Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cała prawda o złotej epoce gierkowskiej.
Edward Gierek doszedł do władzy po odsunięciu przez towarzyszy z Biura Politycznego KC PZPR Władysława Gomułki, który krwawo stłumił robotnicze protesty na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Cieszył się opinią dobrego gospodarza na Śląsku, miał też poparcie Moskwy. Siła Gierka brała się z tego, że był inny od Gomułki. Nosił eleganckie, dobrze skrojone garnitury, kolorowe krawaty i nie miał wciąż ponurej miny, która cechowała jego poprzednika. Propaganda gierkowska lansowała hasło: „Żeby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”, i wielu Polaków w nie uwierzyło. Bolesne przebudzenie nastąpiło w 1976 roku, wraz z buntami robotników z Radomia i Ursusa, a fala strajków w sierpniu 1980 roku ostatecznie zmiotła Gierka i jego ekipę.
Piotr Gajdziński, historyk, dziennikarz, autor popularnych biografii Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego i Mateusza Morawieckiego, błyskotliwie opisuje dekadę lat 70. XX wieku. Pokazuje, jak wyglądała i zmieniała się ówczesna Polska, skąd wziął się mit „złotej epoki gierkowskiej”, czy nasz kraj rzeczywiście rozwijał się jak nigdy przedtem, otwierał na świat i był „najweselszym barakiem w obozie komunistycznym”. Tropi też liczne absurdy tamtych czasów, które dowodziły, że ustroju komunistycznego (wówczas zwanego realnym socjalizmem) na dłuższą metę nie da się zreformować i usprawnić. Świetna lektura dla tych, którzy chcą sobie przypomnieć młode lata albo dowiedzieć się, w jakich warunkach żyli i dorastali ich dziadkowie i rodzice.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Wstęp
Początek końca
Trzeba pójść do tych fabryk, trzeba im powiedzieć, jak ich nienawidzimy, jak pogardzamy nimi, jak plujemy na nich” – oświadcza Edward Gierek, I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Jest 25 czerwca 1976 roku; słów Gierka słuchają pierwsi sekretarze komitetów wojewódzkich partii. Co istotne, i co podkreśla grozę sytuacji, nie ma ich w Warszawie. Szef partii rozmawia z władcami czterdziestu dziewięciu województw za pomocą łączy telefonicznych. Towarzysze mają siedzieć na miejscu i pilnować swoich „księstw”, bo partyjna góra obawia się, że protesty mogą się rozlać na cały kraj.
Tego dnia, 25 czerwca 1976 roku, wali się mit Drugiej Polski, dziesiątego gospodarczego mocarstwa świata. Dla bardzo wielu Polaków ten dzień oznacza również kres wiary w socjalizm, a dla większości – kres mitu Gospodarza. Dotyczy to również, co w ówczesnej rzeczywistości jest dla Gierka szczególnie groźne, działaczy partyjnych. „Nie wydaje się możliwe, by Gierek psychicznie mógł się kiedykolwiek podnieść. Ten cios był zbyt silny” – zapisuje w swoich Dziennikach politycznych Mieczysław F. Rakowski, redaktor naczelny tygodnika „Polityka” i członek Komitetu Centralnego. Rakowski uchodzi za człowieka bliskiego I sekretarzowi KC PZPR i do niedawna był entuzjastą jego polityki. Jeszcze głośniej i jeszcze bardziej jednoznacznie w gmachu KC rozprawia się o rychłym odejściu premiera Piotra Jaroszewicza.
Edward Gierek, I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pozdrawia uczestników pochodu pierwszomajowego w Warszawie
Protesty zaczynają się rano 25 czerwca 1976 roku, gdy robotnicy Zakładów Metalowych im. generała „Waltera” w Radomiu ogłaszają strajk, a próba jego ugaszenia przez dyrektora przedsiębiorstwa kończy się fiaskiem. W tej sytuacji spora grupa robotników – wkrótce będzie to około sześciu tysięcy osób – zbiera się pod budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Żądają rozmowy z szefem wojewódzkich struktur partii, ale Janusz Prokopiak nie zamierza dyskutować z tłumem, żąda wyłonienia delegacji. Do robotników wysyła jednego z sekretarzy KW, ale ci kwitują jego wystąpienie gwizdami, a zaraz potem niewielka grupa protestujących wdziera się do budynku. Spotykają Prokopiaka i ten w końcu decyduje się przemówić do zgromadzonych ludzi, a później telefonicznie przedstawia ich żądanie cofnięcia podwyżki cen Janowi Szydlakowi, sekretarzowi Komitetu Centralnego i członkowi Biura Politycznego.
Tymczasem robotnicy, zniecierpliwieni brakiem odpowiedzi, zaczynają plądrować i niszczyć radomski „pałac władzy”. Do wściekłości doprowadzają ich odkryte w partyjniackim bufecie niedostępne w normalnej sprzedaży wiktuały, przez okna wyrzucają: meble, dywany, na bruku lądują telewizory i dokumenty.
Wczesnym popołudniem tłum zgromadzony przed budynkiem Komitetu Wojewódzkiego liczy już około 20 tysięcy osób, a do Radomia ściągają Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej z Warszawy, Łodzi, Kielc i Lublina, a także słuchacze Wyższej Szkoły Oficerskiej MO w Szczytnie. Wieczorem, po gwałtownych walkach na ulicach, władzom udaje się opanować sytuację, ale protesty wybuchają też w innych miastach, przede wszystkim w Ursusie oraz Płocku.
W Ursusie walki są nie mniej gwałtowne niż w Radomiu. Rano demonstranci rozsiedli się na torach kolejowych, blokując przejazdy pociągów na linii Warszawa–Poznań i Warszawa–Łódź; udaje im się nawet zatrzymać pociąg do Paryża oraz rozkręcić tory kolejowe i wykoleić jedną z lokomotyw. Wiele godzin później, gdy znaczna część demonstrujących rozeszła się już do domów, nastąpił atak jednostek ZOMO. Sytuacja zostaje opanowana, a milicjanci wyłapują zbiegów i wsadzają ich do aresztów. W Płocku demonstracja pracowników Mazowieckich Zakładów Rafineryjnych i Petrochemicznych, do których później dołączyli robotnicy z Fabryki Maszyn Żniwnych, ma spokojniejszy przebieg, choć i tu dochodzi do tłuczenia szyb w budynku Komitetu Wojewódzkiego i niszczenia samochodów z urządzeniami nagłaśniającymi.
Edward Gierek jest wściekły. Czuje się tą rebelią osobiście dotknięty, wręcz obrażony. Tak bardzo, że wypowiada słowa, których dotąd nie tylko publicznie, ale również w prywatnych rozmowach nie używał: „Powiedzcie tym swoim radomianom, że ja mam ich wszystkich w dupie i te ich wszystkie działania też mam w dupie! – krzyczy do Janusza Prokopiaka, I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Radomiu. – Zrobiliście taką rozróbę i chcecie, by to łagodnie potraktować? To warchoły, ja im tego nie zapomnę”.
Wściekłość I sekretarza KC PZPR jest tym większa, że wieczorem tego samego dnia w Berlinie ma się rozpocząć spotkanie szefów wszystkich partii komunistycznych obozu sowieckiego. Wielka feta, w której udział wezmą też komuniści z Europy Zachodniej. W ostatnich latach Edward Gierek mógł w tym gronie uchodzić niemal za zbawcę światowego socjalizmu. Wydawało się, że Polska rozwija się szybciej niż inne kraje obozu sowieckiego, a naród, który dotąd uchodził w tym gronie za krnąbrny – przynajmniej część spośród tych wychowanków Stalina musiała znać słowa generalissimusa, że „komunizm pasuje do Polaków jak do krowy siodło” – został poskromiony. Wielu akolitów Moskwy z zazdrością spoglądało na Warszawę, która pełnymi garściami czerpie z międzynarodowego odprężenia, a Gierek był dotąd przyjmowany w europejskich stolicach z niedostępną większości z nich otwartością i celebrą. Któż inny spośród władców państw socjalistycznych mógł się cieszyć osobistą przyjaźnią i podziwem kanclerza Niemiec Helmuta Schmidta i być przez niego goszczonym na prywatnej kolacji oraz sympatią prezydenta Francji Valéry’ego Giscarda d’Estaing, potomka bogatego szlacheckiego rodu, z którym chadzali na polowania? W tym gronie komunistycznych namiestników Moskwy, owych „ludzi bez właściwości”, czerwonych plebejuszy, których władza opierała się na sowieckich bagnetach, miało to swoje znaczenie.
Obecni w Berlinie: János Kádár, przywódca Węgier, rządzący w Czechosłowacji Gustáv Husák, Bułgar Teodor Żiwkow, trzymający wschodnich Niemców w żelaznym uścisku Erich Honecker, a i sam władca sowieckiego imperium Leonid Breżniew mogą czuć cichą satysfakcję. Ten ostatni tym większą, że Moskwa przestrzegała „drogich polskich towarzyszy” przed wprowadzeniem podwyżek.
Ale ani Gierek, ani stojący na czele rządu Piotr Jaroszewicz żadnych przestróg słuchać nie chcieli. „Sztygar”, jak za Jarosławem Iwaszkiewiczem, prezesem Związku Literatów Polskich, nazywano Gierka w gronie partyjnych działaczy najwyższego szczebla, jest przekonany, że naród go kocha, że z ufnością zawierzył mu swój los. Jaroszewicz patrzy na świat nieco trzeźwiejszym okiem i wie, że niewprowadzenie „operacji cenowej” rozwali bardzo już rozchwianą równowagę rynku, prze więc do podwyżek, nie zważając na żadne przestrogi i niedawne, sprzed sześciu lat, polskie doświadczenia. Jest zresztą przekonany o swoim ekonomicznym geniuszu, uważa się też za wybitnego specjalistę od zarządzania. „Wprowadził rządy kapralskie, odebrał ludziom inicjatywę, zdusił wszystkie reformy demokratyczne – oceniał we wrześniu 1976 roku Mieczysław F. Rakowski. – Wydawało mu się, że gdy wszystko podporządkuje swojej »żelaznej dłoni«, to Polska będzie się wspaniale rozwijać, bo przecież on, Jaroszewicz, wie, co jest dobre dla kraju”.
Ten były nauczyciel wiejskiej szkoły w powiecie stolińskim na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej, a później między innymi w Michałówce i Borowiu, wychowany w rodzinie prawosławnego duchownego, absolwent Wyższego Kursu Nauczycielskiego, w 1940 roku został wywieziony na Wschód. Trafił w okolice Archangielska, gdzie przyszło mu rąbać syberyjskie lasy, a później do Kazachstanu. Chory na tyfus nie zdążył do Andersa i w sierpniu 1943 roku zaciągnął się do 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych, gdzie powierzono mu funkcję magazyniera pisarza. Ale był nim tylko przez chwilę, bo nagle jego wojskowa kariera wystrzeliła. Już w grudniu 1943 roku przeniesiono go do Wydziału Polityczno-Wychowawczego 2. Dywizji Piechoty, a w sierpniu 1944 roku – dokładnie rok po wstąpieniu do wojska – objął funkcję zastępcy dowódcy dywizji. W połowie września 1944 roku Jaroszewicz został już szefem Zarządu Polityczno-Wychowawczego 1. Armii Wojska Polskiego, a miesiąc później zastępcą dowódcy 1. Armii. Koniec wojny nie zatrzymał jego marszu na szczyt – w 1945 roku został generałem, relacjonował członkom Krajowej Rady Narodowej udział polskich jednostek w zdobyciu Berlina, a w październiku 1945 roku pysznił się tytułem głównego kwatermistrza Wojska Polskiego i stanowiskiem wiceministra obrony narodowej.
W następnych latach kariera Jaroszewicza nieco zwolniła, ale i tak nadal piął się w górę bardzo szybko. W 1947 roku został posłem – w sejmie zasiadał nieprzerwanie do 1985 roku – wkrótce zastępcą przewodniczącego Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, ministrem górnictwa węglowego, a w 1952 roku wicepremierem. Był też przedstawicielem Polski w RWPG i członkiem Komitetu Wykonawczego tej organizacji. To z nim w grudniu 1970 roku przy wieczornej herbacie, gdy na Wybrzeżu dymiły jeszcze lufy milicyjnych i wojskowych karabinów, premier sowieckiego rządu Aleksiej Kosygin rozmawiał o następcy Władysława Gomułki, a kilka dni później Jaroszewicz został szefem rządu. Czy taki człowiek mógł wątpić w swój geniusz i uwzględniać nie nazbyt głośne sprzeciwy?
Piotr Jaroszewicz 24 czerwca 1976 roku staje na trybunie sejmowej i ogłasza rozpoczęcie konsultacji w sprawie nowych cen. Konsultacje to oczywiście tylko chwyt propagandowy, bo wszystko jest już przygotowane, łącznie z nowymi cennikami, które spakowane do specjalnych zalakowanych worków są właśnie rozwożone do sklepów. Wyższe ceny mają obowiązywać od poniedziałku 28 czerwca 1976 roku.
Gdy Jaroszewicz stanął na sejmowej trybunie, niewielu spodziewało się, że jego przemówienie, jak zawsze nudne i rozwlekłe, wywoła rewolucję. Tego dnia na pierwszej stronie „Trybuna Ludu” informuje o wystrzeleniu na orbitę radzieckiej stacji naukowej Salut 5, o obradach Komitetu Kosmicznego ONZ i zamartwia się, że rejsy białą flotą są nudne, a powinny być ciekawe i wesołe. Na trzeciej stronie czytelnicy znajdują duży tekst pod tytułem: Polityka partii – polityka dla ludzi. Rozmach i zasięg.
Partyjny rozmach ujawnia się w słowach szefa rządu. Podwyżka nie jest błaha. Przeciwnie, jest drakońska, znacznie wyższa niż ta, która w grudniu 1970 roku doprowadziła do upadku Władysława Gomułki. Cena mięsa i jego przetworów skacze o 69 procent, podczas gdy sześć lat wcześniej wzrosła o 17,6 procent, za drób Polacy mają teraz płacić o 30 procent więcej, za masło i nabiał o 50 procent, a za cukier aż o 100 procent więcej.
Aby złagodzić szok wywołany podwyżkami, premier ogłasza wprowadzenie systemu rekompensat, który ma objąć wszystkich pracujących. W tym systemie kumulują się cały cynizm gierkowskiej ekipy i jej skrajna niekompetencja. Rekompensaty są tak skonstruowane, że najwięcej pieniędzy dostają najwięcej zarabiający, a najmniej ma trafić do portfeli najuboższych. Ci ostatni, najniższa wówczas miesięczna pensja wynosi oficjalnie 1200 złotych, mają od nowego miesiąca otrzymywać rekompensatę w wysokości 240 złotych, podczas gdy zarabiający 8000 złotych dostaną dodatkowo 600 złotych, najniższa emerytura ma być wspierana rekompensatą w wysokości 280 złotych, najwyższa 600 złotych.
W całej „operacji cenowej” cynizmu jest zresztą więcej. Sejm, ta według zapisu konstytucji najwyższa władza w Polsce, debatuje nad podwyżkami wyłącznie ustami posła Edwarda Babiucha, który w imieniu wszystkich klubów oraz posłów bezpartyjnych w pełni popiera plan przedstawiony przez szefa rządu i nie zgłasza nawet jednej poprawki. „Są to propozycje przemyślane, kompleksowe i rzetelne. Wychodzą na spotkanie nieodpartym koniecznościom” – oświadcza „mały Edward”, przewodniczący Klubu Poselskiego PZPR, członek Biura Politycznego i sekretarz KC. Identyczne stanowisko zajmuje Centralna Rada Związków Zawodowych.
Robotnicy z radomskich fabryk manifestują przeciwko podwyżce cen ogłoszonej przez premiera Piotra Jaroszewicza, 25 czerwca 1976 roku
Tragicznie zły system rekompensat to dodatkowy lont podpalony pod „operacją cenową”. Ale Gierek nie dopuszcza do siebie myśli, że władza popełniła jakikolwiek błąd. Całą winę zrzuca na protestujących. „Trzeba tym załogom powiedzieć, jak swoim zachowaniem szkodzą krajowi – peroruje podczas telekonferencji z pierwszymi sekretarzami KW. – Uważam, że im więcej będzie gorzkich słów pod ich adresem, a nawet jeśli zażądacie wyrzucenia z zakładu elementów nieodpowiedzialnych, tym lepiej dla sprawy. Uważam, że trzeba stworzyć atmosferę potępienia dla tych ludzi. To musi być atmosfera pokazywania na nich jak na czarne owce, jak na ludzi, którzy powinni się wstydzić”. Żąda, aby mieszkańców Radomia potępili wszyscy Polacy.
Pierwszy sekretarz KC PZPR wyraźnie nakręca się własnymi słowami i coraz bardziej odjeżdża. Podniesionym głosem wskazuje towarzyszom kierunki nowej kampanii, która ma się wkrótce rozlać po całym kraju. „Jak oni wychowali swoje dzieci, jak oni szkodzą Polsce […]. Musimy stworzyć atmosferę otwartej dyskusji i potępienia dla wszystkich łajdaków, którzy mieli czelność zamiast dyskusji zatrzymywać zakłady, zatrzymywać pociągi, podpalać tory, palić samochody. Tylko moja zimna krew, towarzysze, pozwoliła, prawda, zachować spokój i uchronić od rozlewu krwi. Gdybym był bardziej emocjonalny, gdybym mniej panował nad nerwami, to prawdopodobnie wczoraj polałaby się krew i nie wiadomo, ilu ludzi by zginęło”.
W Warszawie Gierek może pokrzykiwać na swoich towarzyszy i żądać od nich stanowczych działań, ale kilka godzin później w Berlinie musi skulić uszy i potulnie wysłuchać reprymendy sekretarza generalnego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Leonid Breżniew wzywa go natychmiast po wylądowaniu i przypomina grudzień 1970 roku. To brutalnie celny cios. „Żadnych dalszych prób podwyższania cen. To nie jest nasza rada, to nasze stanowisko” – oświadcza Gierkowi, który może tylko pokornie zaakceptować polecenie moskiewskiego satrapy i przekazać słowa Breżniewa do Warszawy. Wieczorem podwyżka zostaje odwołana.
Nie przydaje to władzom autorytetu. Jeszcze tego samego dnia wieczorem Jaroszewicz staje przed kamerami telewizyjnymi, jego przemówienie jest też transmitowane przez radio. Oświadcza, że w toku społecznych konsultacji złożono „ogromnie dużo konkretnych propozycji zasługujących na bardzo wnikliwe rozpatrzenie. W tej sytuacji rząd uważa za niezbędne ponowne przeanalizowanie całości sprawy”. Podwyżka zostaje anulowana, co, jak twierdzi szef rządu, jest „jeszcze jednym potwierdzeniem demokratycznych zasad, którymi partia i rząd kierują się w swej polityce społecznej”.
Himalaje absurdu.
Obywatele – nie znając oczywiście zakulisowej ingerencji Leonida Breżniewa – odczytują wystąpienie premiera jednoznacznie: władza ugięła się pod ciężarem robotniczych protestów. To otwarcie drogi do Sierpnia i do stworzenia bardziej instytucjonalnych form oporu.
Władze zdają sobie z tego sprawę. Aby przykryć złe wrażenie, przez kraj przetacza się fala wieców poparcia dla Edwarda Gierka. Sam zresztą żąda ich zorganizowania. Jeszcze podczas telekonferencji z pierwszymi sekretarzami Komitetów Wojewódzkich PZPR przyznaje, że „mnie to jest potrzebne jak słońce, jak woda, jak powietrze […]. Jeśli tego nie zrobicie, to będę się musiał nad tym zastanowić”.
Zrobili natychmiast. Już 28 czerwca „Trybuna Ludu” poinformowała na pierwszej stronie, że „na masowych wiecach polska klasa robotnicza wyraża pełne poparcie dla polityki partii i jej I sekretarza, dla rządu i premiera”. Masówki odbywają się w największych i najmniejszych przedsiębiorstwach w kraju, między innymi w: Hucie Lenina, elektrowni Stalowa Wola, gorzowskim Stilonie, Stoczni Szczecińskiej, Hucie Miedzi Legnica, Zakładach Odlewniczych Zremb, Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich Gryf. Na wiecu w największej łódzkiej fabryce włókienniczej włókniarka Wiesława Białoszewicz zapewnia, że „dobrą, sumienną pracą chcemy udowodnić, że nikt nie jest w stanie przeszkodzić nam w codziennym pomnażaniu dotychczasowych osiągnięć”.
Wiec poparcia dla polityki Edwarda Gierka i jego ekipy na stadionie w Radomiu, 30 czerwca 1976 roku. Po stłumieniu czerwcowych protestów władze w całym kraju spędzały ludzi na wiece, na których potępiano „warchołów z Radomia i Ursusa”
Zwieńczeniem tego propagandowego maratonu – największego od czasu antysemickiej kampanii z lat sześćdziesiątych – jest wielki wiec, który Gierek poleca zorganizować 2 lipca 1976 roku na swoim terenie, w katowickim „Spodku”. To już druga taka impreza w tym mieście; pierwsza odbyła się na placu Feliksa Dzierżyńskiego z udziałem, jak twierdziła prasa, 200 tysięcy osób. W „Spodku”, oficjalnie zwanym wówczas Wielką Halą Sportową, są: I sekretarz Komitetu Centralnego, premier Piotr Jaroszewicz oraz Zdzisław Grudzień, szef Komitetu Wojewódzkiego PZPR. „Wśród huraganowych oklasków w stropy hali biją skandowane, długo niemilknące okrzyki: Gie-rek, Gie-rek!” – relacjonowała „Trybuna Ludu”. Grudzień, wówczas jeszcze jeden z najbliższych Gierkowi towarzyszy, zapewnia, że „Śląsk i Zagłębie będą wspierać naszą partię i jej Komitet Centralny”, że „jak zawsze stać będą murem za socjalizmem, za naszą ojczyzną – matką Polską Ludową. Zawsze jesteśmy z Wami, towarzyszu Gierek”. Mówi o „rozkwicie ojczyzny” i rzewnymi słowami, godnymi przodujących poetów socrealizmu opisuje Śląsk, „ziemię węgla i stali. Tu zrodził się patriotyzm czynu, który wywodzi się z przepięknych proletariackich tradycji walki o społeczne i narodowe wyzwolenie”. Na wezwanie szefa śląskiej organizacji partyjnej „murami hali wstrząsa potężne trzykrotne hurra!” – opisywał później dziennikarz „Trybuny Ludu”.
W końcu na trybunę wiecową wchodzi – „wstępuje” – jak opisywano w gazetach sam I sekretarz Komitetu Centralnego. Tutaj, na Śląsku, gdzie rządził przez czternaście lat, gdzie rozpoczęła się jego droga na szczyt, czuje się pewnie, pewniej niż gdziekolwiek. Nic dziwnego, mieszkańcy tego regionu doceniają jego zasługi dla Śląska, pamiętają jego zaangażowanie i działania, które pozwoliły odmienić i przemysł węglowy, i region, uczynić z niego, jak wówczas powszechnie mówiono, „polską Katangę”, nawiązując do słynącej z wydobycia złota i miedzi prowincji Konga. Doceniają budowę nowoczesnej sieci dróg oplatającej Śląsk, stworzenie Chorzowskiego Parku Rozrywki, rozwój budownictwa mieszkaniowego i budowę, wbrew Władysławowi Gomułce, pomnika upamiętniającego powstania śląskie oraz otwarcie, też wbrew Gomułce, Uniwersytetu Śląskiego.
„Odrobiliśmy wielowiekowe zacofanie, podnieśliśmy nasze miasta z ruin – przypomina Gierek. – Wychowaliśmy piękne, zdrowe i wykształcone młode pokolenie. To Wy, drodzy towarzysze i obywatele, stanowicie o sile i zwartości naszego państwa. Władza ludowa jest waszą władzą”. Nawiązując do niedawnej, odwołanej już podwyżki, ubolewa, że Polacy skupili się na wyższych cenach i nie dostrzegli systemu rekompensat. Łaskawie ich za to nie wini, bo taki system „nie zakorzenił się w świadomości społecznej”, ponieważ w poprzednich dekadach nigdy, jak twierdzi, podwyżkom cen nie towarzyszyły dodatkowe świadczenia. Gierek zapewnia, że będzie „pogłębiał” i „utrwalał” socjalistyczną demokrację, budował jedność narodu. Gdy kończy, katowicką halą wstrząsają okrzyki: „Partia – Gierek!”, ale ten podnosi ręce i z wrodzoną sobie skromnością modyfikuje ten okrzyk: „Partia – Polska!”. W odpowiedzi słyszy, i jak widać na filmie, przyjmuje to z aprobatą, „Partia – Polska!, Partia – Gierek!”. Gdy entuzjazm zgromadzonych zaczyna się wypalać, do mikrofonu podchodzi Zdzisław Grudzień. „Trzykrotne hurra na cześć naszego wspaniałego narodu, naszej marksistowsko-leninowskiej partii” – wzywa i demonstranci podchwytują jego słowa. W końcu rozlegają się pierwsze słowa Międzynarodówki, podczas której, jak relacjonowała „Trybuna Ludu”, uczestnicy „wznoszą las rąk z zaciśniętą pięścią – stary, symboliczny gest proletariackiej solidarności i walki”.
Najbardziej ponury spektakl poparcia dla polityki władz i potępienia „warchołów” odbył się nieco wcześniej, 30 czerwca 1976 roku w Radomiu. Mieszkańców miasta, sparaliżowanych strachem przed aresztowaniami, biciem i masowymi zwolnieniami z pracy, spędzono na stadion Radomskiego Klubu Sportowego Radomiak. Jeśli wierzyć prasowym relacjom, obiekt został „wypełniony do ostatniego miejsca przodującymi rolnikami i robotnikami z całego województwa, weteranami walk o wyzwolenie narodowe i społeczne, młodzieżą”. Ale stadion wypełniają nie tylko mieszkańcy Radomia i województwa radomskiego. Wspomagają ich robotnicy i rolnicy zwiezieni z województw: skierniewickiego, siedleckiego, lubelskiego i piotrkowskiego, a nawet mieszkańcy Warszawy oraz załoga Elektrowni Kozienice. Gigantyczny transparent głosił, że mieszkańcy Radomia piętnują „tych, którzy zakłócili demokratyczny dialog z narodem”.
Przedstawiciele radomskich władz biją się w piersi. Nie własne, oczywiście, tylko w piersi obywateli rządzonego przez nich miasta. Wszystko po to, aby udobruchać warszawską centralę, a przede wszystkim towarzysza Gierka. „Wszyscy radomiacy moralnie odpowiadają za zaistniałe wydarzenia i ich skutki” – ogłasza prezydent Radomia Tadeusz Karwicki i podaje nazwiska kilku „warchołów i chuliganów”. Swojego potępienia nie ogranicza tylko do uczestników antyrządowego protestu. „Wstyd i hańba dla tych, którzy popierali wandali i grabieżców” – mówi. Miejscowy lekarz, Tadeusz Kortylewski, obsadzony w tym spektaklu w roli przedstawiciela radomskiej społeczności, zapewnia, że miasto „będzie starało się ofiarnością na co dzień, demokratyczną dyskusją, sumiennym wykonywaniem obowiązków zasłużyć na opinię, że razem z całym krajem, pod przewodnictwem partii i jej przywódcy Edwarda Gierka, buduje pomyślność kraju, któremu na imię – Polska”. Wtóruje mu Leopold Kosior, górnik z tarnobrzeskiej kopalni siarki, przekonując, że „nie damy, my, ludzie twórczego czynu, zepchnąć się z drogi wytyczonej przez partię”.
W tym ponurym, pełnym wielkich słów spektaklu, którego celem jest upokorzenie zbuntowanego miasta, nie mogło oczywiście zabraknąć przedstawicieli Zakładów Metalowych im. generała „Waltera”. Starannie dobrani robotnicy na wyprzódki zapewniają, że w proteście przeciwko podniesieniu cen brali udział tylko nieliczni walterowcy, czarne owce, dla których „godność Polaka, godność robotnika jest tylko frazesem”. Tomasz Kozłowski, kolejny walterowiec, tłumaczy, że „niełatwo żyć i pracować, mając świadomość, że podeptano chlubną robotniczą tradycję miasta i zakładów”.
W nieodległym Ursusie, drugim zbuntowanym mieście, przebieg wiecu był podobny. Także i tutaj wybrane przez władze osoby zapewniają, że robotnicy wstydzą się za tych „którzy narazili na szwank dobre imię zakładu” i zapewniają, że największym marzeniem załogi Ursusa jest „praca – wytężona, solidna, wymagająca wzmożonego wysiłku nas wszystkich”.
Gazety publikują informacje o listach, mają ich być tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy, które Polacy jakoby wysyłają do Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza. Są pisane „przez przedstawicieli wszystkich bez wyjątku warstw społecznych, środowisk i pokoleń. Piszą kobiety i mężczyźni, robotnicy, studenci, ludzie nauki, weterani ruchu robotniczego, młodzież i kombatanci”. Ich treść, jak twierdzi „Trybuna Ludu”, „można zawrzeć w dwóch zdaniach: jesteśmy z Wami, towarzyszu Gierek, jesteśmy z partią”.
Czytając ówczesne gazety, można odnieść wrażenie, że naród jest głęboko zawstydzony, wręcz zatrwożony tym, co zrobili protestujący robotnicy Radomia, Ursusa i Płocka. Robi wszystko, aby przebłagać towarzysza I sekretarza, wyjednać u niego wybaczenie. „Zawsze możecie na nas liczyć”, „Nie zawiedziemy partii”, „W pełni popieramy przemyślane i mądre decyzje”, „Wysoko cenimy, towarzyszu Gierek, Wasz autorytet jako przywódcy partii i narodu”. Po katowickim przemówieniu „przywódcy narodu i państwa” cytowany jest głos jednego z gdańskich stoczniowców, który oświadcza, że słowa Gierka „nie mogły nie wstrząsnąć sercem Polaków. Przedłożone przez Edwarda Gierka racje są nie do odparcia, dobrze wyrażają przekonania wszystkich ludzi pracy”. Wrocławscy pafawagowcy oświadczają, że są z „towarzyszem Gierkiem, w Waszej, a zarazem naszej wspólnej pracy, w realizacji Waszej, a zarazem naszej woli”. Ze „Sztygarem” są też, jeśli wierzyć mediom, mieszkańcy: Białostocczyzny, Nowosądecczyzny, Krakowa, Bielska-Białej, Gorzowa, Suwałk. Zamościa, Kielc, Legnicy…
Ale wbrew propagandowym zaklęciom autorytet Edwarda Gierka i jego ekipy rozsypuje się w proch. Nigdy nie był wielki, zawsze był oparty wyłącznie na poprawiających się wskaźnikach gospodarczych, rosnącej stopie życiowej. Teraz, gdy te wskaźniki zaczęły spadać, gdy Polacy zrozumieli, że rzeczywistość wystawia rachunek za socjalistyczne, ale jednak eldorado z lat 1971–1975, patrzą na rządzącą ekipę z rosnącym rozczarowaniem.
Gierek nigdy nie miał autorytetu, którym cieszył się jego poprzednik Władysław Gomułka, którego otaczał nimb męczennika stalinizmu, tego, który potrafił się oprzeć samemu Józefowi Wissarionowiczowi i jego polskim namiestnikom – Bolesławowi Bierutowi, Hilaremu Mincowi, Stanisławowi Radkiewiczowi. Autorytet „Wiesława” był oparty na jego dramatycznych przeżyciach z więzienia X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (a także na latach spędzonych w sanacyjnych więzieniach), jego sprzeciwie wobec kolektywizacji rolnictwa, wreszcie na pogonieniu w październiku 1956 roku następcy Stalina, Nikity Chruszczowa, gdy sowiecki gensek przyleciał do Warszawy, aby nie dopuścić do wyboru Gomułki na stanowisko I sekretarza KC, a ten kazał mu czekać w przedpokoju na wynik obrad Biura Politycznego PZPR. To wówczas pisarka Maria Dąbrowska zapisała w swoim dzienniku: „Jest coś imponującego w wytrzymaniu tej sceny przez steraną ofiarę systemu, jaką jest Gomułka. Jest też coś imponującego w fakcie, że to robotnik polski, pierwszy po hrabim Andrzeju Zamoyskim, powiedział: Allez-vous en [wynoście się]”.
W 1974 roku Edward Gierek dekoruje Krzyżem Virtuti Militari Leonida Breżniewa, sekretarza generalnego KC Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Takie przejawy serwilizmu wobec „wielkiego brata” ze wschodu nieco przykrywały ograniczone otwarcie Polski Ludowej na zachód
Autorytet Gomułki oparty był też na jego wojennych przeżyciach, które jak cała komunistyczna partyzantka w peerelowskiej propagandzie były wprawdzie mocno zmitologizowane, ale Polacy jednak doceniali, że „Wiesław” przeżył okupację w Polsce, a nie gdzieś w Sowietach ani tym bardziej we Francji. Gomułka w dużym stopniu dzielił polski los, co dostrzegali również jego polityczni adwersarze. Tymczasem Gierek przybył na gotowe. Wojnę spędził we Francji, co według polskich wyobrażeń, do dzisiaj zresztą aktualnych, było spacerkiem lub sanatorium, w którym żołnierze niemieccy zamiast mordować niemalże podawali okupowanemu społeczeństwu: żabie udka, foie gras i kieliszki schłodzonego szampana.
Gdy 24 października 1956 roku Władysław Gomułka stanął na balkonie Pałacu Kultury i Nauki, na placu Defilad zgromadziło się 300–400 tysięcy osób (niektóre szacunki mówiły nawet o 500 tysiącach), więcej niż kiedykolwiek słuchało polskiego polityka. A gdy niespełna miesiąc później świeżo mianowany I sekretarz KC wyjeżdżał na rozmowy do Moskwy, w kraju zapanowała autentyczna histeria. „Gomułka dostaje setki listów błagających go, żeby nie jechał. Podobno młodzież zbiera się gromadnie pod gmachem UB, skandując »Pilnujcie Gomułki w Moskwie«” – zapisała w Dziennikach 1914–1965 autorka Nocy i dni. Gdy okazało się, że upilnowali, to pociągu, którym podróżował „Wiesław”, wyczekiwało na granicy polsko-sowieckiej w Terespolu kilkaset osób, a jego salonkę zasypano kwiatami, listami, depeszami, a nawet pluszowymi misiami i lalkami. Ponad pół roku później Maria Dąbrowska spędzała święta wielkanocne w Lipkach, gdzie spotkała księdza Jana Terlikowskiego, proboszcza parafii w Stoczku Węgierskim. „Pił zdrowie Gomułki, którego nazywa Władysławem V” – zanotowała.
Edward Gierek nigdy nie miał takiego benefisu. Mit założycielski gierkowskiej ekipy – wizyty w Stoczni Szczecińskiej i Stoczni Gdańskiej w styczniu 1971 roku – nie były w stanie dorównać wydarzeniom 1956 roku i prącym na Warszawę sowieckim czołgom. Gierek cieszył się autorytetem tylko wśród tak zwanej inteligencji technicznej, która była największym beneficjentem modernizacji kraju, sprowadzaniem nad Wisłę nowoczesnych technologii. Ale i ona zaczynała sarkać, bo coraz trudniej było godzić jej wymogi z absurdami socjalistycznego zarządzania.
Polacy doceniali też skromność Gomułki. Ta skromność, żeby nie powiedzieć skąpstwo, było dysfunkcyjne i zabójcze dla gospodarki, ale Polacy cenili sobie, że szef państwa, niepodzielny władca kraju, oszczędnie dzieli sporta [marka papierosów] na pół, a jego zgrzebny garnitur i płaszcz niewiele różnią się od tego, w którym chodzi urzędnik w Kraśniku czy Kłodawie. Teraz w tym Kraśniku i Kłodawie widzieli rozmach towarzyszy z aparatu partyjnego, którzy budowali sobie dacze i zachowywali się jak właściciele Polski Ludowej.
Przez moment siła Gierka brała się z tego, że był inny niż Gomułka. Nosił eleganckie, dobrze skrojone garnitury, kolorowe krawaty, nie miał wciąż ponurej miny, która cechowała jego poprzednika. To się spodobało, aspirujący naród z ulgą powitał przywódcę, którego entourage niewiele różniło się od tego, którym wyróżniali się przywódcy Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych. Wielkim atutem Gierka w pierwszych latach jego rządów było też to, że nie wychował się w Sowietach, że dorastał w warunkach zachodniej demokracji parlamentarnej. To stwarzało nadzieję, że przynajmniej w jakimś stopniu „uzachodni” i „udemokratyczni” polską politykę. Ale czas mijał, a rzeczywistość szła w przeciwnym kierunku. Budowa Huty Katowice została odebrana jako całkowite uzależnienie polskiej gospodarki od Związku Sowieckiego – Breżniewowi, absolwentowi Dnieprodzierżyńskiego Instytutu Hutniczego i w młodości pracownikowi miejscowych zakładów metalurgicznych, wręczono nawet legitymację pracowniczą o numerze jeden i przyznano tytuł Honorowego Członka Załogi. A kwintesencją tego procesu było odznaczenie sowieckiego genseka Orderem Virtuti Militari, którego zresztą sam zażądał, bo początkowo planowano wręczenie mu Orderu Zasługi PRL. Szczytowy punkt serwilizmu wobec Moskwy gierkowska ekipa osiągnęła jednak dwa lata później, w 1976 roku, już po Radomiu i Ursusie, umieszczając w konstytucji zapis o „nierozerwalnych więzach przyjaźni” ze Związkiem Radzieckim.
Wszystko to nadwerężyło i tak dość znikome zaufanie do Gierka i jego akolitów. Polacy, jeśli już mieli maszerować do socjalizmu, to woleli jednak robić to polską drogą, a nie podążać ścieżką wydeptaną przez Sowietów. Owszem, znaczna część społeczeństwa mogła się na to godzić, jeśli trud tej wędrówki dało się urozmaicać szynką Krakus, słodzoną herbatą i sprowadzanymi z Kuby pomarańczami oraz drinkami przygotowywanymi z Żytniej i soczków Dodoni. Gdy tego wszystkiego zabrakło, gdy gierkowska ekipa przestała „dowozić” wzrost gospodarczy, większość Polaków nie zamierzała już wybierać się w drogę ku świetlanej komunistycznej przyszłości. Bardziej gotowa była – jak wkrótce zaśpiewa Maryla Rodowicz – „wsiąść do pociągu byle jakiego”, byle tylko jego maszynistą nie był towarzysz „Sztygar”.
Rozdział 1
AKTORZY PIERWSZOPLANOWI
„Ja tutaj, teraz, po tym, co zostało powiedziane, nie dziękuję, bo, towarzysze, nie ma za co dziękować, wy mi musicie współczuć, żebym ja dziękował, wiecie, w sytuacji, w jakiej się znajdujemy” – tymi słowy Edward Gierek zareagował na decyzję Biura Politycznego, które 20 grudnia 1970 roku rekomendowało jego kandydaturę na I sekretarza Komitetu Centralnego PZPR.
Były górnik, reemigrant z Belgii, od dwudziestu dwóch lat mocno zaangażowany w partyjną robotę, dobrze określa swoją sytuację. Nie nazbyt składnie, ale trafnie. Gdy najwyższe partyjne gremium podejmuje decyzję o wyborze nowego szefa partii, na Wybrzeżu – w Gdańsku, Gdyni, Elblągu i Szczecinie – sytuacja cały czas jest bardzo gorąca. Gigantyczne siły wojska i milicji wprawdzie spacyfikowały protestujących, ale konflikt cały czas się tli, a Szczecin nadal strajkuje. Towarzysze w KC boją się, że protesty wywołane ogłoszoną 13 grudnia 1970 roku podwyżką cen wielu artykułów żywnościowych oraz przemysłowych rozleją się po całym kraju. Sytuacja jest tym groźniejsza, że Wojciech Jaruzelski, minister obrony narodowej, oświadcza, że ma już niewiele sił, aby – jak to się wtedy nazywało – bronić socjalizmu. Na dodatek towarzysze z najwyższych pięter władzy są skłóceni i podzieleni. Choć rządzący Polską od 1956 roku Władysław Gomułka zgodził się oddać władzę i trafił do szpitala, to jego akolici, którzy obsiedli fotele członków Biura Politycznego, stanowiska w Komitecie Centralnym i w rządzie, długo nie mieli ochoty się poddać. Bo władza, mimo trudnej sytuacji, mimo rewolty społeczeństwa, mimo że Gomułka nie pozwala w pełni korzystać z jej owoców ma swój trudny do zastąpienia powab.
W końcu jednak ustąpili. Musieli, zrozumieli, że nie mają już na kim się oprzeć, że nikt ich nie chce. Niedawny list Biura Politycznego KC Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, a później oświadczenie Wojciecha Jaruzelskiego – „Kandydatura towarzysza Gierka będzie przyjęta z uznaniem przez wojsko” – przesądziły sprawę. Bardziej niż utraty władzy boją się rewolucji, która może zmieść i ich, i cały system, a wówczas spełni się wróżba, którą nie tak dawno przedstawił im Nikita Chruszczow: Będziecie uciekali nie do Paryża czy Londynu, ale do Tuły. Mimo całej swojej deklarowanej miłości do ojczyzny robotników i chłopów nie mają ochoty spędzać życia w Związku Sowieckim.
Tyle że ich odwrót od władzy nie rozstrzyga jeszcze sprawy, nie ostatecznie. Rywalem Gierka do schedy po Gomułce jest Mieczysław Moczar, przywódca frakcji „partyzantów”, do niedawna potężny minister spraw wewnętrznych, a teraz sekretarz KC, nadal dysponujący wielkimi wpływami w swoim dawnym resorcie oraz w wojsku. Minęło niewiele czasu, gdy jego najbliżsi współpracownicy wznosili toast: „Wypijmy za nasze Moczarstwo! Tak, przyjaciele, Moczarstwo!”. W grudniu 1970 roku Moczar staje po stronie Gierka – za co ten rewanżuje mu się powołaniem do Biura Politycznego – ale to nie jest kres jego ambicji. Nigdzie nie jest napisane, że Gierek nie może być tymczasowym szefem partii, tylko na czas ostudzenia społecznych emocji. Partia zna już precedens – po śmierci Bolesława Bieruta na jej czele stanął Edward Ochab, który utrzymał się na tym stanowisku ledwie siedem miesięcy.
Gdy więc w Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego – kolebce grudniowego powstania – wybucha kolejny strajk, nowy I sekretarz postanawia spotkać się z załogą. Ma w tym pewne doświadczenie, większe niż inni partyjni urzędnicy, od lat zamknięci w KC i mający kontakt wyłącznie z ludźmi z „kasty panów”. Jeśli spotykają się z robotnikami, to wyłącznie starannie wyselekcjonowanymi, wyposażonymi w czerwone legitymacje.
Edward Gierek jako przywódca PZPR i Piotr Jaroszewicz jako szef rządu PRL od końca 1970 roku do początku 1980 roku tworzyli nierozłączny tandem. Fotografia przedstawia wizytę w kopalni miedzi w Lubinie, 1971 rok
Gierek, od 1956 roku rezydujący na Śląsku, ma nieco inny styl działania. Jest pod wpływem Jerzego Ziętka, przewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach, uczestnika powstań śląskich, zesłańca, a później zastępcy dowódcy 3. Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta. A ten, zamiast przesiadywać w biurze, woli odwiedzać budowy, kopalnie oraz fabryki i rozmawiać z ludźmi. Gierek, nie nazbyt udatnie, ale jednak stara się go naśladować. Czasem jest też zmuszony odwiedzać rodziny górników, którzy zginęli w nierzadkich podczas jego śląskich rządów katastrofach. I ma już nawet za sobą bezpośrednie spotkanie ze zrewoltowanymi robotnikami.
W 1952 roku Gierek uczy się w Szkole Partyjnej przy Komitecie Centralnym PZPR. Do końca studiów został mu jeszcze jeden semestr, ale zamiast wkuwać marksizm-leninizm, co nigdy go specjalnie nie pociągało, bo też nie miał do tego głowy, zostaje wezwany do Komitetu Centralnego. Staje przed obliczem samego Romana Zambrowskiego, jednego z najważniejszych funkcjonariuszy stalinowskiej Polski, pułkownika ludowej armii, członka Biura Politycznego i Rady Państwa. Zambrowski, w 1944 roku pełnomocnik Centralnego Biura Komunistów Polski przy partii bolszewickiej, informuje reemigranta z Francji, że w kopalni „Kazimierz-Juliusz” w Sosnowcu wybuchł strajk. „Kazimierz–Juliusz” to dla młodego pezetpeerowca ważna kopalnia, to w niej w 1917 roku zginął jego ojciec, Adam Gierek. Sosnowieccy górnicy żądają od władz zniesienia wprowadzonego właśnie wydłużenia czasu pracy. Stawiają twarde warunki okraszone jednoznaczną groźbą – każdy przedstawiciel władzy, który zjedzie do strajkujących bez dokumentu potwierdzającego spełnienie ich postulatów, zostanie wrzucony do szybu. Gierek musi zdawać sobie sprawę, że górnicy nie rzucają słów na wiatr. Mimo to zjeżdża. Ma o co walczyć, Zambrowski obiecał, że jeśli pomyślnie zakończy tę rewoltę, to partia powierzy mu stanowisko sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach. Wielki skok. I stabilizacja, o której marzy.
Dalsza część wypadków znana jest tylko z opowieści Gierka przytoczonej wiele lat później w jego wywiadzie rzece. Zaraz po wyjściu z windy Gierek i towarzyszący mu działacz związków zawodowych mieli usłyszeć wezwanie jednego ze strajkujących: „Do szybu z nimi, skurwysynami”. Ale nim górnicy odpowiedzieli na te słowa, Gierek przemówił: „Ja jestem jednym z was, nazywam się Gierek, są tu tacy, którzy mnie znają, wiedzą, że tutaj zginął mój ojciec, mój dziad. Ta kopalnia zroszona jest krwią mojej rodziny. Przychodzę tu do was nie z kurwa mać, tylko z propozycją dogadania się. Myślicie, że tylko wy umiecie organizować strajki? Ja jeszcze we Francji w 1934 roku organizowałem strajk solidarnościowy ze zwalnianymi Polakami i za to dostałem w dupę. Czuję to do dzisiaj… Tylko że ja organizowałem ten strajk przeciwko obcym i kapitalistom, a wy walczycie z własną władzą ludową. Chcecie, żeby wasze dzieci chodziły do szkoły, prawda, chcecie, aby wasz kraj został odbudowany, ale za co, pytam? Skąd na to brać, jak wam nie chce się pracować. A to wy przede wszystkim i cała klasa robotnicza musi wypracować dla Polski lepsze jutro. Jak wy tego nie zrobicie, to wszyscy zdechniemy z biedy i nędzy”.
Górnicy dają się przekonać, przerywają strajk, później w ich ślady pójdą załogi dwóch innych protestujących kopalń – „Czerwona Gwardia” oraz „Jowisz”. Zambrowski dotrzymuje słowa i Edward Gierek otrzymuje obiecaną nagrodę, zostaje sekretarzem KW do spraw organizacyjnych. I znajduje uznanie w aparacie centralnym, bo uśmierzenie śląskich protestów budzi w Warszawie respekt.
Gierek przemawia do stoczniowców ze szczecińskiej Stoczni im. Warskiego, 24 stycznia 1971 roku. To tam mówił o pożyczaniu smalcu z Czechosłowacji
O respekt chodzi również teraz, w styczniu 1971 roku. Gdy miesiąc wcześniej Edward Gierek został wybrany na funkcję I sekretarza KC PZPR, dla wielu funkcjonariuszy i członków partii był osobą niemal anonimową. Owszem, kierował największą wojewódzką organizacją partyjną, od 1956 roku zasiadał w Biurze Politycznym, od 1952 roku był posłem na sejm. Tyle że posłów niemal nikt nie znał nawet w ich okręgach wyborczych, poza Śląskiem nieliczni wiedzieli, kto stoi na czele katowickiego KW, a cień Gomułki był tak wszechogarniający, że niewielu rozpoznawało pozostałych towarzyszy stojących na czele partii. A jeśli już, to tylko tych pepeerowskiego chowu: Ignacego Logę-Sowińskiego, Zenona Kliszkę, Mariana Spychalskiego oraz pepeesowca Józefa Cyrankiewicza, który jednocześnie stał na czele rządu. Młodsi towarzysze grzali ławę. Grzali tym bardziej, że prasowe sprawozdania z posiedzeń najważniejszych organów partii były tak nudne, że w praktyce nawet w komitetach PZPR nie bardzo je czytano. Gierek zresztą na spotkaniu w Szczecinie to wykorzystał, bez żenady oświadczając stoczniowcom, że był przeciwny podwyżce cen. Wierutne kłamstwo, głosował za jej przyjęciem, poprosił tylko Gomułkę, aby komunikat w tej sprawie został opublikowany po Barbórce. Co zresztą oznacza, że doskonale zdawał sobie sprawę, jakie reakcje może wywołać podwyżka.
Gierek zjawił się w stoczni szczecińskiej 24 stycznia 1971 roku w towarzystwie premiera Piotra Jaroszewicza, kierującego Ministerstwem Spraw Wewnętrznych Franciszka Szlachcica oraz Wojciecha Jaruzelskiego, ministra obrony narodowej. „Gierek jestem. Czy mnie wpuścicie?” – zapytał robotników pilnujących bramy. Wcześniej przekroczył szczelny kordon milicjantów, którzy otaczali teren stoczni.
Według legendy Gierek stanął naprzeciwko zrewoltowanej załogi Stoczni im. Adolfa Warskiego samotrzeć, niczym Skrzetuski przeciwko wojskom Chmielnickiego lub Kmicic przeciwko Szwedom, ale to nieprawda. Spotkanie odbyło się w sali, w której upchnięto wprawdzie trzysta osób, ale znaczną ich część stanowił aktyw, czyli działacze partii oraz powolnych jej związków zawodowych. Załoga delegowała swoich przedstawicieli.
Gierek zaczął inaczej niż swoje telewizyjne wystąpienie po wyborze na szefa partii. Wtedy zwrócił się do słuchaczy słowem: „Rodacy”, co po Gomułce, który każde swoje przemówienie rozpoczynał słowami: „Towarzysze i towarzyszki”, było nowością. Istotnym novum, które zrobiło dobre wrażenie. Teraz rozpoczął tak, jakby miał przed sobą wyłącznie członków władającej Polską partii komunistycznej. I tak już do końca będzie się zwracał do uczestników spotkania. A później wytknie im, że ich strajk jest dla nowej ekipy „rzeczą, no, niesłychanie trudną. Rzeczą, która nam nie pomaga, która, jak to się mówi, zamiast nas mobilizować i zamiast zmusić nas do szybszego działania w podejmowaniu decyzji zmierzających do poprawy sytuacji gospodarczej kraju, ta rzecz, ten postój, powiadam, w znacznym stopniu nam to wszystko utrudnił”. Później mówił o sytuacji w kraju, o jedynowładztwie Gomułki, jego arbitralnym sposobie rządzenia, o słusznych decyzjach, które podejmowali inni (w domyśle: on, Gierek), a które Gomułka później przekreślał. „Najbardziej tragicznym okresem w życiu partii były ostatnie trzy lata. W tym okresie, towarzysze, już nie można było wytłumaczyć, że tak nie należy. Że trzeba, powiedzmy, inaczej. Że trzeba mieć inny stosunek do określonych spraw”.
Mowa-trawa, którą Gierek będzie uprawiał już do końca swoich rządów. Wydźwięk oczywisty – dobry system, dobra partia, tyle że opanowana przez złego towarzysza szefa. I masa demagogii, całe pokłady. „Ja jestem tak samo jak wy robotnikiem. Ja osiemnaście lat pracowałem w kopalni, na dole, i wiecie, mnie nie trzeba uczyć rozumienia problemów klasy robotniczej. Moi wszyscy krewni pracują na kopalniach Śląska. Wszyscy! Ja nie mam, wiecie, krewnych ministrów czy innych tam, prawda”. Prawda, ale tylko częściowa. Gierek zapomniał dodać, że ostatni raz zjechał pod ziemię do pracy w belgijskiej kopalni w Zwartbergu w 1946 roku. Od tego czasu pracował już wyłącznie w aparacie partii komunistycznej.
Podczas tego spotkania Gierek jednoznacznie powiedział, że nie ma możliwości odwołania grudniowych podwyżek, czyli spełnienia najważniejszego z postulatów strajkujących stoczniowców. Może ten postulat był fanaberią stoczniowców? Jeden z robotników przedstawił towarzyszom bardzo precyzyjne wyliczenia. Stwierdził, że jego zarobki są w granicach 1800–2000 złotych. „Policzmy wydatki. W pięcioosobowej rodzinie: na śniadanie każdemu po bułce z wodą, to jest 2 złote, na kolację to samo – 4 złote. Obiad najtańszy 12 złotych na osobę – 60 złotych, automatycznie 64 złotych dziennie. W skali miesiąca wychodzi 1800 w przybliżeniu 1900 złotych na samo takie życie. A w stoczni praca jest ciężka, każdy kadłubowiec musi się odżywiać, bo naprawdę po piętnastu latach trumna!”.
Edward Gierek przemawia na pogrzebie ofiar protestów robotniczych w Poznaniu krwawo stłumionych przez wojsko i milicję, czerwiec 1956 roku
Mimo to Gierek trwał przy swoim. I wytrwał, nie obiecał stoczniowcom odwołania podwyżek. Z analizy przedstawionej przez nowego szefa partii wynikało, że ćwierć wieku po zakończeniu wojny Polska jest w sytuacji tragicznej, wręcz katastrofalnej. Podał przykład, świadczący zresztą, że dobrze wyczuwał robotnicze nastroje – powiedział, że w ostatnich dniach rząd był zmuszony pożyczyć za granicą smalec. Pozostaje tajemnicą komunistycznych speców od gospodarki, jak udało się dokonać tego, że jeden z największych krajów Europy nie potrafi wyprodukować wystarczającej ilości jednego z najpodlejszych produktów żywnościowych i musi go importować z zagranicy. Wielką tajemnicą…
Ta tajemnica dotyczyła zresztą nie tylko smalcu, o nie! Gierek: „Myśmy dostali ze Związku Radzieckiego ponad to, co nam dostarcza w planie na 1971 rok, dwanaście tysięcy ton słodkiego oleju roślinnego do produkcji margaryny. I gdybyśmy tego nie dostali, to by był kryzys zaopatrzenia kraju w margarynę, bo znowu dolarów na kupno tych tłuszczów niezbędnych do produkcji margaryny my byśmy nie mieli i nie kupilibyśmy”. W prostych słowach te wywody o smalcu i margarynie obnażył, a właściwie obnażył cały system gospodarki komunistycznej jeden z uczestników tego spotkania. „Mówimy teraz, że przyszliśmy do pustego! A co miał powiedzieć Bolesław Bierut, kiedy nie zastał fabryk, kiedy nie miał ludzi, kiedy nie miał siły pociągowej, a ziemia zdewastowana, ugory? Rolnika osadziliśmy na Ziemi Odzyskanej. Musieliśmy mu dać pomoc, zamiast od niego wziąć. Dziś my są z pełnymi rękami, z pełnym spichlerzem, zasiane było już, mamy fabryki, wszystkie fabryki, a dziś my mówim znowu, że my do pustego przyszli”.
Zawsze już będą tak mówić, do końca swoich rządów. Po Gierku powtórzy to Kania, a po nim Jaruzelski.
Spotkanie, na którym robotnicy upomnieli się również o swoich kolegów zabitych przez milicję i wojsko, skończyło się po kilku godzinach. Gierek zgodził się na wiele postulatów, między innymi na nowe wybory do rady zakładowej, ale nikt z ekipy nowych władców – ani I sekretarz KC PZPR, ani premier, minister spraw wewnętrznych czy minister obrony narodowej – nie zarządził minuty ciszy za poległych w niedawnych walkach mieszkańcach Szczecina i całego Wybrzeża. Na końcu, około godziny 2.00 w nocy, poprosił o to jeden z robotników. To charakterystyczne dla całej rozpoczętej właśnie gierkowskiej epoki, w której społeczeństwo będzie traktowane w sposób paternalistyczny. Jak bydło, któremu zależy tylko na pełnym żłobie. Bardzo dobitnie wyraził to wiele lat później obecny wówczas w Stoczni Szczecińskiej generał Wojciech Jaruzelski, gdy rozmawialiśmy o odwołaniu gomułkowskiej podwyżki cen. „Podjęto tę decyzję [w marcu 1971 roku], choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że ekonomicznie to posunięcie jest zgubne. W tym czasie w Polsce nie było politycznej siły, aby przeforsować rozwiązania, które zrównoważyłyby ceny oraz płace. Gomułka sądził, że porozumienie z Niemcami w sprawie naszej zachodniej granicy niejako osłoni podwyżki cen, ale okazało się, że dla człowieka ważniejsza od granic jest kiełbasa na talerzu”.
Tak jakby socjalistyczne państwo nie mogło spełnić jednocześnie dwóch, zaledwie dwóch, najważniejszych dla człowieka potrzeb – bezpieczeństwa i bezpieczeństwa socjalnego. Jakby takie oczekiwania wobec wszechwładnego państwa się wykluczały…
Spotkaniem Edwarda Gierka ze strajkującymi stoczniowcami nowa ekipa próbowała się autoryzować w oczach społeczeństwa, pokazać, że potrafi rozmawiać jak Polak z Polakiem. To rzeczywiście była nowość, Władysław Gomułka nie rozmawiał, on tylko przemawiał. Problem polegał na tym, że wiara w kolejną odnowę, kolejne nowe otwarcie była już w społeczeństwie znikoma. Władza doszła więc do wniosku, że legitymizować może ją tylko radykalna poprawa warunków życia, zaspokojenie konsumpcyjnych ambicji społeczeństwa. Tyle tylko, że taka legitymacja jest zawsze słaba, zawsze chwiejna i zawsze ograniczona w czasie. W konfrontacji z mitami poprzedników ten gierkowski był najsłabszy.
Mitem założycielskim ekipy Bolesława Bieruta były wyzwolenie Polski spod niemieckiej okupacji i odbudowa kraju, wielkie, cywilizacyjne wyzwanie. Za Władysławem Gomułką stał mit pogromcy stalinizmu i wyzwolenia spod absolutnej zależności od Związku Sowieckiego. Dla tych spraw – powojennej odbudowy i zdobycia niezależności – można było wiele poświęcić, można było nie mieć nawet smalcu, a na śniadanie, ćwierć wieku po zakończeniu wojny, jeść bułki z wodą. Na tym tle gierkowska ekipa wyglądała blado i jedyną furtkę, jaką dostrzegła, była szybka poprawa warunków materialnych życia Polaków.
Zabrano się do tego z determinacją, choć bez głowy. „Sztygar” powołał nawet swojego doradcę ekonomicznego, którym został Zdzisław Rurarz, wcześniej pracujący w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Gomułka doradcy ekonomicznego nie miał, ale Gierek uległ namowom Franciszka Szlachcica i zgodził się na stworzenie tej funkcji. Na niewiele się to zdało. Gierek nic od Rurarza nie chciał. Nie miał do tego głowy. „Odnosiłem wrażenie, iż ani mu żaden doradca nie był potrzebny, ani tym bardziej taki jak ja”. Szef partii nie miał przygotowanej żadnej spójnej koncepcji ekonomicznej, co więcej, wcale go to nie zajmowało. „W 1970 roku Gierek nie miał zielonego pojęcia, jak powinna wyglądać nowa polityka gospodarcza. Ale nie był w tym odosobniony, bo nikt tego wówczas w Polsce nie wiedział. Wiedział natomiast, czuł, że Polsce są potrzebne nowe technologie” – opowiadał mi profesor Paweł Bożyk, który został później następcą Rurarza.
Gierek i Jaroszewicz szybko przyzwyczaili się do odbierania hołdów od „wdzięcznych obywateli” – tu dzieci wręczają im kwiaty z okazji Święta Pracy 1 maja
„Czucie” nie jest najbardziej rozpowszechnioną i najpewniejszą kategorią ekonomiczną. Na podstawie „czucia” nie sposób podejmować racjonalnych decyzji.
Ale skoro I sekretarz KC PZPR, w praktyce jedynowładca, wyczuwał, że Polska nowych technologii potrzebuje, to Polska nowe technologie zaczęła kupować. Koniunktura gospodarcza była sprzyjająca. Moskwa zdawała sobie sprawę, że to jedyne wyjście, aby uspokoić nastroje nad Wisłą, a Breżniew spokoju potrzebował jak kania dżdżu. W ciągu pierwszych sześciu lat po odsunięciu Nikity Chruszczowa obóz sowiecki dotknęły dwa bardzo poważne wstrząsy – w 1968 roku czechosłowacka Praska Wiosna, dwa lata później polski Grudzień. Nie wystawiało to Breżniewowi dobrego świadectwa, zwłaszcza że groźna sytuacja panowała również w Rumunii, którego przywódca Nicolae Ceauşescu nie bardzo poddawał się moskiewskiemu dyktatowi. „Technokratyczny” kierunek działań nowej warszawskiej ekipy odpowiadał również premierowi Aleksiejowi Kosyginowi, który liczył, że jeśli eksperyment powiedzie się w Polsce, to uda mu się przekonać do podobnych działań głównego lokatora Kremla. A na tym mu zależało.
Gensekowi zależało na sukcesie Gierka również z tego powodu, że postawił na niego podczas strajków w grudniu, i gdyby jego misja zakończyła się niepowodzeniem, partyjny aparat Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego zacząłby się zastanawiać nad przywódczymi zdolnościami Breżniewa. A sukces Gierka oznaczał, że te zdolności są nie do zakwestionowania. Bo obsadzenie „Sztygara” na funkcji szefa PZPR oznaczało, że Breżniew – po porażce Chruszczowa w 1956 roku, gdy Gomułka wbrew jego woli stanął na czele partii – odzyskał Polskę. Nie było to stwierdzenie dalekie od prawdy. W latach 1956–1970 Polska prowadziła, jak na warunki obozu moskiewskiego, samodzielną politykę, czego zwieńczeniem był zawarty wbrew woli Kremla układ z Niemiecką Republiką Federalną, a w wymiarze wewnętrznym indywidualne rolnictwo. Do tego „Wiesław” lekceważył Breżniewa. Kiedyś nawet powiedział sekretarzowi generalnemu, że nie ma on głowy do polityki. Co innego Gierek. „Przyjechaliśmy do was, aby poinformować i poradzić się was” – zwrócił się do sekretarza generalnego, gdy 5 stycznia 1971 roku po raz pierwszy gościł na Kremlu w nowej roli. „Nie potrzebuję zapewniać was o naszym stosunku do was, o naszej z głębi płynącej przyjaźni. Chcemy oderwać się od niedobrych praktyk orientowania się na Zachód. Obecnie jest tak, ale my to zlikwidujemy, że produkcja eksportowana do krajów kapitalistycznych jest premiowana wyżej niż do ZSRR. Ta decyzja wywołała negatywne reakcje w partii i w klasie robotniczej – przekonywał Breżniewa. – Chcemy, żeby specjaliści radzieccy pomogli nam w opracowaniu naszego planu i znalezieniu dodatkowej możliwości współpracy ze Związkiem Radzieckim. Chcemy raz jeszcze pokazać, że naszym najlepszym przyjacielem jest Związek Radziecki, aby do końca wyrugować antyradzieckość”.
Miód lany na serce genseka. Podczas tego spotkania nowy I sekretarz KC PZPR zapewnił też Sowietów, że nowa ekipa zamierza „w warunkach spokoju przygotować rozwój naszej wsi na płaszczyźnie przeobrażeń socjalistycznych, gdyż jest to jedyna droga”. Takich słów z ust Władysława Gomułki lokatorzy Kremla nigdy nie słyszeli. Nawet wówczas, gdy szef polskich komunistów stawał przed ponurym i groźnym obliczem Józefa Stalina. Scena, którą zobrazować może tylko dzieło Pietera Brueghla Młodszego pod tytułem Pochlebcy.
Podczas tego kremlowskiego spotkania, za sprawą Gierka i towarzyszącego mu premiera Piotra Jaroszewicza, Polska w pełni wracała do socjalistycznej rodziny. Wracała na kolanach. „Postulujemy bliższą wymianę informacji oraz częstsze konsultacje w sprawach zagranicznych. Deklarujemy pełną gotowość do konsultacji naszych poczynań zarówno po linii partyjnej, jak i MSZ, w ramach Układu Warszawskiego. W pełni będziemy konsultować wszelkie działania polityczne wobec NRF i problemu niemieckiego, aczkolwiek jesteśmy zainteresowani we współpracy gospodarczej z NRF. Jeśli uda nam się uzyskać stamtąd nową technologię, to będzie ona służyć nie tylko Polsce, ale nam wszystkim. Jeśli chodzi o Chiny, całkowicie zgadzamy się z waszym stanowiskiem i wyrażamy pełne poparcie dla waszej polityki” – takimi słowy były górnik ze Śląska, z francuskich kopalń w Pas de Calais i belgijskiej Limburgii masował rozbuchane ego byłego hutnika z Dnieprodzierżyńska. Breżniew miał powody do triumfu. Miał powody, aby zapłonąć do nowego wasala gorącą, nieskalaną miłością.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki