w niepamięć. Ta kobieta nic nie ukradnie. Nie należała do tego typu ludzi, który znał aż za dobrze. Niewiele zresztą było do ukradzenia.
Stał już przy drzwiach, kiedy zapytała:
– Mogę pójść z panem?
– Nie, to niemożliwe. Proszę zostać tutaj. Niech pani sobie weźmie, czego pani jeszcze potrzebuje. Łóżko też, jeśli pani chce. Koniak stoi tam. Proszę się przespać…
Odwrócił się.
– Niech pan zostawi włączone światło – powiedziała nagle szybko kobieta.
Ravic wypuścił klamkę z ręki.
– Boi się pani? – zapytał.
Skinęła głową.
Wskazał klucz.
– Proszę zamknąć za mną, a potem wyciągnąć klucz. Na dole jest drugi, wezmę od portiera i otworzę sobie.
Pokręciła głową.
– Nie o to chodzi. Ale, proszę, niech pan zostawi światło włączone.
– Ach tak! – Ravic spojrzał na nią badawczo. – Tak czy owak nie zamierzałem go gasić. Spokojnie może się palić. Znam to. Miewałem już takie okresy.
Gdy znalazł się na rogu rue des Acacias, nadjechała z naprzeciwka taksówka.
– Proszę na rue Lauriston czternaście. Śpieszy mi się!
Szofer zawrócił i skręcił w Avenue Carnot. Kiedy przecinał Avenue de la Grande Armée, z prawej strony wyskoczyło małe dwuosobowe auto. Samochody zderzyłyby się, gdyby jezdnia nie była mokra i śliska. To dlatego dwuosobowe autko zarzuciło przy hamowaniu na środek jezdni, tuż obok maski taksówki. Lekki wóz kręcił się jak karuzela. W małym renaulcie siedział mężczyzna w okularach i czarnym sztywnym kapeluszu. Przy każdym obrocie widać było przez chwilę jego bladą oburzoną twarz. W końcu samochód przestał się kręcić i ruszył w kierunku Łuku Triumfalnego na końcu ulicy, jakby to była ogromna brama Hadesu – mały zielony owad z wygrażającą białą pięścią na tle nocnego nieba.
Kierowca taksówki odwrócił się do Ravica.
– Widział pan już kiedyś coś takiego?
– Owszem.
– Ale w takim kapeluszu. Jak ktoś w takim kapeluszu może jechać po nocy tak szybko?
– Miał prawo. To on miał pierwszeństwo jazdy. Dlaczego mu pan wymyśla?
– Oczywiście, że miał prawo. Właśnie dlatego mu wymyślam.
– A co by pan zrobił, gdyby nie miał?
– Też bym mu wymyślał.
– Wygląda na to, że ułatwia pan sobie życie.
– Wymyślałbym, ale inaczej – wyjaśnił szofer i skręcił w Avenue Foch. – Nie z takim zdziwieniem, rozumie pan?
– Nie. Proszę wolniej jeździć na skrzyżowaniach.
– Zamierzałem tak czy owak. Cholerna ślizgawka na środku jezdni. Ale dlaczego właściwie pan pyta, skoro potem nie chce pan słyszeć odpowiedzi?
– Bo jestem zmęczony – odparł zniecierpliwiony Ravic. – Bo jest noc. Jeśli o mnie chodzi, także dlatego, że jesteśmy iskrą na nieznanym wietrze. Niech pan przyśpieszy.
– To co innego. – Szofer przytknął palce do czapki na znak pewnego szacunku. – To rozumiem.
– Proszę mi powiedzieć – odezwał się po chwili Ravic, którego naszło pewne podejrzenie. – Nie jest pan Rosjaninem?
– Nie. Ale czytam różne rzeczy, kiedy czekam na klientów.
Nie mam dziś szczęścia do Rosjan, pomyślał Ravic. Oparł głowę na zagłówku kanapy. Kawy, pomyślał. Gorącej, czarnej kawy. Oby mieli jej pod dostatkiem. Moje ręce muszą być cholernie spokojne. Jeśli nie da się inaczej, Veber będzie musiał zrobić mi zastrzyk. Ale na pewno się da. Opuścił szybę w oknie i wdychał powoli i głęboko wilgotne powietrze.
W małej sali operacyjnej było jasno jak w dzień. Z wyglądu przypominała higieniczną rzeźnię. Pod ścianą stały kubły z przesiąkniętymi krwią strzępami waty, tu i ówdzie walały się opatrunki i tampony, a krzykliwa czerwień odcinała się odświętnie od mnóstwa bieli. Veber siedział w przedpokoju przy lakierowanym stalowym stoliku i robił notatki; jedna z sióstr wygotowywała instrumenty; woda wrzała, światło zdawało się syczeć i tylko ciało na stole leżało zupełnie samo – jego to wszystko w ogóle już nie obchodziło.
Ravic nalał sobie mydła na ręce i zaczął się myć. Mył się z dziką zawziętością, jakby szorując, chciał zedrzeć całą skórę.
– Psiakrew! – mruknął pod nosem. – Niech to wszyscy diabli!
Siostra instrumentariuszka popatrzyła na niego z odrazą. Veber podniósł wzrok.
– Spokojnie, Eugenie! Wszyscy chirurdzy przeklinają. Zwłaszcza gdy coś się nie powiedzie. Powinna być pani przyzwyczajona.
Pielęgniarka wrzuciła garść instrumentów do gotującej się wody.
– Profesor Perrier nigdy nie przeklinał – oświadczyła obrażona. – A mimo to uratował wielu ludzi.
– Profesor Perrier był specjalistą od operacji mózgu. To najsubtelniejsza mechanika precyzyjna, Eugenie. My kroimy brzuchy, a to co innego. – Veber zamknął zeszyt z notatkami i wstał. – Dobra robota, Ravic. Ale jeśli wcześniej działał jakiś fuszer, to nie da się już nic zrobić.
– Da się, czasami można.
Ravic wytarł ręce i zapalił papierosa. Pielęgniarka z milczącą dezaprobatą otworzyła okno.
– Brawo, Eugenie – pochwalił ją Veber. – Zawsze zgodnie z przepisami.
– Mam w życiu pewne obowiązki. I nie lubię bujać w obłokach.
– Ładnie powiedziane, Eugenie. I uspokajające!
– Niektórzy nie mają obowiązków i nie chcą ich mieć.
– To było pod pańskim adresem, Ravic! – Veber roześmiał się. – Lepiej się wynośmy. Eugenie bywa rano bardzo agresywna. Tutaj tak czy owak nie ma już nic do roboty.
Ravic odwrócił się i popatrzył na obowiązkową pielęgniarkę. Bez lęku odwzajemniła jego spojrzenie. Okulary w niklowej oprawce nadawały jej gładkiej twarzy wrażenie nietykalności. Była człowiekiem jak on, ale była mu bardziej obca niż drzewo.
– Przepraszam – powiedział. – Ma pani rację.
Na białym stole leżało coś, co jeszcze przed paroma godzinami było nadzieją, oddechem, bólem i dygoczącym życiem. Został z niego tylko bezsensowny zewłok – a ludzki automat, zwany siostrą Eugenie, dumny z tego, że nigdy nie popełnia błędów, przykrył go i wywiózł z pomieszczenia. Tacy zawsze przeżyją, pomyślał Ravic, światło nie kocha tych drewnianych dusz, dlatego zapomina o nich i pozwala im długo żyć.
– Do widzenia, Eugenie – powiedział Veber. – Niech się pani dzisiaj wyśpi.
– Do widzenia, doktorze Veber. Dziękuję, panie doktorze.
– Do widzenia – rzekł Ravic. – I przepraszam za przeklinanie.
– Miłego dnia – odparła lodowatym tonem Eugenie.
– Charakter z lanego żelaza – uśmiechnął się Veber.
Na zewnątrz powitał ich szary poranek. Śmieciarki z turkotem objeżdżały ulice. Veber postawił kołnierz.
– Ohydna pogoda! Podwieźć pana, Ravic?
– Nie, dziękuję. Przejdę się.
– W taką pogodę? Mogę pana podrzucić. To właściwie po drodze.
Ravic pokręcił głową.
– Dziękuję, Veber.
Tamten przyjrzał mu się badawczo.
– Dziwne, że nadal tak mocno pan przeżywa, kiedy ktoś umrze panu pod nożem. Jest pan przecież od piętnastu lat w zawodzie i zna takie sytuacje.
– Owszem, znam takie sytuacje. I już tego nie przeżywam.
Veber stał przed nim zwalisty i masywny. Jego duża, okrągła twarz błyszczała niczym normandzkie jabłko. Czarne przystrzyżone wąsy, mokre od deszczu, połyskiwały. Połyskiwał też stojący na skraju chodnika buick. To nim Veber pojedzie wygodnie do domu na przedmieściu – różowego domku jak dla lalek, gdzie czeka czysta, rumiana żonka i dwoje czystych, rumianych dzieci oraz czysta, rumiana egzystencja. Jak można mu było wyjaśnić w przybliżeniu to wstrzymanie tchu, kiedy przystawia się skalpel, aby wykonać pierwsze nacięcie, kiedy wąska, czerwona strużka krwi pojawia się w ślad za lekkim naciskiem ręki, kiedy ciało w szponach igieł i klamer rozchyla się niczym wielowarstwowa kurtyna, kiedy odsłania się narządy wewnętrzne, które nigdy nie oglądały światła, kiedy jak myśliwy w dżungli podąża się jakimś tropem i nagle w zniszczonych tkankach, w bulwach, w wybujałościach, w szczelinach, staje naprzeciw niego, wielkiego drapieżnika o imieniu Śmierć? Jak wyjaśnić ową walkę, w której nie potrzeba niczego prócz cienkiego ostrza, igły i nieskończenie pewnej ręki – jak mu wyjaśnić, co to znaczy, kiedy potem wśród całej tej olśniewającej, skoncentrowanej w najwyższym stopniu bieli nagle na krew pada cień, majestatyczne szyderstwo, zdające się stępiać lancet, kruszyć igłę i nadawać ręce ociężałość – i kiedy to niewidzialne, zagadkowe, pulsujące, czyli życie, w jednej chwili przestaje drgać pod bezsilnymi dłońmi, rozpada się, wciągane przez upiorny czarny wir, do którego nie można się zbliżyć i go odpędzić, kiedy twarz, która jeszcze przed chwilą oddychała i była jakimś Ja, i nosiła imię, zamienia się w bezimienną, nieruchomą maskę – tę bezsensowną, buntowniczą bezsilność – jak można ją wyjaśnić – i co w niej w ogóle jest do wyjaśniania?
Ravic zapalił następnego papierosa.
– To życie trwało dwadzieścia jeden lat – powiedział.
Veber otarł z wąsów chusteczką błyszczące krople.
– Wykonał pan świetną robotę. Ja bym tak nie potrafił. Nie powinien się pan przejmować tym, że nie zdołał pan naprawić czegoś, co spaprał jakiś konował. Do czego byśmy doszli, gdybyśmy tak myśleli!
– Tak – przyznał Ravic. – Do czego byśmy doszli!
Veber schował chusteczkę.
– Po tym wszystkim, co pan przeszedł, powinien pan być jednak cholernie zahartowany.
Ravic popatrzył na niego z odcieniem ironii w oczach.
– Człowiek nigdy nie jest zahartowany. Można tylko przywyknąć do wielu rzeczy.
– To miałem na myśli.
– Tak, a do niektórych nigdy się nie uda. Ale to trudno ustalić. Załóżmy, że chodziło o kawę. Może rzeczywiście kawa mnie tak ożywiła. A my wzięliśmy to za podniecenie.
– Kawa była dobra, prawda?
– Bardzo.
– Znam się na robieniu kawy. Miałem swego rodzaju przeczucie, że jej pan potrzebuje, dlatego sam ją zrobiłem. To było coś innego niż czarna lura, którą przyrządza zwykle Eugenie, prawda?
– Nie ma porównania. W robieniu kawy jest pan mistrzem.
Veber wsiadł do swojego wozu. Włączył starter i wychylił się przez okno.
– Może jednak szybko pana podrzucę? Musi pan być cholernie zmęczony.
Jak foka, pomyślał w roztargnieniu Ravic. Przypomina z wyglądu zdrową fokę. Ale co z tego? Po co mi to przyszło do głowy? Po co ciągle to podwójne myślenie?
– Nie jestem zmęczony – powiedział. – Kawa mnie obudziła. Niech pan się dobrze wyśpi, Veber.
Veber roześmiał się. Błysnęły zęby pod czarnymi wąsami.
– Nie pójdę już spać. Pójdę popracować w swoim ogródku. Posadzić tulipany i narcyzy.
Tulipany i narcyzy, pomyślał Ravic. W równo wytyczonych grządkach ze schludnymi alejkami żwirowymi pomiędzy. Tulipany i narcyzy – brzoskwiniowo-złoty atak wiosny.
– Do widzenia, Veber – dodał. – Pan zadba o całą resztę, prawda?
– Oczywiście. Wieczorem zadzwonię jeszcze do pana. Honorarium będzie niewielkie. Właściwie niewarte wzmianki. Dziewczyna była biedna i wygląda na to, że nie miała krewnych. Jeszcze się okaże.
Ravic wzbraniającym ruchem podniósł rękę.
– Wręczyła Eugenie sto franków. Wygląda na to, że więcej nie miała. Z tego dwadzieścia pięć dla pana.
– Dobrze, dobrze – odparł niecierpliwie Ravic. – Do widzenia, Veber.
– Do widzenia. Do zobaczenia jutro rano o ósmej.
Ravic szedł powoli rue Lauriston. Gdyby było lato, usiadłby w porannym słońcu gdzieś na ławce w Lasku Bulońskim i wpatrywał się bezmyślnie w wodę albo zielony las, dopóki napięcie nie ustąpi. Potem pojechałby do hotelu i położył się spać.
Wstąpił do bistra na rogu rue La Boissière. Przy kontuarze stało paru robotników i kierowców ciężarówek. Pili gorącą czarną kawę i maczali w niej brioszki. Ravic obserwował ich przez chwilę. To było pewne, proste życie, egzystencja dająca się chwycić w garść i zaplanować, wieczorem zmęczenie, kolacja, kobieta i ciężki sen bez marzeń sennych.
– Proszę kirsz – powiedział.
Umierająca dziewczyna nosiła na kostce prawej nogi cienki tani pozłacany łańcuszek – takie niedorzeczne pomysły miewa się tylko wtedy, gdy jest się młodym, sentymentalnym i nie ma dobrego gustu. Do łańcuszka, zakutego wokół kostki, żeby nie dało się go zdjąć, dołączona była mała plakietka z napisem „Toujours1 Charles”. Łańcuszek opowiadał historię o niedzielach w lasach nad Sekwaną, o zakochaniu i durnej młodości, o drobnym jubilerze gdzieś w Neuilly, o wrześniowych nocach w pokoiku na poddaszu – a potem nagle zaczęło się nieprzychodzenie, czekanie, strach – toujours Charles nie dał już znaku życia, przyjaciółka znała adres pewnej akuszerki, był stół przykryty ceratą, rwący ból i krew, krew, zmieszana twarz starej baby, ramiona wpychające dziewczynę szybko do taksówki, żeby się jej pozbyć, dni męczarni i ukrywania się, w końcu transport, szpital, ostatni zmięty banknot stufrankowy w gorącej, spoconej dłoni, a i to: za późno.
Nagle zaskrzeczało radio. Rozległy się dźwięki tanga, do którego nosowy głos śpiewał jakieś idiotyczne słowa. Ravic przyłapał się na tym, że nadal krok po kroku rozpamiętuje operację. Przeanalizował każdą swoją czynność. Kilka godzin wcześniej może była jeszcze szansa. Veber kazał do niego dzwonić, ale nie było go w hotelu. Dziewczyna musiała więc umrzeć, bo on stał sobie przy Pont de l’Alma. Sam Veber nie potrafił wykonywać takich operacji. Co za złośliwość losu. Noga z pozłacanym łańcuszkiem na kostce, bezwładnie wykręcona do wewnątrz.
„Wsiądź do mej łodzi, świeci księżyc w pełni”, zawodził tenorek piskliwym falsetem.
Ravic zapłacił i wyszedł. Na zewnątrz zatrzymał taksówkę.
– Do „Ozyrysa” proszę.
„Ozyrys” był dużym, mieszczańskim burdelem z potężnym barem, wszystko utrzymane w egipskim stylu.
– Właśnie zamykamy – oświadczył portier. – Nie ma już nikogo.
– Nikogo?
– Jest tylko madame Rolande. Pozostałe damy już poszły.
– To dobrze.
Niezadowolony portier w kaloszach przestępował z nogi na nogę.
– Nie zostawi pan sobie taksówki? Później niełatwo będzie panu coś złapać. My zamykamy.
– Już mi pan to mówił. Na pewno jeszcze coś złapię.
Ravic wsadził portierowi paczkę papierosów do kieszonki na piersi i wszedł do środka przez wąskie drzwi. Minąwszy szatnię, znalazł się w dużym pomieszczeniu. W barze było pusto: jak zwykle sprawiał wrażenie lokalu, w którym odbyło się przyjęcie w drobnomieszczańskim stylu – kałuże rozlanego wina, parę przewróconych krzeseł, niedopałki papierosów na podłodze i zapach tytoniu, słodkich perfum oraz skóry.
– Rolande – odezwał się Ravic.
Stała przed stolikiem, na którym leżała sterta różowej jedwabnej bielizny.
– Ravic – odpowiedziała w ogóle bez zdziwienia. – Późno się zjawiasz. Co chcesz dostać: dziewczynę czy coś do picia? Czy jedno i drugie?
– Chcę wódki. Polskiej.
Rolande przyniosła butelkę i kieliszek.
– Sam sobie nalej. Muszę jeszcze posortować i spisać bieliznę. Zaraz przyjedzie auto z pralni. Jeśli człowiek nie spisze wszystkiego, ta banda kradnie jak stado srok. Kierowcy, wiesz? Na prezenty dla swoich dziewczyn.
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Nastaw muzykę, Rolande. Głośno.
– Dobrze.
Włączyła kontakt. Za sprawą kotłów i perkusji muzyka zagrzmiała w wysokim, pustym pomieszczeniu niczym burza.
– Nie za głośno, Ravic?
Za głośno? Czy coś było za głośne? Tylko cisza. Cisza, w której człowiek rozpadał się niczym w próżni.
– Gotowe.
Rolande podeszła do stolika, przy którym siedział Ravic. Miała krępą figurę, wyrazistą twarz i spokojne czarne oczy. Noszona przez nią czarna, purytańska suknia wskazywała, że Rolande jest tutaj zarządzającą, w odróżnieniu od prawie nagich prostytutek.
– Napij się ze mną, Rolande.
– Dobrze.
Ravic przyniósł z baru kieliszek i jej nalał. Kiedy kieliszek był napełniony do połowy, Rolande przytrzymała butelkę.
– Wystarczy! Nie wypiję więcej.
– Kieliszki do połowy puste to okropność. Lepiej zostaw, jeśli nie dasz rady.
– Dlaczego? Przecież byłoby to marnotrawstwo.
Ravic podniósł wzrok. Popatrzył w jej godną zaufania, roztropną twarz i się uśmiechnął.
– Marnotrawstwo! Ciągle ten francuski strach. A po co oszczędzać? Ciebie też nie oszczędzają.
– To tutaj to interes. To co innego.
Ravic roześmiał się.
– Wypijmy za to! Czym byłby świat bez moralności w interesach! Gromadą przestępców, idealistów i próżniaków.
– Potrzebujesz dziewczyny – stwierdziła. – Mogę zadzwonić do Kiki. Jest bardzo dobra. Dwadzieścia jeden lat.
– Ach tak. Też dwadzieścia jeden. Dzisiaj to nie dla mnie. – Ponownie napełnił swój kieliszek. – O czym tak naprawdę myślisz, Rolande, przed zaśnięciem?
– Przeważnie o niczym. Jestem zbyt zmęczona.
– A gdy nie jesteś zbyt zmęczona?
– O Tours.
– Dlaczego?
– Moja ciotka ma tam dom ze sklepem. Dałam jej na niego dwie hipoteki. Kiedy ciotka umrze – a ma siedemdziesiąt sześć lat – dostanę dom. Wtedy przerobię sklep na kawiarnię. Jasne tapety w desenie kwiatowe, trzyosobowy zespół muzyczny: pianino, skrzypce, wiolonczela, a w głębi bar. Mały i dobrze zaopatrzony. Dom stoi w dobrej dzielnicy. Sądzę, że za dziewięć i pół tysiąca franków uda mi się go urządzić, nawet wliczając zasłony i lampy. Poza tym chcę mieć pięć tysięcy franków w rezerwie na pierwszy okres. I naturalnie dojdą czynsze z wynajmowania pierwszego i drugiego piętra. O tym myślę.
– Urodziłaś się w Tours?
– Tak. Ale nikt nie wie, gdzie się później obracałam. A jeśli interes będzie dobrze prosperował, nikt o to nie zapyta. Pieniądze wszystko przykrywają.
– Nie wszystko. Ale wiele.
Ravic czuł narastającą ociężałość w głębi oczodołów, skutkiem czego mówiło mu się coraz wolniej.
– Chyba mam dosyć – powiedział i wyciągnął z kieszeni kilka banknotów. – Wyjdziesz w Tours za mąż?
– Nie od razu. Ale za kilka lat. Mam tam przyjaciela.
– Jeździsz czasami do niego?
– Rzadko. On czasem pisze do mnie. Oczywiście na inny adres. Jest żonaty, ale jego żona leży w szpitalu. Gruźlica. Lekarze dają jej najwyżej rok lub dwa. Wtedy będzie wolny.
Ravic wstał.
– Niech Bóg cię błogosławi, Rolande. Masz dobrze poukładane w głowie.
Uśmiechnęła się ufnie. Uważała, że Ravic ma rację. Na jej wyrazistej twarzy nie było widać nawet śladu zmęczenia. Wydawała się świeża, jakby przed chwilą wstała z łóżka. Wiedziała, czego chce. Życie nie miało przed nią tajemnic.
Na zewnątrz rozwidniło się już zupełnie. Przestało padać. Pisuary stojące na rogach ulic przypominały wieżyczki czołgów. Portier zniknął, noc się ulotniła, zaczął się dzień, a przy wejściach do metra tłoczyły się gromady śpieszących się ludzi – jakby wpadali w dziury w ziemi, żeby złożyć siebie w ofierze jakiemuś mrocznemu bóstwu.
Kobieta poderwała się ze snu. Nie krzyknęła – tylko z cichym, stłumionym okrzykiem podniosła się gwałtownie na sofie, oparła na łokciach i zastygła w bezruchu.
– Spokojnie, spokojnie – powiedział Ravic. – To ja. Ten, który przyprowadził panią tutaj kilka godzin temu.
Kobieta zaczęła z powrotem oddychać. Nie widział jej dokładnie; zapalone światło elektryczne mieszało się z jasnością poranka, która wpełzała przez okno, tworząc bladą, chorą poświatę.
– Sądzę, że możemy już to wyłączyć – dodał i przekręcił kontakt.
Znowu czuł w skroniach pulsujące miękkie młoteczki, jak zawsze, gdy więcej wypił.
– Zjadłaby pani śniadanie? – zapytał. Zapomniał o niej, a gdy odbierał klucz od pokoju, pomyślał, że już sobie poszła. Chętnie by się jej pozbył. Wypił wystarczająco dużo, kulisy jego świadomości przesunęły się, a kiedy dzwoniący łańcuch czasu pękł, obstąpiły go wspomnienia i marzenia, silne i nieznające lęku. Chciał zostać sam. – A napiłaby się pani kawy? Tylko kawa jest tutaj dobra.
Pokręciła głową. Przyjrzał jej się bacznie.
– Coś się stało? Był tutaj ktoś?
– Nie.
– Ale coś musiało się stać. Wpatruje się pani we mnie, jakbym był duchem.
Kobieta poruszyła wargami.
– Zapach – wyjaśniła w końcu.
– Zapach? – powtórzył, nie rozumiejąc. – Wódka nie ma przecież zapachu. Kirsz i brandy także nie mają. A papierosy pani też pali. Czego tu się można wystraszyć?
– Nie to mam na myśli…
– Tylko co, na Boga?
– To ten sam… ten sam zapach…
– Dobry Boże, to chyba eter – stwierdził Ravic, którego nagle olśniło. – Czy to eter?
Skinęła głową.
– Była pani kiedyś operowana?
– Nie… to jest…
Nie słuchał jej dalej. Otworzył okno.
– Zaraz będzie po wszystkim. Tymczasem niech pani zapali papierosa.
Wszedł do łazienki i odkręcił kurki. W lustrze przyjrzał się swojej twarzy. Kilka godzin temu już tak stał. Tymczasem umarł człowiek, ale nie było w tym nic niezwykłego. W każdej chwili umierały tysiące ludzi. Istniały statystyki. Nie było w tym nic niezwykłego, ale dla kogoś, kto umierał, to było wszystko i liczyło się bardziej niż cały świat, który kręcił się dalej.
Usiadł na brzegu wanny i zdjął buty. Pod tym względem nic się nie zmieniało. Rzeczy i rządzący nimi niemy przymus. Trywialność, wątła nić przyzwyczajenia w całym tym upiornym prześlizgiwaniu się. Kwitnący brzeg serca nad wodami miłości – ale bez względu na to, kim się jest, poetą, półbogiem czy idiotą – co parę godzin trzeba zejść z obłoków, żeby oddać mocz. I nie da się od tego uciec! Ironia natury. Romantyczna tęcza rozpięta ponad odruchami gruczołów i ruchami robaczkowymi jelit. Narządy rozkoszy w diabolicznej równoczesności przeznaczone do wydalania. Ravic cisnął buty w kąt. Znienawidzone przyzwyczajenie rozbierania się! Nawet od niego nie da się uciec. Rozumiał to tylko ktoś, kto mieszkał sam. Była w tym jakaś przeklęta rezygnacja, gest roztopienia się. Już nieraz spał w ubraniu, żeby od tego uciec, ale to była tylko zwłoka. Bo nie można od tego uciec.
Odkręcił prysznic. Chłodna woda spływała po jego skórze. Odetchnął głęboko i wytarł się do sucha. Pociecha płynąca z drobnych spraw. Woda, oddech, wieczorny deszcz. Także je znał tylko ktoś, kto był sam. Wdzięczna skóra. Lekka krew pędząca w ciemnych kanałach. Poleżeć na łące. Brzozy. Białe letnie obłoki. Niebo młodości. Gdzie się podziały przygody serca? Zabite przez ciemne przygody istnienia.
Wrócił do pokoju. Kobieta siedziała w rogu sofy, otulona pledem, który podciągnęła wysoko.
– Zimno? – spytał.
Pokręciła głową.
– Boi się pani?
Skinęła głową.
– Mnie?
– Nie.
– Tego, co na zewnątrz?
– Tak.
Ravic zamknął okno.
– Dziękuję – powiedziała.
Popatrzył na jej kark. Ramiona. Coś, co oddychało. Trochę obcego życia – ale życia. Ciepłego. A nie sztywniejące ciało. Co można dać sobie nawzajem, jeśli nie trochę ciepła? Czy mogło być coś więcej?
Kobieta poruszyła się. Zadygotała. Popatrzyła na Ravica. Poczuł opadającą falę. Dotarł do niego głęboki chłód. Napięcie minęło. Zbliżyła się dal. Wydawało się, że noc zabiera go z powrotem na obcą planetę. Wszystko stało się nagle łatwe, poranek, kobieta – nie trzeba było już o niczym myśleć.
– Chodź – powiedział.
Wytrzeszczyła na niego oczy.
– No, chodź – powtórzył niecierpliwie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zawsze twój (franc.). [wróć]
Tytuł oryginału: Arc de Triomphe
ARC DE TRIOMPHE © 1945 by New York University, successor-in-interest to the literary rights of The Estate of the Late Paulette Goddard Remarque
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2010, 2015, 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Katarzyna Raźniewska
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Zbigniew Mielnik
Fotografia na okładce: © Butch Martin / Getty Images
Wydanie III e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Łuk Triumfalny, wyd. X, dodruk, Poznań 2011)
ISBN 978-83-7818-025-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer