Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedno z najlepszych dzieł Remarque'a ukazujące konflikt między winą a poświęceniem.
Czas życia i czas śmierci to historia żołnierskiego losu młodego Niemca – Ernsta Graebera. Nieoczekiwanie, w czasie klęsk armii niemieckiej, Graeber dostaje urlop. Przepełniony nadzieją udaje się do kraju, do rodzinnego miasta, by szukać wytchnienia od nędzy, głodu, zimna i wszechobecnej śmierci frontu rosyjskiego.
Czeka go z jednej strony ogromne rozczarowanie – jest bowiem świadkiem upadku swojej ojczyzny, a z drugiej niespodziewane szczęście – przeżywa wielką miłość. Pełen wątpliwości wraca na front, gdzie rozstrzygnie się konflikt między winą a poświęceniem. To uniwersalne przesłanie Czasu życia i czasu śmierci z niezmienną siłą przemawia do dzisiejszego czytelnika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Dla P.G.
Śmierć inny miała zapach w Rosji niż w Afryce. W Afryce, pod ciężkim ostrzałem angielskiej artylerii, zwłoki także długo nieraz leżały między liniami niepogrzebane, ale słońce operowało szybko. Nocą wiatr przynosił ckliwy, duszący i ciężki zaduch – trupy pęczniały od gazów i unosiły się w świetle obcych gwiazd niesamowicie, jakby jeszcze walczyły, w milczeniu, bez nadziei, każdy z osobna, ale już następnego dnia zaczynały się kurczyć, tulić do ziemi, nieskończenie zmęczone, jakby chciały się w niej ukryć – a gdy później je zabierano, były lekkie i wysuszone; z tych zaś, które gdzieś znajdowano po tygodniach, pozostawały niemal tylko szkielety klekocące w zbyt obszernych nagle mundurach. To była sucha śmierć – w piasku, słońcu i wietrze. W Rosji śmierć była mazista i cuchnąca.
Padało od wielu dni. Śnieg tajał. Przed miesiącem pokrywał jeszcze wszystko przeszło dwumetrową warstwą. Zniszczona wieś, która początkowo zdawała się składać jedynie ze zwęglonych dachów, wyrastała teraz bezgłośnie z obsuwającego się śniegu, co noc o kawałek wyżej. Ukazały się gzymsy okien, kilka nocy później – framugi drzwi, potem schodki wiodące w zmurszałą biel. Śnieg tajał i tajał, a spod niego wyłaniały się trupy.
Były to stare trupy. O wieś walczono kilka razy – w listopadzie, w grudniu, w styczniu i teraz, w kwietniu. Zdobywano ją i opuszczano, i znów zdobywano; nadciągnęły zamiecie śnieżne i zawiały zwłoki – w ciągu godziny nieraz tak głęboko, że sanitariusze wielu nie mogli już odnaleźć – aż wreszcie każdy niemal dzień pokrywał spustoszenie nową warstwą bieli, jak pielęgniarka przykrywa zakrwawione łóżko białym prześcieradłem.
Najpierw wyłoniły się styczniowe trupy, leżały najwyżej. Nastąpiło to na początku kwietnia, wkrótce potem, gdy śnieg zaczął się obsuwać. Ciała ich były sztywne i zamarznięte, a twarze niby z szarego wosku.
Pochowano je jak deski. Na wzniesieniu za wsią, gdzie śnieg nie leżał tak wysoko, odgarnięto go i wyrąbano zamarzniętą ziemię. Była to uciążliwa praca. Pochowano tylko Niemców. Rosjan rzucono do otwartej szopy. Gdy mróz zelżał, zaczęli cuchnąć. Kiedy zaś odór stał się nie do zniesienia, trupy przysypano śniegiem. Nie warto było ich grzebać; zdawano sobie sprawę, że wsi nie da się utrzymać długo. Pułk znajdował się w odwrocie. Nadciągający Rosjanie sami będą mogli pochować swych zabitych.
Przy grudniowych trupach znaleziono broń należącą do poległych w styczniu. Karabiny i granaty ręczne zapadły się głębiej niż ciała, nieraz także i hełmy. Tym trupom łatwiej było wyjąć spod munduru znaki rozpoznawcze, topniejący śnieg zmiękczył sukno. Otwarte usta wypełniała woda jak u topielców. Niektórym odtajały już kończyny. Gdy zwłoki odnoszono, były jeszcze sztywne, ale tu i ówdzie dyndała zwisająca ręka, jakby dawała znaki – przeraźliwie obojętnie i niemal plugawie. Gdy leżeli w słońcu, u wszystkich najpierw tajały oczy. Traciły swój szklany połysk, a źrenice mętniały. Lód w nich topniał i powoli wypływał – jakby płakali.
Nagle znów chwycił silny mróz i trzymał przez kilka dni. Śnieg zeskorupiał w lód i przestał opadać. Ale potem na nowo powiał zgniły, parny wiatr.
Początkowo widać było tylko szarą plamę w więdnącej bieli. W godzinę później pojawiła się kurczowo wyciągnięta ręka.
– Jeszcze jeden tam leży – odezwał się Sauer.
– Gdzie? – spytał Immermann.
– Tam, przed cerkwią. Spróbujemy go wykopać?
– Po co? Wiatr sam go wygrzebie. Śnieg jest tam jeszcze głęboki, co najmniej na jeden lub dwa metry. Ta przeklęta wieś leży niżej aniżeli wszystko dokoła. Czy koniecznie chcesz, żeby ci się lodowata woda nalała do butów?
– Pewno, że nie. – Sauer spojrzał w stronę kuchni. – Może wiesz, co dostaniemy dziś do żarcia?
– Kapustę. Kapustę z wieprzowiną, kartoflami i wodą. Z tą wieprzowiną to oczywiście bujda.
– Kapusta! Wiadomo! Już po raz trzeci w tym tygodniu! – Sauer rozpiął spodnie i zaczął się załatwiać. – Przed rokiem jeszcze szczałem wielkim łukiem – oświadczył rozgoryczony. – Ostro, po wojskowemu, jak się należy. Dobrze się czułem. Pierwszorzędne żarcie! Marsz naprzód, codziennie tyle a tyle kilometrów! Myślałem, że wkrótce będę znów w domu. Teraz sikam jak cywil, smutnie i bez przyjemności.
Immermann wsunął rękę pod mundur i drapał się leniwie.
– Mnie by tam nie obchodziło, jak szczam, bylebym tylko znowu był cywilem.
– Mnie też. Ale wygląda na to, że wiecznie pozostaniemy żołnierzami.
– Racja. Bohaterowie do zasranej śmierci. Tylko esesowcy szczają jeszcze wielkim łukiem.
Sauer zapiął spodnie.
– Mogą sobie na to pozwolić. My odwalamy brudną robotę, a te dranie zagarniają całą chwałę. My walczymy dwa, trzy tygodnie o jakieś przeklęte miasto, a ostatniego dnia przychodzi SS i zwycięsko wkracza przed nami. A przy tym jakie mają zaopatrzenie! Zawsze najgrubsze płaszcze, najlepsze buty i największe kawały mięsa!
Immermann uśmiechnął się złośliwie.
– Teraz SS także już nie zajmuje miast. Teraz i oni się cofają. Tak samo jak my.
– Nie tak jak my. My nie palimy i nie rozstrzeliwujemy każdego, kogo złapiemy.
Immermann przestał się drapać.
– Co się z tobą dzieje? – spytał zaskoczony. – Nagle ludzkie uczucia! Uważaj, żeby cię Steinbrenner nie usłyszał, bo szybko wylądujesz w karnej kompanii. Popatrz, śnieg przed cerkwią się zapadł! Teraz widać już kawałek ramienia.
Sauer spojrzał w tamtą stronę.
– Jeżeli dalej tak będzie topniało, jutro te zwłoki zawisną na jakimś krzyżu. Leżą na odpowiednim miejscu. Akurat na cmentarzu.
– Tam jest cmentarz?
– No chyba. Już zapomniałeś? Staliśmy tu przecież w czasie naszej ostatniej ofensywy, w końcu października. Nie byłeś wtedy z nami?
– Nie.
– A gdzie byłeś? W szpitalu?
– W karnej kompanii.
Sauer gwizdnął przez zęby.
– W karnej kompanii! Do diabła! Za co?
– Były komunista.
– Co? I oni cię wypuścili? Jakim cudem?
– Człowiek ma szczęście. Jestem dobrym mechanikiem. Widać bardziej potrzebują mnie tutaj niż tam.
– Możliwe. Ale jako komunista! I w dodatku tu, w Rosji! Że też nie wysłali cię gdzie indziej! – Sauer spojrzał na Immermanna z nagłą podejrzliwością.
Immermann uśmiechnął się ironicznie.
– Nie bój się, nie zostałem szpiclem. I nie zamelduję o tym, co powiedziałeś o SS. To miałeś na myśli, prawda?
– Ja? Bynajmniej. Nie przyszło mi to nawet do głowy! – Sauer sięgnął po menażkę. – Przyjechała już kuchnia polowa! Prędko, bo dostaniemy same pomyje.
Ręka rosła i rosła. Wydawało się, że to nie śnieg taje, lecz właśnie ręka wyrasta powoli z ziemi, jak jakaś widmowa groźba lub wołanie o pomoc.
Dowódca kompanii przystanął.
– Co to jest?
– Pewnie jakiś Iwan, panie poruczniku.
Rahe popatrzył uważniej. Z daleka można było rozpoznać kawałek spłowiałego rękawa.
– To nie Rosjanin.
Feldfebel Mücke poruszał palcami w butach. Nie znosił swego dowódcy. Wprawdzie stał przed nim wyprężony jak struna – karność przede wszystkim! – aby jednak zaznaczyć swoją pogardę, niewidocznie poruszał palcami w butach. „Głupie bydlę – pomyślał. – Bałwan!”
– Trzeba go wydobyć – powiedział Rahe.
– Wedle rozkazu!
– Postawcie do tego od razu kilku ludzi. Nie jest to piękny widok.
„Mazgaj – pomyślał Mücke. – Gówniarz! Widok mu się nie podoba! Jakby to był pierwszy trup, którego widzimy!”
– To niemiecki żołnierz – odezwał się Rahe.
– Wedle rozkazu, panie poruczniku. Ale od czterech dni znajdujemy tylko Rosjan.
– Każcie go wydobyć. Wtedy zobaczymy, co to za jeden.
Rahe zawrócił do swojej kwatery.
„Zarozumiała małpa – pomyślał Mücke. – Ma piec, ciepły dom, a na szyi dynda mu Krzyż Rycerski. Ja nie mam nawet Żelaznego Krzyża I klasy, choć zasłużyłem na to chyba nie mniej niż on na swoją blaszaną rupieciarnię”.
– Sauer! – krzyknął. – Immermann! Chodźcie tutaj! I weźcie ze sobą łopaty! Jest tam jeszcze kto? Graeber! Hirschland! Berning! Steinbrenner, obejmiecie komendę! Widzicie tę rękę? Wykopać i pochować, jeżeli to Niemiec! Założyłbym się, że to nie nasz.
Steinbrenner przyczłapał powoli.
– Założymy się? – spytał. Miał wysoki, chłopięcy głos i bezskutecznie usiłował mówić basem. – O ile?
Mücke zawahał się.
– Trzy ruble – powiedział po chwili. – Trzy ruble okupacyjne.
– Pięć! Poniżej pięciu nie zakładam się.
– Zgoda, niech będzie pięć. Ale gotówką!
Steinbrenner zaśmiał się. Jego zęby zabłysły w bladym słońcu. Miał dziewiętnaście lat, blond włosy i twarz gotyckiego anioła.
– Naturalnie, gotówką! Jakżeby inaczej?
Mücke nie bardzo lubił Steinbrennera, ale się go bał i wolał być ostrożny. Steinbrenner przyszedł z SS. Miał złotą odznakę Hitlerjugend. Należał wprawdzie do kompanii, ale wszyscy wiedzieli, że jest donosicielem i szpiclem gestapo.
– Dobrze już, dobrze. – Mücke wyciągnął z kieszeni papierośnicę z wiśniowego drewna. Na wieczku wypalony był wzór w kwiaty. – Zapalisz?
– No pewnie!
– Steinbrenner! Führer nie pali – odezwał się niedbale Immermann.
– Stul pysk!
– Sam stul pysk, ty bękarcie!
– Widać zbyt dobrze ci się powodzi! – Długie rzęsy Steinbrennera uniosły się w górę; spojrzał z ukosa na Immermanna. – Zapomniałeś już o wszystkim, co?
Immermann zaśmiał się.
– Tak łatwo nie zapominam, Maks. Wiem, co masz na myśli. Ale i ty nie zapominaj, co ja powiedziałem: führer nie pali. Tylko tyle. Mam na to czterech świadków. A führer naprawdę nie pali. Wszyscy o tym wiedzą.
– Dosyć tego ględzenia – przerwał Mücke. – Weźcie się do kopania. Rozkaz dowódcy kompanii.
– No to jazda! – Steinbrenner zapalił papierosa, którego mu dał Mücke.
– Odkąd to wolno palić na służbie? – spytał Immermann.
– To nie służba. – Mücke był wyraźnie zirytowany. – Przestańcie wreszcie gadać i wykopcie tego Rosjanina. Hirschland, wy też.
Hirschland zbliżył się. Na jego widok Steinbrenner zarechotał:
– Wykopywanie trupów to w sam raz robota dla ciebie, Izaak! Dobrze to zrobi twojej żydowskiej krwi. Taka praca wzmacnia ciało i ducha. Jazda, bierz się do roboty!
– Jestem w trzech czwartych Aryjczykiem – powiedział Hirschland.
Steinbrenner dmuchnął mu dymem z papierosa prosto w twarz.
– Tak ty uważasz! W moim pojęciu jesteś ćwierć-Żydem i tylko wspaniałomyślności führera zawdzięczasz, że pozwolono ci walczyć ramię przy ramieniu z prawdziwymi niemieckimi żołnierzami. Jazda, wykop tego Ruska! Zbytnio już śmierdzi dla delikatnego nosa naszego porucznika.
– To nie Rosjanin – odezwał się Graeber, który ułożył tymczasem pomost z desek i zaczął odgarniać śnieg z ramion i piersi trupa. Teraz widać było wyraźnie przesiąkły wodą mundur.
– Nie Rosjanin? – Steinbrenner szybko i pewnie jak tancerz przebiegł po chwiejnych deskach i przykucnął obok Graebera. – Rzeczywiście! To niemiecki mundur! – Odwrócił się. – Mücke, to nie Rosjanin! Wygrałem!
Feldfebel zbliżył się ociężale. Spoglądał w głąb dołu, z którego brzegów powoli spływała woda.
– Nic nie rozumiem – mruknął. – Prawie przez cały tydzień znajdowaliśmy tylko Rosjan. To widać jakiś z grudnia, tylko zapadł się głębiej.
– Równie dobrze może to być któryś z października – powiedział Graeber. – Wtedy nasz pułk tędy przechodził.
– Bzdura! To żaden z naszych.
– Owszem. Doszło tu wówczas do nocnego starcia. Rosjanie cofnęli się, a my musieliśmy zaraz iść dalej.
– Słusznie – potwierdził Sauer.
– Bzdura! Nasze odwody na pewno znalazły i pogrzebały wszystkich poległych. Na pewno!
– To wcale nie jest takie pewne. Pod koniec października była już nielicha śnieżyca, a my posuwaliśmy się wtedy jeszcze szybko naprzód.
– Już drugi raz to mówisz. – Steinbrenner spojrzał przeciągle na Graebera.
– Jeśli chcesz, możesz to usłyszeć jeszcze raz. Wtedy przeszliśmy do przeciwnatarcia i posunęliśmy się o ponad sto kilometrów.
– A teraz cofamy się, tak?
– Teraz wróciliśmy na to samo miejsce.
– Chcesz powiedzieć, że się cofamy? Tak czy nie?
Immermann ostrzegawczo szturchnął Graebera.
– A może idziemy naprzód? – spytał Graeber.
– Po prostu skracamy front – wtrącił Immermann, spoglądając szyderczo w twarz Steinbrennera. – Od roku już. Strategiczna konieczność, aby wygrać wojnę. Każdy o tym wie.
– On ma pierścionek na palcu – powiedział nagle Hirschland. Kopał dalej i odgarnął śnieg z drugiej ręki trupa.
Mücke nachylił się.
– Rzeczywiście! Nawet złoty! To ślubna obrączka.
Wszyscy spojrzeli w tę stronę.
– Strzeż się Steinbrennera – szepnął Immermann do Graebera. – Przez tę świnię możesz stracić urlop. Zadenuncjuje cię jako defetystę. Czyha na takie okazje.
– On tylko robi z siebie ważnego. Lepiej sam uważaj. Na ciebie jest jeszcze bardziej cięty.
– Mnie wszystko jedno. I tak nie dostanę urlopu.
– To odznaki naszego pułku – zawołał Hirschland, rozgrzebując śnieg rękami.
– A więc już na pewno nie Rosjanin, co? – Steinbrenner wyszczerzył zęby do feldfebla.
– Nie, nie Rosjanin – przyznał gniewnie Mücke.
– Dawaj pięć rubli! Szkoda, że nie założyliśmy się o dziesięć.
– Nie mam przy sobie pieniędzy.
– A gdzie je chowasz? W banku? Jazda, dawaj forsę!
Mücke z wściekłością spojrzał na Steinbrennera. Wydobył zawieszoną na piersi sakiewkę i odliczył pieniądze.
– Pechowy dzień, do diabła!
Steinbrenner schował wygraną. Graeber nadal pomagał Hirschlandowi odgrzebywać trupa.
– Zdaje się, że to Reicke – powiedział nagle.
– To podporucznik Reicke z naszej kompanii. Spójrzcie na naramienniki. A tu, u prawej ręki, brak mu kawałka palca.
– Bzdura! Reicke był raniony i odesłano go na tyły. Tak nam później powiedziano.
– A jednak to Reicke.
– Odgarnijcie mu śnieg z twarzy!
Graeber i Hirschland kopali dalej.
– Ostrożnie z łopatą! – zawołał Mücke. – Nie rozwalcie mu głowy!
– On już i tak nic nie czuje – powiedział Immermann.
– Stul pysk, ty komunisto! Tu spoczywa niemiecki oficer, który padł na polu chwały.
Spod śniegu wynurzyła się twarz. Była mokra i robiła osobliwe wrażenie. W oczodołach pełno jeszcze było śniegu, jakby rzeźbiarz nie zdążył wykończyć maski i pozostawił ją ślepą. Między sinymi wargami mocno błyszczał złoty ząb.
– Nie mogę go poznać – mruknął Mücke.
– To na pewno on. Wtedy straciliśmy tylko tego jednego oficera.
– Wytrzyjcie mu oczy.
Graeber zawahał się. Po chwili delikatnie zmiótł śnieg rękawiczką.
– To on – powtórzył.
Mücke był wyraźnie podniecony. Sam objął teraz komendę. Ponieważ chodziło o oficera, uważał, że powinna się tym zająć wyższa szarża.
– Podnieście go! Hirschland i Sauer za nogi, Steinbrenner i Berning za ręce. Graeber, uważajcie na głowę! Tylko jednocześnie – raz, dwa, hoop…
Zwłoki poruszyły się.
– Jeszcze raz! Raz, dwa, hop!
Zwłoki poruszyły się znowu. Spod nich, ze śniegu, dobiegło jakby głuche westchnienie. To ze świstem wdarło się tam powietrze.
– Panie feldfeblu! – krzyknął nagle Hirschland. – Noga odpada!
W istocie, but się obsuwał. Ciało przegniło w skórzanej cholewie i rozpadało się teraz.
– Puśćcie! Opuśćcie go z powrotem! – wrzeszczał Mücke.
Ale było już za późno. Zwłoki wyśliznęły się i but pozostał w ręku Hirschlanda.
– Czy jest tam w środku noga? – zapytał Immermann.
– Odstawcie but na bok i kopcie dalej! – krzyknął Mücke do Hirschlanda. – Kto mógł przypuszczać, że on już tak przegnił. A wy, Immermann, bądźcie cicho. Trzeba mieć szacunek dla śmierci!
Immermann spojrzał na Mückego zdumiony, ale zamilkł.
W kilka chwil później odgarnęli resztę śniegu wokół ciała. W mokrym mundurze znaleźli portfel z dokumentami. Pismo, choć zamazane, dało się jeszcze odcyfrować. Graeber miał rację – to był podporucznik Reicke, który na jesieni dowodził plutonem w ich kompanii.
– Musimy o tym natychmiast zameldować – powiedział Mücke. – Zostańcie tu! Zaraz wrócę!
Ruszył w stronę domu, w którym mieszkał dowódca kompanii. Był to jedyny budynek w niezłym stanie. Przed rewolucją mieszkał tu chyba pop. Rahe siedział w dużej izbie. Mücke spojrzał nienawistnie na wielki rosyjski piec, w którym płonął ogień. Na przypiecku spał owczarek dowódcy. Feldfebel złożył meldunek i Rahe wyszedł razem z nim.
Podporucznik długo przyglądał się zwłokom Reickego.
– Zamknijcie mu oczy – powiedział wreszcie.
– Nie da rady, panie poruczniku – odparł Graeber. – Powieki już przegniły. Urwą się.
Rahe spojrzał w stronę zrujnowanej cerkwi.
– Zanieście go na razie tam. Czy mamy trumnę?
– Mieliśmy kilka na szczególne okazje, ale zostawiliśmy – meldował Mücke. – Zdobyli je Rosjanie. Mam nadzieję, że im się przydadzą.
Steinbrenner zaśmiał się. Rahe nawet się nie uśmiechnął.
– Czy można by sklecić jakąś trumnę?
– Za długo to potrwa, panie poruczniku – odpowiedział Graeber. – Ciało już się rozpada. Zresztą we wsi nie ma odpowiedniego drewna.
Rahe skinął głową.
– Złóżcie go więc na płachtę brezentową. Zostanie w niej pochowany. Wykopcie grób i zbijcie krzyż.
Graeber, Sauer, Immermann i Berning zanieśli rozpadające się zwłoki do cerkwi. Za nimi szedł, ociągając się, Hirschland z butem, w którym tkwiły szczątki nogi.
– Feldfebel Mücke! – odezwał się Rahe.
– Tak jest, panie poruczniku!
– Przyślą nam dzisiaj czterech schwytanych partyzantów rosyjskich. Jutro rano mają być rozstrzelani. Nasza kompania dostała taki rozkaz. Spytajcie w waszym plutonie, kto pójdzie na ochotnika. Jeżeli nikt się nie zgłosi, kancelaria wyznaczy ludzi.
– Tak jest, panie poruczniku!
– Diabli wiedzą, dlaczego akurat my to musimy robić. Zresztą w tym bałaganie…
– Melduję się na ochotnika – powiedział Steinbrenner.
– Dobrze. – Twarz Rahego pozostała bez wyrazu. Wykopaną w śniegu dróżką zawrócił do domu.
„Z powrotem do swojego pieca – pomyślał Mücke. – Co za mazgaj! Wielka mi rzecz, rozstrzelać kilku partyzantów. Tak jakby oni nie rozwalali setkami naszych towarzyszy!”
– Jeżeli Rosjanie przyjdą wcześniej, mogliby od razu wykopać grób i dla Reickego – rzekł Steinbrenner. – Nie będziemy mieli z tym roboty, odwalą wszystko za jednym zamachem. Co, panie feldfeblu?
– Niech i tak będzie! – Mückego żółć zalewała. „Belferska dusza – pomyślał o swoim dowódcy. – Chuda szczapa w rogowych okularach. Poruczniczyna jeszcze z pierwszej wojny! Teraz też nie dochrapał się awansu. Dzielny, to prawda, ale któż z nas nie jest dzielny? Nie ma jednak natury wodza…”
– Co sądzicie o Rahem? – zwrócił się do Steinbrennera.
Ten spojrzał na niego zdziwiony.
– To nasz dowódca kompanii.
– Zgoda, ale poza tym?
– Poza tym? Co poza tym?
– Nic – burknął Mücke.
– Dosyć głęboko? – spytał najstarszy Rosjanin.
Był to mężczyzna lat około siedemdziesięciu, z brudną, siwą brodą i ciemnoniebieskimi oczami. Mówił łamaną niemczyzną.
– Stul pysk, bolszewiku, mów tylko wtedy, kiedy cię pytają – warknął Steinbrenner. Był bardzo ożywiony. Wzrokiem śledził kobietę, która znajdowała się wśród partyzantów. Była młoda i krzepka.
– Głębiej – powiedział Graeber; pilnował jeńców razem ze Steinbrennerem i Sauerem.
– Dla nas? – spytał znów Rosjanin.
Steinbrenner przyskoczył szybko i zwinnie i z całej siły uderzył go na odlew w twarz.
– Powiedziałem ci już, dziadku, że masz zamknąć pysk. Co ty sobie wyobrażasz? Tu nie jarmark!
Uśmiechnął się. W jego twarzy nie było złości. Malowało się na niej jedynie zadowolenie, jakie widać czasem u dziecka, gdy znęca się nad schwytaną muchą.
– Nie, ten grób nie jest dla was – odparł Graeber.
Rosjanin nawet nie drgnął. Stał spokojnie i tylko patrzył na Steinbrennera. Ten również go obserwował. Twarz mu się nagle zmieniła: była teraz napięta i czujna. Przypuszczał, że Rosjanin rzuci się na niego, i czekał tylko na pierwszy odruch. Nie miałoby wielkiego znaczenia, gdyby go teraz zastrzelił; ten człowiek i tak został skazany na śmierć i nikt by nawet nie spytał, czy Steinbrenner działał w obronie własnej czy nie. Dla niego jednak nie było to obojętne. Graeber zastanawiał się, czy prowokowanie Rosjanina było dla Steinbrennera tylko pewnego rodzaju sportem, czy też tkwiła w nim jeszcze resztka jakiejś dziwacznej pedanterii, która kazała mu szukać pretekstu, aby i morderstwo miało pozór legalności. Zapewne chodziło o jedno i drugie. O jedno i drugie równocześnie. Graeber nieraz już zdołał to zaobserwować.
Rosjanin nie poruszył się. Krew ciekła mu z nosa i wsiąkała w brodę. Graeber rozmyślał, jak by on sam postąpił w podobnej sytuacji: czy rzuciłby się na wroga, wiedząc, że czeka go natychmiastowa śmierć, czy też przyjąłby wszystko spokojnie, w zamian za kilka godzin, za jeszcze jedną noc życia. Sam nie wiedział.
Rosjanin powoli schylił się i sięgnął po kilof. Steinbrenner cofnął się o krok. Był gotowy do strzału. Ale Rosjanin nie wyprostował się. Znów zaczął kopać na dnie dołu. Steinbrenner uśmiechnął się szyderczo.
– Kładź się – rozkazał.
Rosjanin odstawił kilof i położył się w dole. Leżał bez ruchu i tylko kilka grudek śniegu spadło na niego, gdy Steinbrenner podszedł do grobu.
– Dosyć długi? – spytał Steinbrenner Graebera.
– Chyba tak. Reicke nie był wysoki.
Rosjanin spojrzał w górę. Miał szeroko otwarte oczy. Wydawało się, że to błękit nieba w nich się odbija. Broda wokół jego ust falowała lekko przy oddychaniu. Przez chwilę jeszcze Steinbrenner spoglądał na niego z góry.
– Raus! – zawołał wreszcie.
Rosjanin wygramolił się z dołu. Mokra ziemia oblepiła mu kaftan.
– No dobrze – powiedział Steinbrenner, spoglądając na kobietę. – Teraz pójdziemy kopać groby dla was. Nie muszą być tak głębokie. Nic się nie stanie, jeśli was latem lisy zeżrą.
Był wczesny ranek. Nad horyzontem wstawał bladoróżowy świt. Śnieg skrzypiał pod nogami, nocą znów chwycił przymrozek. Czerniły się wykopane groby.
– Cholera! – zaklął Sauer. – Wszystko zwalają na nas! Dlaczego my to mamy robić, a nie SD[1]? To przecież specjaliści od rozwalania ludzi. My jesteśmy porządnymi żołnierzami. Dlaczego więc my? I to już po raz trzeci.
Graeber opuścił karabin. Palce mu zgrabiały od zimnej stali; naciągnął rękawice.
– SD zajęte jest na tyłach.
– To prawda. Ci panowie nie pchają się na front. Czy Steinbrenner nie służył dawniej w SD?
– Podobno był w obozie koncentracyjnym. Jako komendant bloku czy ktoś w tym rodzaju.
Nadeszli pozostali. Z nich wszystkich tylko Steinbrenner był ożywiony i wyspany. Twarz miał zaróżowioną jak dziecko.
– Słuchajcie! – zawołał. – Tę krowę zostawcie dla mnie!
– Jak to dla ciebie? – spytał Sauer. – Już nie zdążysz jej zrobić bachora. Trzeba było wcześniej spróbować.
– Toteż próbował – powiedział Immermann.
– Skąd ty o tym wiesz? – Steinbrenner odwrócił się gniewnie.
– Tylko że ona go nie dopuściła.
– Coś taki cwany? – warknął Steinbrenner. – Gdybym chciał, mógłbym mieć tę czerwoną krowę.
– Albo i nie!
– Dość tego gadania! – Sauer odgryzł kawałek prymki. – Jeśli ma ochotę sam ją rozwalić, proszę bardzo. Nie będę mu przeszkadzał. Nie palę się do tego.
– Ja też nie – oświadczył Graeber.
Pozostali milczeli. Zrobiło się widniej. Hirschland spojrzał na zegarek.
– Śpieszy ci się, Izaak? – spytał Steinbrenner. – Powinieneś się cieszyć, że cię wyznaczono. Taka egzekucja to doskonałe lekarstwo na twoje żydowskie sentymenty. – Splunął. – Rozstrzeliwać taką bandę! Szkoda amunicji! Należałoby ich wszystkich powiesić! Tak robimy gdzie indziej!
– Na czym? – Sauer rozejrzał się dokoła. – Znajdź tu jakieś drzewo. A może mamy jeszcze budować szubienicę? Z czego?
– Już idą – powiedział Graeber.
Nadszedł Mücke, prowadząc czworo Rosjan. Dwaj żołnierze szli przed nimi, dwaj za nimi. Na przedzie kroczył starzec, za nim szła kobieta, na końcu – dwaj młodsi mężczyźni. Nie czekając rozkazu, wszyscy czworo ustawili się szeregiem przed grobami. Tylko kobieta spojrzała jeszcze w głąb dołu, nim się odwróciła. Miała na sobie czerwoną wełnianą spódnicę.
Z domu dowódcy kompanii wyszedł podporucznik Müller z pierwszego plutonu. Zastępował Rahego przy egzekucji. To absurdalne, ale często jeszcze zachowywano pozory. Nie wiadomo było, czy tych czworo Rosjan jest partyzantami czy nie, lecz przesłuchano ich i skazano jak najbardziej formalnie, choć nie dano im najmniejszej możliwości obrony. Cóż było zresztą do udowodnienia? Podobno mieli broń. Teraz zostaną rozstrzelani z zachowaniem całego rytuału i w asyście oficera. Jakby im to w gruncie rzeczy nie było obojętne.
Podporucznik Müller miał dwadzieścia jeden lat. Przed sześcioma tygodniami przydzielono go do tej kompanii. Popatrzył na skazanych i odczytał wyrok.
– Krowa dla mnie – szepnął Steinbrenner.
Graeber spojrzał na kobietę. Stała spokojnie przed grobem w swojej czerwonej spódnicy. Była młoda, silna, zdrowa i stworzona do rodzenia dzieci. Nie rozumiała ani słowa z tego, co czytał Müller, ale wiedziała, że to wyrok śmierci. Wiedziała, że za kilka minut życie, które tak silnie tętniło w jej żyłach, ustanie na zawsze. A mimo to stała spokojnie, jak gdyby nigdy nic, i wydawało się jedynie, że marznie z lekka w porannym chłodzie.
Graeber zauważył, że Mücke, zaaferowany, szepcze coś do ucha podporucznikowi. Müller podniósł wzrok.
– Nie można tego potem zrobić?
– Lepiej teraz, panie poruczniku. Wygodniej.
– Dobrze. Róbcie, jak chcecie.
Mücke wystąpił naprzód.
– Powiedz temu tam, żeby ściągnął buty – zwrócił się do starego Rosjanina, który rozumiał po niemiecku, i wskazał na młodszego jeńca.
Stary przełożył rozkaz towarzyszowi. Mówił cicho i niemal śpiewnie. Tamten, wątły mężczyzna, nie zrozumiał początkowo, o co chodzi.
– Prędzej! – warknął Mücke. – Buty! Ściągaj buty!
Starzec powtórzył swoje słowa. Wreszcie młodszy zrozumiał i spiesznie, jak ktoś, kto zaniedbał obowiązku, zaczął ściągać buty. Zataczał się przy tym, stojąc na jednej nodze.
„Dlaczego się tak śpieszy? – myślał Graeber. – Chce umrzeć o minutę prędzej?”
Mężczyzna podniósł buty i podał je usłużnie Mückemu. Były dobre. Mücke burknął coś i wskazał na bok. Rosjanin odstawił buty i wrócił do szeregu. Stał teraz na śniegu w brudnych onucach, z których wystawały żółte paluchy; podkurczał je zmieszany.
Mücke zlustrował pozostałych Rosjan. U kobiety zauważył futrzane rękawice. Kazał je dołożyć do butów. Przez chwilę jeszcze przyglądał się czerwonej spódnicy. Była niezniszczona i z dobrego materiału. Steinbrenner zachichotał ukradkiem, ale Mücke zostawił kobietę w spokoju. Nie wiadomo, czy bał się Rahego, który ze swego okna mógł obserwować egzekucję, czy też nie wiedział po prostu, co począć ze spódnicą. Cofnął się.
Kobieta powiedziała szybko kilka słów po rosyjsku.
– Spytajcie ją, czego jeszcze chce – odezwał się podporucznik Müller. Był bardzo blady, pierwszy raz w życiu brał udział w egzekucji.
Mücke spytał starego Rosjanina.
– Ona nic nie chce. Przeklina was tylko.
– Co?! – zawołał Müller, nie dosłyszawszy.
– Przeklina was – powtórzył Rosjanin głośniej. – Przeklina was i wszystkich Niemców, którzy znajdują się na rosyjskiej ziemi! Przeklina wasze dzieci! Ona życzy wam, aby jej dzieci zabijały tak kiedyś wasze dzieci, jak wy nas teraz zabijacie.
– Co za bezczelność! – Mücke wlepił wzrok w kobietę.
– Ona ma dwoje dzieci – ciągnął dalej starzec. – A ja mam trzech synów.
– Dosyć, Mücke – zawołał Müller nerwowo. – Nie jesteśmy spowiednikami. Baczność!
Żołnierze znieruchomieli. Graeber, który znów ściągnął rękawice, mocniej ujął karabin. Duży i wskazujący palec przywarły do zimnej stali. Obok niego stał Hirschland. Zżółkł, lecz stał nieporuszony. Graeber postanowił celować w pierwszego Rosjanina z lewej strony. Początkowo, gdy przydzielono go do plutonu egzekucyjnego, strzelał w powietrze. Ale później już tego nie robił. W ten sposób nie oddawało się przysługi skazańcom. Inni postępowali podobnie i zdarzało się, że prawie wszyscy rozmyślnie chybiali. Egzekucję powtarzano, tak że jeńcy rozstrzeliwani byli dwukrotnie. Raz wprawdzie jakaś kobieta, gdy nie została trafiona, padła na kolana i ze łzami w oczach dziękowała za tę jedną czy dwie minuty życia, które w ten sposób jeszcze zyskała. Graeber niechętnie ją wspominał. Zresztą tego rodzaju historie już się więcej nie zdarzyły.
– Cel!
Nad muszką karabinu Graeber widział Rosjanina. Był to ów starzec z brodą i niebieskimi oczami. Celownik rozcinał mu twarz na dwoje. Graeber obniżył lufę. Ostatnim razem odstrzelił skazańcowi szczękę. „Pierś jest pewniejsza” – pomyślał. Spostrzegł, że Hirschland unosi wyżej lufę i chce strzelać ponad głowy.
– Mücke cię widzi! – szepnął. – Opuść niżej! Bardziej na bok!
Hirschland obniżył wylot karabinu.
– Ognia! – padła komenda.
Rosjanin jak gdyby się uniósł i chciał podbiec do Graebera. Wygiął się niby postać odbita w krzywym zwierciadle ustawionym w jarmarcznej budzie. Wygiął się i runął w tył, do grobu. I tylko nogi jego sterczały na zewnątrz.
Dwaj inni padli tam, gdzie stali. Ten bez butów w ostatniej chwili poderwał ręce, aby osłonić twarz. Jedna dłoń zwisała teraz na ścięgnach jak łachman. Rosjanom nie skrępowano rąk ani nie zawiązano oczu. Po prostu zapomniano o tym.
Kobieta upadła do przodu. Żyła jeszcze. Wspierając się na ręku, uniosła głowę i patrzyła na żołnierzy. Na twarzy Steinbrennera malowało się zadowolenie. On jeden w nią celował. Dostała kulą w brzuch. Steinbrenner był celnym strzelcem.
Stary Rosjanin wycharczał coś z grobu i zamilkł. Tylko kobieta jeszcze żyła. Wpiła oczy w żołnierzy i syczała, ale nikt już nie mógł przetłumaczyć jej słów. Leżała wsparta na rękach, jak wielka kolorowa żaba, która nie może się już poruszać, i syczała, ani na chwilę nie odwracając oczu. Nie zauważyła nawet, że z boku zbliża się rozeźlony Mücke. Syczała i syczała i dopiero w ostatniej chwili spostrzegła rewolwer. Szarpnęła głową i wgryzła się w dłoń feldfebla. Mücke zaklął i lewą ręką trzasnął ją w szczękę. Gdy kobieta rozwarła usta, strzelił jej w tył głowy.
– Cholera! – warknął Müller. – Nie umiecie celować?
– To Hirschland, panie poruczniku – zameldował Steinbrenner.
– Nie, to nie Hirschland – odezwał się Graeber.
– Milczeć! – wrzasnął Mücke. – Czekajcie, aż was zapytają. – Spojrzał na Müllera. Podporucznik stał nieruchomo, był bardzo blady. Mücke pochylił się nad pozostałymi Rosjanami. Jednemu z nich przyłożył rewolwer za ucho i strzelił. Głowa odskoczyła i znów spoczęła bezwładnie. Mücke schował rewolwer, obejrzał rękę i owinął ją wyciągniętą z kieszeni chustką.
– Trzeba zajodynować – powiedział Müller. – Gdzie tu jest sanitariusz?
– W trzecim domu na prawo, panie poruczniku.
– Idźcie tam zaraz.
Mücke oddalił się. Müller popatrzył na trupy. Kobieta leżała na rozmiękłej ziemi twarzą w dół.
– Wrzućcie ją do dołu i zasypcie – powiedział. Był strasznie rozdrażniony, sam nie wiedząc dlaczego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
SD – Sicherheitsdienst – Służba Bezpieczeństwa SS. [wróć]
Tytuł oryginału: Zeit Zu Leben Und Zeit Zu Sterben
Copyright © 1954 by New York University, successor-in-interest to the literary rights of The Estate of the Late Paulette Goddard Remarque
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor tego wydania: Katarzyna Raźniewska
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Zbigniew Mielnik
Opracowanie graficzne okładki: Urszula Gireń
Fotografia na okładce
© Bettmann/Getty Images
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Czas życia i czas śmierci, wyd. XII, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-707-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer