Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Biografia Władysława Gomułki, jedynego I sekretarza KC PZPR, który chciał być samodzielnym politykiem. Jedynego, który mógł być samodzielnym politykiem. Historia polityka, który tak jak jego poprzednik i jego kolejni następcy, przegrał wszystko.
Jeden z najbardziej paradoksalnych życiorysów polskiego komunizmu. Absolwent sowieckiej „Leninówki”, członek partii bolszewickiej, wierny wyznawca stalinizmu, który w obecności Berii miał odwagę odmówić samemu Stalinowi. Bierut zamknął go w więzieniu, a jego nazwisko padało na najważniejszych stalinowskich procesach w krajach bloku sowieckiego. W 1956 roku odprawił do Moskwy najpierw Chruszczowa, a później Rokossowskiego. Na placu Defilad słuchało go 400 tysięcy ludzi, więcej niż jakiegokolwiek polskiego polityka, nie wyłączając Józefa Piłsudskiego. Przez moment miał nawet poparcie kardynała Wyszyńskiego, a niektórzy księża nazywali go Władysławem V.
Gigantyczne poparcie narodu roztrwonił błyskawicznie, ale o to nie dbał. Coraz bardziej się staczał. Schlebiał antysemickim nastrojom, podżegał do „bratniej pomocy” w Czechosłowacji i był jednym z tych, którzy pogrzebali szanse na zreformowanie socjalizmu. A później kazał strzelać do robotników z Wybrzeża…
Władysław Gomułka mógł trafić do panteonu najwybitniejszych w polskiej historii. Ale musiałby, nawet pozostając ideowym komunistą, uwolnić się od uległości wobec moskiewskich genseków. W październiku 1956 roku miał w ręku wszystkie karty. Entuzjazm milionów Polaków, poparcie Kościoła, więcej niż przychylność emigracji. Wierzono, że poprowadzi Polskę ku wolności, jeszcze ułomnej, ale jedynej, jaka była wtedy możliwa. Wystarczył mu rok, by tę wiarę i entuzjazm ludziom odebrać.
Piotr Gajdziński, wytrawny biograf pezetpeerowskich sekretarzy, opisuje postać jednocześnie tragiczną i śmieszną. Człowieka miotającego się między wielkością i małością, depozytariusza największych nadziei Polaków, który zakończył czas swoich rządów strzelaniem do robotników. Gdyby mógł przeczytać książkę o sobie, właśnie taką jak ta, być może zrozumiałby, jak wielką dostał od historii szansę i jak głupio ją zmarnował.
Mariusz Urbanek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 581
Świat niepotrzebnie się starzeje,
bo nie wyciąga wniosków z upływu czasu
i nie staje się przez to mądrzejszy.
Aleksander Dumas (syn)
W lipcu 1934 roku Władysław Gomułka, funkcjonariusz Komunistycznej Partii Polski, wyjeżdża nielegalnie do Związku Sowieckiego. Po długich staraniach udaje mu się wymóc na opiekującym się nim funkcjonariuszu Kominternu skierowanie do sanatorium, gdzie ma wyleczyć źle zrośniętą po postrzale nogę.
Bilet w wagonie sypialnym pociągu na Krym oraz niewielką kwotę — o którą zresztą musi stoczyć walkę — wypłacają mu w Kominternie. I udzielają rady, której wartość będzie mógł docenić dopiero podczas podróży. Pracownik Międzynarodówki Komunistycznej tłumaczy, że jeśli w wagonie będzie spał na górnym łóżku, to nie powinien stawiać swojej walizki w bezpośredniej bliskości okna, bo może ona zostać wyciągnięta przez okno za pomocą żelaznego haka przez operujących na dachu wagonu złodziei. „Ostrzeżenie to otwierało przede mną nieznaną mi kartę radzieckiej rzeczywistości. Nie rozumiałem, dlaczego na najbliższej stacji kolejowej milicja nie likwiduje takiej szajki złodziejskiej, tym bardziej że musi ona schodzić z dachu wagonu obciążona bagażem, który skradła podróżnym” — pisał Gomułka w swoich Pamiętnikach. „Dowiedziałem się wtedy, że takie watahy złodziejskie i bandyckie są liczne, potrafią sterroryzować i unicestwić każdego, kto wchodzi im w drogę, grasują bezkarnie, niejednokrotnie w zmowie z kolejową obsługą pociągu”.
Przyszły I sekretarz Polskiej Partii Robotniczej zostaje także ostrzeżony, że niektóre bandy stosują inną taktykę: wsiadają do wagonu i terroryzują podróżnych, grożąc im śmiercią, skradziony bagaż wyrzucają przez okno, a później jest on zabierany przez innych członków grupy. Ci, którzy stawiają opór, są często zabijani. „Były to zjawiska na wielką skalę. Narastały one liczebnie i rozszerzały się terytorialnie w okresie wzmożonej kolektywizacji rolnictwa w Związku Radzieckim. Bandy składały się głównie z wyrzuconych ze swoich gospodarstw i wywłaszczonych z ziem chłopów. Jak dowiedziałem się później, przeprowadzona przy zastosowaniu brutalnych metod administracyjnych kolektywizacja rolnictwa wywołała powszechny opór i sprzeciw chłopów” — zanotował Gomułka. Wyjaśniał też, że pozbawione rodziców dzieci tworzyły bandy wygłodniałych i pozbawionych skrupułów młodych przestępców, z którymi nie potrafił sobie poradzić nawet bezwzględny sowiecki aparat bezpieczeństwa. „W tym właśnie okresie jako jeden z głównych płodów kolektywizacji wystąpiło w Związku Radzieckim nowe zjawisko społeczne, w postaci pozbawionej opieki rodzicielskiej młodzieży i dzieci, noszących miano bezprizornych”.
Gomułka, choć dostrzegł to zjawisko, nie zdawał sobie sprawy z jego rozmiarów. Tymczasem według ostrożnych szacunków armia bezprizornych liczyła w latach trzydziestych od 6 do 10 milionów osób. Aresztowane dzieci trafiały do specjalnych, prowadzonych przez sowieckiego pedagoga Antona Makarenkę kolonii, których organizacja i dyscyplina w niewielkim tylko stopniu różniły się od tego, czego doświadczali więźniowie gułagów.
Droga na Krym dostarczyła Gomułce także innych obserwacji, które powinny zachwiać jego wiarą w panujący w Związku Sowieckim ustrój powszechnej szczęśliwości. Kominternowska instrukcja podróży nakazywała kuracjuszowi z KPP zajęcie miejsca w przedziale pociągu i spokojne czekanie na konduktora, który miał mu przynieść pościel. Czekał jednak na próżno. Inni podróżni zostali pościelą obdarowani, ale konduktor omijał Gomułkę szerokim łukiem. Ten więc doszedł do wniosku, że widocznie funkcjonariusz sowieckich kolei państwowych czeka na łapówkę. Szybko jednak tę myśl porzucił. „Jest rzeczą trudną do przyjęcia, by konduktor radziecki, a więc pracownik państwowy, domagał się od pasażerów łapówki. Co więcej, wręcz niemożliwe, wprost absurdalne wydawało mi się to, że pasażerowie mogli się temu podporządkować, by aprobowali łapówki, jako obowiązujący system, płacili je konduktorowi bez najmniejszego sprzeciwu. Łapówka sama w sobie jest wyrazem deprawacji. Jakże więc wyobrazić sobie łapówkę jako powszechne, akceptowane przez wszystkich zjawisko społeczne? Wszak wówczas cały system radziecki opierałby się na deprawacji, a to przecież jest nie do pomyślenia” — opisał swój pogląd na ten temat późniejszy szef polskich komunistów.
Gomułka łapówki nie wręczył i w rezultacie podczas trwającej dwa dni podróży na Krym musiał się obyć bez pościeli.
A później zrozumiał, że praktyka pobierania dodatkowych opłat jest powszechna. Mimo ważnego biletu pasażerowie musieli na stacjach korumpować kolejarzy, aby w ogóle wejść do wagonu. Kiedy się przesiadali, ich bilet był stemplowany na stacji przesiadkowej. I za tę usługę też trzeba było dodatkowo płacić…
Od pierwszych dni swojego istnienia Związek Sowiecki był przeżarty korupcją. I oszustwem.
Dotarłszy na Krym, Gomułka dostrzegł na stacji kolejowej bagażowego, którego poprosił o przeniesienie walizki. Najpierw jednak zapytał o cenę usługi. Usłyszał, że „według taksy 50 kopiejek”. Sformułowanie to jednoznacznie wskazywało, iż powinien doliczyć do tego napiwek. Problem w tym, że on sam wykluczył ten pomysł, uznając, iż bagażowy ze wstrętem odrzuciłby próbę wręczenia mu większej kwoty, ponieważ „ma wysokie poczucie godności osobistej jako radziecki człowiek pracy”. Jednak bagażowy nie miał takiego poczucia. Wziął trzyrublowy banknot, aby go rozmienić, a potem zniknął. Wyparował. „Za drobną, straconą sumę nabyłem wtedy cenną wskazówkę, aby nie spoglądać na ludzi radzieckich, a tym samym na Związek Radziecki przez idealistyczne okulary propagandy partyjnej, lecz widzieć i oceniać rzeczywistość radziecką w takim świetle, w jakim się przedstawia”.
* * *
Czasem wojna, przynajmniej w swojej nietotalnej odsłonie, może się jawić jako błogosławieństwo. Bo ona potrafi też karmić. Tak zapamiętał I wojnę światową, zwaną wówczas Wielką Wojną, Władysław Gomułka. „Gdy w pobliżu stacjonowało wojsko, udawało się niekiedy dostać z kotła kuchni polowej trochę zupy, którą kucharz, po wydaniu żołnierzom należnych im porcji, rozdzielał między czekających na to z naczyniami w ręku podrostków i dzieciaków”.
Kiedy w okolicach Krosna na Podkarpaciu, które przed wybuchem I wojny światowej leżały w granicach cesarstwa austro-węgierskiego, przelewały się armie austriackie, niemieckie oraz rosyjskie, a zwłaszcza wtedy, gdy przez krótki z reguły czas stacjonowały na tych terenach większe jednostki, zawsze kręciła się tam chmara miejscowych dzieciaków. Gnała ich ciekawość, ale przede wszystkim nadzieja na zdobycie jedzenia. Czasem się udawało. Najczęściej wówczas, gdy stacjonujące jednostki nagle przerzucano na inny odcinek frontu lub przesuwano w bezpieczniejsze miejsce. Wtedy obok gromady dzieci pojawiali się również dorośli. Choć z reguły magazyny żywnościowe były przez wycofujących się żołnierzy podpalane, aby zgromadzona tam żywność nie padła łupem wroga, to i tak warto było spróbować. Jak zapamiętał Władysław Gomułka, ryzyko opłacało się zwłaszcza wtedy, gdy podkrośnieńskie miejsca postoju opuszczały wojska imperium rosyjskiego. Czy to z litości, czy może z powodu bałaganu rosyjscy żołnierze podpalali magazyn z żywnością tylko z jednej strony, co dawało miejscowym nieco czasu na wydobycie z płonącego magazynu rarytasów, których na co dzień nie doświadczali. Armie państw centralnych — austriacka i niemiecka — wykazywały się, jak zwykle, większą skrupulatnością, więc zdobycie powojskowej żywności było trudniejsze i obarczone większym ryzykiem.
Władysław Gomułka, który w chwili wybuchu Wielkiej Wojny miał dziewięć lat — urodził się 6 lutego 1905 roku w Białobrzegach Franciszkańskich, później włączonych do Krosna — zapamiętał, że kiedyś wraz z matką wyciągnęli z palącego się wojskowego magazynu dwa worki oficerskich sucharów i kilka kilogramów cukru. Innym razem jego rodzinie udało się zdobyć worek mąki, skrzynkę machorki oraz skrzynkę suszonych jarzyn, wybornie nadających się na zupę. Oczywiście najcenniejszym łupem była jak zawsze machorka, którą można było wymienić u okolicznych chłopów na olej, słoninę, masło oraz zboże. To wszystko należało do obowiązków Władysława. Tym bardziej że przez większą część wojny był jedynym mężczyzną w rodzinie. Jego ojciec Jan służył przez dwa lata w armijnej służbie sanitarnej cesarza Franciszka Józefa, co na młodego chłopaka nakładało obowiązek opiekowania się matką Kunegundą z domu Bazan oraz dwiema siostrami: starszą Józefiną i młodszą Ludwiką.
Oficerskie suchary, cukier, słonina i olej — to rarytasy, które rzadko gościły na stole Gomułków. Na co dzień, jak większość mieszkańców Podkarpacia, rodzina klepała biedę. „Podstawą wyżywienia były ziemniaki pochodzące z dzierżawionego przez matkę u sąsiada wąziutkiego zagonu, który uprawiała, płacąc za dzierżawę kilkudniowym odrobkiem przy żniwach. Niekiedy zarobiła też miarkę żyta za pracę w polu u zasobniejszego sąsiada” — wspominał Władysław. Od czasu do czasu, ale w daleko niewystarczających ilościach, jadali też chleb. W sieni ich domu stały żarna, w których mielono zboże. Z powstałej w ten sposób mąki Kunegunda Gomułkowa wypiekała dziesięć bochenków chleba na miesiąc. Ale podczas wojny tych bochenków było jeszcze mniej. „Zamiast chleba piekła matka na płycie kuchennej placki z tartych na surowo kartofli, dodając niekiedy do nich mąki zmielonej na żarnach. Smakowały nam te placki bardzo, popijane zwykle herbatą z kwiatu lipowego lub z liści czarnych jagód, albo z innych ziół, słodzoną zazwyczaj sacharyną” — odnotował Gomułka w Pamiętnikach. Wypiekany przez matkę chleb, największy z ówczesnych frykasów, był przez nią dzielony tak, aby dla czwórki dzieci — z Gomułkami stale mieszkał stryjeczny brat Władysława — wystarczał na cały miesiąc. Później, gdy ojciec, Jan Gomułka, został już zwolniony z wojska, było nieco lżej, bo pod koniec miesiąca przynosił wreszcie wypłatę. Jak wspominał Władysław, było tego jednak niewiele. Większa część pieniędzy natychmiast rozpływała się w miejscowym sklepie jako spłata comiesięcznego długu. „I tak w koło, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, przez wiele lat po zakończeniu I wojny światowej, aż do czasu, gdy do skromnych zarobków ojca doszły zarobki pozostałych członków rodziny” — wspominał I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. On sam od najwcześniejszych lat wspomagał domową spiżarnię, bo w lipcu i sierpniu zawsze pasł bogatszym chłopom krowy, bacząc, aby nie wychodziły poza określony rejon.
W1912 roku Władysław Gomułka poszedł do szkoły. Poszedł boso, co w ówczesnej Europie, zwłaszcza w jej najbiedniejszej, wschodniej części, było zjawiskiem powszechnym. Buty oszczędzało się na lepsze okazje, a przede wszystkim na zimę. Zgodnie z obowiązującym w monarchii austro-węgierskiej prawem po czterech latach nauki ukończył szkołę powszechną. Wyniki miał imponujące — na świadectwie wszystkie stopnie były bardzo dobre, a jedyny wyjątek stanowiła dobra ocena ze śpiewu. Kolejnym etapem kształcenia była trzyletnia szkoła wydziałowa. „Nauka przychodziła mi bardzo łatwo. Bardzo lubiłem matematykę, czyli rachunki. Rozwiązywałem w mig wszystkie zadania rachunkowe objęte programem nauczania” — pisał. „Pod tym względem przez wszystkie moje lata szkolne dorównywał mi tylko jeden uczeń, nazwiskiem Wojtyczek, który później został księdzem”.
Nauka w szkole wydziałowej miała trwać trzy lata, potem najlepsi uczniowie mogli iść do gimnazjum. Gomułka jednak szkoły wydziałowej nie ukończył. Mimo celującej oceny na zakończenie drugiej klasy po wakacjach nie zasiadł już w szkolnej ławce. Przyczyną była zła sytuacja materialna rodziny. Jeszcze przed wybuchem Wielkiej Wojny Jan Gomułka, podobnie jak jego trzej bracia, wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Przez kilka lat pracował w tamtejszych kopalniach, hutach, a także w przemyśle spożywczym, ale bez większych finansowych sukcesów. Kiedy podupadł na zdrowiu, wrócił na Podkarpacie. Tymczasem jego bracia zostali w Ameryce na stałe. W 1921 roku do Stanów Zjednoczonych wyemigrowała też Józefina, starsza siostra Władysława, która wyszła tam za mąż, urodziła kilkoro dzieci i nigdy już do Polski nie przyjechała. Młodsza zginęła tragicznie w pożarze. „Czyściła podłogę benzyną, która zajęła się od pieca. Ogień rozprzestrzenił się błyskawicznie” — opowiadał mi Stanisław Sątowicz, funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu, który przez kilka lat ochraniał I sekretarza KC PZPR.
Po zwolnieniu z wojska schorowany Jan Gomułka dostał po kilku miesiącach starań pracę dozorcy w cegielni w podkrośnieńskiej wsi Polanka Karol. Zarabiał jednak zbyt mało, by stać go było na utrzymanie niemal czternastoletniego syna. Chłopak musiał iść do pracy i dokładać się do rodzinnego budżetu. „O skierowaniu mnie do szkoły średniej nie mogłem nawet marzyć” — ubolewał późniejszy szef partii komunistycznej.
Jesienią 1918 roku Władysław Gomułka zameldował się nie w szkole, a w ślusarskim zakładzie rzemieślniczym Jana Zygmuntowicza w Krośnie. Wprawdzie Jan Gomułka wymarzył sobie dla niego zawód krawca, ale syn stanowczo się temu sprzeciwił. „Zawód ślusarza odpowiadał moim upodobaniom, dążeniom, wydawał mi się wysoko zaszeregowany w hierarchii zawodów robotniczych” — tłumaczył po latach swój młodzieńczy bunt przeciwko ojcu. Pierwszy i jedyny. „W tym warsztacie pracowałem przez trzy lata i pięć miesięcy po dziesięć godzin dziennie. Czas pracy był krótszy o dwie godziny tylko w soboty oraz we dnie, w których pobierałem naukę w wieczorowej szkole zawodowej”. Rozczarowanie postawą syna wynagrodziła Janowi Gomułce młodsza córka Ludwika, która została krawcową, i to właśnie zarabiane przez nią pieniądze stanowiły przez wiele lat podstawowe źródło utrzymania rodziny. Także wtedy, gdy zajęci robieniem w Polsce rewolucji Władysław oraz jego partnerka Zofia Szoken zostawili pod opieką rodziców swojego syna Ryszarda.
Widocznie jednak ekonomiczna sytuacja rodziny Gomułków nie była aż tak tragiczna, skoro już w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości postawili oni nowy dom. Znaczącej pomocy finansowej udzielili im krewni mieszkający w Stanach Zjednoczonych, a większość prac budowlanych wykonali własnymi rękami. Dom był skromny, ale z pewnością solidny, bo dotrwał do lat siedemdziesiątych. Władysław Gomułka pojawił się w nim w czasie, kiedy już zajmował fotel szefa partii. Ówcześni lokatorzy oznajmili mu, że chętnie odkupią budynek, ale „Wiesław” się na to nie zgodził. Jednak nie brał od nich czynszu, a tylko narzucił im obowiązek dbania o dom i przeprowadzania niezbędnych remontów.
Finansowa kondycja rodziny zapewne znacznie się poprawiła na początku 1922 roku, kiedy to Władysław podjął pracę przy budowie rafinerii w Jedliczu. Pomogły znajomości ojca wśród działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej. Młody Gomułka został zatrudniony przy montażu rurociągów. Praca ta była uważana za trudną i ciężką, dlatego dostał drugą kategorię płacy. W efekcie jego zarobki przewyższały niemal o połowę pensję ojca. Jedynym problemem był dojazd do Jedlicza. Wprawdzie rafinerię dzieliło od rodzinnego domu Gomułki zaledwie osiem kilometrów, ale oczywiście nie funkcjonowała tam żadna komunikacja publiczna. Jedynym wyjściem było korzystanie — nielegalne i surowo zabronione — z pociągów towarowych. Gomułka i inni mieszkańcy tych okolic po prostu wskakiwali do przejeżdżającego składu. W taki sam sposób pokonywali drogę powrotną. Czasem jednak, gdy pracy było więcej, Gomułka nocował na budowie. „Wyszukiwałem sobie odpowiednie miejsce w budynku, w którym znajdował się warsztat. Zdejmowałem obuwie i w ubraniu kładłem się na deskach do snu” — pisał. „Rano opłukiwałem się trochę wodą, w pobliskiej kantynie nabywałem na śniadanie ćwiartkę chleba, trochę kiełbasy lub inne wędliny, butelkę mleka albo lemoniady. Po spożyciu tego rozpoczynałem nowy dzień pracy”. Władysław pracował jednak w Jedliczu zaledwie rok. Kiedy budowa rafinerii dobiegła końca, znów dzięki znajomościom ojca został zatrudniony w rafinerii w Krośnie. Uciążliwe dojazdy dobiegły końca.
Jan Gomułka najpierw był członkiem Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej Galicji i Śląska Cieszyńskiego, a po odzyskaniu niepodległości wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej. Być może właśnie to zadecydowało, że jego syn wcześnie zainteresował się działalnością polityczną. Podobnie jak ojciec, początkowo był zwolennikiem PPS. „Była ona dla mnie rewolucyjną partią robotniczą. Jej hasła, jej ideologia, jej wydawnictwa kształtowały moją świadomość klasową, moje socjalistyczne i patriotyczne uczucia” — wspominał. Do wybuchu patriotycznych uczuć doszło u niego w 1920 roku, podczas wojny z sowiecką Rosją. Gomułka chciał się nawet zaciągnąć do wojska, ale na przeszkodzie stanął jego młody wiek. Jednak niedługo potem zwrócił na siebie uwagę jednego z działaczy partyjnych, który zaproponował mu utworzenie w Krośnie koła Związku Młodzieży Robotniczej „Siła”, półlegalnej, powołanej w 1922 roku przybudówki Komunistycznej Partii Robotniczej Polski. Gomułka stanął na czele koła i widocznie już od wczesnej młodości miał siłę przekonywania, skoro w krótkim czasie organizacja rozrosła się do trzydziestu członków.
Zajmowali się oni przede wszystkim działalnością kulturalną, na przykład wystawianiem sztuk teatralnych. Gomułka zapamiętał, że zaprezentowali miejscowej ludności jednoaktówkę Chrapanie z rozkazu i Grube ryby Michała Bałuckiego, ale mimo intensywnych przygotowań „polegli” na Tkaczach w adaptacji Antoniny Sokolicz, gdyż przedstawienie przerosło możliwości amatorskiego teatru. Ponadto organizowali zabawy dla mieszkańców, również sylwestrowe.
Gomułka coraz bardziej się radykalizował. Wynikało to z sytuacji gospodarczej, bo w 1923 roku rozpoczęła się w Polsce recesja. Dosięgła ona też przemysłu naftowego, pracująca bowiem na wolniejszych obrotach gospodarka zużywała mniej ropy. Pracownikom rafinerii zaczęło zaglądać w oczy widmo zwolnień. Katalizatorem poglądów Gomułki stał się jego wyjazd w pierwszej połowie 1924 roku na II Zjazd Związku Młodzieży Robotniczej „Siła” w Bielsku, gdzie po raz pierwszy przeczytał wydawaną przez Związek Proletariatu Miast i Wsi „Trybunę Robotniczą”. Zachwycił się nią. „Ta gazeta była dla mnie przewodnikiem, który przeprowadził mnie przez Rubikon oddzielający komunistów od pepeesowców, do KPRP od PPS” — wspominał. I to najpewniej właśnie „Trybuna Robotnicza” zradykalizowała jego poglądy. Kiedy na początku 1925 roku w rafinerii, w której Gomułka był zatrudniony, zaczęły krążyć plotki o możliwości zamknięcia firmy, nie chciał na to czekać z założonymi rękami. „Uważałem, że trzeba przeciwko temu zaprotestować wybitnym, rewolucyjnym czynem obliczonym na poruszenie szerokiej opinii publicznej” — pisał. „Wydawało mi się, że jeśli żadna legalna forma walki robotników nie może zmusić zagranicznych kapitalistów do zmiany ich postanowienia o unieruchomieniu fabryki, to należy się uciec do nielegalnych, terrorystycznych metod walki, zagrozić śmiercią dyrektorowi rafinerii jako miejscowemu przedstawicielowi i wykonawcy poleceń obcego kapitału”.
Którejś nocy Gomułka oraz dwaj inni członkowie „Siły” przykleili sobie wąsy, aby nieco zamaskować swoje oblicza, i zakradli się w okolice willi dyrektora rafinerii. Władysław, jako przewodniczący koła i pomysłodawca całej eskapady, wziął na siebie najtrudniejszą część zadania. Uzbrojony w parabellum, podczołgał się pod ogrodzenie i czekał, aż jego dwaj towarzysze rozbiją oświetlające okolicę latarnie. Ich nie nazbyt skuteczne wysiłki zostały przerwane przez strzały dobiegające zza ogrodzenia, więc również Gomułka zaczął strzelać. Wymiana ognia z — jak się później okazało — dozorcą pilnującym willi szybko jednak zakończyła się ucieczką terrorystów. Nic dziwnego, żaden z nich nie miał doświadczenia w posługiwaniu się bronią. Gomułka zetknął się z nią dwa lata wcześniej, w domu, gdzie w kufrze znalazł ojcowski pistolet. Jan, pracujący wówczas jako dozorca w cegielni, miał tę broń najzupełniej legalnie, ale widocznie nie zabezpieczył jej zbyt dobrze, bo Władysław, wówczas osiemnastolatek, manipulując pistoletem, wystrzelił prosto w okno. Zniszczonej szyby nie udało się ukryć i od tej pory ojciec zamykał kufer na klucz. Na niewiele się to jednak zdało, bo młodego Gomułkę broń wręcz fascynowała. W jakiś sposób — z pewnością po Wielkiej Wojnie nie było z tym problemu — udało mu się zgromadzić mały arsenał, w skład którego wchodziło parabellum kaliber 7,35, siedmiostrzałowy nagan i pistolet kaliber 5 mm. Z parabellum paradował później podczas strajku generalnego.
Latem 1925 roku zapowiedziano przyjazd do Krosna posła Hermana Liebermana, jednego z przywódców Polskiej Partii Socjalistycznej, który urodził się w niedalekim Drohobyczu, a przez wiele lat prowadził w Rzeszowie i Przemyślu kancelarię adwokacką. Gomułka czekał na wizytę znanego i popularnego w tych stronach parlamentarzysty z młodzieńczym entuzjazmem i wręcz rewolucyjną żarliwością. To mogła być znakomita okazja, aby się zaprezentować, okryć mołojecką sławą, „zniszczyć” legendę PPS i — jak naiwnie wierzył — przeciągnąć robotników na stronę komunistów. Poświęcił wiele czasu na przygotowanie przemówienia, które pisał podczas przerw w pracy, schowany w pustym zbiorniku na ropę, w którym zbudował sobie stół z desek i starych skrzynek. Podczas przygotowywania tego przemówienia miał na uwadze, że „wystąpienie moje mieć będzie charakter komunistyczny, będzie leżeć na płaszczyźnie polityki uprawianej przez KPP i że będzie to pierwsze tego rodzaju wystąpienie publiczne w historii krośnieńskiego ruchu robotniczego”. I było. Ale Herman Lieberman odniósł się do słów Gomułki krytycznie i z lekceważeniem, nazywając adwersarza „młodym adiutancikiem [Stefana] Królikowskiego”, jedynego komunisty w ówczesnym Sejmie.
Zapewne to właśnie przemówienie sprawiło, że Gomułka znalazł się na celowniku policji. Kilka miesięcy później, już w 1926 roku, po organizowanej przez PPS pierwszomajowej demonstracji został aresztowany za kolportowanie komunistycznej literatury. Trafił do więzienia w Krośnie. O przewrocie majowym nic nie wiedział i dlatego bardzo się zdziwił, kiedy na skutek interwencji lokalnego przywódcy PPS został zwolniony. Był jednym z niewielu więźniów politycznych, którzy wyszli z więzienia po przewrocie dokonanym przez Józefa Piłsudskiego. Anulowano też wszystkie wytoczone przeciwko niemu wcześniej zarzuty. W dodatku poseł Alfred Fiderkiewicz złożył w sprawie aresztowania Gomułki interpelację w Sejmie, która nie miała wprawdzie żadnych dalszych konsekwencji, ale w kręgach radykalnej lewicy zapewniła młodemu aktywiście krótkotrwałą sławę. Po latach wydarzenia te dały mu asumpt do wielce znamiennej refleksji w sprawie przestrzegania praworządności w Polsce Ludowej. „W 25 lat później, nie bacząc na całą moją nieskazitelną przeszłość rewolucyjną i na zajmowane przeze mnie odpowiedzialne stanowisko w partii i rządzie, nie bacząc na to, że piastowałem wówczas mandat posła na Sejm Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i że z tego tytułu przysługiwała mi nietykalność osobista, tzw. immunitet poselski, zostałem aresztowany bez wiedzy i zgody Sejmu i w ciągu kilku lat więziono mnie w kompletnej izolacji. Przez cały ten czas organa śledcze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego nie zwracały się nawet do prokuratury o wyrażenie zgody na przetrzymywanie mnie w śledztwie ani też nie poinformowały mnie, o co konkretnie jestem oskarżony”. W Sejmie — stwierdził z goryczą w swoich Pamiętnikach — „nie znalazł się ani jeden poseł, który miałby odwagę postawić na jego forum chociaż pytanie, za czyją zgodą i na jakiej podstawie pozbawiono mnie wolności, nie mówiąc już o tym, żeby zaprotestować przeciwko tak jaskrawemu pogwałceniu praworządności socjalistycznej. W składzie tego Sejmu najliczniejszą grupę stanowili deputowani z ramienia Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a więc jej członkowie, komuniści. A jednak nie było wśród nich ani jednego, który miałby odwagę stanąć w obronie komunisty mającego podówczas za sobą prawie trzydzieści lat działalności rewolucyjnej, w tym dwudziestopięcioletni staż partyjny”.
Po wyjściu z aresztu w 1926 roku Gomułka był zmuszony szukać nowej pracy. Znalazł ją w Zagórzanach koło Gorlic, gdzie został zatrudniony przy budowie ogrodzenia w parku należącym do hrabiego Aleksandra Skrzyńskiego. Gdy płot wreszcie stanął, został „zawodowym rewolucjonistą”, ponieważ pod koniec maja 1926 roku otrzymał etat w Centralnym Związku Robotników Przemysłu Chemicznego RP. „O funkcji zawodowego rewolucjonisty ani wówczas nie myślałem, ani o niej wiele nie wiedziałem. Po prostu tak potoczyły się koleje mojego życia” — zarzekał się w Pamiętnikach. A jednak był zawodowym rewolucjonistą przez czterdzieści pięć lat, od maja 1926 aż do 1971 roku, kiedy to został pozbawiony funkcji członka KC PZPR. Tymczasem jako robotnik przepracował w życiu — włączając w to zatrudnienie w zakładzie rzemieślniczym — zaledwie siedem lat. Mimo to zawsze później utrzymywał, że te siedem lat ukształtowało w nim „mentalność proletariacką”. W Pamiętnikach dodał też, że robotniczy staż „zamknął dostęp wszelkim deformacjom i schorzeniom, których źródła wypływają z piastowanego stanowiska, posiadanej władzy. Ten chorobliwy wirus władzy nie miał do mnie dostępu”. Jest to stwierdzenie absolutnie fałszywe, bo żaden władca nie potrafi u siebie dostrzec „wirusa władzy”. Tacy ludzie zawsze utrzymują, że są na niego z różnych powodów odporni.
W maju 1926 roku dwudziestojednoletni Gomułka wyprowadził się wreszcie z rodzinnego domu i zamieszkał w Drohobyczu, gdzie wynajął pokój u Marka Hopfingera, robotnika zatrudnionego w rafinerii „Galicja”. Nie było to zbyt wygodne lokum, bo jego właściciela często odwiedzała narzeczona, a podczas tych namiętnych wizyt Gomułka był zmuszony spać na ławce w pobliskim parku. Tułał się po różnych wynajmowanych na krótko pokojach jeszcze przez wiele lat i często spędzał noce na parkowych ławkach.
Po kilku tygodniach spędzonych w Drohobyczu Hopfinger zaproponował Gomułce wstąpienie do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Młody rewolucjonista przyjął to z entuzjazmem. „Poczucie przynależności do partii — wspominał — dodawało mi nowych sił do pracy, hartowało moją wolę pokonywania piętrzących się w tej pracy rozmaitych trudności, wzmagało moją wytrzymałość na znoszenie dotkliwych nieraz warunków życiowych. Świadomość przynależności do partii pomnażała we mnie ten wielki ładunek ideowy, jaki zawsze od najmłodszych lat był motorem mojej społeczno-politycznej działalności”.
Ale los spłatał mu figla. W 1967 roku, po ponad czterdziestu latach, kiedy Gomułka stał już na czele PZPR, Hopfinger napisał do niego list z prośbą o poświadczenie, że był przed wojną członkiem KPZU. Dowodził, że dokument ten pozwoli mu uzyskać wyższą emeryturę. Gomułka zrobił to, wysyłając do Drohobycza, gdzie Hopfinger przez cały czas mieszkał, list napisany na oficjalnym blankiecie I sekretarza KC PZPR. Po kilku miesiącach do Gomułki zwróciła się córka Hopfingera i dopiero wówczas się okazało, że dawnemu towarzyszowi z KPZU list Gomułki nie był potrzebny do uzyskania dodatkowych świadczeń finansowych, ale miał mu ułatwić przeniesienie się do Polski. Ten zaangażowany przez lata rewolucjonista rozczarował się sowiecką Ukrainą i pragnął jak najszybciej uciec do Polski. Chichot historii. A może raczej jej rechot.
Tymczasem w 1927 roku Władysław Gomułka został powołany do wojska. Choć siedem lat wcześniej sam chciał się zaciągnąć do armii, aby bronić Polski przed sowiecką nawałnicą, a jeszcze w 1925 roku był zafascynowany bronią i paradował z parabellum za paskiem, to teraz — jak przyznał w Pamiętnikach — żołnierski mundur mu ciążył. Z pewnością wynikało to ze zmiany poglądów politycznych. Dlatego po sześciu tygodniach z ulgą przyjął decyzję o zwolnieniu do cywila. Oficjalną przyczyną była zmiana kategorii zdrowia, ale Gomułka był zdania, że tak naprawdę miało na to wpływ jego polityczne zaangażowanie. Niewykluczone, że miał rację.
Po opuszczeniu koszar wrócił do działalności związkowej. Wysłano go do fabryki zapałek „Płomyk” na warszawskiej Pelcowiźnie, gdzie pracownicy szykowali strajk w obronie wyrzuconej z pracy Zofii Szoken. Kobieta — członek Komunistycznej Partii Polski i działaczka Centralnego Związku Robotników Przemysłu Chemicznego RP — pochodziła z mieszkającej w Warszawie rodziny ortodoksyjnych Żydów. Liwa, bo tak brzmiało jej żydowskie imię, ukończywszy w 1922 roku piątą klasę gimnazjum, zerwała wszelkie kontakty z rodziną, aby poświęcić się działalności związkowej i politycznej. Miała już za sobą dwuletni staż partyjny — do KPRP, poprzedniczki KPP, wstąpiła w wieku piętnastu lat i przybrała pseudonim „Lifka”.
W „Płomyku” Szoken była delegatką Centralnego Związku Robotników Przemysłu Chemicznego RP, który w Warszawie był lichutki, bo w praktyce należała do niego jedynie niewielka część pracowników przemysłu zapałczanego. Widocznie „Lifka” wadziła dyrekcji, bo ta postanowiła ją zwolnić. Zresztą na dobrych warunkach, ponieważ kobieta miała otrzymać półroczną pensję. Ona jednak odrzuciła tę propozycję, a w jej obronie wybuchł w „Płomyku” strajk. Zapewne determinacja jej towarzyszy nie była wielka, skoro po dwóch dniach robotnicy wrócili do pracy.
Skutkiem owego konfliktu okazał się jednak związek „Lifki” z młodszym o trzy lata Gomułką. Z pewnością kobieta mu się spodobała, ale sporą rolę na początku tego związku musiała chyba odegrać roztaczana przez nią aura politycznego doświadczenia, która zachwyciła młodego, nieopierzonego jeszcze rewolucjonistę. Szoken nie dość że była doświadczoną komunistką, to jeszcze miała za sobą pobyt w więzieniu. Zatrzymana przez policję w 1923 roku po jednej z pierwszomajowych demonstracji, spędziła w areszcie ponad dwa lata, zanim w końcu postawiono ją przed obliczem sędziego. Ten skazał ją na dwa lata więzienia, ale zaliczył do wyroku wcześniejszy pobyt za kratkami.
Z „Lifką”, nazywaną po II wojnie światowej „Janem Chrzcicielem z PPR”, nie wzięli wtedy ślubu. Zdecydowała o tym komunistyczna ortodoksja, bo w owym czasie prawo obligowało nowożeńców do złożenia deklaracji wiary. W II Rzeczypospolitej ślubów cywilnych właściwie nie było; pewne możliwości istniały w tym czasie jedynie na ziemiach byłego zaboru pruskiego. „Komuniści mojego pokroju traktowali ślub kościelny jako odstępstwo od zasad ideologicznych” — pisał Gomułka w Pamiętnikach. Formalny ślub, oczywiście tylko cywilny, wzięli wiele lat później, dopiero w 1951 roku.
W 1930 roku Zofia Szoken urodziła syna, który otrzymał imię Ryszard. Chłopiec został ochrzczony, ale stało się to dopiero wtedy, gdy miał już siedem lat. „Na mnie, jego ojca, lub na jego matkę obowiązek podjęcia tej decyzji nie spadł tylko dlatego, że w tym czasie obydwoje znajdowaliśmy się w więzieniu” — przyznał Gomułka. Religijną uroczystość urządzili rodzice Władysława i jego siostra Ludwika, którzy przez wiele lat opiekowali się chłopcem. Podczas chrztu ksiądz zdecydował, że Ryszard będzie nosił matczyne nazwisko Szoken, co dwa lata później, po wkroczeniu do Polski hitlerowców, okazało się błędem, bo jednoznacznie wskazywało na jego żydowskie pochodzenie. Na szczęście jednak Niemcy się o tym nie dowiedzieli.
W grudniu 1927 roku przełożeni z Centralnego Związku Robotników Przemysłu Chemicznego RP wysłali Gomułkę do Zagłębia Dąbrowskiego. Zamieszkał w Zawierciu w wynajętym pomieszczeniu, w którym wcześniej znajdował się sklep rzeźnika. „Zainstalowałem tam żelazny piecyk, służący także za kuchenkę do gotowania posiłków, czym zajmowała się moja żona”.
Większość czasu Gomułka spędzał jednak nie nad przygotowywanymi przez Zofię daniami, ale na objeżdżaniu okolicznych przedsiębiorstw i namawianiu robotników do zakładania związkowych komórek. Wydawało się, że odniósł spektakularny sukces w cementowni „Klucze”, gdzie do związku przystąpiła niemal cała, licząca dwieście osób załoga. W efekcie została ona objęta układem zbiorowym, co skutkowało natychmiastową, w dodatku znaczącą podwyżką płac. I paradoksalnie ta właśnie podwyżka stała się przyczyną klęski Gomułki. O ile w pierwszym miesiącu wszyscy członkowie związku w cementowni „Klucze” opłacili składki związkowe, o tyle w drugim liczba płatników spadła do kilkunastu ludzi, a w trzecim miesiącu po podniesieniu płac składek nie opłacił już nikt. „Chłopi-robotnicy pracujący w tej cementowni wstąpili do związku li tylko dlatego, żeby za jego pomocą uzyskać podwyżkę płac, podnieść ich wysokość do poziomu obowiązującego w innych cementowniach. Składkę członkowską, którą wpłacili za pierwszy miesiąc, potraktowali jako opłatę na rzecz adwokata, któremu powierzyli obronę swojej sprawy” — skomentował to Gomułka w Pamiętnikach.
Jeśli to wydarzenie go zniechęciło, to jedynie na krótko. Kontynuował bowiem peregrynacje po fabrykach i zachęcał robotników, by przystępowali do reprezentowanego przezeń związku. Jego działalność jest coraz pilniej śledzona przez policję. W październiku 1928 roku komendant posterunku w Brześciu rozsyła informację, że Władysław Gomułka jest podejrzewany o działalność komunistyczną. Policjanci wchodzą do jego zawierciańskiego mieszkania, ale nie znajdują żadnych dowodów potwierdzających jego komunistyczną działalność. Zmuszeni są odstąpić od aresztowania.
Za to coraz lepiej oceniają Gomułkę przełożeni. W lipcu 1929 roku jest delegatem na I Krajowy Zjazd PPS-Lewicy, podczas którego zostaje wybrany do Komitetu Centralnego i Sekretariatu Generalnego partii. Rok później — to kolejny dowód uznania — KPP wysyła go jako delegata „lewicy związkowej” na odbywający się w Moskwie V Kongres Czerwonej Międzynarodówki Związków Zawodowych. Spełniają się marzenia sprzed kilku lat, gdy rozmyślał o wyjeździe do Związku Sowieckiego, tej komunistycznej arkadii. Podekscytowany czerwoną propagandą i zniechęcony strachem przed utratą pracy w rafinerii, być może już wtedy przekroczyłby sowiecką granicę. Stało się inaczej dzięki Alfredowi Fiderkiewiczowi, posłowi Niezależnej Partii Chłopskiej. Gomułka napisał do tego nieznanego sobie parlamentarzysty list, w którym go powiadomił — co bez wątpienia świadczy o tym, że jednak obawiał się emigracji na wschód — iż zamierza wyjechać do ZSRS i tam ma nadzieję znaleźć odpowiednią dla siebie pracę. Fiderkiewicz, choć był związany z ruchem komunistycznym, poinformował wtedy Gomułkę, że według jego wiedzy Polacy nielegalnie przekraczający granicę Związku Sowieckiego są wysyłani do obozów karnych. Gomułka się wystraszył i zrezygnował ze swoich planów. Kilka lat później, kiedy do Polski zaczęło docierać coraz więcej informacji o losach polskich komunistów w Związku Sowieckim, listownie podziękował Fiderkiewiczowi za radę, która zapewne uratowała mu życie.
Sam Alfred Fiderkiewicz — od 1925 roku członek Komunistycznej Partii Polski — który na początku wieku pracował na jednej z amerykańskich farm, a później zdobył dyplom lekarski na Uniwersytecie w Bostonie, w 1928 roku spędził w ZSRS dwa miesiące. Po powrocie do kraju otworzył praktykę lekarską w Milanówku, gdzie często spotykali się działacze KPP. W 1940 roku został aresztowany, ale zaraz po zapłaceniu wysokiego okupu Niemcy wypuścili go na wolność. W 1942 roku wstąpił do PPR. Współpracował zarówno z Marcelim Nowotką, jak i z Pawłem Finderem, a w jego domu w Milanówku wiele razy zbierała się komunistyczna wierchuszka. Ponownie aresztowany w sierpniu 1943 roku, trafił do Auschwitz. Przeżył. Po wojnie był między innymi prezydentem Krakowa, dyplomatą i dyrektorem Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce.
Teraz, w 1930 roku, jadąc do Moskwy jako związkowy delegat, Gomułka miał prawo przypuszczać, że nic mu już nie grozi. Denerwował się tylko tym, czy zdoła dotrzeć tam na czas, bo o wyjeździe dowiedział się zaledwie kilka dni przed rozpoczęciem zaplanowanych na 15–30 lipca obrad. Był bardzo podniecony wyprawą na wschód. „Po raz pierwszy miałem się znaleźć w Związku Radzieckim, w Moskwie. W tamtych latach marzył o tym chyba każdy komunista” — wspominał.
W spisanych w latach siedemdziesiątych wspomnieniach przebija jednak rozczarowanie tą wyprawą. Arkadia wcale nie okazała się tak bajeczna, jak Gomułka sobie roił przed wyjazdem. Trudno jednak powiedzieć, czy rzeczywiście był rozczarowany już wtedy, czyli w 1930 roku, czy też zweryfikował swoje sądy po późniejszych doświadczeniach. W każdym razie w Pamiętnikach Gomułka odniósł się do owej wyprawy bez entuzjazmu.
Bardzo wyczerpująca okazała się już sama podróż. Żaden działacz komunistyczny nie mógł wówczas ot tak wyjechać do ZSRS, bo natychmiast znalazłby się na celowniku polskich służb bezpieczeństwa. Tradycyjna droga czerwonych konspiratorów wiodła więc przez Berlin, Prusy Wschodnie, Litwę i Łotwę. Także Gomułka ruszył tym szlakiem. Po wielu dniach dotarł w końcu do Moskwy.
Stolica Związku Sowieckiego bardzo go zaskoczyła. Po wyjściu z dworca kolejowego zapytał jednego z przechodniów, oczywiście po rosyjsku, gdzie się znajduje budynek Kominternu. Ten spojrzał na niego obojętnie, po czym poszedł dalej. Kolejny przechodzień był grzeczniejszy, ale nie umiał odpowiedzieć na zadane mu pytanie. „Nie mam jakoś szczęścia, rzekłem w duchu do siebie, nie mogę natrafić na człowieka upolitycznionego, który nie mógłby nie wiedzieć, gdzie znajduje się w Moskwie znany przecież na całym świecie Komintern” — zanotował Gomułka w Pamiętnikach. Zapytał więc kierującego ruchem ulicznym milicjanta, ale ten nie dość, że nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, to jeszcze nie umiał nawet wskazać kierunku, w którym Gomułka powinien się udać, i potraktował go mało przyjaźnie. Przyszły I sekretarz KC PZPR zaczął się zastanawiać, dlaczego — inaczej niż to się działo w takich sytuacjach w Warszawie — milicjant nie spojrzał na plan miasta. Kolejny funkcjonariusz, który także nie znał adresu siedziby Kominternu, skierował Gomułkę do pobliskiej komendy. Tam wreszcie uzyskał pomoc. Na skrawku gazety dyżurny milicjant zapisał mu nie tylko adres, ale też numery tramwajów i trolejbusów, które miały dowieźć Gomułkę do upragnionego przezeń budynku. Niestety, ta pomoc na niewiele się zdała. Po pierwsze, delegat KPP nie miał ani kopiejki, a tylko kilka zaoszczędzonych niemieckich marek, po drugie zaś — pojazdy komunikacji miejskiej były tak zatłoczone, że niepodobna było do nich wsiąść. Do placu Maneżowego, gdzie miała się znajdować siedziba Kominternu, dotarł więc na piechotę. „Ekskursja” z dworca kolejowego trwała trzy godziny — z walizką w ręku, po rozpalonych lipcowym słońcem ulicach „stolicy światowego proletariatu”.
Jak mu później wytłumaczono, przyczyną tego, że milicjanci nie znali adresu Kominternu, było ich chłopskie pochodzenie. „Nie powiem, aby takie wyjaśnienie trafiło mi do przekonania. Ale niezależnie od tego, z jakich przyczyn zapytywani przeze mnie przechodnie i milicjanci nie mogli mi udzielić informacji o siedzibie Kominternu, nauczony doświadczeniem wyzbyłem się złudzeń, jakoby Komintern był znany wszystkim mieszkańcom Moskwy tak, jak na przykład Wawel w Krakowie”.
Gomułkę rozczarował też sam Kongres. Spodziewał się bowiem, że „ludzie sowieccy” będą delegatom radzi, skoro czerwona literatura przedstawiała ich niczym anioły, a może nawet świętych. A jednak w czasie posiłku w stołówce usłyszał rozmowę dwóch kelnerek. Jedna z nich wyrzekała: „Obżerają się rosyjskim masłem, podczas gdy Rosjanie nie mają nawet chleba”. Delegat KPP był zszokowany. „Moje ówczesne mniemanie o ludziach radzieckich cechowała niemała doza naiwności. Po prostu idealizowałem ich, jak w ogóle cały Związek Radziecki. Wszystko, co przy praktycznym zetknięciu się z rzeczywistością radziecką mąciło we mnie ten wyidealizowany obraz, odczuwałem jako osobistą przykrość” — pisał. „Niewiele wiedziałem o trudnościach, jakie przeżywała gospodarka radziecka. Informacje o tych sprawach podawane przez prasę burżuazyjną traktowałem jako paszkwile i oszczerstwa rzucane na Związek Radziecki, za miarodajne uważałem jedynie informacje i oceny zawarte w naszych wydawnictwach. Te zaś mówiły o Kraju Rad w samych superlatywach. A przecież w 1930 roku i w latach następnych w Związku Radzieckim rzeczywiście panował głód, spowodowany głównie kolektywizacją rolnictwa. Zobaczyłem to bliżej dopiero podczas powtórnego pobytu w tym kraju w latach 1934–1935”. Ale już wówczas — jak przyznał Gomułka w Pamiętnikach — „zaopatrzenie ludności oraz rzucające się w oczy ubóstwo społeczeństwa radzieckiego korygowało moje poprzednie wyobrażenia o Związku Radzieckim”.
Przyjęta przez Kongres uchwała miała skłonić robotników całego świata do podjęcia walki ekonomicznej. Autorzy tego dokumentu uznawali wszystkie nieopanowane przez komunistów związki zawodowe za reakcyjne i namawiali do oddolnego powoływania w fabrykach różnego rodzaju komitetów, w tym komitetów strajkowych, przeciwstawiających się „reakcyjnym” związkom zawodowym. „Komitety miały być wyrazem jednolitego frontu od dołu, miały ułatwiać komunistom przenikanie w gąszcz klasy robotniczej, samodzielne prowadzenie walk strajkowych i nadawanie im rewolucyjnego charakteru” — wyjaśniał Gomułka.
W Pamiętnikach stwierdził, że był rozczarowany. Po pierwsze dlatego, że podobną taktykę KPP przyjęła już rok wcześniej. Po drugie zaś — uważał, że taktyka ta osłabia komunistyczne wpływy w związkach zawodowych, „zawęża możliwości oddziaływania partii na robotników, na organizowanie i przebieg walk klasowych”. Przyznał jednak, że nie przyszło mu nawet do głowy, by się przeciwstawić uchwałom Kominternu. „Moja psychika ukształtowana na gruncie dyscypliny partyjnej wykluczała wszelki sprzeciw wobec uchwał i postanowień zapadłych na kongresie lub podjętych przez centralne władze partyjne” — pisał. „Postępowałem jak żołnierz, który nawet w przypadku, gdy nurtują go wątpliwości, czy otrzymany od zwierzchnika rozkaz jest słuszny, stara się go jak najsumienniej wykonać. W tym okresie kierowałem się w swojej pracy tylko takimi kategoriami”.
Droga powrotna z Moskwy do Polski znów wiodła przez Berlin. W przedziale sypialnym pociągu „Czerwona Strzała” jadącego z Moskwy do Leningradu Gomułka spotkał Rosjanina, który także był przerzucany na Zachód, ale miał o nim jedynie mgliste pojęcie. W Leningradzie poprosił on Gomułkę, by pomógł mu kupić odpowiednią garderobę. Ze zdziwieniem przyjął informację, że na Zachodzie nie nosi się rubaszek, czyli popularnych w Związku Sowieckim, zapinanych pod szyją koszul bez kołnierzyka. Gomułka musiał mu pokazać, jak się wiąże krawat. Rosjanin nie umiał też zapinać powszechnie wówczas używanych podwiązek do skarpet.
Gomułka dotarł w końcu do Berlina i zamieszkał we wskazanym przez partię lokalu, który należał do działacza Komunistycznej Partii Niemiec. Pewnego dnia człowiek ten wybrał się na zorganizowaną przez komunistów wielką manifestację bezrobotnych. Na jednym z centralnych placów niemieckiej stolicy zgromadziło się 100 tysięcy osób. Ale demonstracja zakończyła się zaraz po tym, jak na trybunę wszedł komisarz policji i oświadczył, że wiec jest nielegalny. „I to wszystko. Ludzie dali posłuch, podporządkowali się poleceniom komisarza. Poznałem wówczas mentalność niemiecką, ten charakteryzujący Niemców sposób myślenia, który stał się źródłem ich przewagi nad wieloma narodami, w tej liczbie i nad narodem polskim, w wielu dziedzinach, takich jak dyscyplina społeczna, pracowitość i gospodarność, organizacja pracy i życia, poszanowanie prawa i mienia publicznego, szacunek dla przełożonych i sumienne wykonywanie obowiązków na swoim posterunku pracy” — zanotował później w Pamiętnikach. „Nie zmienia to faktu, że ta sama mentalność niemiecka stanowiła jednocześnie najbardziej sprzyjający grunt, na którym w określonych warunkach mógł wyrosnąć potworny faszyzm hitlerowski. Hitlerowskie zbójeckie prawo ustanowione w III Rzeszy niemieckiej było tak samo traktowane i przestrzegane przez naród niemiecki, jak przestrzegał on praw obowiązujących w Republice Weimarskiej”.
Kiedy Gomułka wrócił z Moskwy, polecono mu przenieść się do Warszawy, gdzie otrzymał zadanie zorganizowania Lewicy Związkowej. Partyjne polecenie wykonał, choć po latach stwierdził, że nie zgadzał się z uchwałami kominternowskiego Kongresu ani wcześniejszego V Zjazdu KPP. „Fałszywe oceny i sekciarskie uchwały nie mogły zmienić rzeczywistości istniejącej w ruchu związkowym, rozmijały się z życiem, ograniczały, a nawet paraliżowały możliwości pracy członków partii i całej lewicy w związkach zawodowych. Działalność rewolucyjna w związkach zawodowych musiała nosić charakter publiczny, legalny, była więc sama w sobie niebezpieczna, wskutek czego członkowie partii unikali angażowania się do tej pracy. Ci zaś, którzy ją podejmowali, nie mogli realizować sekciarskich uchwał partii, musieli kierować się realnymi możliwościami” — wspominał. Jednak słowa te należy traktować z rezerwą, bo wiele lat po fakcie napisał je były już I sekretarz KC PZPR, w dodatku mądrzejszy o późniejsze doświadczenia. Wątpliwe, aby wcześniej wykazywał się podobną przenikliwością.
Zgodnie z dyrektywami Kominternu Komunistyczna Partia Polski powołała Krajowy Komitet Lewicy Związkowej — nielegalną organizację, która miała wprowadzić w życie uchwały V Zjazdu KPP. Gomułka — jak sam stwierdził poniewczasie — był temu przeciwny. Uważał, że efektem będą aresztowania działaczy komunistycznych, i proponował władzom partii, aby Komitet został zarejestrowany i działał legalnie. Jego propozycję odrzucono, a on sam, jak zwykle, podporządkował się decyzjom partii. W połowie stycznia 1932 roku odbyła się narada krajowa Lewicy Związkowej. Wybór delegatów miał tak naprawdę charakter łapanki i trwał aż trzy miesiące. Efekt był smutny. „Przebieg narady nasuwał przypuszczenie, że zdecydowana większość uczestników nie miała nic wspólnego z działalnością Lewicy Związkowej, nie brała aktywnego udziału z ruchu związkowym. Wskazywały na to ich bierność, milczenie, niezajmowanie stanowiska w sprawach podniesionych na naradzie. Ci zaś delegaci, którzy się wypowiadali, mówili przeważnie o sytuacji, jaka istniała w gałęzi lub branży przemysłu, w której pracowali, o atakach kapitału, bezrobociu, nastrojach wśród robotników, prowadzonych akcjach”.
Decyzją władz KPP przyjęty podczas narady manifest Lewicy Związkowej miał zostać podpisany wyłącznie przez jej sekretarza, czyli Władysława Gomułkę. To go narażało na policyjne represje. I choć wszyscy zdawali sobie sprawę z oczywistości ryzyka, nikt nawet nie poinformował Gomułki, że uchwała nielegalnej organizacji będzie sygnowana jego nazwiskiem. „Żeby uniknąć ewentualnych dyskusji ze mną na ten temat, postanowiono postawić mnie przed faktem dokonanym” — wspominał.
Czarny scenariusz urzeczywistnił się bardzo szybko, na przełomie marca i kwietnia 1931 roku, kiedy na warszawskim Dworcu Wschodnim do wybierającego się do Pińska Gomułki podeszło dwóch funkcjonariuszy policji. Przetransportowano go do więzienia przy ulicy Daniłowiczowskiej w Warszawie. To było pierwsze poważne więzienie, do jakiego Gomułka trafił. „Przedtem znałem tylko cele aresztanckie, przebywałem w nich wielokrotnie, w zasadzie nie dłużej niż 48 godzin każdorazowo” — pisał. „Pamiętam na przykład, że zostałem osadzony w areszcie na 48 godzin z okazji wizyty w Polsce króla Afganistanu Amanullaha. Byłem więc obeznany z celami aresztanckimi, lecz prawdziwą celę więzienną zobaczyłem wtedy po raz pierwszy”.
Gomułkę osadzono w dużej, wieloosobowej celi. Jako więzień polityczny mógł nosić własne ubranie i obuwie, podczas gdy zwykli kryminaliści byli ubrani w więzienne kombinezony. „Dopuszczano do nas gazety, choć czasem postrzępione nożyczkami przez cenzora administracji, mogliśmy też korzystać z biblioteki więziennej. Raz na dwa tygodnie każdy mógł wysłać list do rodziny lub do swoich przyjaciół, a nowo przybyli więźniowie mieli prawo do tego zaraz po osadzeniu ich w więzieniu. W kilka dni po aresztowaniu skorzystałem i ja z tego prawa, zawiadamiając listownie żonę o tym, co zaszło” — skrupulatnie odnotował w Pamiętnikach.
Zofia Szoken natychmiast zaczęła działać. Do zwolnienia Gomułki najpierw próbowała namówić sędziego śledczego, a gdy ten pozostał nieugięty, poszła do prokuratora. Udało się i w ciągu jednego dnia Władysław znalazł się na wolności. Znamienne. Ponad dwadzieścia lat później, w 1954 roku, kiedy wreszcie wypuszczono ją z więzienia X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Miedzeszynie — podczas gdy jej mąż wciąż przebywał za kratami — podjęła bliźniacze wysiłki. Tyle że wtedy rozmawiała już z towarzyszami, których świetnie znała, a cała sprawa dotyczyła zasłużonego przecież działacza komunistycznego. Co więcej — chodziło o byłego szefa partii. Kobieta nic wtedy nie wskórała. To była już całkiem inna Polska. Komunistyczna. Jej budowie Władysław Gomułka poświęcił całą młodość…
Mimo, najdelikatniej mówiąc, nielojalności swoich szefów w sprawie podpisania manifestu Lewicy Związkowej — właściwie należałoby to nazwać zdradą, a przynajmniej oszustwem — po wyjściu z więzienia Władysław Gomułka odzyskał stanowisko sekretarza Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej. Była to jednak tylko wydmuszka. Zresztą tak samo jak cały ruch komunistyczny w II Rzeczypospolitej, bo w szczytowym okresie do Komunistycznej Partii Polski należało niewiele ponad 5 tysięcy osób. Polacy stanowili w tej organizacji 40-procentową mniejszość, pozostali członkowie rekrutowali się spośród Białorusinów, Ukraińców oraz Żydów. „Cała partia to kilka, a może kilkanaście tysięcy ludzi, najczęściej fanatyków, a jednocześnie wykolejeńców i histeryków, marzących o dorwaniu się do władzy drogą krwawego przewrotu i włączenia Polski do tzw. Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich” — diagnozował Józef Mützenmacher vel Jan Alfred Reguła, działacz KPP, który w 1934 roku porzucił ruch komunistyczny i podjął z władzami współpracę, która miała na celu jego unicestwienie. „Po naradzie krajowej [Krajowy Komitet Lewicy Związkowej] przekształcił się w fikcję i nie zebrał ani razu. W istocie rzeczy stanowił on tylko propagandową fasadę mającą ułatwić rozwijanie działalności partii [KPP] wśród robotników” — przyznał Gomułka w Pamiętnikach. Dlatego on sam znalazł pracę w Centralnym Wydziale Zawodowym KPP. „Objąłem nowy, wyznaczony mi przez partię, nielegalny posterunek pracy. Odtąd otwiera się nowy etap w mojej działalności, etap pracy tym razem już całkowicie konspiracyjnej”.
Na początku lat trzydziestych jednym z głównych obowiązków Gomułki było nawiązywanie kontaktów z działaczami Lewicy Związkowej w przedsiębiorstwach, zdobywanie informacji, udzielanie instrukcji. Efekty tych działań były jednak mizerne, komuniści nie należeli bowiem do ulubieńców polskiej klasy robotniczej. „Moje kontakty i narady z członkami partii w sprawach organizowania Lewicy Związkowej nie przynosiły istotnych informacji” — pisał potem samokrytycznie. W pierwszych miesiącach 1932 roku został skierowany na Górny Śląsk, gdzie miał kierować Lewicą Związkową z ramienia Centralnego Wydziału Zawodowego KPP. Później pracował również w Łodzi.
Zofia Szoken została w Warszawie. Najpierw mieszkała przy ulicy Kołobrzeskiej, później przeniosła się do podstołecznego Wiśniowa, wreszcie do Pyr. Gomułka czasem tam zaglądał, gdy rewolucyjna marszruta powiodła go do Warszawy. „Pamiętam, że po wejściu na podwórko zobaczyłem siedzącego w piasku z łopatką w rączce małego, czysto ubranego chłopczyka. Przystanąłem i z czułością obserwowałem mojego synka, zanim udałem się na pierwsze piętro do mieszkania” — wspominał. „On zaś jakby nie zwracał na mnie uwagi. Miał wtedy półtora roku, a przez wiele ostatnich miesięcy rzadko mnie widywał, prawie mnie nie znał. Zagadnąłem coś do niego, lecz nie przerwał swego zajęcia”.
W 1932 roku, po latach niepowodzeń, komuniści dostrzegli wreszcie swoją wielką szansę. W Łodzi, gdzie w wyniku światowego kryzysu pensje w przemyśle włókienniczym spadły o blisko 30 procent, sytuacja była bliska wrzenia. Zakamuflowani pod płaszczykiem Lewicy Związkowej, zdobyli spore wpływy i parli do strajku. Żądali zawarcia układu zbiorowego, co było wówczas nośnym hasłem. Komisja Międzyzwiązkowa, składająca się z sześciu związków zawodowych, zdecydowała się ogłosić w tamtejszych przedsiębiorstwach strajk powszechny, który miał się rozpocząć 17 czerwca. Ale dwa dni wcześniej odbyło się zebranie delegatów fabrycznych, podczas którego Komisja zmieniła zdanie. Ferment wśród pracowników, przede wszystkim robotnic, był już jednak tak duży, że Komisji udzielono wotum nieufności. Pierwsze skrzypce zaczęli grać komuniści, którzy proklamowali rozpoczęcie strajku 16 czerwca. Plan się nie powiódł, bo do protestu przystąpiło zaledwie kilkanaście fabryk i fabryczek. W efekcie strajk wygasł już po trzech dniach.
Jednak komuniści zdecydowali się nie składać broni. Na niedzielę 28 sierpnia 1932 roku Gomułka zwołał naradę delegatów załóg. Mieli się spotkać w podłódzkim lesie, w Chojnach, na końcu linii tramwajowej, tuż przy cmentarzu. Policja dowiedziała się o tym i wysłała na miejsce wywiadowców. Konspiratorzy ich dostrzegli i postanowili przenieść naradę do oddalonego o dziesięć kilometrów od Łodzi Młynka, popularnego wówczas letniska. Trzydziestu „spiskowców” podzielonych na dwie grupy ruszyło do Młynka różnymi trasami.
Dotarłszy na miejsce, zmęczeni, rozsiedli się na trawie. Po kilku minutach wyskoczyli z krzaków dwaj uzbrojeni, ubrani po cywilnemu funkcjonariusze policji. „W tej samej sekundzie, chwytając w garść marynarkę, zerwałem się z miejsca i skoczyłem w lewą stronę nieco do tyłu w pobliskie zarośla. Jednocześnie rozległo się za mną głośne wezwanie: »Stój, bo strzelam«. W zaroślach poczułem pod nogami podmokły grunt, a gdy nie zważając na to, usiłowałem biec dalej, natrafiłem na teren błotnisty. Odbiłem więc w prawo, wyskoczyłem na leśną polankę i znowu usłyszałem za sobą wezwanie: »Stać, bo strzelam«. Mnie natomiast pędził i rozsadzał mózg inny wewnętrzny nakaz, górujący nad całym moim jestestwem. Wszystko krzyczało we mnie: »nie mogą cię wziąć, nie możesz wpaść, nie możesz stać się dowodem rzeczowym obciążającym ludzi, których zwołałeś na naradę«” — pisał Gomułka, bardzo szlachetnie przedstawiając swoje myśli. Być może odruch ratowania współtowarzyszy odgrywał w tym momencie jakąś rolę, ale z całą pewnością głównym motorem ucieczki był, jak zawsze w takich okolicznościach, strach przed zatrzymaniem. Wcześniejsze aresztowania, a także pobyt w więzieniu przy Daniłowiczowskiej, choć nie nazbyt długi, zapewne odstręczały Gomułkę od kolejnego spotkania z funkcjonariuszami policji.
Po dwukrotnym ostrzeżeniu policjant strzelił. Pierwsza kula chybiła celu, ale druga dosięgła umykającego Gomułkę. „Poczułem, jakby jakiś nieduży kamyk uderzył mnie lekko z tyłu w udo lewej nogi. Bezwładnie zwaliłem się na trawę. Dopiero wtedy poczułem ból. Próbowałem ruszyć nogą, lecz ustokrotniony ból momentalnie sparaliżował tę próbę” — wspominał. „Pocisk roztrzaskał mi kość udową na skos, na dwie szczapy, od połowy uda aż po staw kolanowy. Szarpany okrutnym bólem leżałem twarzą do ziemi. Nie czułem już w sobie tego nakazu, który zagnał mnie na tę polanę leśną. Wszystkie myśli kłębiły się w mojej głowie w nieopisany chaos”.
Ranny Gomułka został przetransportowany do łódzkiego Szpitala Miejskiego Świętego Józefa, gdzie pilnowany przez policjantów, przebywał cztery miesiące, aż do końca 1932 roku. Trafił pod opiekę doktora Antoniego Tomaszewskiego, cieszącego się sławą dobrego chirurga. Ale obawy Gomułki wzrosły, gdy się dowiedział, że lekarz jest zwolennikiem endecji i — mówiąc delikatnie — nie darzy komunistów zbytnią estymą. Jego strach spotęgował się po pierwszej wizycie, kiedy Tomaszewski oświadczył, że prawdopodobnie nogę trzeba będzie amputować. Po trzech dniach pacjent trafił na stół operacyjny. Nogi nie amputowano, a po zabiegu zoperowana kończyna została unieruchomiona na wyciągu. W ten sposób przyszły I sekretarz KC PZPR przeleżał sześć tygodni. Później zastosowano różne kąpiele, masaże ręczne oraz elektryczne. „Nie wpływało to jednak na zmianę stanu nogi” — pisał Gomułka. „Po upływie około dwóch miesięcy dr Tomaszewski doszedł do wniosku, że kontynuowanie tych zabiegów jest bezcelowe, gdyż pocisk, który rozbił mi kość udową, przerwał także w nodze nerw skokowy”.
Gomułkę przetransportowano do łódzkiego więzienia przy ulicy Gdańskiej. Wraz z pięcioma innymi więźniami politycznymi przesiedział w niewielkiej celi dziesięć miesięcy. Rychło wszedł w skład trójki kierowniczej komuny więziennej, był także delegatem celi. Swój status zawdzięczał akcji policyjnej w Młynku, która stała się znana wśród komunistów.
Więzienie przy Gdańskiej nie było sanatorium. Jego naczelnika o nazwisku Polak Gomułka opisał jako „maniaka, typa zdradzającego anomalię psychiczną”. Miał on często pojawiać się pod drzwiami celi i wyzywać jej lokatorów od bolszewickich mord i żydowskich pachołków. Gomułce zarzucał podburzanie więźniów przeciwko więziennej administracji. „Spotka cię za to kara, na zawsze mnie zapamiętasz. Już jedną nogę wyrwali ci z dupy, czy ci to jeszcze mało? Możemy ci jeszcze wyrwać drugą, żebyś prędzej zdechł. Ile płacili ci bolszewicy za twoją wywrotową robotę, ty pachołku żydowski” — cytował jego słowa przyszły I sekretarz KC PZPR. W dodatku zawsze 1 maja i 7 listopada, czyli w rocznicę bolszewickiego przewrotu w Rosji, naczelnik — prowokowany noszeniem w tych dniach przez komunistycznych więźniów czerwonych wstążek lub kokardek — „przeprowadzał generalne bicie wszystkich więźniów politycznych”.
W maju 1933 roku Gomułce przedstawiono akt oskarżenia, który obejmował przynależność do Komunistycznej Partii Polski, prowadzenie w Łodzi działalności wywrotowej oraz antypaństwowej. W końcu maja zasiadł na ławie oskarżonych. Nosił już wówczas protezę, która „miała kształt sznurowanej od stopy do kolana cholewki zrobionej z mocnej skóry, jej dolna część przeznaczona na umieszczenie stopy łączyła się jakby z brandzlem wykonanym z cienkiej, stalowej blachy, dobrze dopasowanej do podeszwy stopy, a całą konstrukcję protezy łączyły dwie stalowe niklowane sztabki, poruszające się na nitach umieszczonych naprzeciw obu kostek stopy, co umożliwiało podnoszenie jej w górę i opuszczanie w dół podczas chodzenia”. Przed sądem Gomułka wygłosił płomienną, przynajmniej w swoim mniemaniu, mowę. Był z siebie niezwykle zadowolony nawet po latach, kiedy opisywał tamte wydarzenia: „Zastosowana przeze mnie forma i treść przemówienia zachwyciły wprost mojego obrońcę, adwokata Henryka Birencweiga, który składając mi gratulacje z tego tytułu, wyraził się, że mnie adwokat jest niepotrzebny, że on, jako mój obrońca, czuł się na rozprawie zbyteczny”. Przynajmniej w ostatnich latach życia I sekretarz KC PZPR musiał kochać się miłością czystą i niczym nieskrępowaną.
Widocznie jednak sędzia był bardziej krytyczny, bo po trwającym zaledwie jeden dzień procesie skazał Gomułkę na cztery lata więzienia. W lipcu 1933 roku przewieziono go do więzienia karnego w Łęczycy.
Siedział w sześcioosobowej celi, a płynący z wolna czas umilał sobie grą w szachy — więźniowie wyryli szachownicę na drewnianym blacie stołu, natomiast figury sporządzili z przeżutego razowego chleba. Znów był delegatem celi i także tym razem wszedł w konflikt z więzienną administracją. W efekcie na dwa dni został zamknięty w karcerze, jedną dobę spędził na „twardym łożu”. Jego rację żywnościową ograniczono kilkakrotnie jedynie do chleba i wody.
Jesienią 1933 roku lekarz więzienny stwierdził, że wskutek niewłaściwego zrostu kości udowej po postrzale u Gomułki powstaje „sztuczny staw” i konieczny jest zabieg chirurgiczny. Przetransportowano go więc do Warszawy, bo w Łęczycy nie było warunków do przeprowadzenia operacji.
Jedną z form walki z administracją warszawskiego więzienia, cieszącą się szczególną popularnością wśród więźniów komunistycznych, była odmowa zamiatania cel. Gomułka odnosił się do tego z niechęcią, bo pogarszało to warunki higieniczne i odbijało się na samych osadzonych. Nawiasem mówiąc, w swoich Pamiętnikach odnotował także, że bodaj w 1937 roku w kobiecym więzieniu w Fordonie komunistki sprzeciwiły się noszeniu więziennych ubrań i w efekcie przez kilka letnich tygodni musiały chodzić zupełnie nago. Wycofały się z protestu dopiero po nadejściu jesiennych chłodów.
Jesienią 1933 roku, kiedy Władysław Gomułka trafił do mokotowskiego więzienia, komuniści twardo protestowali i w niezamiatanych celach tonęli wręcz w kurzu. Aby złamać ich opór, władze tej placówki postanowiły rozesłać prowodyrów do różnych zakładów penitencjarnych. Na przełomie października i listopada Gomułkę przeniesiono więc do Białegostoku. Jednak nie zagrzał tam miejsca. Na początku następnego roku otrzymał urlop zdrowotny i po dziewiętnastu miesiącach od momentu aresztowania w Młynku ponownie znalazł się na wolności.
Także tym razem zawdzięczał to Zofii Szoken, która zwróciła się o pomoc do Stefanii Sempołowskiej, działaczki Patronatu nad Więźniami Politycznymi w Polsce. Kobieta interweniowała w Ministerstwie Sprawiedliwości, powołując się na zły stan zdrowia Gomułki. W swoich wspomnieniach późniejszy I sekretarz PPR z uznaniem wypowiadał się o dwóch wysokich rangą urzędnikach resortu, którzy zgodzili się wypuścić go z więzienia na dwumiesięczny urlop zdrowotny. Początkowo urzędnicy zażądali kaucji w wysokości 300 zł, ale Zofia Szoken oświadczyła, że nie dysponuje taką kwotą. „Pracowała wtedy po linii partyjnej albo w Komitecie Warszawskim, albo na Prawej Podmiejskiej i z tego tytułu otrzymywała nieregularnie niewielkie zapomogi partyjne. Nie stać jej było nawet na utrzymywanie dziecka, które musiała oddać na wychowanie mojej rodzinie w Krośnie” — wspominał Władysław Gomułka. Urzędnicy ulegli i zgodzili się na urlop zdrowotny bez kaucji. Prokurator Woycicki, który wypisywał decyzję w obecności Zofii Szoken, miał powiedzieć: „Żeby tylko nie uciekł, żeby tylko nie uciekł”.
Po wyjściu z więzienia Gomułka zaczął się zastanawiać, czy podjąć leczenie w Polsce, czy też wyjechać do Związku Sowieckiego. „Alternatywa ta sprowadzała się wyłącznie do stanowiska, jakie w tej sprawie zajmie Sekretariat KPP. Moim głębokim pragnieniem był wyjazd do Związku Radzieckiego. Tam widziałem dla siebie nie tylko najlepsze warunki lecznicze. Dążenie do wyjazdu wiązałem także z możliwością skierowania mnie na szkołę partyjną KPP, na tzw. Leninówkę w Moskwie”. Poprosił o zgodę na wyjazd władze Komunistycznej Partii Polski. Oczekiwanie na odpowiedź jednak się przedłużało, a dwumiesięczny urlop zbliżał się do końca, Gomułka udał się do prokuratora Woycickiego. Ten zgodził się dać mu kolejny miesiąc urlopu, zapewniając przy tym, że jeśli leczenie będzie wymagało przebywania na wolności, przerwa w odbywaniu kary może zostać przedłużona.
Tymczasem Gomułka czynił już ostatnie przygotowania do podróży. W końcu maja lub na początku czerwca 1934 roku wyruszył do Gdańska, gdzie zamieszkał w tak zwanej przejazdówce, mieszkaniu jednego ze zwolenników komunizmu. Spędził tam około dwóch tygodni, czekając na przygotowanie fałszywych dokumentów. „Mieszkanie składało się z trzech pokoi i kuchni, wyposażone było w urządzenia sanitarne wraz z łazienką. Wszystko to wprowadziło mnie nieomal w zachwyt. W tak luksusowych warunkach nigdy dotąd nie mieszkałem” — wspominał. „Prawdziwe zdumienie ogarnęło mnie, kiedy się dowiedziałem, że gospodarz mieszkania od dłuższego czasu pozostawał bez pracy, był bezrobotnym. Wprost wierzyć się nie chciało, że tak piękne mieszkanie może zajmować bezrobotny, opłacać czynsz i utrzymywać rodzinę z zasiłku. Jego sytuację materialną polepszała opłata, jaką otrzymywał od partii za odnajmowanie pokoju na kwaterunek dla kapepowców przebywających czasowo w Gdańsku. Mój kwaterunek łączył się z pełnym całodziennym utrzymaniem. Posiłki przyrządzała i przynosiła mi do pokoju żona gospodarza. Rachunki za to wszystko uiszczała za mnie łączniczka z ramienia KPP”. Partia zaopatrzyła też Gomułkę w pieniądze, by mógł za nie wykonać zdjęcia do fałszywych dokumentów i kupić papierosy.
Zgodnie z instrukcją Gomułka zgłosił się w Gdańsku do konsulatu sowieckiego. „»Wy siejczas jawlajetieś grażdaninem Sowieckowo Sojuza«, oświadczył konsul. Skwitowałem to jednym słowem: »Da«. Nie wiedziałem bowiem, co w takim przypadku powinien odpowiedzieć obywatel Związku Radzieckiego, którym się stałem” — opisał tę „uroczystość” późniejszy I sekretarz KC PZPR. Ale czuł się dumny. Teraz był już obywatelem ojczyzny światowego proletariatu.
W końcu przez leżący w Prusach Wschodnich Malbork (wówczas Marienburg) dotarł do Rygi, przesiadł się na pociąg do Moskwy i po dotarciu do stolicy Związku Sowieckiego zgłosił się w sekcji polskiej Kominternu. Zadaniem jej pracowników było między innymi zakwaterowanie funkcjonariuszy Komunistycznej Partii Polski w Moskwie lub innych sowieckich miastach, zapewnienie im pieniędzy na utrzymanie, a także nadzór nad ich pobytem, choć tym z pewnością zajmowały się również tamtejsze służby specjalne.
Już na początku rozmowy z funkcjonariuszem Kominternu doszło do niemiłej sytuacji. Kominternowiec zapytał Gomułkę, czy zostało mu coś z funduszy przydzielonych przez KPP na podróż do Moskwy. Naiwny do nieprzytomności Gomułka przyznał, że ma jeszcze 5 dolarów, które zaoszczędził kosztem obiadu w Rydze. Posiłku nie zjadł, chciał sobie bowiem kupić w Moskwie dawno wymarzoną koszulę. Ale przedstawiciela Kominternu marzenia kapepowca niewiele obchodziły i stanowczym tonem zażądał zwrotu dolarów. Jednocześnie, jakby na osłodę, poinformował Gomułkę, że ten zostanie wkrótce zaopatrzony w odzież, a jego ubranie trafi do depozytu i będzie mu zwrócone przed powrotem do kraju. „Tutaj musisz być ubrany tak, jak ubiera się człowiek radziecki, nie możesz się niczym wyróżniać” — powiedział. Przedstawiciel Kominternu odebrał Gomułce pieniądze, czego zresztą nie pokwitował, a co ten drugi skrupulatnie odnotował w swoich Pamiętnikach.
Podczas pobytu w Moskwie Gomułka zapragnął się spotkać z mieszkającymi w słynnym Hotelu Lux Antonim Lipskim i jego żoną. Lipskiego, byłego sekretarza Komitetu Warszawskiego Związku Młodzieży Komunistycznej, a później członka Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Polski, uczestnika prac Komisji Bałkańskiej i Wojskowej, który był współautorem programu wciągania młodzieży do agitacji antykomunistycznej i zwalczania militaryzacji, Gomułka poznał prawdopodobnie jeszcze w Zagłębiu Dąbrowskim. Przede wszystkim jednak dobrze znał jego matkę Franciszkę, legendarną w komunistycznym środowisku „babcię Lipską”, która pomagała mu w działalności konspiracyjnej w Zagłębiu. Za tę pomoc Gomułka był jej bardzo wdzięczny.
Przebieg rozmowy z Lipskim dobrze oddaje atmosferę wszechogarniającej podejrzliwości, która panowała w Związku Sowieckim w latach trzydziestych. O zamiarze spotkania Gomułka musiał najpierw powiadomić przedstawiciela Kominternu, który niechętnie, ale wyraził na to zgodę. Po przybyciu do hotelu o wyznaczonej porze Gomułka został wyposażony w specjalną przepustkę z dokładnie wypisaną godziną wejścia. Rozmowa — jak zapamiętał — nie była udana. Nic w tym dziwnego, skoro „prywatne spotkania czasowo przebywających w Związku Radzieckim kapepowców były źle widziane i faktycznie niedozwolone przez kierownictwo sekcji polskiej Kominternu. W imię zachowania konspiracji i zabezpieczenia partii przed możliwością przenikania do jej szeregów obcej agentury przestrzegano zasady, by w miarę możliwości kapepowców izolować od siebie, a nawet by jeden o drugim niczego nie wiedział, gdy zaś dochodziło między nimi do spotkania, to musieli trzymać się z dala od tematyki wykraczającej poza granice partyjnych publikacji oraz zachowywać pełną konspirację o własnej działalności partyjnej lub działań znanych im pracowników partyjnych” — zanotował „Wiesław”.
Cztery lata później Antoni Lipski został aresztowany i stracony. Taki sam los spotkał jego brata Ludwika. Niedługo potem, podczas okupacji, zginął w Warszawie trzeci z synów „babci Lipskiej”, także działacz komunistyczny — Leon Lipski, pseudonim „Łukasz”. Zastrzelono go w czerwcu 1943 roku na polecenie Pawła Findera, ówczesnego szefa Polskiej Partii Robotniczej, bo w 1938 roku nie zaakceptował rozwiązania KPP i w wydawanym w Warszawie „Czerwonym Sztandarze” wzywał członków partii, aby nie dawali wiary pogłoskom o jej rozwiązaniu i kontynuowali działalność; ostatni numer pisma, składający się zaledwie z jednej kartki, został wydrukowany w mikroskopijnym nakładzie dwustu egzemplarzy. Waga niesubordynacji była znikoma, ale wystarczająca dla polskich funkcjonariuszy Kominternu, którzy działali w pepeerowskim przebraniu. Zabójstwo Leona Lipskiego przygotował dowodzący już wówczas Gwardią Ludową Franciszek Jóźwiak, członek KC PPR.
Żona Antoniego Lipskiego, działaczka komunistyczna Helena Frenkiel-Kamińska, z którą Gomułka również rozmawiał w Hotelu Lux, po aresztowaniu byłego już męża bez najmniejszych oporów zaakceptowała wyrok na człowieka, którego świetnie znała i z którym dzieliła nie tylko polityczne namiętności, ale również małżeńskie łoże. Gomułka był tym zaskoczony nawet po latach. Skomentował to w swoich Pamiętnikach: „Nigdy nie potrafiłem zrozumieć mentalności, postawy oraz kryteriów moralnych tych komunistów, którzy znając się doskonale z wieloletniej współpracy i działalności partyjnej, a jak w przypadku H. Frenkiel nawet związanych z sobą przez całe lata więzami małżeńskimi, nie tylko nie zdobyli się na odwagę wyrażenia sprzeciwu lub co najmniej wątpliwości, które musiały ich chyba nurtować, kiedy ci najbliżsi im współtowarzysze i przyjaciele zostali bezpodstawnie oskarżeni o zdradę i straceni przez władze radzieckie. Co więcej, stawali oni po stronie oszczerczych oskarżycieli, solidaryzowali się z nimi, zaślepieni pozbawioną podstaw wiarą w sprawiedliwość działania organów państwowych ZSRR, akceptowali ich bezgraniczne bezprawie”. Być może to zdziwienie było nawet autentyczne, choć sam Gomułka pisał po latach, że w tamtym czasie zachowywał się „wobec partii identycznie, jak zachowuje się głęboko wierzący katolik wobec spowiadającego go księdza, któremu na każde pytanie odpowiada słowami prawdy, niczego przed nim nie zatajając. Wiara, jaką żywiłem do KPP, jak w ogóle do idei socjalizmu, była zupełnie podobna do wiary w Boga i jego kościół święty, żywionej przez szczerych wyznawców religii rzymskokatolickiej”.
Podczas pobytu w Kraju Rad Gomułka uczestniczył w jeszcze jednym wydarzeniu, dobrze oddającym atmosferę, jaka panowała w tym państwie. W krymskim sanatorium napisał list do mieszkającej w Mińsku siostry swojej żony, w następstwie czego kobieta odwiedziła go na Krymie. Gomułka opowiadał o tej wizycie już po powrocie do Moskwy, wypytywany o szczegóły pobytu w sanatorium. Przedstawiciel Kominternu wpadł w szał. Zarzucał Gomułce, że ten go nie poinformował o członkach rodziny mieszkających w ZSRS. „Partii trzeba bez pytania o wszystkim mówić, o wszystkim ją informować” — pouczał. W efekcie Gomułka musiał podzielić się z Kominternem całą wiedzą na temat szwagierki, zabroniono mu też utrzymywać z nią jakiekolwiek kontakty.
Odważył się na to dopiero podczas wspólnego pobytu z żoną we Lwowie, już po zajęciu Polski przez Niemcy. Niedługo potem otrzymał odpowiedź, w której szwagierka zapowiadała swój przyjazd. Nie zobaczyli się jednak, ponieważ prawdopodobnie kobieta zginęła już na samym początku wojny niemiecko-sowieckiej. Szczegółów Gomułka nigdy nie poznał, a w swoich wspomnieniach raczej snuł przypuszczenia, że szwagierka nie żyje, niż wiedział to na pewno, bo po wojnie ona sama nigdy już się do niego nie odezwała.
Kiedy Władysław Gomułka podejmował decyzję o wyjeździe do Związku Sowieckiego, miał nadzieję, że tamtejsi lekarze starannie zajmą się jego chorą nogą i przywrócą jej całkowitą sprawność. Rozczarował się. „W Moskwie nikt nie miał zamiaru kierować mnie na specjalistyczne badania, powoływać jakiejś komisji lekarskiej w celu postawienia właściwej diagnozy i wskazania, jakim zabiegom powinienem się poddać. To były mrzonki”. Lekarz, do którego skierował Gomułkę jego opiekun z sekcji polskiej Kominternu, odmówił nawet zrobienia zdjęcia rentgenowskiego. Przepisał mu jedynie „kąpiele błotne” i dał skierowanie do sanatorium na Krymie. Gomułka podejrzewał, że tak naprawdę decyzję w tej sprawie podjął nie lekarz, ale towarzysze partyjni z Kominternu.
Już jako szef polskich komunistów Gomułka gościł na Krymie wielokrotnie. Nigdy jednak nie wyjeżdżał do sowieckiej arkadii z takim entuzjazmem i przyjemnością, jak jego następcy: Edward Gierek i Wojciech Jaruzelski.
W sanatorium w Eupatorii trzy razy dziennie aplikowano Gomułce kąpiele błotne, w polskiej terminologii zwane borowinowymi. Dużo też pływał w morzu. Sztuki utrzymywania się na wodzie nauczył się już jako dziecko i — jak wyznał w swoich Pamiętnikach — robił to z zamiłowaniem. Pływał w Morzu Czarnym, a później również w Zatoce Gdańskiej i jeziorach mazurskich, a przede wszystkim — regularnie, trzy razy w tygodniu — w basenie w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki. Od wczesnych lat po późną starość z zamiłowaniem uprawiał też poranną gimnastykę, w dodatku, jak twierdził, dość intensywną. Dużo spacerował, zwłaszcza gdy w grudniu 1970 roku partia uwolniła go wreszcie od wszystkich obowiązków. Dzięki tym ćwiczeniom „ujarzmiłem swoje kalectwo — pisał — skryłem je przed oczami ludzkimi, doprowadziłem nogę do takiej sprawności ruchowej, że trudno zauważyć jej poważny niedowład, który został mi już na zawsze”.
Pobyt w sanatorium nie sprawił wprawdzie cudu, ale dużo pomógł. Mięśnie stopy wzmocniły się i dzięki temu Gomułka mógł już chodzić w normalnych półbutach. W sierpniu 1935 roku znów pojechał na Krym, też do Eupatorii, ale tym razem do sanatorium „1 Maja”.
Pobyt Gomułki w Związku Sowieckim nie ograniczał się do sanatoryjnego leczenia postrzelonej stopy. Skierowano go do Międzynarodowej Szkoły Partyjnej imienia Lenina, która oficjalnie była częścią Instytutu Marksa–Engelsa–Lenina, choć w praktyce podlegała najpierw Wydziałowi Organizacyjnemu Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej, a od 1932 roku Wydziałowi Kadr. Celem „Leninówki” było „wyszkolenie pracowników partyjnych, w pełni przygotowanych teoretycznie, uzbrojonych w metodologię marksistowsko-leninowską, mogących zostać bolszewickimi przywódcami mas i kierownikami walki rewolucyjnej”. Słuchaczom wykładano między innymi ekonomię polityczną, politykę ekonomiczną Związku Sowieckiego, materializm dialektyczny i historyczny, dzieje międzynarodowego ruchu robotniczego, historię Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików) oraz leninizm. Jednym z najważniejszych przedmiotów, który obejmował sześćdziesiąt godzin zajęć teoretycznych i aż sto jedenaście godzin ćwiczeń praktycznych, była „robota konspiracyjna”. Uczono między innymi metod szyfrowania korespondencji, fałszowania dokumentów, działalności wydawniczej, kolportażu literatury i ulotek, organizowania nielegalnych zebrań i demonstracji, przeciwdziałania prowokacjom.
Pełny kurs w Międzynarodowej Szkole Partyjnej imienia Lenina trwał dwa i pół roku. Zapewne Gomułka uczestniczył w jakimś jego skróconym wariancie, bo cały jego drugi pobyt w Związku Sowieckim trwał półtora roku, wliczając w to dwukrotne leczenie w sanatorium. Przy czym wyjazdy na Krym, a przynajmniej drugi z nich, mogły się odbywać w ramach wakacyjnej przerwy dla studentów „Leninówki”, bo takie prawo im przysługiwało. Generalnie żyli oni wówczas stosunkowo dobrze, ich comiesięczne stypendium było wyższe, niż wynosiło średnie wynagrodzenie sowieckiego robotnika. Ze wspomnień Romana Zambrowskiego, który przebywał w „Leninówce” w latach 1929–1931, wynika, że wszyscy jej studenci byli automatycznie przyjmowani do WKP(b). Gomułka nic nie pisał na ten temat, ale można założyć, że akurat dla niego od tej zasady nie odstąpiono.
Sekcja polska „Leninówki” mieściła się w podmoskiewskim Kraskowie. „Ta całkowita izolacja polskiej szkoły partyjnej była podyktowana względami konspiracji, miała na celu zabezpieczenie uczestników szkoły nie tylko przed ewentualną obserwacją wroga, lecz także przed jakimikolwiek kontaktami ze słuchaczami »Leninówki« przynależnymi do innych partii komunistycznych” — pisał Gomułka. Zupełnie jak w szkole dla szpiegów. Tym bardziej że kursanci nie występowali pod własnymi nazwiskami, ale posługiwali się pseudonimami. Kadrę dydaktyczną Międzynarodowej Szkoły Partyjnej imienia Lenina stanowili odpowiednio przeszkoleni działacze poszczególnych partii komunistycznych, najczęściej kadrowi pracownicy Kominternu i absolwenci Instytutu Czerwonej Profesury.
Polska sekcja „Leninówki” mieściła się w obszernej willi. Część budynku zajmowały pokoje, w których mieszkali „studenci”, w pozostałych pomieszczeniach urządzono sale wykładowe oraz bibliotekę. Na sąsiedniej działce znajdowała się kolejna willa, w której w czasie, gdy w „Leninówce” uczył się Gomułka, mieszkał marszałek Michaił Tuchaczewski. W Polsce, po wojnie 1920 roku, gdy dowodził Frontem Zachodnim, znienawidzony. We wspomnieniach Gomułki, co charakterystyczne, nie ma nawet śladu niechęci do sowieckiego marszałka. Jest podziw. „W miesiącach zimowych obserwowaliśmy wielokrotnie, jak Tuchaczewski na podwórku swojej willi rąbał drewno na opał. Węgla wtedy nie używano, w willach palono drewnem. Obok jego willi, podobnie jak obok naszej szkoły, stały sągi grubych polan, przeważnie okrąglaków o metrowej długości. Każde takie polano należało przepiłować na trzy lub cztery części, a później klocki te rąbało się siekierą na drewno opałowe. Tuchaczewski nieraz przy trzaskającym mrozie, lekko ubrany, trzymając siekierę w gołych rękach z wielkim rozmachem rąbał te klocki, ustawiając je przedtem na specjalnym grubym pniu. Zajęcie to traktował najwyraźniej jako gimnastykę. Drewna na opał mogli mu bowiem narąbać żołnierze, którzy piłowali na kloce polana ustawione w sągach. Zresztą cała sylwetka Tuchaczewskiego miała wygląd sportowy”. Jednak cały ten wysiłek na niewiele się zdał, bo niedługo potem legendarny marszałek sowieckiej armii został na rozkaz Stalina aresztowany, a w czerwcu 1937 roku dokonał żywota w więzieniu na Łubiance.
Władysław Gomułka znalazł się w dziesięcioosobowej grupie szkoleniowej, którą tworzyły cztery kobiety i sześciu mężczyzn. Z wcześniejszej działalności w Polsce znał tylko Tadeusza Ćwika. W 1937 roku zetknął się w więzieniu w Rawiczu z Romanem Romkowskim, jednym z członków swojej grupy szkoleniowej w „Leninówce”, późniejszym, okrytym ponurą sławą wiceministrem bezpieczeństwa publicznego. W Kraskowie obaj mieszkali w jednym pokoju, w Rawiczu w jednej celi, a mimo to w latach pięćdziesiątych to właśnie Romkowski był jednym z głównych dyrygentów aresztowania Gomułki i przygotowywania jego procesu. „Mimo łączących go ze mną więzi partyjnych, wspólnego kształcenia się w szkole partyjnej, spędzenia kilku tygodni we wspólnej celi więziennej w Rawiczu Romkowski był tak głęboko zdeprawowanym moralnie człowiekiem, że robił wszystko, co mu polecono, by zmontować proces sądowy również przeciwko mnie” — pisał później Gomułka. Cóż, odnosząc się do swoich wrogów, nie chciał pamiętać, że on sam był wiernym i żarliwym wyznawcą „kościoła socjalizmu”.
Ze wspomnień innych absolwentów „Leninówki”, na przykład Romana Zambrowskiego, wynika, że przed przyjęciem kandydaci musieli zdać „egzamin wstępny”. Miał on charakter rozmowy dającej wyobrażenie o poglądach kandydata na aktualne zagadnienia ruchu komunistycznego. Jednak Gomułka w swoich Pamiętnikach nic na ten temat nie wspominał. Natomiast stanowczo skrytykował ówczesne poglądy polskich komunistów. Stwierdził na przykład, że w projekcie programu Komunistycznej Partii Polski „niemal wszystkie podstawowe myśli polityczne w nim zawarte były fałszywe i błędne. Co więcej, niektóre oceny i zasadnicze wytyczne zawarte w tym projekcie godziły w najżywotniejsze interesy narodu polskiego, w podstawy niepodległości Polski”. Pewne jest jednak, że w żadnym razie nie mógł takich poglądów wyrażać podczas rozmowy kwalifikacyjnej, bo szybciej niż w ławach kraskowskiej szkoły wylądowałby na Syberii. Podczas egzaminu zapewne wyklepał obowiązujące „na obecnym etapie” stalinowskie formuły. Albo więc, co bardzo prawdopodobne, był ich gorącym zwolennikiem, albo postąpił koniunkturalnie. Po latach nie chciał się jednak do tego przyznać.
Integralną częścią „leninowskich studiów” było szkolenie wojskowe. W Kraskowie część zajęć prowadził Karol Świerczewski, były uczestnik — ale po stronie sowieckiej — wojny 1920 roku, wtedy już absolwent Akademii Wojskowej imienia Frunzego i członek sekcji polskiej Kominternu. Szkolenie odbywało się w Kraskowie w budynku szkoły i na pobliskim poligonie wojskowym. Świerczewski uczył słuchaczy „Leninówki” posługiwania się bronią krótką, karabinami, ciężkimi karabinami maszynowymi oraz granatami zaczepnymi i obronnymi. Było to zajęcie odpowiednie bardziej dla sierżanta niż byłego szefa IV Zarządu Sztabu Generalnego. W Pamiętnikach Gomułka przyznał, że strzelanie szło mu kiepsko, ale twierdził, że okazał się dobry w rzucie granatem.
We wspomnieniach Gomułki z Kraskowa nie ma nawet cienia refleksji nad programem kształcenia w „Leninówce”, w tym krytyki uczenia działaczy robotniczych, jak posługiwać się bronią palną i rzucać granatem. Widocznie nawet po latach w pełni akceptował on taki system „nauczania marksizmu”. To jeszcze jeden dowód na to, że był w tym czasie zdeklarowanym stalinistą i jeśli nawet pewne rzeczy w Związku Sowieckim nie bardzo mu się podobały, na przykład kolektywizacja, to po prostu karnie się z nimi godził.
Świadczy o tym również opisane w Pamiętnikach wydarzenie z jesieni 1935 roku. W Moskwie ukończono właśnie budowę pierwszej stacji metra, więc słuchacze „Leninówki” dostali zgodę na jej obejrzenie. Akurat gdy zachwycali się dziełem „radzieckich robotników i inżynierów” — oczywiście wycieczka miała przede wszystkim cel propagandowy — na stację wtoczył się pociąg. Wysiadła z niego dość spora grupa osób, wśród których był ubrany w wojskowy mundur Stalin. Jak pisał Gomułka, na jego widok wszyscy zaczęli „zapalczywie” klaskać. Przyzwyczajony do tego rodzaju hołdów sowiecki przywódca nie zareagował. „Przeszedł wolnym kroczkiem po peronie paręnaście metrów, rozejrzał się po stacji, po czym w asyście oficerów wsiadł do innego wagonu” — wspominał późniejszy I sekretarz KC PZPR. „Pochłanialiśmy wzrokiem całą jego niewysoką postać, śledziliśmy z przejęciem każdy jego ruch. Dla każdego z nas osobiste zobaczenie Stalina było wielkim przeżyciem”.