Nim nadejdzie lato - Erich Maria Remarque - ebook + książka

Nim nadejdzie lato ebook

Erich Maria Remarque

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyścigi samochodowe i związani z nimi ludzie – pasje Remarque'a.

On – zblazowany, zbliżający się do końca kariery kierowca wyścigowy. Ona – nieuleczalnie chora, piękna, dużo od niego młodsza pensjonariuszka położonego wysoko w górach sanatorium. Oboje mają za sobą traumatyczne przeżycia drugiej wojny światowej. Choć nie szukają już miłości, odnajdują ją w sobie – uczucie powoli się rozpala między nimi, uciekają przed sobą i przyszłością, wracają. Czasu mają tak niewiele…

Na podstawie tej powieści Sidney Pollack nakręcił film Boby Deerfield z Alem Pacino i Marthe Keller w rolach głównych. Ludziom zaangażowanym w wyścigi samochodowe Remarque poświęcił również jedną ze swych najwcześniejszych powieści – Przystanek na horyzoncie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 356

Oceny
4,1 (26 ocen)
11
9
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Cler­fayt zatrzy­mał wóz przy sta­cji ben­zy­no­wej, sprzed któ­rej odgar­nięto śnieg, i zatrą­bił. Wrony krą­żące wokół słu­pów tele­fo­nicz­nych pod­no­siły gło­śny wrzask, a w małym warsz­ta­cie za sta­cją ktoś kle­pał młot­kiem bla­chę. Odgłosy kucia umil­kły i z budynku wyszedł szes­na­sto­letni chło­pak w czer­wo­nym swe­trze i oku­la­rach w dru­cia­nej oprawce.

– Do pełna – powie­dział Cler­fayt i wysiadł.

– Co? Super?

– Tak. Można jesz­cze gdzieś tutaj dostać coś do jedze­nia?

Chło­piec poka­zał kciu­kiem na drugą stronę szosy.

– Naprze­ciwko. Dziś na obiad spe­cjal­no­ścią zakładu był pół­mi­sek ber­neń­ski. Zdjąć łań­cu­chy?

– Dla­czego?

– Wyżej szosa jest oblo­dzona jesz­cze bar­dziej niż tutaj.

– Do samej prze­łę­czy?

– Przez prze­łęcz pan nie prze­je­dzie. Od wczo­raj znowu jest zamknięta. Takim niskim spor­to­wym wozem nie ma pan naj­mniej­szych szans.

– Nie? – powie­dział Cler­fayt. – Zaczy­nasz mnie intry­go­wać.

– Pan mnie też – odparł chło­piec.

Gospoda była nie­wie­trzona, poczuł zapach sta­rego piwa i dłu­giej zimy. Cler­fayt zamó­wił peklo­wany udziec wołowy, chleb, ser i karafkę aigle. Popro­sił kel­nerkę, żeby mu przy­nio­sła jedze­nie na taras. Na zewnątrz było nie­zbyt zimno. Roz­le­głe niebo miało barwę gen­cjany.

– Wziąć szlauch i opry­skać tro­chę wózek? – spy­tał przez drogę chło­piec ze sta­cji ben­zy­no­wej. – Cho­ler­nie by mu się to przy­dało.

– Nie trzeba. Prze­trzyj tylko przed­nią szybę.

Samo­chód długo nie był myty i to było widać. Nawał­nica za Aix zamie­niła czer­wony kurz nad­brzeżny z St. Raphael na pokry­wie chłod­nicy i błot­ni­kach w bati­kową mozaikę; do tego doszły wapienne odpry­ski z kałuż na szo­sach środ­ko­wej Fran­cji oraz błoto, któ­rym ochla­py­wały karo­se­rię tylne koła nie­zli­czo­nych cię­ża­ró­wek, kiedy je wyprze­dzał. Po co wła­ści­wie przy­je­cha­łem tutaj? – roz­my­ślał Cler­fayt. Na narty i tak jest już pra­wie za późno. Współ­czu­cie? Współ­czu­cie jest kiep­skim towa­rzy­szem podróży – i jesz­cze gor­szym jej celem. Dla­czego nie jadę do Mona­chium? Albo do Medio­lanu? Ale co bym robił w Mona­chium? Albo w Medio­la­nie? Albo gdzie­kol­wiek indziej? Jestem zmę­czony, pomy­ślał. Zmę­czony sie­dze­niem w jed­nym miej­scu i zmę­czony poże­gna­niami. A może jestem tylko zmę­czony koniecz­no­ścią podej­mo­wa­nia decy­zji? Ale na co wła­ści­wie miał­bym się decy­do­wać? Dopił wino i wró­cił do gospody.

Dziew­czyna za kon­tu­arem myła kie­liszki. Wypchany łeb kozicy spo­glą­dał nie­ru­chomo szkla­nymi oczami ponad jej głową i Cler­fay­tem na reklamę jakie­goś zury­skiego bro­waru na prze­ciw­le­głej ścia­nie. Cler­fayt wycią­gnął z kie­szeni pła­ską butelkę w skó­rza­nym fute­rale.

– Czy może mi ją pani napeł­nić konia­kiem?

– Courvo­isier, rémy-mar­tin, mar­tell?

– Mar­tell.

Dziew­czyna zaczęła kie­lisz­kiem odmie­rzać koniak. Do izby wkro­czył kot i łasił się do nóg Cler­fayta. Ten kazał sobie jesz­cze podać dwie paczki papie­ro­sów i ure­gu­lo­wał rachu­nek.

– Czy to kilo­me­try? – spy­tał na zewnątrz chło­piec w czer­wo­nym swe­trze, wska­zu­jąc pręd­ko­ścio­mierz.

– Nie, mile.

Chło­piec zagwiz­dał z uzna­niem.

– Więc co pan robi tu, w Alpach? Dla­czego, mając taki wózek, nie jest pan na auto­stra­dzie?

Cler­fayt spoj­rzał na niego. Poły­sku­jące szkła oku­la­rów, zadarty nos, prysz­cze, odsta­jące uszy – istota, która zamie­niła aku­rat melan­cho­lię dzie­ciń­stwa na wszel­kie błędy pół­do­ro­sło­ści.

– Nie zawsze robi się to, co jest słuszne, mój synu – powie­dział. – Nawet kiedy się o tym wie. Na tym może cza­sami pole­gać urok życia. Kapu­jesz?

– Nie – odparł chło­piec i pocią­gnął nosem. – Ale tele­fony pomocy dro­go­wej znaj­dzie pan na całej dłu­go­ści prze­łę­czy. Jeśli pan utknie, wystar­czy zadzwo­nić. Ścią­gniemy pana. Tutaj jest nasz numer.

– Nie macie już ber­nar­dy­nów z bute­lecz­kami gorzałki na szyi?

– Nie. Koniak jest za drogi, a psy zro­biły się zbyt cwane. Same wypi­jały alko­hol. Do tego celu mamy teraz woły. Zdrowe woły do holo­wa­nia pojaz­dów.

Chło­piec, bły­ska­jąc szkłami oku­la­rów, wytrzy­mał spoj­rze­nie Cler­fayta, który rzekł w końcu:

– Cie­bie tylko mi dzi­siaj bra­ko­wało. Alpej­ski mądrala na wyso­ko­ści tysiąca dwu­stu metrów! Może w dodatku nazy­wasz się Pesta­lozzi albo Lava­ter?

– Nie. Göring.

– Co?

– Göring. – Chło­piec poka­zał uzę­bie­nie, w któ­rym bra­ko­wało jed­nego sie­ka­cza. – Ale na imię mam Hubert.

– Jesteś spo­krew­niony z tym…

– Nie – prze­rwał mu Hubert. – My wywo­dzimy się z Göringów bazy­lej­skich. Gdy­bym nale­żał do tam­tych, nie musiał­bym tutaj tan­ko­wać ben­zyny. Dosta­wa­li­by­śmy grubą rentę.

Cler­fayt mil­czał przez chwilę.

– Dziwny dzień – rzekł w końcu. – Kto by się tego spo­dzie­wał? Wszyst­kiego naj­lep­szego, mój synu, w twoim dal­szym życiu. Byłeś dla mnie nie­spo­dzianką.

– Pan dla mnie nie. Jest pan kie­rowcą wyści­go­wym, prawda?

– Dla­czego tak sądzisz?

Hubert Göring wska­zał nie­mal zupeł­nie zmyty numer pod war­stwą błota na pokry­wie chłod­nicy.

– Na doda­tek jesteś detek­ty­wem! – Cler­fayt wsiadł do samo­chodu. – Może jed­nak czym prę­dzej powinno się cie­bie wsa­dzić za kratki, żeby uchro­nić ludz­kość przed nowym nie­szczę­ściem. Kiedy zosta­niesz pre­mie­rem, będzie już za późno.

Włą­czył sil­nik.

– Zapo­mniał pan zapła­cić – oświad­czył Hubert. – Czter­dzie­ści dwa fra­nu­sie.

Cler­fayt podał mu pie­nią­dze.

– Powia­dasz, Hubert, że fra­nu­sie! – powtó­rzył. – To mnie uspo­kaja. W kraju, gdzie pie­nią­dze mają piesz­czo­tliwe imię, ni­gdy nie będzie dyk­ta­tury.

W godzinę póź­niej samo­chód utknął na dobre. Kilka nawi­sów śnież­nych na zbo­czu obe­rwało się i zasy­pało jezd­nię. Cler­fayt mógł zawró­cić i zje­chać z powro­tem w dolinę, ale nie miał ochoty na tak pręd­kie ponowne spo­tka­nie z rybimi oczyma Huberta Göringa. Poza tym nie lubił zawra­cać. Tak więc cier­pli­wie sie­dział dalej w swoim aucie, palił papie­rosy, pił koniak, nasłu­chi­wał kra­ka­nia wron i cze­kał na Boga.

Bóg zja­wił się po pew­nym cza­sie w postaci małego pługu śnież­nego. Cler­fayt podzie­lił się z kie­rowcą resztką koniaku. Następ­nie ten ruszył przo­dem i zaczął wzbi­jać swą maszyną w górę tumany śniegu i odrzu­cać je na bok. Wyglą­dało to tak, jakby przy prze­pi­ło­wy­wa­niu ogrom­nego bia­łego powa­lo­nego drzewa powsta­wało pro­mie­ni­ste koło wió­rów, które w świe­cą­cym uko­śnie słońcu mie­niły się wszyst­kimi bar­wami tęczy.

Dwie­ście metrów dalej szosa znów była czy­sta. Pług śnieżny zje­chał na bok i samo­chód Cler­fayta prze­śli­zgnął się obok niego. Kie­rowca pługu poma­chał mu na poże­gna­nie. Podob­nie jak Hubert, nosił czer­wony swe­ter i oku­lary. Dla­tego Cler­fayt, roz­ma­wia­jąc z nim wcze­śniej, trzy­mał się bez­piecz­nych tema­tów, jak śnieg i alko­hol; dwóch Göringów w ciągu jed­nego dnia byłoby jed­nak tro­chę za wiele.

Hubert plótł bzdury; prze­łęcz nie była zamknięta. Samo­chód wspi­nał się teraz w szyb­kim tem­pie pod górę i nagle Cler­fayt ujrzał daleko przed sobą dolinę, siną i łagodną o wcze­snym zmierz­chu, a w niej wio­skę z roz­sy­pa­nymi niczym klocki domami o bia­łych dachach, krzywą wieżą kościelną, lodo­wi­skami, kil­koma hote­lami i pierw­szymi świa­tłami w oknach. Następ­nie zje­chał powoli zakrę­tami w dół. Gdzieś w doli­nie, w jed­nym z sana­to­riów, powi­nien miesz­kać Hol­l­mann, jego zmien­nik, który przed rokiem zacho­ro­wał. Lekarz stwier­dził gruź­licę, lecz Hol­l­mann śmiał się z tej dia­gnozy – cze­goś takiego w epoce anty­bio­ty­ków i peni­cy­liny po pro­stu już nie było, a jeśli jesz­cze było, to czło­wiek dosta­wał garść table­tek, parę zastrzy­ków i znów był zdrowy. Ale owe cudowne środki oka­zy­wały się nie­zu­peł­nie takie wspa­niałe i nie­za­wodne, jak je wychwa­lano, zwłasz­cza w przy­padku ludzi, któ­rzy dora­stali w latach wojny i byli nie­do­ży­wieni. Pod­czas Wyścigu Tysiąca Mil we Wło­szech Hol­l­mann tuż przed Rzy­mem dostał krwo­toku i Cler­fayt musiał go wysa­dzić w punk­cie kon­troli czasu. Lekarz obsta­wał przy tym, żeby wysłać go na parę mie­sięcy w góry. Hol­l­mann się wście­kał, ale w końcu ustą­pił; tyle że z kilku mie­sięcy zro­bił się tym­cza­sem rok.

Nagle sil­nik zaczął się dła­wić. Świece, pomy­ślał Cler­fayt, znowu świece! Tak się wła­śnie działo, kiedy pod­czas jazdy czło­wiek nie myślał o jeź­dzie! Ostatni odci­nek pochy­ło­ści prze­je­chał z wyłą­czo­nym sil­nikiem, dopóki wóz nie zatrzy­mał się na rów­nej dro­dze, i dopiero wtedy otwo­rzył pokrywę sil­nika.

Cho­dziło, jak zawsze, o zaole­jone świece dru­giego i czwar­tego cylin­dra. Wykrę­cił je, prze­czy­ścił, po czym wsa­dził na dawne miej­sce i włą­czył roz­rusz­nik. Teraz sil­nik funk­cjo­no­wał i Cler­fayt naci­snął parę razy ręką pedał gazu, żeby usu­nąć z cylin­drów zbędny olej. Kiedy się wypro­sto­wał, ujrzał, że nie­spo­dzie­wany ryk sil­nika spło­szył konie przy saniach nad­jeż­dża­ją­cych z dru­giej strony. Konie sta­nęły dęba i szar­piąc saniami, rwały w poprzek drogi w stronę auta. Wybiegł im naprze­ciw, chwy­cił lewego konia za uzdę i przez chwilę pozwo­lił się wlec.

Po kilku sko­kach zwie­rzęta zatrzy­mały się. Dygo­tały na całym ciele, a łby ota­czała chmura paru­ją­cego odde­chu. Ich wystra­szony, błędny wzrok spra­wiał wra­że­nie, jakby oczy nale­żały do jakichś pre­hi­sto­rycz­nych stwo­rzeń. Cler­fayt ostroż­nie puścił rze­mie­nie. Konie stały dalej, par­ska­jąc i pobrzę­ku­jąc dzwon­kami. Spo­strzegł, że nie są to zwy­kłe szkapy uży­wane do cią­gnię­cia sań.

W saniach pod­niósł się wysoki męż­czy­zna w czar­nej futrza­nej czapce bez daszka i zaczął uspo­ka­jać zwie­rzęta. Obok niego sie­działa młoda kobieta, która trzy­mała się kur­czowo opar­cia sie­dze­nia. Miała opa­loną twarz i bar­dzo jasne oczy.

– Bar­dzo mi przy­kro, że pań­stwa prze­stra­szy­łem – powie­dział Cler­fayt. – Nie pomy­śla­łem o tym, że konie tutaj nie są przy­zwy­cza­jone do aut.

Męż­czy­zna jesz­cze przez chwilę zaj­mo­wał się końmi, po czym puścił cugle i obró­cił się do niego bokiem.

– Nie są przy­zwy­cza­jone do aut, które robią taki hałas – oświad­czył opry­skli­wie. – W każ­dym razie sanie potra­fił­bym sam zatrzy­mać. Mimo to dzię­kuję, że chciał nas pan rato­wać.

Cler­fayt pod­niósł wzrok. Ujrzał butną twarz, w któ­rej tlił się jesz­cze ślad drwiny, jakby tam­ten uprzej­mie naigra­wał się z niego, że nie­po­trzeb­nie chciał się bawić w boha­tera. Już dawno nikt mu tak nie pod­padł od pierw­szego wej­rze­nia.

– Nie zamie­rza­łem rato­wać pana – odparł sucho – tylko wła­sny samo­chód przed pło­zami pań­skich sań.

– Mam nadzieję, że przy tej oka­zji nie ubru­dził się pan bez potrzeby.

Męż­czy­zna zajął się na powrót końmi. Cler­fayt przyj­rzał się kobie­cie. Pew­nie dla­tego, pomy­ślał. Sam chce pozo­stać boha­te­rem.

– Nie, nie ubru­dzi­łem się – odrzekł powoli. – Do tego trzeba jed­nak cze­goś wię­cej.

Sana­to­rium Bella Vista poło­żone było na wznie­sie­niu powy­żej wio­ski. Cler­fayt zapar­ko­wał samo­chód na pła­skim placu obok wej­ścia, gdzie stało już kilka sań. Wyłą­czył sil­nik i przy­krył kocem maskę, żeby za bar­dzo nie ostygł.

– Cler­fayt! – zawo­łał ktoś od strony wej­ścia.

Odwró­ciw­szy się, ujrzał ku swo­jemu zdu­mie­niu Hol­l­manna, który zbli­żał się do niego. Sądził, że zasta­nie go w łóżku.

– Cler­fayt! – zawo­łał Hol­l­mann. – Czy to naprawdę ty?

– Naj­praw­dziw­szy, jak to tylko moż­liwe. A ty? Na nogach? Myśla­łem, że leżysz w łóżku.

Hol­l­mann roze­śmiał się.

– Leże­nie jest tutaj sta­ro­świec­kie. – Pokle­pał Cler­fayta po ple­cach i wle­pił wzrok w samo­chód. – Wyda­wało mi się, że sły­szę z dołu ryk Giu­seppe, myśla­łem już, że to halu­cy­na­cja. A potem zoba­czy­łem, jak się wspi­na­cie pod górę. Co za nie­spo­dzianka! Skąd jedziesz?

– Z Monte Carlo.

– Coś takiego! – Hol­l­mann nie mógł się uspo­koić. – I w dodatku razem z Giu­seppe, tym sta­rym lwem! Myśla­łem już, że zapo­mnie­li­ście o mnie!

Pogła­skał karo­se­rię wozu. Jechał nim w ład­nych paru wyści­gach. W nim także miał swój pierw­szy ciężki krwo­tok.

– To jesz­cze Giu­seppe, nie­praw­daż? Nie jego młod­szy brat?

– To Giu­seppe. Ale już nie bie­rze udziału w wyści­gach. Odku­pi­łem go od fabryki. Jest teraz na eme­ry­tu­rze.

– Tak jak ja.

Cler­fayt pod­niósł wzrok.

– Ty nie jesteś na eme­ry­tu­rze, tylko na urlo­pie.

– Cały rok! To już nie jest urlop. Ale wejdźmy do środka. Musimy uczcić to spo­tka­nie! Co pijesz? W dal­szym ciągu wódkę?

Cler­fayt ski­nął głową.

– A macie tu aby wódkę?

– Dla gości jest wszystko. To nowo­cze­sne sana­to­rium.

– Takie też odnio­słem wra­że­nie. Wygląda na hotel.

– Na tym mię­dzy innymi polega lecze­nie. Nowo­cze­sna tera­pia. Nie jeste­śmy już pacjen­tami, tylko kura­cju­szami. Słowa takie jak „cho­roba” i „śmierć” są tabu. Po pro­stu się je igno­ruje. Psy­cho­lo­gia sto­so­wana. Bar­dzo prak­tyczna dla morale, lecz ludzie mimo to umie­rają. Co pora­bia­łeś w Monte Carlo? Jecha­łeś w raj­dzie?

– Ow­szem. Nie czy­tasz już wia­do­mo­ści spor­to­wych?

Hol­l­mann zmie­szał się na chwilę.

– Z początku nawet czy­ta­łem. Potem prze­sta­łem. Idio­tyczne, prawda?

– Prze­ciw­nie, bar­dzo roz­sądne. Zaczniesz czy­tać, kiedy znów będziesz jeź­dził.

– Tak – powie­dział Hol­l­mann. – Kiedy znów będę jeź­dził. I kiedy wygram wielki los na lote­rii. Z kim jecha­łeś w raj­dzie?

– Z Tor­ria­nim.

Ruszyli w stronę wej­ścia. Zbo­cza były czer­wone od zacho­dzą­cego słońca. Nar­cia­rze śmi­gali przez ten blask niczym czarne prze­cinki.

– Ład­nie tutaj – zauwa­żył Cler­fayt.

– Ow­szem, ładne wię­zie­nie.

Cler­fayt nie odpo­wie­dział. Znał inne wię­zie­nia.

– Zawsze teraz jeź­dzisz z Tor­ria­nim? – spy­tał Hol­l­mann.

– Nie. Raz z jed­nym, raz z dru­gim. Cze­kam na cie­bie. – Nie powie­dział prawdy. Od pół roku Cler­fayt jeź­dził z Tor­ria­nim we wszyst­kich wyści­gach samo­cho­dów spor­to­wych. Ale ponie­waż Hol­l­mann nie czy­tał wia­do­mo­ści spor­to­wych, było to wygodne kłam­stwo.

Podzia­łało zresztą na Hol­l­manna jak wino. Na jego czole poja­wiła się nagle cienka strużka kro­pel potu.

– Zwo­jo­wa­łeś coś w raj­dzie? – zapy­tał.

– Nic. Spóź­ni­li­śmy się.

– Skąd jecha­li­ście?

– Z Wied­nia. To był poro­niony pomysł. Każdy sowiecki patrol zatrzy­my­wał nas po dro­dze. Wszy­scy myśleli, że chcemy porwać Sta­lina albo że pod­ło­ży­li­śmy gdzieś dyna­mit. Wcale zresztą nie chcia­łem wygrać, tylko wypró­bo­wać nowy wóz. Ależ oni tam mają drogi w tej stre­fie rosyj­skiej. Jakby z epoki lodow­co­wej.

Hol­l­mann roze­śmiał się.

– To była zemsta Giu­seppe! A gdzie jeź­dzi­łeś przed­tem?

Cler­fayt uniósł rękę.

– Napijmy się cze­goś. I wyświadcz mi pewną przy­sługę: przez pierw­sze dni roz­ma­wiajmy o wszyst­kim, tylko nie o wyści­gach i auto­mo­bi­lach!

– Ależ Cler­fayt! O czym więc będziemy roz­ma­wiać?

– Tylko przez parę dni.

– Co jest grane? Czy coś się stało?

– Nie, nic. Po pro­stu jestem zmę­czony. Chciał­bym odpo­cząć i przez parę dni nie sły­szeć o tej cho­ler­nej idio­tycz­nej zaba­wie, kiedy ludzie ści­gają się w kółko na zbyt szyb­kich maszy­nach. Rozu­miesz, co mam na myśli?

– Natu­ral­nie – powie­dział Hol­l­mann. – Ale co jest grane? Co się stało?

– Nic – odparł znie­cier­pli­wiony Cler­fayt. – Po pro­stu jestem prze­sądny, jak każdy inny. Mój kon­trakt się koń­czy i nie został jesz­cze odno­wiony. Nie chcę wywo­ły­wać wilka z lasu. To wszystko.

– Cler­fayt, kto się roz­bił?

– Fer­rer. W dzie­cin­nie łatwym, gów­nia­nym wyścigu na wybrzeżu.

– Trup?

– Jesz­cze nie. Ale ampu­to­wano mu nogę. A ta zwa­rio­wana baba, która włó­czyła się z nim od wyścigu do wyścigu, fał­szywa baro­nowa, nie chce go teraz widzieć. Sie­dzi w kasy­nie i beczy. Nie chce kaleki. A teraz chodź, posta­wisz mi wódkę. Resztka mojego koniaku znik­nęła w pasz­czy kie­rowcy pługu śnież­nego, który ma wię­cej rozumu niż my; jego wóz nie prze­kra­cza ni­gdy pię­ciu kilo­me­trów na godzinę.

Sie­dzieli w holu przy małym sto­liku obok okna. Cler­fayt roz­glą­dał się dookoła.

– Czy to wszystko cho­rzy?

– Nie. Są rów­nież zdrowi odwie­dza­jący cho­rych.

– Natu­ral­nie! Tylko ci o bla­dych twa­rzach to cho­rzy?

Hol­l­mann roze­śmiał się.

– To są aku­rat zdrowi. A są bla­dzi, bo przy­je­chali cał­kiem nie­dawno. Nato­miast ci opa­leni jak spor­towcy to cho­rzy, któ­rzy prze­by­wają tutaj już od dawna.

Kel­nerka przy­nio­sła szklankę soku poma­rań­czo­wego dla Hol­l­manna i małą karafkę wódki dla Cler­fayta.

– Jak długo zamie­rzasz zostać? – spy­tał Hol­l­mann.

– Kilka dni. Gdzie mógł­bym zamiesz­kać?

– Naj­le­piej w Palace Hotel. Mają tam dobry bar.

Cler­fayt spoj­rzał na sok poma­rań­czowy.

– A skąd ty o tym wiesz?

– Cho­dzimy tam, kiedy od czasu do czasu udaje nam się stąd urwać.

– Urwać?

– Tak, cza­sem nocą, kiedy chcemy się czuć zdrowi. To wpraw­dzie zabro­nione, ale lepiej już mieć kaca, niż pro­wa­dzić bez­sku­teczne dys­ku­sje z Bogiem, dla­czego czło­wiek jest chory. – Hol­l­mann wycią­gnął z kie­szeni na piersi pła­ską butelkę i dolał do swo­jej szklanki odro­binę alko­holu. – To gin – wyja­śnił. – Też pomaga.

– Nie wolno wam pić? – spy­tał Cler­fayt.

– Nie ma cał­ko­wi­tego zakazu, ale tak jest pro­ściej. – Hol­l­mann scho­wał z powro­tem butelkę do kie­szeni. – Tu na górze tro­chę się dzie­cin­nieje.

Przed wej­ściem zatrzy­mały się sanie. Cler­fayt spo­strzegł, że to te same, które spo­tkał na szo­sie. Wysiadł z nich męż­czy­zna w czar­nej futrza­nej czapce.

– Wiesz, kto to jest? – spy­tał Cler­fayt.

– Ta kobieta?

– Nie, męż­czy­zna.

– Pewien Rosja­nin. Nazywa się Borys Woł­kow.

– Biały Rosja­nin?

– Tak. Ale dla uroz­ma­ice­nia nie jest to żaden wcze­śniej­szy wielki książę ani nie jest biedny. Jego ojciec podobno we wła­ści­wym cza­sie otwo­rzył konto w Lon­dy­nie i w niewła­ści­wym cza­sie był w Moskwie; został roz­strze­lany. Żonie i synowi udało się wydo­stać. Ona miała podobno wszyte w gor­se­cie szma­ragdy wiel­ko­ści orze­chów. W 1917 roku noszono jesz­cze gor­sety.

Cler­fayt roze­śmiał się.

– Jesteś praw­dzi­wym biu­rem detek­ty­wi­stycz­nym! Skąd wiesz to wszystko?

– Tu ludzie prędko wie­dzą o sobie wszystko – odparł Hol­l­mann z odcie­niem gory­czy w gło­sie. – Za dwa tygo­dnie, kiedy skoń­czy się sezon nar­ciar­ski, wio­ska znów będzie przez resztę roku zwy­kłym plot­kar­skim graj­doł­kiem.

Za nimi prze­ci­skała się mię­dzy sto­li­kami grupa ubra­nych na czarno ludzi nie­wiel­kiego wzro­stu, któ­rzy żywo roz­ma­wiali ze sobą po hisz­pań­sku.

– Jak na małą wio­skę towa­rzy­stwo wydaje się dosyć mię­dzy­na­ro­dowe – zauwa­żył Cler­fayt.

– Bo takie jest. Śmierć w dal­szym ciągu nie jest szo­wi­nistką.

– Tego nie był­bym już taki pewny. – Cler­fayt rzu­cił okiem w kie­runku drzwi. – Czy to żona tego Rosja­nina?

Hol­l­mann obej­rzał się za sie­bie.

– Nie.

Rosja­nin i kobieta weszli do środka.

– Czyżby ci dwoje też byli cho­rymi? – spy­tał Cler­fayt.

– Ow­szem. A nie wyglą­dają na takich, prawda?

– Nie.

– Czę­sto tak jest. Przez jakiś czas czło­wiek wygląda kwit­nąco. Potem już nie, ale wtedy prze­staje też poka­zy­wać się publicz­nie.

Rosja­nin i kobieta zatrzy­mali się przy drzwiach. Męż­czy­zna usil­nie coś per­swa­do­wał. Wysłu­chała go, po czym gwał­tow­nie potrzą­snęła głową i prędko prze­szła do poło­żo­nej w głębi czę­ści holu. Męż­czy­zna patrzył za nią i odcze­kał chwilę, a następ­nie wyszedł i wsiadł do sań.

– Chyba się pokłó­cili – stwier­dził Cler­fayt nie bez satys­fak­cji.

– Takie sceny zda­rzają się tutaj co chwila. Po pew­nym cza­sie każdy tro­chę wariuje. Psy­choza obozu jeniec­kiego. Pro­por­cje prze­su­wają się; drob­nostki nabie­rają wagi, a rze­czy ważne stają się dru­go­rzędne.

Cler­fayt przyj­rzał się Hol­l­man­nowi z uwagą.

– U cie­bie też?

– U mnie też. Nie można cią­gle gapić się w jeden punkt.

– Tych dwoje też mieszka tutaj?

– Kobieta; męż­czy­zna mieszka poza sana­to­rium.

Cler­fayt wstał od sto­lika.

– Pojadę teraz do hotelu. Gdzie mogli­by­śmy razem zjeść kola­cję?

– Tutaj. Mamy jadal­nię, w któ­rej wolno podej­mo­wać gości.

– Dobrze. O któ­rej?

– O siód­mej. O dzie­wią­tej muszę być w łóżku. Jak w inter­na­cie.

– Jak w woj­sku – rzekł Cler­fayt. – Albo przed wyści­giem. Pamię­tasz, jak w Medio­la­nie kie­row­nik naszej ekipy zapę­dzał nas do hotelu jak kury na grzędę.

Twarz Hol­l­manna roz­ja­śniła się.

– Gabrielli? Jest jesz­cze w inte­re­sie?

– Natu­ral­nie. Co takiemu może się przy­tra­fić? Kie­row­nicy ekip umie­rają w łóżku – jak gene­ra­ło­wie.

Wró­ciła kobieta, która weszła z Rosja­ni­nem. Przy wyj­ściu zatrzy­mała ją jakaś siwo­włosa nie­wia­sta, która cicho rze­kła coś do niej ostrym tonem. Kobieta nie odpo­wie­działa i odwró­ciła się. Przez chwilę stała nie­zde­cy­do­wana, w końcu zoba­czyła Hol­l­manna i pode­szła do niego.

– Kro­ko­dyl nie chce mnie już wypu­ścić. Twier­dzi, że nikt mi nie zezwo­lił na wyjazd. I że będzie musiał donieść na mnie Dalaj­la­mie, jeżeli jesz­cze raz spró­buję…

Nagle urwała.

– Lil­lian, to jest Cler­fayt – rzekł Hol­l­mann. – Opo­wia­da­łem pani o nim. Przy­je­chał nie­spo­dzie­wa­nie.

Kobieta ski­nęła głową. Zda­wała się nie roz­po­zna­wać Cler­fayta i zwró­ciła się ponow­nie do Hol­l­manna.

– Ona twier­dzi, że powin­nam poło­żyć się do łóżka – powie­działa ze zło­ścią. – Tylko dla­tego, że parę dni temu mia­łam tro­chę gorączki. Ale ja nie dam się zamknąć. Nie dziś wie­czór! Zosta­je­cie, pano­wie, na górze?

– Tak. Zjemy kola­cje w Przed­pie­klu.

– Ja też przyjdę.

Ski­nęła głową Cler­fay­towi i Hol­l­man­nowi i ruszyła z powro­tem w głąb holu.

– Wszystko to wydaje ci się pew­nie w tybe­tań­skim stylu – rzekł Hol­l­mann. – Przed­pie­klem nazywa się tutaj pomiesz­cze­nie, w któ­rym wolno prze­by­wać gościom. Dalaj­lama to natu­ral­nie pro­fe­sor, Kro­ko­dyl to sio­stra prze­ło­żona…

– A ta kobieta?

– Nazywa się Lil­lian Dun­ke­rque. Bel­gijka z matki Rosjanki. Rodzice nie żyją.

– Dla­czego tak się dener­wuje z powodu byle głup­stwa?

Hol­l­mann wzru­szył ramio­nami. Nagle wyda­wał się zmę­czony.

– Już ci mówi­łem, że wszy­scy tutaj tro­chę wariują. Zwłasz­cza kiedy ktoś umiera.

– Czy ktoś ostat­nio umarł?

– Tak, jej przy­ja­ciółka. Wczo­raj, tu w sana­to­rium. Ludzi to wła­ści­wie nie obcho­dzi, ale zawsze razem z nie­bosz­czy­kiem coś umiera. Praw­do­po­dob­nie tro­chę nadziei.

– Ow­szem – zgo­dził się Cler­fayt. – Ale tak jest wszę­dzie.

Hol­l­mann ski­nął głową.

– Tutaj zaczy­nają umie­rać, kiedy się robi wio­sna. Czę­ściej niż w zimie. Cie­kawe, nie­praw­daż?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Der Him­mel kennt keine Günstlinge

DER HIM­MEL KENNT KEINE GUEN­STLINGE © 1961 by New York Uni­ver­sity, suc­ces­sor-in-inte­rest to the lite­rary rights of The Estate of the Late Pau­lette God­dard Rema­rque

Publi­shed by arran­ge­ment with Graal Ltd and Mohr­bo­oks AG Lite­rary Agency.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© ull­stein bild Dtl. /Getty Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Nim nadej­dzie lato, wyd. V, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-703-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer