Noc w Lizbonie - Erich M. Remarque - ebook + audiobook + książka

Noc w Lizbonie ebook

Erich Maria Remarque

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Początek drugiej wojny światowej. Wrogowie Trzeciej Rzeszy muszą jak najszybciej uciekać z Europy, lecz większość dróg ucieczki jest już zamknięta. Akcja powieści rozgrywa się pewnej nocy w Lizbonie, ostatniej bramie do wolnego świata. Stojący w porcie uciekinier bezsilnie wpatruje się w statek, który następnego dnia ma popłynąć do Ameryki. Jego na nim nie będzie. Nagle jednak podchodzi do niego człowiek, który chce mu oddać swoje bilety na ten rejs. Pod warunkiem, że wysłucha jego opowieści...

Noc w Lizbonie to ostatnia powieść Remarque’a wydana za jego życia autora i jeszcze jeden dowód jego wielkiego talentu narracyjnego.

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą. Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci. Remarque nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.

Dom Wydawniczy REBIS spośród jego utworów opublikował m.in. Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Hymn na cześć koktajlu i Cienie w raju, a także w nowych przekładach Ryszarda Wojnakowskiego Łuk triumfalny i Na Zachodzie bez zmian.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 321

Oceny
4,6 (303 oceny)
200
80
20
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DonB7

Nie oderwiesz się od lektury

Trudno oceniać Trzeba przeczytać I wczuć się w sytuację Naprawdę warto, by docenić to w jakim świecie żyjemy obecnie
20
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa
10
BS2023

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca opowieść o miłości w czasach wojennych. Lektor sztos, przenosi nas w tamtą rzeczywistość. Polecam
00
IzabelaSzw

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00
BerkowT

Nie oderwiesz się od lektury

Stara dobra literatura. Tak już się teraz nie pisze. Szkoda.
00

Popularność




1

Wpatry­wa­łem się w sta­tek, który stał rzę­si­ście oświe­tlony przy nabrzeżu Tagu. Choć byłem w Lizbo­nie od tygo­dnia, wciąż jesz­cze nie mogłem się przy­zwy­czaić do bez­tro­skich świa­teł tego mia­sta. W kra­jach, z któ­rych tu przy­je­cha­łem, mia­sta nocą tonęły w mroku jak kopal­nie węgla, a latar­nia roz­świe­tla­jąca ciem­no­ści stwa­rzała więk­sze zagro­że­nie niż zaraza w śre­dnio­wie­czu. Przy­by­łem z Europy dwu­dzie­stego wieku.

Wie­dzia­łem, że ten sta­tek, paro­wiec pasa­żer­ski, ma wypły­nąć następ­nego wie­czoru. Wła­śnie trwał zała­du­nek. W ostrym świe­tle nagich żaró­wek łado­wano mięso, ryby, kon­serwy, chleb i warzywa; robot­nicy tasz­czyli na pokład bagaże, a dźwig bez­sze­lest­nie pod­no­sił skrzy­nie i bele, tak jakby nic nie ważyły. Paro­wiec szy­ko­wał się do rejsu niczym arka w cza­sie potopu. I był arką. Jak każdy sta­tek, który opusz­czał Europę w tych mie­sią­cach 1942 roku. Górą Ara­rat była Ame­ryka, a fale potopu pod­no­siły się codzien­nie. Już dawno zalały Niemcy i Austrię; pod wodą zna­la­zły się Pol­ska i Praga; Amster­dam, Bruk­sela, Kopen­haga, Oslo i Paryż rów­nież zostały już zato­pione; cuch­nęły powo­dzią mia­sta Włoch, także Hisz­pa­nia nie była już bez­pieczna. Wybrzeże Por­tu­ga­lii stało się ostat­nim miej­scem schro­nie­nia uchodź­ców, dla któ­rych spra­wie­dli­wość, wol­ność i tole­ran­cja zna­czyły wię­cej niż ojczy­zna i byt. Kto nie potra­fił dotrzeć stąd do Ame­ryki, owej ziemi obie­ca­nej, był zgu­biony. Musiał się wykrwa­wić w dżun­gli odrzu­co­nych wnio­sków wizo­wych, nie­osią­gal­nych pozwo­leń na pracę i pobyt, obo­zów inter­no­wa­nia, biu­ro­kra­cji, wydany na pastwę samot­no­ści, obczy­zny i potwor­nej powszech­nej obo­jęt­no­ści na los poje­dyn­czego czło­wieka, nie­od­łącz­nego następ­stwa wojny, stra­chu i nędzy. Czło­wiek był w tym okre­sie nikim, ważny pasz­port — wszyst­kim.

Po połu­dniu posze­dłem do kasyna w Esto­rilu i gra­łem. Mia­łem jesz­cze porządny gar­ni­tur, więc mnie wpusz­czono. Była to ostat­nia, roz­pacz­liwa próba prze­ku­pie­nia losu. Nasze zezwo­le­nie na pobyt w Por­tu­ga­lii tra­ciło waż­ność za kilka dni, a Ruth i ja nie mie­li­śmy innych wiz. Ten sta­tek cumu­jący przy nabrzeżu Tagu był ostat­nim, któ­rym — jak liczy­li­śmy we Fran­cji — mogli­by­śmy jesz­cze dotrzeć do Nowego Jorku. Bilety były jed­nak wyprze­dane od mie­sięcy, a nam, oprócz wizy ame­ry­kań­skiej, bra­ko­wało też ponad trzy­stu dola­rów na opła­ce­nie podróży. Pró­bo­wa­łem zdo­być przy­naj­mniej pie­nią­dze — w jedyny moż­liwy jesz­cze spo­sób: gra­jąc. Nie miało to sensu, bo gdy­bym nawet wygrał, i tak musiałby się zda­rzyć cud, żeby­śmy dostali się na sta­tek. Ale gdy się ucieka, gdy grozi nie­bez­pie­czeń­stwo i opada zwąt­pie­nie, czło­wiek uczy się wie­rzyć w cuda, w prze­ciw­nym razie by nie prze­żył.

Z sześć­dzie­się­ciu dwóch dola­rów, które nam pozo­stały, prze­gra­łem pięć­dzie­siąt sześć.

Późną nocą na nabrzeżu było dosyć pusto. Po chwili zauwa­ży­łem jed­nak męż­czy­znę, który cho­dził bez celu tam i z powro­tem, aż w końcu zatrzy­mał się i jak ja spo­glą­dał na sta­tek. Uzna­łem, że on także jest jed­nym z wielu roz­bit­ków, i prze­sta­łem zwra­cać na niego uwagę, ale po pew­nym cza­sie poczu­łem, że mnie obser­wuje. Strach przed poli­cją ni­gdy nie opusz­cza ucie­ki­niera, nawet we śnie, nawet gdy nie ma się czego bać — dla­tego natych­miast odwró­ci­łem się ze znu­dzoną miną i wol­nym kro­kiem zaczą­łem się odda­lać jak czło­wiek, który nie musi się oba­wiać niczego.

Wkrótce potem usły­sza­łem, że ktoś za mną idzie. Sze­dłem dalej, nie przy­śpie­sza­jąc, i zasta­na­wia­łem się, jak zawia­do­mić Ruth, gdy­bym został aresz­to­wany. Domy w paste­lo­wych kolo­rach, śpiące na końcu nabrzeża niczym motyle w nocy, były jesz­cze zbyt daleko, żebym nie nara­ża­jąc się na postrzał z broni pal­nej, mógł do nich dobiec i znik­nąć w cia­snych ulicz­kach.

Męż­czy­zna zrów­nał się ze mną i szedł obok. Był tro­chę niż­szy ode mnie.

— Jest pan Niem­cem? — spy­tał po nie­miecku.

Pokrę­ci­łem głową, nie zatrzy­mu­jąc się.

— Austria­kiem?

Nie odpo­wie­dzia­łem. Patrzy­łem na kolo­rowe domy, które zbli­żały się o wiele za wolno. Wie­dzia­łem, że wśród por­tu­gal­skich poli­cjan­tów są i tacy, któ­rzy bar­dzo dobrze mówią po nie­miecku.

— Nie jestem poli­cjan­tem — powie­dział męż­czy­zna.

Nie uwie­rzy­łem mu. Był po cywil­nemu, ale w Euro­pie ład­nych parę razy aresz­to­wali mnie już taj­niacy z żan­dar­me­rii. Wpraw­dzie teraz mia­łem przy sobie doku­menty, i to nie­źle zro­bione w Paryżu przez pew­nego pro­fe­sora mate­ma­tyki z Pragi, nie­mniej były one fał­szywe.

— Widzia­łem, jak przy­glą­dał się pan stat­kowi — pod­jął męż­czy­zna. — Dla­tego pomy­śla­łem…

Zmie­rzy­łem go obo­jęt­nym spoj­rze­niem. Nie wyglą­dał na poli­cjanta, ale i żan­darm, który zatrzy­mał mnie w Bor­de­aux, wzbu­dzał poli­to­wa­nie jak Łazarz po trzech dniach w gro­bie, a oka­zał się naj­bar­dziej bez­li­to­sny ze wszyst­kich. Aresz­to­wał mnie, choć wie­dział, że woj­ska nie­miec­kie powinny wejść do Bor­de­aux już naza­jutrz, i pew­nie byłoby już po mnie, gdyby lito­ściwy dyrek­tor wię­zie­nia nie wypu­ścił mnie parę godzin póź­niej.

— Chciałby pan popły­nąć do Nowego Jorku? — zapy­tał.

Nie odpo­wie­dzia­łem. Od kolo­ro­wych domów dzie­liło mnie jesz­cze tylko dwa­dzie­ścia metrów, tam mógł­bym go powa­lić i uciec, gdyby zaszła taka koniecz­ność.

— Oto dwa bilety na sta­tek, który stoi przy nabrzeżu — powie­dział męż­czy­zna, się­ga­jąc do kie­szeni.

Mignęły mi kartki papieru, ale w nikłym świe­tle nie zdo­ła­łem nic odczy­tać. Tym­cza­sem doszli­śmy tak bli­sko domów, że mogłem zary­zy­ko­wać i się zatrzy­mać.

— Co to wszystko zna­czy? — spy­ta­łem po por­tu­gal­sku. Zna­łem kilka słów w tym języku.

— Może je pan mieć. Ja ich nie potrze­buję.

— Nie potrze­buje pan? Jak mam to rozu­mieć?

— Nie potrze­buję ich już.

Wytrzesz­czy­łem na niego oczy. Nie poj­mo­wa­łem, co ma na myśli. Fak­tycz­nie, chyba nie był poli­cjan­tem. Żeby mnie aresz­to­wać, nie musiałby się wcale ucie­kać do takich wymyśl­nych tri­ków. A jeśli bilety są auten­tyczne, to dla­czego ich nie potrze­buje? I po co mi je pro­po­nuje? Chce mi je sprze­dać? Czu­łem, jak w środku zaczy­nam dygo­tać.

— Nie mogę ich kupić — ode­zwa­łem się w końcu po nie­miecku. — Te bilety są warte mają­tek. Podobno w Lizbo­nie są też bogaci emi­granci, oni zapłacą panu za nie, ile pan zażąda. Źle pan tra­fił, ja nie mam pie­nię­dzy.

— Nie chcę ich sprze­dać.

Znowu spoj­rza­łem na bilety.

— Są auten­tyczne?

Podał mi je bez słowa. Zasze­le­ściły w moich dło­niach. Były praw­dziwe. To, czy będę je miał czy nie, odpo­wia­dało róż­nicy mię­dzy ratun­kiem a zgubą. Nawet jeśli w tej chwili były dla mnie nie­przy­datne, bo nie mie­li­śmy wiz ame­ry­kań­skich, mógł­bym spró­bo­wać wysta­rać się o wizy jesz­cze jutro przed połu­dniem. W osta­tecz­no­ści przy­naj­mniej sprze­dał­bym bilety, a to ozna­cza­łoby prze­dłu­że­nie życia o sześć mie­sięcy. Nie rozu­mia­łem tego czło­wieka.

— Nie rozu­miem pana — powie­dzia­łem.

— Może je pan mieć — odrzekł. — Za darmo. Jutro przed połu­dniem wyjeż­dżam z Lizbony. Mam tylko jeden waru­nek.

Opu­ści­łem ręce. Wie­dzia­łem, że to nie może być prawda.

— Jaki? — zapy­ta­łem.

— Nie chciał­bym być sam tej nocy.

— Chce pan, żebym panu towa­rzy­szył?

— Tak, do jutra rana.

— To wszystko?

— To wszystko.

— Nic wię­cej?

— Nic wię­cej.

Popa­trzy­łem na niego z nie­do­wie­rza­niem. Wpraw­dzie byłem już przy­zwy­cza­jony do tego, że ludzie naszego pokroju cza­sem się zała­mują, że czę­sto nie potra­fią znieść samot­no­ści, że cier­pią na lęk prze­strzeni wła­ściwy ludziom, dla któ­rych ni­gdzie nie ma już miej­sca, i że któ­rejś nocy nawet przy­godny towa­rzysz może uchro­nić czło­wieka przed samo­bój­stwem, ale w takich wypad­kach udzie­le­nie pomocy było czymś oczy­wi­stym i nie miało jakiejś okre­ślo­nej ceny. Zwłasz­cza takiej.

— Gdzie pan mieszka? — spy­ta­łem.

Nie­zna­jomy wyko­nał taki gest, jakby się wzbra­niał.

— Wolał­bym tam nie iść. Nie ma tu jakiejś knajpki, w któ­rej można by jesz­cze posie­dzieć?

— Na pewno jakieś są.

— A lokale dla emi­gran­tów? Coś takiego jak Café de la Rose w Paryżu?

Zna­łem Café de la Rose. Ruth i ja noco­wa­li­śmy tam przez dwa tygo­dnie. Wła­ści­ciel pozwa­lał na to, kiedy zamó­wiło się kawę. Roz­kła­dało się parę gazet i spało na pod­ło­dze. Ni­gdy nie spa­łem na stole, tylko tam: z pod­łogi nie można spaść.

— Nie znam żad­nego — odpar­łem.

Zna­łem taki lokal, ale czło­wieka, który chce ci poda­ro­wać dwa bilety na sta­tek, nie pro­wa­dzi się tam, gdzie ludzie odda­liby za nie oko.

— Znam tutaj tylko jeden lokal — rzekł męż­czy­zna. — Ale możemy spró­bo­wać. Może jest jesz­cze otwarty.

Mach­nął ręką, by przy­wo­łać samotną tak­sówkę, i spoj­rzał na mnie.

— Dobrze — powie­dzia­łem.

Wsie­dli­śmy, podał kie­rowcy adres. Chęt­nie zawia­do­mił­bym jesz­cze Ruth, że nie wrócę na noc, lecz kiedy wsia­dłem do śmier­dzą­cej, ciem­nej tak­sówki, wstą­piła we mnie nagle taka dzika, potworna nadzieja, że nie­mal zakrę­ciło mi się w gło­wie. A może jed­nak to wszystko prawda, może nasze życie wcale się jesz­cze nie skoń­czyło i sta­nie się to, co wyda­wało się nie­moż­liwe — będziemy ura­to­wani. Odrzu­ci­łem wąt­pli­wo­ści i posta­no­wi­łem nie odstę­po­wać nie­zna­jo­mego nawet na chwilę.

Tak­sówka minęła przy­po­mi­na­jący sce­no­gra­fię teatralną Praça do Comer­cio i po pew­nym cza­sie wje­cha­li­śmy w plą­ta­ninę scho­dów i pną­cych się w górę uli­czek. Nie zna­łem tej czę­ści Lizbony; bywa­łem, jak w każ­dym mie­ście, głów­nie w kościo­łach i muze­ach — nie, żebym tak bar­dzo kochał Boga albo sztukę, lecz po pro­stu dla­tego, że w kościo­łach i muze­ach nie pytano nikogo o doku­menty. Wobec Ukrzy­żo­wa­nego i mistrzów pędzla czy dłuta byłem jesz­cze czło­wie­kiem — a nie jakimś indy­wi­duum na podej­rza­nych papie­rach.

Wysie­dli­śmy z tak­sówki i zaczę­li­śmy wspi­nać się po scho­dach i krę­tych ulicz­kach, które wypeł­niała woń ryb, czosnku, noc­nych kwia­tów, mar­twego słońca i snu. W bla­sku wscho­dzą­cego gdzieś z boku księ­życa wyra­stał spo­śród noc­nych ciem­no­ści zamek São Jorge, a po licz­nych scho­dach spły­wało kaska­dami świa­tło. Odwró­ci­łem się i popa­trzy­łem z góry na port. W dole pły­nęła rzeka, a rzeka to wol­ność, rzeka to życie — ucho­dziła do morza, a morze ozna­czało Ame­rykę.

Zatrzy­ma­łem się.

— Mam nadzieję, że nie żar­tuje pan ze mnie — powie­dzia­łem.

— Nie — odparł nie­zna­jomy.

— Mam na myśli bilety na sta­tek.

Jesz­cze na nabrzeżu scho­wał je z powro­tem do kie­szeni.

— Nie — powtó­rzył męż­czy­zna — ja nie żar­tuję. — Wska­zał na mały plac obsa­dzony drze­wami. — Tam wła­śnie jest lokal, o któ­rym mówi­łem. Jesz­cze otwarty. Bywają w nim pra­wie wyłącz­nie cudzo­ziemcy. Wezmą nas tam za ludzi, któ­rzy jutro wyjeż­dżają. Za takich, co przy­szli uczcić ostat­nią noc w Por­tu­ga­lii, a jutro wejdą na sta­tek.

Na ów lokal skła­dał się bar, nie­wielki czwo­ro­kątny par­kiet do tańca i taras — typowa knajpka urzą­dzona z myślą o tury­stach. Sły­chać było gitarę, a w głębi ujrze­li­śmy śpie­waczkę fado. Kilka sto­li­ków na tara­sie obsie­dli cudzo­ziemcy, wśród nich kobieta w sukni wie­czo­ro­wej i męż­czy­zna w bia­łym smo­kingu. Zna­leź­li­śmy wolny sto­lik na skraju tarasu, skąd mogli­śmy patrzeć z góry na Lizbonę, na blado jaśnie­jące kościoły, oświe­tlone ulice, port, doki i sta­tek, który był arką.

— Wie­rzy pan w dal­sze życie po śmierci? — spy­tał męż­czy­zna z bile­tami.

Pod­nio­słem wzrok. Wszyst­kiego bym się spo­dzie­wał, tylko nie tego. Pyta­nie zupeł­nie mnie zasko­czyło.

— Nie wiem — odpo­wie­dzia­łem w końcu. — Ostat­nimi laty za bar­dzo mnie zaprzą­tało dal­sze życie przed śmier­cią. Kiedy wylą­duję w Ame­ryce, chęt­nie będę się nad tym zasta­na­wiał — doda­łem, aby mu przy­po­mnieć, że obie­cał mi bilety.

— Ja nie wie­rzę — oznaj­mił.

Ode­tchną­łem z ulgą. Gotów byłem wysłu­chać czło­wieka nie­szczę­śli­wego, ale nie mia­łem ochoty z nim dys­ku­to­wać. Zbyt wiele mnie roz­pra­szało. Tam w dole stał sta­tek.

Męż­czy­zna sie­dział przez jakiś czas nie­ru­chomo, jakby spał z otwar­tymi oczami. Ock­nął się po chwili, gdy na taras wyszedł gita­rzy­sta.

— Nazy­wam się Schwarz — zaczął. — Nie jest to moje praw­dziwe nazwi­sko. To nazwi­sko, które wid­nieje w moim pasz­por­cie, ale przy­zwy­cza­iłem się do niego i na dzi­siej­szą noc jesz­cze wystar­czy. Długo pan był we Fran­cji?

— Jak długo się dało.

— Inter­no­wany?

— Kiedy wybu­chła wojna. Jak wszy­scy inni.

Poki­wał głową.

— My też. Byłem szczę­śliwy — rzu­cił nagle cichym gło­sem. Spu­ścił głowę i nie patrzył na mnie. — Byłem bar­dzo szczę­śliwy. Bar­dziej, niż kie­dy­kol­wiek sądzi­łem, że mógł­bym być.

Popa­trzy­łem na niego zasko­czony. Doprawdy, nie wyglą­dał na takiego. Spra­wiał wra­że­nie prze­cięt­niaka, w dodatku tro­chę nie­śmia­łego.

— Kiedy? — zapy­ta­łem. — Czyżby w obo­zie?

— Ostat­niego lata.

— W trzy­dzie­stym dzie­wią­tym? We Fran­cji?

— Tak, ostat­niego lata przed wojną. Do dziś nie poj­muję, jak to się stało. Dla­tego muszę z kimś o tym poroz­ma­wiać. Nie znam tu nikogo. Kiedy z kimś poroz­ma­wiam, wszystko to ożyje w mojej pamięci i będzie dla mnie zupeł­nie jasne. I pozo­sta­nie. Muszę tylko jesz­cze raz… — Urwał. — Rozu­mie pan? — zapy­tał po chwili.

— Tak — odpo­wie­dzia­łem. — To wcale nie tak trudno zro­zu­mieć, panie Schwarz — doda­łem ostroż­nie.

— Tego w ogóle nie da się zro­zu­mieć! — zapro­te­sto­wał nagle, gwał­tow­nie i namięt­nie. — Ona tam leży w pokoju z poza­my­ka­nymi oknami, w ohyd­nej drew­nia­nej trum­nie, mar­twa, nie ma jej już! Kto potrafi to zro­zu­mieć? Nikt! Ani pan, ani ja, nikt, a kto mówi, że rozu­mie, ten kła­mie!

Nie odzy­wa­łem się, cze­ka­łem. Nie­je­den raz sie­dzia­łem już tak z dru­gim czło­wie­kiem. Stratę trud­niej prze­bo­leć, kiedy nie ma się wła­snego kraju. Czło­wiek nie ma wtedy w niczym opar­cia, a obczy­zna jest okrop­nie obca. Prze­ży­łem coś takiego w Szwaj­ca­rii, kiedy dosta­łem wia­do­mość, że moich rodzi­ców zabito i spa­lono w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Niem­czech. Cały czas mia­łem w pamięci oczy matki w pło­mie­niach pieca kre­ma­to­ryj­nego. Obraz ten prze­śla­do­wał mnie do dzi­siaj.

— Przy­pusz­czam, że wie pan, co to jest syn­drom emi­gra­cyjny — rzekł Schwarz spo­koj­niej­szym tonem.

Ski­ną­łem głową. Kel­ner przy­niósł pół­mi­sek gar­neli. Nagle poczu­łem, że jestem bar­dzo głodny, i przy­po­mnia­łem sobie, że od połu­dnia nie mia­łem nic w ustach. Z waha­niem popa­trzy­łem na Schwa­rza.

— Pro­szę jeść — powie­dział. — Zacze­kam.

Zamó­wił wino i papie­rosy. Jadłem szybko. Kre­wetki były świeże i pach­niały ape­tycz­nie.

— Prze­pra­szam — ode­zwa­łem się — ale jestem bar­dzo głodny.

Jedząc, obser­wo­wa­łem Schwa­rza. Sie­dział spo­koj­nie i patrzył na leżące w dole mia­sto, które przy­po­mi­nało teatralną deko­ra­cję. Nie wyda­wał się znie­cier­pli­wiony ani roz­draż­niony. Poczu­łem do niego jakby cień sym­pa­tii. Wyglą­dał na kogoś, kto skoń­czył z fał­szywą przy­zwo­ito­ścią i wie, że można być głod­nym i jeść, gdy obok cierpi inny czło­wiek, i wcale nie musi to świad­czyć o braku współ­czu­cia. Jeśli nie można nic zro­bić dla dru­giego czło­wieka, rów­nie dobrze jest jeść jego chleb, dopóki ktoś nie odej­mie go nam od ust. Ni­gdy prze­cież nie wia­domo, kiedy to nastąpi.

Odsu­ną­łem talerz i wzią­łem papie­rosa. Dawno nie pali­łem. Oszczę­dza­łem, by mieć dzi­siaj tro­chę wię­cej pie­nię­dzy na grę.

— Ten syn­drom dopadł mnie wio­sną trzy­dzie­stego dzie­wią­tego — zaczął Schwarz. — Od ponad pię­ciu lat byłem emi­gran­tem. Gdzie pan był jesie­nią trzy­dzie­stego ósmego?

— W Paryżu.

— Ja też. Wła­śnie wtedy się pod­da­łem. To był okres przed ukła­dem mona­chij­skim. Powolne kona­nie ze stra­chu. Co prawda ukry­wa­łem się jesz­cze i odru­chowo bro­ni­łem, ale odcią­łem się od świata. Będzie wojna, przyjdą Niemcy i mnie zabiorą, myśla­łem. Taki mój los. Pogo­dzi­łem się z tym.

Poki­wa­łem głową.

— To był okres samo­bójstw. Dziwne, pół­tora roku póź­niej, kiedy Niemcy rze­czy­wi­ście przy­szli, samo­bójstw było mniej.

— A potem zawarto układ mona­chij­ski — pod­jął znowu Schwarz. — Tej jesieni trzy­dzie­stego ósmego nagle poda­ro­wano nam życie na nowo! Czło­wie­kowi było tak lekko na duszy, że zapo­mi­nał o ostroż­no­ści. W Paryżu nawet po raz drugi zakwi­tły kasz­tany, pamięta pan? Sta­łem się do tego stop­nia lek­ko­myślny, że czu­łem się jak czło­wiek i nie­stety tak się też zacho­wy­wa­łem. Zła­pała mnie poli­cja i za powtórny nie­le­galny wjazd do Fran­cji dosta­łem cztery tygo­dnie wię­zie­nia. A potem zabawa zaczęła się od nowa. Fran­cuzi odsta­wili mnie na gra­nicę w pobliżu Bazy­lei, Szwaj­ca­rzy ode­słali z powro­tem, Fran­cuzi wyda­lili mnie w innym miej­scu, znowu zosta­łem aresz­to­wany… Zna pan tę zabawę, to prze­sta­wia­nie ludzi jak pionki na sza­chow­nicy…

— Znam ją. Ale zimą nie było żar­tów. W szwaj­car­skich wię­zie­niach mie­li­śmy naj­le­piej. Cie­pło jak w hotelu.

Znowu zabra­łem się do gar­neli. Nie­przy­jemne wspo­mnie­nia mają jedną dobrą stronę: prze­ko­nują czło­wieka, że jest szczę­śliwy, choć jesz­cze przed chwilą nie był. Szczę­ście to kwe­stia porów­na­nia. Kto opa­no­wał tę sztukę, rzadko bywa zupeł­nie nieszczę­śliwy. Byłem szczę­śliwy w szwaj­car­skich wię­zie­niach, bo nie były to wię­zie­nia nie­miec­kie. Ale oto sie­dział przede mną czło­wiek, który twier­dził, że szczę­ście mu sprzyja, choć gdzieś w Lizbo­nie w nie­wie­trzo­nym pokoju stoi drew­niana trumna.

— Gdy wypusz­czali mnie ostat­nio, zapo­wie­dzieli mi, że zostanę ode­słany do Nie­miec, jeśli jesz­cze raz zła­pią mnie bez doku­men­tów. To była tylko groźba, ale się prze­stra­szy­łem. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, co powi­nie­nem zro­bić, gdyby rze­czy­wi­ście do tego doszło. A potem śniło mi się po nocach, że jestem w Niem­czech i SS dep­cze mi po pię­tach. Śniło mi się to tak czę­sto, że w końcu bałem się zasnąć. Zna pan też coś takiego?

— Mógł­bym napi­sać na ten temat pracę dok­tor­ską — odpo­wie­dzia­łem. — Nie­stety.

— Pew­nej nocy śniło mi się, że jestem w Osnabrück, gdzie daw­niej miesz­ka­łem i gdzie wciąż miesz­kała moja żona. Sta­łem w jej pokoju i widzia­łem, że jest chora. Była bar­dzo wychu­dzona i pła­kała. Obu­dzi­łem się prze­ra­żony. Nie widzia­łem jej od prze­szło pię­ciu lat i nie mia­łem od niej żad­nych wia­do­mo­ści. Ani razu zresztą nie napi­sa­łem do niej, bo się oba­wia­łem, że jej kore­spon­den­cja jest kon­tro­lo­wana. Nim ucie­kłem, obie­cała mi, że się ze mną roz­wie­dzie. Miało to jej oszczę­dzić kło­po­tów. Przez kilka lat wie­rzy­łem zresztą, że to zro­biła.

Schwarz zamilkł. Nie pyta­łem go, dla­czego wyje­chał z Nie­miec. Miał po temu dość powo­dów. Żaden nie wyda­wał mi się jed­nak cie­kawy, gdyż wszyst­kie były nie­ade­kwatne. Nie­cie­kawa jest rola ofiary. Albo był Żydem, albo nale­żał do par­tii poli­tycz­nej opo­zy­cyj­nej wobec reżimu, albo miał wro­gów, któ­rzy stali się nagle wpły­wo­wymi oso­bi­sto­ściami — w Niem­czech było aż nadto powo­dów, żeby wsa­dzić kogoś do obozu kon­cen­tra­cyj­nego lub zabić.

— Udało mi się dostać znowu do Paryża — pod­jął po chwili Schwarz — ale ten sen mnie nie opusz­czał. Poja­wił się ponow­nie. W tym samym cza­sie pry­sła także ilu­zja układu mona­chij­skiego. Wio­sną wia­domo już było, że na pewno doj­dzie do wojny. Czuć ją było w powie­trzu, tak jak czu­jemy woń spa­le­ni­zny, na długo nim zoba­czymy pożar. Tylko bez­silna dyplo­ma­cja świa­towa zasła­niała sobie oczy i roiła o dru­gim i trze­cim Mona­chium, o wszyst­kim, tylko nie o woj­nie. Takiej wiary w cuda ni­gdy nie było tyle, ile w naszych cza­sach, w któ­rych nie zda­rzają się one wcale.

— Zda­rzają się jesz­cze — odpar­łem. — W prze­ciw­nym razie nas wszyst­kich też nie byłoby już wśród żywych.

Schwarz ski­nął głową.

— Ma pan rację. Nie­któ­rym się przy­tra­fiają. Ja sam prze­ży­łem taki cud. Wszystko zaczęło się w Paryżu. Nie­spo­dzie­wa­nie odzie­dzi­czy­łem ważny pasz­port. Wła­śnie ten, na nazwi­sko Schwarz. Nale­żał do pew­nego Austriaka, z któ­rym pozna­łem się bli­żej w Café de la Rose. Ten czło­wiek zmarł, pozo­sta­wia­jąc mi pasz­port i pie­nią­dze. Przy­je­chał do Paryża zale­d­wie trzy mie­siące wcze­śniej. Pierw­szy raz spo­tka­li­śmy się w Luw­rze, przed obra­zami impre­sjo­ni­stów. Spę­dza­łem tam wtedy całe popo­łu­dnia, żeby się uspo­koić. Kiedy czło­wiek stał przed tymi prze­sy­co­nymi słoń­cem, cichymi pej­za­żami, nie wie­rzył, że pewna rasa zwie­rząt, która potra­fiła stwo­rzyć coś takiego, może się szy­ko­wać do mor­der­czej wojny. Ilu­zja ta na jakąś godzinę obni­żała tro­chę ciśnie­nie krwi.

Czło­wiek z pasz­por­tem na nazwi­sko Schwarz sie­dział czę­sto przed nenu­fa­rami i kate­drami Moneta. Wda­li­śmy się w roz­mowę i od słowa do słowa opo­wie­dział mi, że po prze­ję­ciu wła­dzy przez faszy­stów udało mu się legal­nie opu­ścić Austrię za cenę rezy­gna­cji z majątku. Mają­tek ten, zare­kwi­ro­wany przez pań­stwo, sta­no­wiła kolek­cja dzieł impre­sjo­ni­stów. Nie żało­wał jej. Mówił, że dopóki w muze­ach wysta­wiają obrazy, będzie mógł je oglą­dać jak wła­sne, nie mar­twiąc się, że padną ofiarą pożaru czy kra­dzieży. Poza tym w muze­ach fran­cu­skich były płótna znacz­nie lep­sze od tych, które posia­dał. Nie był już przy­wią­zany do swo­jej nie­wiel­kiej kolek­cji jak ojciec do rodziny, nie musiał już fawo­ry­zo­wać swo­ich obra­zów i ule­gać ich wpły­wom, zamiast tego nale­żały do niego wszyst­kie dzieła w zbio­rach publicz­nych i nie musiał w tym celu nic robić. Dziwny to był czło­wiek: cichy, łagodny i pogodny, cho­ciaż tyle prze­żył. Nie pozwo­lono mu zabrać pra­wie żad­nych pie­nię­dzy, lecz ura­to­wał pewną liczbę sta­rych znacz­ków pocz­to­wych. Znaczki łatwiej ukryć niż bry­lanty, bo są od nich mniej­sze. Czło­wiekowi nie­ła­two cho­dzić w butach, w któ­rych ukrył dia­menty, zwłasz­cza kiedy pro­wa­dzą go na prze­słu­cha­nie. Nie da się też ich sprze­dać bez dużych strat i wielu pytań. Znaczki kupują kolek­cjo­ne­rzy, a oni nie pytają wiele.

— Jak je wywiózł? — zapy­ta­łem z zain­te­re­so­wa­niem wła­ści­wym każ­demu emi­gran­towi.

— Wziął ze sobą jakieś stare listy bez żad­nego zna­cze­nia, a znaczki powsa­dzał do kopert mię­dzy bibułkę i papier. Cel­nicy spraw­dzali listy, nie koperty.

— Dobry pomysł — przy­zna­łem.

— Oprócz tego udało mu się prze­my­cić dwie małe prace Ingres’a. Por­trety ołów­kowe. Opra­wił je w sze­ro­kie passe-par­tout i tan­detne zło­cone ramy i utrzy­my­wał, że to por­trety jego rodzi­ców. Pod passe-par­tout tak umie­jęt­nie pod­kleił dwa rysunki Degasa, że nie było ich widać.

— Dobry pomysł — pochwa­li­łem ponow­nie.

— W kwiet­niu miał zawał serca. To wtedy dał mi swój pasz­port, znaczki, które mu pozo­stały, i rysunki. A także adresy ludzi, któ­rych powinno inte­re­so­wać kupno znacz­ków. Następ­nego ranka, kiedy zaj­rza­łem do niego, leżał mar­twy w łóżku. Ledwo go pozna­łem, tak bar­dzo zmie­niła go cisza. Zabra­łem pie­nią­dze, jakie jesz­cze miał, gar­ni­tur i tro­chę bie­li­zny. Poprzed­niego dnia nale­gał, żebym to zro­bił: lepiej, żeby dostały się towa­rzy­szom nie­doli niż wła­ści­cie­lowi miesz­ka­nia.

— Zmie­nił pan coś w pasz­por­cie? — zapy­ta­łem.

— Tylko zdję­cie i rok uro­dze­nia. Schwarz był ode mnie star­szy o dwa­dzie­ścia pięć lat. Imię nosi­li­śmy to samo.

— Kto panu to zro­bił? Brünner?

— Ktoś z Mona­chium.

— To był Brünner, mistrz w tym fachu.

Brünner był znany jako świetny fał­szerz. Pomógł wielu ludziom, ale sam nie miał żad­nego doku­mentu, kiedy go zła­pano. Był prze­sądny, wie­rzył, że jest uczciwy i pomaga ludziom w potrze­bie, toteż nie przy­trafi mu się nic złego, dopóki sam nie sko­rzy­sta z wła­snych umie­jęt­no­ści. Zanim wyemi­gro­wał, miał nie­wielką dru­kar­nię w Mona­chium.

— Gdzie jest teraz? — zapy­ta­łem.

— A nie ma go w Lizbo­nie?

Nie wie­dzia­łem. Ale moż­liwe, że wła­śnie tu prze­by­wał, jeśli jesz­cze żył.

— Dziw­nie się czu­łem z tym pasz­por­tem w gar­ści — oświad­czył Schwarz II. — Nie mia­łem odwagi z niego korzy­stać. Tak czy owak, upły­nęło parę dni, zanim przy­zwy­cza­iłem się do nowego nazwi­ska. Wciąż powta­rza­łem je sobie na głos. Sze­dłem przez Champs Elysées i mru­cza­łem pod nosem swoje nowe nazwi­sko i nową datę uro­dze­nia. Sie­dzia­łem w muzeum przed Reno­irem i jeśli byłem sam, wypo­wia­da­łem szep­tem wyima­gi­no­wany dia­log. „Schwarz!” — woła­łem ostrym tonem, po czym natych­miast zry­wa­łem się z miej­sca i odpo­wia­da­łem: „Jestem!” Albo rzu­ca­łem chra­pli­wie: „Nazwi­sko!” i w następ­nej chwili recy­to­wa­łem auto­ma­tycz­nie: „Josef Schwarz, uro­dzony w Wie­ner Neu­stadt 22 czerwca 1898 roku”. Tre­no­wa­łem nawet wie­czo­rami przed pój­ściem do łóżka. Nie chcia­łem jakiejś nocy, zbu­dzony przez poli­cjanta, powie­dzieć w pół­śnie tego, co nie należy. Chcia­łem wyma­zać z pamięci swoje poprzed­nie nazwi­sko. Nie mieć pasz­portu a mieć fał­szywy to duża róż­nica. To dru­gie jest nie­bez­piecz­niej­sze.

Sprze­da­łem oba rysunki Ingres’a. Dosta­łem za nie mniej, niż się spo­dzie­wa­łem, lecz nagle mia­łem pie­nią­dze, i to tyle, ile od dawna już nie widzia­łem.

I wtedy pew­nej nocy przy­szła mi do głowy myśl, od któ­rej nie potra­fi­łem się już uwol­nić. Czy legi­ty­mu­jąc się tym pasz­por­tem, nie mógł­bym poje­chać do Nie­miec? Był prze­cież pra­wie auten­tyczny, więc dla­czego ktoś na gra­nicy miałby coś podej­rze­wać? Mógł­bym zoba­czyć się z żoną. Mógł­bym uci­szyć lęk o jej życie. Mógł­bym… — Schwarz popa­trzył na mnie. — Na pewno pan to zna! Syn­drom emi­gra­cyjny w naj­czyst­szej postaci. Ści­ska­nie w żołądku, w gar­dle i gdzieś za oczami, w głębi czaszki. Oto coś, co przez pięć lat usi­ło­wało się zadep­tać, o czym pró­bo­wało się zapo­mnieć, czego uni­kało się jak zarazy, ożywa znowu: zabój­cze wspo­mnie­nie, rak toczący duszę emi­granta!

Pró­bo­wa­łem się od tego uwol­nić — cią­gnął. — Jak daw­niej cho­dzi­łem do muzeów i prze­sia­dy­wa­łem godzi­nami przed obra­zami tchną­cymi poko­jem i ciszą, przed Sisley­ami, Pis­sar­rami i Reno­irami — lecz teraz sku­tek był odwrotny. Obrazy te prze­stały mnie uspo­ka­jać i zaczęły nawo­ły­wać, żądać, przy­po­mi­nać: o kraju nie­spu­sto­szo­nym jesz­cze przez bru­natną zarazę, o wie­czo­rach spę­dza­nych w ulicz­kach z bzem zwi­sa­ją­cym z murów, o zło­tym zmierz­chu sta­rego mia­sta, o jego wie­żach kościel­nych, wokół któ­rych krą­żyły jaskółki — i o mojej żonie.

Jestem czło­wie­kiem prze­cięt­nym, nie mam żad­nych szcze­gól­nych wła­ści­wo­ści. Przez cztery lata wie­dli­śmy z żoną zwy­czajne życie: przy­jemne, bez trud­no­ści, ale także bez jakiejś wiel­kiej pasji. Po kilku pierw­szych mie­sią­cach nasz zwią­zek stał się tym, co nazy­wane bywa zwy­kle uda­nym mał­żeń­stwem, związ­kiem dwojga ludzi, któ­rzy akcep­tują zasadę, że wza­jemna wyro­zu­mia­łość sta­nowi pod­stawę har­mo­nij­nego współ­ży­cia. Nie bra­ko­wało nam marzeń. Tak przy­naj­mniej nam się wyda­wało. Byli­śmy roz­sąd­nymi ludźmi. Odno­si­li­śmy się do sie­bie z wielką ser­decz­no­ścią.

Teraz widzia­łem to wszystko z innej per­spek­tywy. Zaczą­łem robić sobie wyrzuty, że moje mał­żeń­stwo było takie prze­ciętne. Wszystko zanie­dba­łem. Po co żyłem? Co teraz robię? Zaszy­łem się tu i wege­tuję. Jak długo to jesz­cze potrwa? I jak się skoń­czy? Nadej­dzie wojna, w któ­rej Niemcy muszą zwy­cię­żyć. Był to jedyny kraj w pełni do niej gotowy. I co się wtedy sta­nie? Gdzie się ukryję, jeśli w ogóle będę miał jesz­cze czas i wolę prze­trwa­nia? W któ­rym obo­zie umrę z głodu? Przy któ­rym murze zostanę zabity strza­łem w tył głowy, jeśli będę miał szczę­ście?

Pasz­port, który miał mi przy­nieść spo­kój, popy­chał mnie tylko do roz­pa­czy. Cho­dzi­łem po uli­cach tak długo, aż pada­łem z wyczer­pa­nia. Nie mogłem jed­nak spać, a jeśli zasy­pia­łem, budziły mnie zaraz kosz­mary. Widzia­łem swoją żonę w lochach gestapo, sły­sza­łem, jak z podwó­rza na tyłach hotelu wzywa pomocy, a pew­nego dnia, gdy wsze­dłem do Café de la Rose, wyda­wało mi się, że widzę jej twarz w lustrze obok drzwi: na moment odwró­ciła się do mnie — blada, o smut­nych oczach — a potem znik­nęła. Widzia­łem ją tak wyraź­nie, że uzna­łem, iż jest tam naprawdę, więc pobie­głem w głąb sali. Jak zawsze, sie­działo tam pełno ludzi, ale jej wśród nich nie było.

Na kilka następ­nych dni prze­ro­dziło się to w idée fixe, że ona przy­je­chała tu, do Paryża, i mnie szuka. Widy­wa­łem ją setki razy: zni­kała za rogiem ulicy, sie­działa na ławce w Ogro­dzie Luk­sem­bur­skim, ale gdy pod­cho­dzi­łem, obra­cały się ku mnie zdzi­wione, obce twa­rze. Innym razem prze­szła przez Place de la Con­corde tuż przed stru­mie­niem rusza­ją­cych wła­śnie pojaz­dów. Teraz to naprawdę była ona — jej chód, wła­ściwy jej spo­sób trzy­ma­nia ramion, wyda­wało mi się nawet, że poznaję jej sukienkę, ale gdy kie­ru­jący ruchem poli­cjant zatrzy­mał wresz­cie wąż samo­cho­dów i mogłem pognać za nią, znik­nęła, pochło­nęła ją czarna cze­luść wej­ścia do sta­cji metra. Gdy dotar­łem na pod­ziemny peron, zdą­ży­łem tylko doj­rzeć w ciem­no­ści, niczym znak szy­der­stwa, tylne świa­tła odjeż­dża­ją­cego pociągu.

Zwie­rzy­łem się jed­nemu ze zna­jo­mych. Nazy­wał się Löser i han­dlo­wał poń­czo­chami, daw­niej był leka­rzem we Wro­cła­wiu.

Pora­dził mi, żebym mniej prze­by­wał sam. „Niech pan sobie znaj­dzie jakąś kobietę”, powie­dział. Nic nie pomo­gło. Nie są panu obce te zna­jo­mo­ści, do któ­rych popy­cha nędza, samot­ność, strach, te ucieczki do odro­biny cie­pła, czy­je­goś głosu, czy­je­goś ciała — te prze­bu­dze­nia w nędz­nym poko­iku w obcym kraju, jakby strą­cono czło­wieka w prze­paść, i gorzka wdzięcz­ność za oddech kogoś dru­giego obok sie­bie. Cóż to jed­nak jest wobec nie­po­ha­mo­wa­nej wyobraźni, która żywi się krwią i spra­wia, że czło­wiek budzi się rano, brzy­dząc się sobą po tym, co zro­bił?

Kiedy teraz mówię o tym wszyst­kim, wydaje się to nie­do­rzeczne i pełne sprzecz­no­ści; wtedy tak nie myśla­łem. Z tych wszyst­kich wewnętrz­nych zma­gań wycho­dził zawsze zwy­cię­sko jeden pew­nik: muszę tam wró­cić. Muszę jesz­cze zoba­czyć żonę. Moż­liwe, że od dawna żyje z kimś innym. Było mi to obo­jętne. Musia­łem ją zoba­czyć. Wyda­wało mi się, że to abso­lut­nie logiczne.

Coraz wię­cej się mówiło o nad­cią­ga­ją­cej woj­nie. Dla każ­dego było jasne, że Hitler, który bar­dzo szybko zła­mał obiet­nicę i zajął nie tylko Sudety, ale i całą Cze­cho­sło­wa­cję, chce teraz zro­bić to samo z Pol­ską. Wojna musiała wybuch­nąć. Soju­sze Fran­cji i Anglii z Pol­ską spra­wiły, że nie było innej moż­li­wo­ści. I nie była to już kwe­stia mie­sięcy, lecz jedy­nie tygo­dni. Także dla mnie. Dla mojego życia. Musia­łem pod­jąć decy­zję i zro­bi­łem to. Posta­no­wi­łem wyje­chać do Nie­miec. Nie wie­dzia­łem, co będzie potem. Było mi to zresztą obo­jętne. Jeśli wybuch­nie wojna, myśla­łem, tak czy owak będę zgu­biony. Rów­nie dobrze mogę zro­bić coś sza­lo­nego.

W tych ostat­nich dniach ogar­nął mnie dziw­nie rado­sny nastrój. Był maj, rabaty przy Rond Point w La Cha­pelle mie­niły się od tuli­pa­nów. Wcze­sne wie­czory miały już w sobie coś ze srebr­nego świa­tła płó­cien impre­sjo­ni­stów: wszę­dzie snuły się nie­bie­skie cie­nie, a wysoko w górze, za zim­nym świa­tłem pierw­szych gazo­wych latarni i nie­spo­koj­nymi, czer­wo­nymi wstę­gami świetl­nych napi­sów cią­gną­cymi się wzdłuż dachów redak­cji gazet, wzno­siło się jasno­zie­lone niebo. Każ­demu, kto potra­fił czy­tać, te napisy zwia­sto­wały wojnę.

Naj­pierw poje­cha­łem do Szwaj­ca­rii. Nie mia­łem jesz­cze zaufa­nia do swo­jego pasz­portu, więc chcia­łem go wypró­bo­wać na nie­groź­nym tere­nie. Fran­cu­ski cel­nik oddał mi doku­ment z obo­jęt­nym wyra­zem twa­rzy, tego się zresztą spo­dzie­wa­łem. Z wyjaz­dem bywają trud­no­ści tylko w kra­jach, gdzie panuje dyk­ta­tura. Ale gdy przy­szedł szwaj­car­ski urzęd­nik, poczu­łem, jak coś się we mnie kur­czy. Sie­dzia­łem wpraw­dzie naj­spo­koj­niej, jak potra­fi­łem, lecz wyda­wało mi się, że brzegi moich płuc trze­po­czą z sza­loną szyb­ko­ścią, podob­nie jak cza­sem liść na drze­wie w bez­wietrzną pogodę.

Cel­nik oglą­dał pasz­port. Był to potężny, bar­czy­sty męż­czy­zna, od któ­rego zala­ty­wało dymem faj­ko­wym. Masyw­nym ciel­skiem zasło­nił okno prze­działu. Na chwilę ogar­nął mnie nie­po­kój, prze­stra­szy­łem się, że wraz z wido­kiem nieba pozba­wia mnie wol­no­ści — jakby prze­dział był już wię­zienną celą. W końcu Szwaj­car oddał mi pasz­port.

— Zapo­mniał pan pod­stem­plo­wać — rzu­ci­łem mimo woli w odru­chu ulgi.

Urzęd­nik uśmiech­nął się.

— Zaraz panu pod­stem­pluję. Tak panu na tym zależy?

— Nie tak bar­dzo, ale będę miał swego rodzaju pamiątkę z podróży.

Przy­bił pie­czątkę w pasz­por­cie i wyszedł. Zagry­złem wargi. Ależ się zro­bi­łem ner­wowy! Póź­niej uświa­do­mi­łem sobie, że ostem­plo­wany pasz­port wygląda tro­chę bar­dziej auten­tycz­nie.

W Szwaj­ca­rii zasta­na­wia­łem się przez dzień, czy do Nie­miec także powi­nie­nem jechać pocią­giem, ale nie mia­łem odwagi. Nie wie­dzia­łem też, czy osoby powra­ca­jące do kraju, nawet pocho­dzące z daw­nej Austrii, nie są rewi­do­wane bar­dziej szcze­gó­łowo. Praw­do­po­dob­nie nie, posta­no­wi­łem jed­nak pójść przez zie­loną gra­nicę.

W Zury­chu uda­łem się więc naj­pierw, jak daw­niej, na główną pocztę. Przy okienku poste restante naj­ła­twiej spo­tkać zna­jo­mych — takich samych tuła­czy bez prawa pobytu, któ­rzy mogą udzie­lić róż­nych infor­ma­cji. Stam­tąd posze­dłem do Café Greif, która była cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem Café de la Rose. Tam spo­tka­łem róż­nych ludzi prze­pro­wa­dza­ją­cych nie­le­gal­nie przez gra­nicę, ale nikogo, kto by znał dokład­nie przej­ścia do Nie­miec. To zro­zu­miałe. Kto, oprócz mnie, chciałby się pchać do Nie­miec? Zauwa­ży­łem, że ci ludzie zer­kają na mnie podejrz­li­wie, a gdy się zorien­to­wali, że poważ­nie noszę się z takim zamia­rem, zaczęli mnie uni­kać. Ktoś, kto chciał wra­cać, musiał być odszcze­pień­cem, bo skoro tego chciał, akcep­to­wał też pew­nie reżim! A do czego jesz­cze byłby gotów taki czło­wiek? Kogo by zdra­dził? Kogo by zdra­dził?

Nagle zosta­łem sam. Uni­kano mnie jak mor­dercy. Nie mogłem też niczego wyja­śnić: samemu robiło mi się cza­sami gorąco i pot mnie oble­wał ze stra­chu, gdy pomy­śla­łem, co zamie­rzam. A jak miał­bym wytłu­ma­czyć to innym?

Trze­ciego dnia o szó­stej rano przy­szła po mnie poli­cja. Wycią­gnęli mnie z łóżka, zasy­pali szcze­gó­ło­wymi pyta­niami. Od razu się zorien­to­wa­łem, że zade­nun­cjo­wał mnie jeden ze zna­jo­mych. Nie­uf­nie obej­rzeli mój pasz­port i zabrali mnie na prze­słu­cha­nie. Teraz oka­zało się, jakie to szczę­ście, że pasz­port był ostem­plo­wany. Dzięki temu mogłem udo­wod­nić, że wje­cha­łem legal­nie do Szwaj­ca­rii i dopiero od trzech dni prze­by­wam w tym kraju. Pamię­tam dokład­nie ten wcze­sny pora­nek, gdy sze­dłem uli­cami w asy­ście poli­cjanta. Dzień był pogodny, wieże i dachy domów odci­nały się wyraź­nie na tle nieba, jakby wykro­jone z metalu. Z mija­nej pie­karni dobie­gał zapach cie­płego chleba, wyda­wało się, że w tym zapa­chu sku­pia się cała pocie­cha świata. Zna pan to uczu­cie?

Ski­ną­łem głową.

— Świat ni­gdy nie wydaje się pięk­niej­szy niż w chwili aresz­to­wa­nia. W chwili, gdy czło­wiek musi go opu­ścić. Gdyby tak zawsze można go było widzieć! Może mamy na to za mało czasu. Za mało spo­koju. — Schwarz pokrę­cił głową. — Nie, to nie ma nic wspól­nego ze spo­ko­jem. Tak to wtedy odczu­wa­łem.

— I potra­fił pan zacho­wać to odczu­cie? — zapy­ta­łem.

— Nie wiem — odparł powoli. — Wła­śnie to muszę usta­lić. Wymknęło mi się z rąk, ale gdy je trzy­ma­łem, czy było pełne? Czy nie mógł­bym go teraz odzy­skać, w całej jego sile, i zacho­wać na zawsze? Teraz, kiedy się już nie zmieni? Czy nie tra­cimy cią­gle cze­goś, co — jak sądzimy — trzy­mamy w gar­ści, tylko dla­tego, że to się rusza? A zatrzy­muje się dopiero wtedy, gdy go już nie ma lub gdy nie może się już zmie­nić? Czy nie należy do nas dopiero wtedy?

Wpa­try­wał się we mnie nie­ru­cho­mym wzro­kiem. Po raz pierw­szy patrzył mi pro­sto w oczy. Źre­nice miał roz­sze­rzone. Fana­tyk albo sza­le­niec, pomy­śla­łem nagle.

— Ni­gdy nie mia­łem takiego odczu­cia — powie­dzia­łem. — Ale czy każdy nie pró­buje? Utrzy­mać tego, czego nie da się utrzy­mać? I roz­stać się z czymś, co nie chce się z nim roz­stać?

Od sąsied­niego sto­lika wstała kobieta w sukni wie­czo­ro­wej i zaczęła spo­glą­dać z tarasu na mia­sto i port w dole.

— Kocha­nie, dla­czego musimy wra­cać? — zwró­ciła się do męż­czy­zny w bia­łym smo­kingu. — Tak bym chciała, żeby­śmy mogli jesz­cze tutaj zostać! Nie mam naj­mniej­szej ochoty wra­cać do Ame­ryki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Die Nacht von Lis­sa­bon

DIE NACHT VON LIS­SA­BON © 1962 by New York Uni­ver­sity, suc­ces­sor-in-inte­rest to the lite­rary rights of The Estate of the Late Pau­lette God­dard Rema­rque

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2010, 2015, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce

© Kri­stian Niemi/Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Noc w Lizbo­nie, wyd. II, dodruk, Poznań 2020)

ISBN 978-83-7818-061-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer