Czerwony Ślepowron. Biografia Wojciecha Jaruzelskiego - Piotr Gajdziński - ebook

Czerwony Ślepowron. Biografia Wojciecha Jaruzelskiego ebook

Piotr Gajdziński

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To biografia najważniejszej postaci Peerelu, człowieka, który utrzymywał się na szczytach władzy dłużej niż jakakolwiek inna postać komunistycznego establishmentu. Zawdzięczał to inteligencji, sprytowi, bezwzględności wobec wrogów i przyjaciół oraz posłuszeństwu wobec Moskwy.

Bierut i Gomułka tworzyli zręby komunistycznej Polski. Jaruzelskiemu historia przypisała rolę jej obrońcy – najpierw w 1968 roku w Czechosłowacji, później w grudniu 1970 roku i wreszcie w 1981 roku. Po ośmiu latach dyktatorskiej władzy Jaruzelskiego nie było już czego bronić…

Był cichym wielbicielem Piłsudskiego, zaczytywał się w polskiej literaturze romantycznej, w przeciwieństwie do innych generałów i towarzyszy stronił od alkoholu. Dziko pracowity wierzył, że czytając podsłuchy opozycjonistów i najbliższych współpracowników, a nawet aktorów, organizując narady i po leninowsku wsłuchując się w „mądry głos klasy robotniczej”, uratuje komunizm. Ten komunizm, który zabił mu ojca, a jego samego pozbawił rodzinnego domu.

Swoimi rządami zbudował Polskę w opakowaniu zastępczym – biedną, zapyziałą, zawsze posłusznie podążającą krok w krok za kremlowską satrapią. Czy był rosyjską „matrioszką”, agentem sowieckich służb specjalnych przyobleczonym w mundur polskiego żołnierza, czy tylko złamanym przez komunistyczną potęgę, posłusznym wykonawcą „wiecznie żywej” idei Lenina i Stalina?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 635

Oceny
4,0 (21 ocen)
9
6
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Gajdziński Czerwony ślepowron. Biografia Wojciecha Jaruzelskiego ISBN Copyright © by Piotr Gajdziński, 2017 Redakcja Justyna Kobus Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Zdjęcie na okładce Wojtek Laski/East News Layout i łamanie Dymitr Miłowanow Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Spoza gór i rzek wyszliśmy na brzeg…

W sierpniu 1941 roku generał Władysław Anders rozpoczął formowanie dwóch polskich dywizji piechoty i kilku innych jednostek w pobliżu Samary i obwodzie orenburskim oraz koło Saratowa nad Wołgą, gdzie powstawała 5. Wileńska Dywizja Piechoty. Władysław Jaruzelski zapisał syna do armii Andersa, ale Wojciech nie zdążył do niej wstąpić. Nim dotarł do obozu, armia Andersa przekroczyła granicę Związku Radzieckiego.

Jaruzelscy zostali wywiezieni do Rosji w połowie czerwca 1941 roku. Mieszkali wówczas w Winksznupie w powiecie lidzkim u rodziny Hrynkiewiczów, wcześniej korzystali z gościny familii Stankiewiczów, a przez pierwszy okres pobytu na Litwie mieszkali u krewnych Filipkowskich. Pod koniec maja 1941 roku rodzice Wojciecha zdecydowali, że wobec ataku Armii Czerwonej na Litwę lepiej wrócić w rodzinne strony. Nic dziwnego, w rodzinie dobrze znano rosyjskie metody. Dziadek Wojciecha, noszący zresztą to samo imię, spędził na Syberii osiem lat, wywieziony tam po powstaniu styczniowym. Ale Sowieci błyskawicznie zajmują Litwę. Gdy Wojciech Jaruzelski po raz pierwszy widzi najeźdźców, jest przerażony. „Miałem wrażenie, że jest tam nieprzebrane mrowie żołnierzy, odzianych w szare szynele i wyposażonych w stosy karabinów – wspominał po latach. – Byłem przeświadczony, że to straszna, dziwna i wroga potęga”.

W sobotę, 14 czerwca 1941 roku rodzina Jaruzelskich zostaje zapakowana do jadącego na wschód pociągu. To już ostatnia, czwarta deportacja Polaków w głąb ZSRR, która obejmuje nieco ponad 40 tysięcy obywateli Rzeczypospolitej zamieszkujących wówczas Litwę, Zachodnią Białoruś i Zachodnią Ukrainę. Jaruzelscy mają ogromnego pecha – zaledwie osiem dni później Niemcy rozpoczęły realizację planu „Barbarossa” i wkroczyły na tereny Związku Radzieckiego. Deportacje polskiej ludności wówczas ustają.

„Wieziono nas Telegami, to takie platforemki, wzdłuż rzeki Bii. Pozostał mi w pamięci obraz: wysoki brzeg, pada deszcz, zimno, chociaż sierpień. Kładliśmy się pod tę Telegę, żeby jakoś tam uchronić się przed deszczem. Takie sytuacje bardzo wiążą, zwłaszcza że miałem wtedy szesnaście-siedemnaście lat” – wspominał Wojciech Jaruzelski.

Jadą osobno – Wanda Jaruzelska z córką Teresą i Wojciechem, Władysław w innym wagonie. Mimo że podróż trwa wiele tygodni, właściwie się nie widują. W końcu docierają do leśnej osady Turczuk w Górach Ałtajskich. Zgodnie z poleceniem sowieckich władz Wanda z dziećmi osiedla się w Turczuku, niedaleko Bijska. W najbliższych miesiącach trafi tu ponad dwieście transportów z deportowanymi mieszkańcami terenów zajmowanych przez Armię Czerwoną. Władysław jedzie dalej, do łagru w Krasnojarskim Kraju.

Wanda Jaruzelska z dziećmi zostali prawdopodobnie zaliczeni do kategorii „wolnych osiedleńców”, czyli – jak to opisał historyk Marcin Białas – „ludzi przymusowo osiedlonych w określonym miejscu i całkowicie pozostawionych samym sobie”. Aby przeżyć, Wojciech, wówczas szesnastolatek, zatrudnia się w tajdze przy wyrębie lasu. Wkrótce nabawia się tzw. ślepoty śnieżnej, która spowodowała konieczność noszenia, słynnych później, ciemnych okularów. Następnie pracuje w Rajpotriebsojuzie, czyli Rejonowym Związku Spożywców. Ten ostatni fakt będzie się starał się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ukryć, zaczerniając wpis na ten temat w swojej teczce personalnej oficera LWP. Nie pasował do nowej, heroicznej biografii, którą wówczas starał się stworzyć. Bo praca w magazynie to jednak nie to samo, co wyrąb syberyjskich lasów.

W październiku 1941 roku zostaje wezwany do miejscowego NKWD, gdzie, jak będzie w wolnej już Polsce opowiadał, odmawia przyjęcia sowieckiego obywatelstwa. Trafia do więzienia, gdzie jest trzymany przez trzy tygodnie. Siedzi w dużej celi, bez pryczy, z rozrzuconą na ziemi słomą, która służy za posłanie. „Po mordach w Katyniu nastąpiło zaostrzenie stosunków z rządem emigracyjnym i wszystkich Polaków wzywali i mówili: Musicie przyjąć radzieckie obywatelstwo. W 90 procentach odpowiadaliśmy Nie!, więc wsadzali nas do pudła” – wspominał Jaruzelski. Już później, w latach dziewięćdziesiątych, gdy niezbyt chętnie wracał do tamtego tragicznego czasu, będzie zawsze podkreślał, że „od zwykłych ludzi” doznał tam wiele dobrego. Nie sposób temu zaprzeczyć, wielu zesłańców po latach z rozrzewnieniem wspominało codzienną pomoc, której doświadczyli od znękanych obywateli ZSRR.

Ale były też inne wspomnienia. Gdy Konstanty Rokossowski, później marszałek i jeden z najważniejszych dowódców II wojny światowej, został oskarżony przez siepaczy Stalina o szpiegostwo na rzecz Polski i Japonii, a następnie aresztowany, jego córka chodziła do szkoły. Pewnego dnia w klasie pojawiła się dyrektorka tej placówki i oznajmiła jej koleżankom i kolegom: „Dzieci, chcę, żebyście wiedziały, że wśród was jest córka wroga narodu. Ada, wstań, żeby wszyscy mogli cię zobaczyć. Więcej już do tej szkoły nie poszła” – opowiadał Borisowi Sokołowowi, autorowi biografii marszałka Rokossowskiego, wnuk byłego dowódcy 2 Frontu Białoruskiego. Ale może Jaruzelski trafił na innych, bardziej świadomych obywateli sowieckiego imperium? Choć warto pamiętać, że stosunek Rosjan do Polaków zmienił się po wyjściu z ZSRR armii Andersa. Powszechnie odbierano to, ulegając sowieckiej propagandzie, jako ucieczkę. Dezercję wobec Niemców, którzy nagle stali się „wspólnym wrogiem”.

Umowa Sikorskiego z Majskim spowodowała, że Władysław Jaruzelski został jesienią, po kilku tygodniach pobytu w łagrze, zwolniony. Udało mu się dotrzeć do Bijska, oddalonego od osady Turczuk o 300 kilometrów. Formowała się tam właśnie delegatura rządu londyńskiego i – jak twierdziła Teresa, siostra Wojciecha Jaruzelskiego – ojciec zapisał syna do armii Andersa. Ale Wojciech wraz z matką i siostrą dotarli do Bijska dopiero w styczniu 1942 roku. Podobno wyjechali z Turczuka bez wiedzy miejscowych władz bezpieczeństwa, a w Bijsku zamieszkali przy ulicy Gorkiego. Wojciech znowu pracował w tajdze, a później udało mu się znaleźć posadę tragarza w miejscowej piekarni. Wreszcie, po ponad półrocznej rozłące, byli razem. „Matka dbała o to, żeby zachować pewien klimat, mimo wszystko kulturę. Zawsze dbała o to, by jakąś serweteczkę położyć, cokolwiek położyć, niech to będzie tylko suchy kartofel, ale podany jak w domu” – opowiadał później Wojciech Jaruzelski.

Ale szczęście nie trwało długo. Efekty kilkudniowego pobytu w stalinowskim łagrze coraz bardziej dawały się we znaki. Władysław Jaruzelski, który zatrudnił się jako wozak w bijskim przedsiębiorstwie rybnym, z każdym dniem podupadał na zdrowiu. Zmarł niemal w rocznicę wywózki, 4 czerwca 1942 roku. „Ojca mniej pamiętam. Szybko został wzięty do łagru, wrócił szkielet po prostu, wkrótce zmarł. Mama nawet nie mogła pójść na pogrzeb, bo tak się fatalnie czuła. Więc ja ze znajomym panem Skrzypkowskim, sąsiadem, na takim wózku do wożenia drewna, bo konia nawet nie mogłem dostać, wieźliśmy ojca na cmentarz prawosławny. Wykopaliśmy mogiłę, postawiliśmy krzyżyk brzozowy. Mama potem przychodziła, jak już troszkę wyzdrowiała. Teresa tak samo. Darniną grób obkładała, aż zemdlała, bo też była ogromnie wycieńczona. To wszystko z Teresą również nas bardzo zbliżyło. Była bardzo dzielna, a przecież pięć lat ode mnie młodsza” – opowiadał po latach Wojciech Jaruzelski.

Anna T. Pietraszek, reżyser filmowy, która w 1989 roku była w Bijsku i odtworzyła tamte tragiczne wydarzenia, twierdzi jednak, że szczegóły pogrzebu były nieco inne. „Wiem, jak wyglądał ten pochówek, w jakich realiach Wojciech Jaruzelski dokonał pogrzebania kochanego ojca, w jakiej traumie się znajdował. Znam tę sprawę z opisów tzw. miejscowej ludności (…). Generał Jaruzelski był w trakcie rozmowy ze mną autentycznie zaskoczony, że ktoś może znać szczegóły pochówku jego ojca, gdy młody Wojciech szabrował deskę i sznur, kładł na tej desce trupa ojca i ciągnął ją na plecach na wzgórek, by ochronić zwłoki przed rozszarpaniem przez dzikie zwierzęta i zapobiec ich rozkładowi w błocie”. Tak czy inaczej, warunki, w jakich odbył się „pogrzeb” Władysława Jaruzelskiego, wiele mówią o „dobrych, opiekuńczych Rosjanach”, którzy w momencie śmierci wozaka nie pożyczyli Wojciechowi konia, aby mógł dowieźć zwłoki ojca na miejscowy cmentarz.

Ewakuacja polskich jednostek wojskowych wchodzących w skład armii Andersa oraz skupionej wokół niej ludności polskiej rozpoczęła się niemal dwa miesiące po śmierci Władysława Jaruzelskiego. Trudno zrozumieć, dlaczego Wojciech do tego czasu nie zgłosił się do wojska. Jeszcze trudniej zrozumieć, dlaczego Wanda Jaruzelska wraz z dziećmi nie dołączyła do ewakuujących się żołnierzy. Do końca sierpnia 1942 roku, gdy ostatni Polacy przekroczyli granicę z Iranem, a wraz z wojskiem Związek Sowiecki opuściło 25,5 tysiąca cywili, od śmierci Władysława minęły już blisko cztery miesiące. Trudno to zrozumieć tym bardziej, że w Bijsku znajdowała się delegatura rządu londyńskiego, której zadaniem było informowanie Polaków o poczynaniach polskiej armii.

Zostają. W maju 1943 roku Wojciech Jaruzelski otrzymuje wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień, która uznaje go za zdolnego do służby wojskowej. Mijają jednak kolejne dwa miesiące, gdy wreszcie 19 lipca, cztery dni po uroczystej przysiędze złożonej w rocznicę grunwaldzkiej wiktorii, Jaruzelski zostaje skierowany do Szkoły Oficerskiej 1 Korpusu Sił Zbrojnych w Riazaniu. Po mordzie katyńskim i wyjściu armii Andersa brakuje oficerów do tworzącego się wojska. Jaruzelski z jakichś powodów zostaje uznany za dobry materiał do kierowania polskimi żołnierzami. W tym czasie w 1. Dywizji im. Tadeusza Kościuszki służy 684 oficerów, z czego 66 procent stanowią oficerowie sowieccy, 29 procent oficerowie Wojska Polskiego II Rzeczpospolitej, a pozostałą część osoby, w których dowódcy dostrzegli cechy przywódcze i skierowali na kursy oficerskie.

Trudno odgadnąć uczucia, jakie towarzyszyły wówczas Jaruzelskiemu. Można jednak przypuszczać, że niewiele różniły się od tych, które w swoich wspomnieniach przytaczali inni więźniowie sowieckiego imperium. „Przekraczałem granicę obozu wojskowego z mieszanymi uczuciami. Co prawda swojskie symbole radowały, ale przeważało uczucie obawy i podejrzliwość co do charakteru tworzącego się wojska, w świetle zerwanych stosunków z rządem polskim w Londynie i wyjściem armii Andersa do Iranu – wspominał w książce „Berlingowcy. Żołnierze tragiczni” Roman Marchwicki, który walczył w szeregach 1. Dywizji imienia Tadeusza Kościuszki. – A poza tym świadomość, że to wojsko będzie organizowane z inicjatywy polskich komunistów, jak również poczucie krzywdy za aresztowanie ojca i wywózkę, nie nastrajały mnie optymistycznie. Szedłem, ponieważ nie było innego wyjścia”. Z kolei Wacława Zakrzewskiego, gdy tylko rosyjskie władze wyraziły zgodę na zaciągnięcie się do tworzonej w Sielcach nad Oką polskiej dywizji, opanowała wielka radość, „którą psuło to, że jeszcze może się coś stać, że jeszcze mogą cofnąć decyzję, że jeszcze mogą odwołać, że jeszcze mogę zostać, aby zachwycać się tajgą, a ja przecież tych zachwytów miałem już dosyć, naprawdę dość. Miejscowi patrzą i mówią: czewo on, durak, takoj dowolnyj? Tam gorie i smiert’, a on kak na progułku wyszeł’ (Czego on, głupi, taki zadowolony? Tam rozpacz i śmierć, a on jakby na spacer szedł).

Już pierwsze reakcje zesłańców trafiających do obozu w Sielcach pozbawiają ich złudzeń. „W początkowym okresie umundurowanie dywizji było jak w Armii Czerwonej, co wśród masy żołnierskiej budziło wiele komentarzy. Pewne wątpliwości budzili również oficerowie, którzy nie znali języka polskiego i posługiwali się tylko rosyjskim. Różnie też mówiono o Wandzie Wasilewskiej i Berlingu – wspominał Bolesław Dańko, kolejny Polak wcielony do 1. Dywizji. – O sprawach tych żołnierze żywo dyskutowali, dając wyraz braku zaufania do dowództwa i wszystkiego, co się działo. Nawet księdza Wilhelma Kubszę uważali niektórzy za podstawionego oficera NKWD”.

Jaruzelski, który 6 lipca 1943 roku, miesiąc przed przekroczeniem bramy riazańskiej Szkoły Oficerskiej, skończył dwadzieścia lat, także musiał sceptycznie patrzeć na ludową armię. Cztery lata wcześniej w artykule opublikowanym w piśmie Bielańskiej Drużyny Harcerskiej napisał, że „głównym celem i hasłem każdego harcerza musi być służba Bogu i Ojczyźnie”, przywoływał tradycję Orląt Lwowskich oraz harcerzy, którzy zginęli w wojnie z bolszewikami w 1920 roku „w obronie kraju przed czerwonym najeźdźcą”. Pisał z patosem: „Zanim staniemy się ludźmi zupełnie dojrzałymi, którzy mogą odpowiedzialnie pracować w wybranym przez siebie zawodzie, musimy czynić przygotowania przysposabiające nas duchowo do przyszłej pracy. Prawo harcerskie poucza nas, iż przez sumienne spełnianie obowiązków, posłuszeństwo, cenienie swej godności i rycerskie postępowanie staniemy się wartościowymi jednostkami, będącymi chlubą narodu. Miłość bliźniego i ojczystej przyrody, spełnianie dobrych uczynków jest również warunkiem, który powinniśmy wypełniać, chcąc dać świadectwo, iż kochamy i staramy się służyć na każdym polu krajowi. Musimy wypełniać każdą powierzoną nam pracę i obowiązek z zapałem i energią, gdyż wtedy nabieramy cech pozwalających nam w przyszłości przezwyciężać każdy trud i dotrzeć do zamierzonego celu. Najważniejszą cechą czyniącą człowieka szlachetnym jest jego wartość duchowa krystalizująca się w miarę wzrastania czci i miłości ku Bogu, który kieruje losami całego świata i Polski”. W tym czasie przyozdabia klapę marynarki Szczerbcem, zwanym też mieczykiem Chrobrego, które nosili członkowie założonego przez Romana Dmowskiego Obozu Wielkiej Polski. Była to szczególna, wymagająca pewnej odwagi manifestacja, bo w 1933 roku Obóz został przez władze sanacyjne zdelegalizowany, a noszących wizerunek Szczerbca ukarano w trybie administracyjnym. Blisko pół wieku później Jaruzelski w podobny sposób będzie karał Polaków za noszenie oporników, symbolu niezgody na stan wojenny…

Sowieckie władze i polscy komuniści umiejętnie ukrywają prawdziwe oblicze tworzonej przez siebie armii i przyświecające im cele polityczne. Owszem, żołnierze uczestniczą w szkoleniach politycznych, ale „mówiło się wtedy tylko o Polsce demokratycznej, w której obowiązywać miała sprawiedliwość społeczna. Nie było wtedy mowy o socjalizmie, o ideologii marksistowsko-leninowskiej, o żadnej przodującej partii politycznej. O taką ojczyznę mieliśmy walczyć wspólnie z Armią Radziecką – wspominał Roman Marchwicki. – Działalność marszałka Piłsudskiego, jak również kapitalistyczne stosunki polskiego państwa były mocno krytykowane, przy równoczesnym przemilczaniu takich wydarzeń, jak pakt Ribbentrop – Mołotow i inwazja Armii Czerwonej na wschodnie rubieże Rzeczypospolitej. Wybycie armii Andersa traktowano jako ucieczkę i zdradę polskich interesów”.

Podobnie zapamiętał to Jan Prorok: „W tym czasie nasza (i moja) orientacja polityczna świeżo upieczonych oficerów od pługa: zesłańców, skazańców, lesorubow [osób wyrębujących lasy] i kołchoźników przywróconych nagle do życia i karmionych wiadomościami z jednej ręki była zbyt nikła i naiwna, abyśmy mogli właściwie ocenić i zrozumieć prawdziwe zamierzenia władz wojskowych. Ich poczynania wydawały się nam wtedy słuszne i oczywiste, a nadrzędny cel: wolna i niepodległa Polska zasługiwał na najwyższe poświęcenie. Z pozycji szeregowca, podchorążego świeżo upieczonego podporucznika, słyszeliśmy w Sielcach i Riazaniu budujące słowa: Idziemy do Polski najkrótszą drogą, Nasze wojsko jest i pozostanie apolityczne, Zbudujemy Polskę wolną i niepodległą, Ustanowimy parlament jednoizbowy (Senat to przeżytek), obszarnicza ziemia dla chłopów, Anders stchórzył i zdradził… Widzieliśmy też, jak zza głębokiego frontu, z Polski do Sielc przemycono katolickiego księdza. Zrobiono go na wzór przedwojenny kapelanem wojskowym, zezwolono na zbiorowe modły i nabożeństwa… Wszystko w polskim stylu, po polsku i dla Polski. Z czasem jednak władza okrzepła, w końcu oficjalnie przyznano, że były to tylko taktyczne wymogi chwili. Po prostu taka wtedy istniała potrzeba. Ja jednak, i nie tylko ja, we wszystko wierzyłem. Wszelkie odstępstwa od pierwotnie głoszonych komunałów tłumaczyłem sobie potrzebą chwili. Trwała przecież wojna i liczyła się jedynie taktyka; taktyczne przemyślane działania na froncie i tyłach!”.

Jaruzelski zostaje przydzielony do 1 batalionu piechoty 2. Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego. Jego bezpośrednim przełożonym jest, oczywiście, oficer Armii Czerwonej delegowany do riazańskiej Szkoły Oficerskiej. Wojciech uczy się obsługi ciężkich karabinów maszynowych typu Maxim, ale nie osiąga zbyt dobrych rezultatów. Nie trafił tutaj z ochotniczego zaciągu, ale w ramach sowieckiego poboru. Armia i wojna nie wydają się jego żywiołem. Być może powodem jest komunistyczna proweniencja tego wojska, a może Jaruzelski martwi się o rodzinę, matkę i siostrę, które zmuszony był zostawić w Bijsku. Teraz, po śmierci ojca, kobiety są zdane wyłącznie na własne siły. Teresa zarabia, robiąc na drutach szaliki i rękawiczki. Wojciech dostaje wprawdzie żołd, ale znikomy, nie bardzo może im pomóc. Później gdy ludowa armia już walczyła, żołnierze często szabrowali majątek i wysyłali go swoim rodzinom pozostającym w Związku Sowieckim. Można przypuszczać, że Jaruzelski – później dowódca zwiadu – miał w tej dziedzinie niemałe możliwości. I że tak właśnie postępował. Siostra podkreślała później, że obie z matką przeżyły tamte trudne lata dzięki Wojciechowi. Jeszcze przed rozpoczęciem służby wojskowej zarabiał pieniądze ciężką pracą w tajdze i piekarni, ale chyba nie tylko. Był w tym czasie emocjonalnie bardzo z matką związany. „Była człowiekiem mądrym, dobrym, kulturalnym, ciepłym. W odróżnieniu do ojca, który był nerwusem. Też był dobrym człowiekiem, ale łatwo się denerwował, wpadał w gniew (…). Takich ludzi Sienkiewicz nazywał gorączka” – opowiadał potem córce. To matka wzbudziła w nim zainteresowanie książkami, sama mu początkowo czytała. Później, podczas nauki na Bielanach, często go odwiedzała. „Pamiętam, że siedziałem i czekałem na mamę z takim przejęciem, z taką wewnętrzną tęsknotą i satysfakcją, że za chwilę ją zobaczę. A potem uściski, całusy, wzruszenie”.

***

Po wojnie Wanda Jaruzelska wraz z córką Teresą na chwilę zamieszkała na Lubelszczyźnie, w sąsiedztwie swojego dawnego dworku. Nielegalnie. Było już po reformie rolnej, a rozparcelowani ziemianie mieli zakaz przebywania w pobliżu swoich majątków. Z dawnej posiadłości niewiele zresztą zostało, budynki spalono i zdewastowano. Jaruzelski przyjechał w odwiedziny. Bał się. „Miałem świadomość, że w każdej chwili mogą mnie rozbroić jako oficera, a nawet zabić. Jakoś na szczęście tak się nie stało, bo jednak nazwisko mi pomogło”.

Przeniósł matkę i siostrę na Śląsk Opolski, gdzie zamieszkały w miejscowości Kietrz, w jednym z pozostawionych przez Niemców mieszkań. Wanda Jaruzelska prowadziła niewielki sklepik z materiałami piśmienniczymi. „Ledwo funkcjonował, można powiedzieć rachitycznie, no ale jakieś drobne dochody były” – tłumaczył córce Monice późniejszy generał. I przekonywał, że niewiele więcej mógł zrobić. „Pamiętaj, co to był za czas: niestabilna sytuacja wewnętrzna. I nie ulega wątpliwości, że to utrudniało kontakt bezpośredni. Zresztą nie miałem możliwości, żeby matkę i siostrę wziąć do siebie, bo sam miałem ledwie pokoik w koszarach. Dbałem jednak o to, aby im pomóc w miarę moich skromnych możliwości. Kiedy już troszeczkę więcej zarabiałem, posyłałem regularnie określoną kwotę, liczącą się jak na tamte czasy. Nasze spotkania nie były częste (…). Siłą faktu taka więź, nazwijmy to, fizyczna się rozluźniła. Natomiast była telefoniczna i listowna”.

Ale coraz luźniejsza. Nie zaprosił matki nawet na swój ślub. Być może obawiał się jej reakcji, bo był to tylko ślub cywilny, co dla bardzo religijnej, związanej z Kościołem i ciężko doświadczonej przez los kobiety, musiało być ciosem. Widywali się coraz rzadziej, matka właściwie nie odwiedzała go w Warszawie, co tłumaczył później córce niechęcią żony do przyjmowania gości. Ale powody były z pewnością inne. Teresa też go nie odwiedzała. Podczas dość częstych wizyt w Warszawie zatrzymywała się u kuzyna Stanisława Szadkowskiego, syna Czesława, którego żona była siostrą Wandy Jaruzelskiej. Znali się dobrze sprzed wojny, bo Szadkowscy często zaglądali do Trzecin, Stanisław był młodszy od Teresy Jaruzelskiej o niespełna pięć lat. Natomiast podczas wojny rotmistrz Czesław Szadkowski był członkiem „Muszkieterów”, jednej z najbardziej zakonspirowanych polskich organizacji wojskowych, która między innymi opiekowała się marszałkiem Edwardem Rydzem-Śmigłym – Szadkowski był szefem jego ochrony – po potajemnym powrocie byłego Naczelnego Wodza do Polski w 1941 roku. Na przełomie 1941 i 1942 roku Szadkowski z trzema innymi „Muszkieterami” przekroczył front niemiecko-sowiecki i dotarł do Andersa. Skazany na najwyższy wymiar kary za współpracę z Niemcami, uniknął wprawdzie śmierci, ale wiele lat przesiedział najpierw w więzieniach sowieckich, a następnie w kazamatach „ludowej” Polski.

Wiele lat później, gdy lekarze zaczęli podejrzewać u Wandy Jaruzelskiej raka narządów rodnych, generał załatwił przeniesienie matki ze szpitala w Lublinie do wojskowej kliniki na Szaserów w Warszawie. Tu, niestety, diagnoza została potwierdzona, pojawiły się przerzuty. Na własną prośbę wróciła do Lublina, gdzie już kilka lat po wojnie wraz z córką przeniosła się z Kietrza. „Bardzo śmierć matki przeżyłem, oczywiście byłem na tyle zahartowany, że się nie załamałem, ale powstała wielka wyrwa w sercu. Pamiętam ostatnią rozmowę z mamą. Przyjeżdżałem do niej do szpitala w Lublinie. Ostatni raz byłem chyba na 3–4 dni przed śmiercią”.

Wanda Jaruzelska zmarła w 1966 roku. Wojciech, piastujący wówczas stanowisko szefa Sztabu Generalnego, jedno z najwyższych w wojsku, pojechał na pogrzeb, ale do kościoła nie wszedł. Tłumaczył później, że takie były czasy, że wojskowi nie mogli, że byłoby to źle przyjęte przez przełożonych. Ale pięć lat wcześniej, w lipcu 1961 roku, generał Zygmunt Huszcza, wówczas dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego, za zgodą przełożonych przetransportował zwłoki zmarłego właśnie ojca wojskowym śmigłowcem do rodzinnego Augustowa, gdzie odbył się katolicki pogrzeb. Huszcza, w cywilnym ubraniu, wziął w tej uroczystości udział. Oczywiście natychmiast powstał raport o „religijnej demonstracji” jednego z najwyższych dowódców wojskowych. Sprawą zajęło się Biuro Polityczne, które jednak nie wyciągnęło wobec Huszczy żadnych konsekwencji. Karierze Huszczy – uczestnika bitwy pod Lenino, absolwenta Wyższej Akademii Wojskowej im. Woroszyłowa w Moskwie – to nie zaszkodziło. Później był między innymi dowódcą Warszawskiego Okręgu Wojskowego, wiceministrem oświaty i wychowania, posłem. Warto dodać, że jeden z braci generała walczył pod Monte Cassino, drugi zaś został zamordowany w Katyniu.

Grób matki Wojciech Jaruzelski będzie jednak odwiedzał regularnie, zawsze w okolicach 1 listopada. Często będzie wyruszał do Lublina bladym świtem, aby nie wywoływać na cmentarzu niepotrzebnego zamieszania i nie przeszkadzać innym odwiedzającym mogiły bliskich.

***

Pierwsza przysięga Kościuszkowców odbyła się 15 lipca 1943 roku, w 533. rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Wojciech Jaruzelski przysięga w równie symbolicznym dniu – 11 listopada 1943 roku, 25 lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. W uroczystości bierze udział Wanda Wasilewska, generał Zygmunt Berling oraz zastępca naczelnego wodza Józefa Stalina, marszałek Gieorgij Żukow. Miesiąc później, 16 grudnia, odbywa się promocja. Prymusi riazańskiej Szkoły Oficerskiej zostają podporucznikami – jest wśród nich późniejszy minister obrony narodowej Florian Siwicki – a pozostali otrzymują stopień chorążego. Jaruzelski jest w tym rankingu daleko, zajmuje 78. pozycję. Jego naramienniki okala sznurek, a w środku znajduje się jedna gwiazdka. Po cichu, żartem, żołnierze pytają, jaka jest różnica między chorążym a kometą? I odpowiadają: „Kometa to gwiazdka z kutasem, a chorąży to kutas z gwiazdką”.

Owym „kutasem” Wojciech Jaruzelski zostaje do pierwszych tygodni po skierowaniu na front. Trafia tam dopiero – wbrew temu, co później przedstawia – w końcu lipca 1944 roku. Nie przechodzi więc, jak podawano w oficjalnych biografiach w okresie Peerelu, szlaku bojowego od Oki do Berlina. Walczy dziewięć, nie dziewiętnaście miesięcy. To zasadnicza różnica. Ale walczy dzielnie. „Jeden ze zdolniejszych i śmielszych oficerów. W okresie bojów wykazał żelazną dyscyplinę, wykonując szybko i dokładnie wydawane mu rozkazy. Zachowanie wzorowe. Cieszy się autorytetem swych zwierzchników i podwładnych” – napisano po walkach na przyczółku magnuszewskim we wniosku awansowym na stopień podporucznika. Tyle tylko, że cała sprawa przedłużenia wojennej części biografii Jaruzelskiego przydaje autentyczności temu, co po latach powiedział generał Artur Gotówko, szef osobistej ochrony ministra obrony narodowej. Gotówko ujawnił, że w Ministerstwie Obrony Narodowej bardzo starannie czytano wspomnienia generała Zygmunta Berlinga, dowódcy 1. Armii Wojska Polskiego. „Wiem od generała Berlinga, którego wielokrotnie odwoziłem do domu, że Jaruzelski domagał się od niego wykreślenia pewnych fragmentów mogących, jego zdaniem, urazić Związek Radziecki, sugerując niejednokrotnie, aby Berling dopisał kilka kartek o młodym, zdolnym i odważnym żołnierzu, podporuczniku Wojciechu Jaruzelskim”.

Berling nie chciał się na to zgodzić. Jego pamiętniki przez wiele lat leżały w pancernej szafie i zostały wydane dopiero w 1990 roku. Na wojskowej sławie widać bardzo Jaruzelskiemu zależało. W latach siedemdziesiątych w Muzeum Wojska Polskiego postanowiono wyeksponować prymusa pierwszej promocji oficerskiej w Riazaniu. Został nim, zgodnie z panującymi w wojsku zwyczajami, oczywiście Wojciech Jaruzelski, choć tak naprawdę prymusem był generał Zygmunt Huszcza. Gdy wokół „sprawy prymusa” wśród kombatantów zaczęła się mała „ruchawka”, fotografię Jaruzelskiego w Muzeum Wojska Polskiego zdjęto i po prostu nie pokazano żadnego prymusa.

W lipcu 1944 roku Jaruzelski jest dowódcą plutonu zwiadu konnego w 5 pułku 2. Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego. Dowodzi 12 żołnierzami. Początkowo wprawdzie stoi na czele plutonu strzelców, ale gdy okazuje się, że dobrze jeździ konno, zostaje przeniesiony do zwiadu. Jest w swoim żywiole. Na koniu nauczył się jeździć jeszcze w dzieciństwie, które spędził w Trzecinach.

***

To było szczęśliwe i zasobne dzieciństwo. Majątek w Trzecinach – dzisiaj w województwie podlaskim, w gminie Wysokie Mazowieckie – należał do Hipolita Zaręby, ojca Wandy Jaruzelskiej i rodzice przenieśli się tam dwa lata po ślubie, z Kurowa w okolicach Puław, gdzie 6 lipca 1923 roku urodził się Wojciech. Ale nie pomieszkali w Trzecinach długo. Władysław, absolwent szkoły rolniczej w czeskim Taborze, próbował wprowadzić w majątku nowe zasady gospodarowania, ale Hipolit Zaręba nie chciał się na nie zgodzić. Po awanturze młodzi Jaruzelscy wyprowadzili się do oddalonej o kilkanaście kilometrów wsi Rusia Stara. Wkrótce jednak, za namową Wandy, do Trzecin wrócili. Gospodarowali na 500 hektarach.

Mały Wojtek nie sprawiał większych kłopotów wychowawczych. Jedynie problemy z jedzeniem. Chłopak z niechęcią siadał do stołu, a w domu panowała zasada, że można od niego odejść dopiero po zjedzeniu całej porcji. Często więc kończył śniadanie w momencie, gdy reszta domowników zasiadała już do obiadu. Do końca życia będzie zresztą jadał niewiele, na śniadanie najchętniej biały ser z miodem w towarzystwie szklanki mleka. To jego uwielbienie dla nabiału będzie zresztą czasem sprawiało kłopoty. W latach osiemdziesiątych, gdy wracał z azjatyckiej podróży, podczas której odwiedził Mongolię, Koreę Północną oraz Japonię, samolot wylądował w Taszkiencie. To była planowa przerwa w podróży, podczas której rządowy samolot tankował paliwo. Gospodarze przygotowali huczne przyjęcie, aby ugościć „przywódcę bratniego narodu”. Podano między innymi słynne „Sovietskoje Igristoje”, oczywiście również wódkę, ale stroniący od alkoholu Jaruzelski zamarzył o szklance gorącego mleka. Tego sowieccy dygnitarze z Uzbekistanu nie przewidzieli. Po długich poszukiwaniach mleko w końcu się znalazło.

W dzieciństwie Wojciechem Jaruzelskim, podobnie jak jego młodszą siostrą Teresą, opiekowała się niania, ale chłopak przywiązał się przede wszystkim do fornala Władysława Ogrodnika. Z siostrą bawili się w Indian, bo innych towarzyszy zabaw nie mieli. „Mieszkaliśmy we dworze. Pracowali u nas ludzie ze wsi, fornale, oborowi, stajenni; mówiono na nich dworscy. To były dwa całkiem różne światy: nasz i ich. Ten ich nie znaczy, że był pogardzany czy traktowany z góry, chociaż zdarzało się, że ojciec na kogoś czasem nawrzeszczał. A potem reflektował się i jeszcze dał jakąś nagrodę – opowiadał pod koniec życia córce Monice. – Pamiętam, że kiedyś starsze kobiety próbowały całować ojca w rękę, a ten się żachnął: Ja nie ksiądz. Ci fornale mieli dzieci z grubsza w moim wieku, ale nie pamiętam, żebym miał z nimi jakikolwiek kontakt. Nie wypadało, no takie to były realia. Z tymi chłopskimi z samej wsi tym bardziej nie”.

Wojtek sporo czasu spędza ze zwierzętami – rodzice podarowali mu wyżła czeskiego, ale w majątku były też dobermany. Ogrodnik nauczył go jeździć konno i Wojciech Jaruzelski będzie tę pasję pielęgnował długo, aż do końca lat siedemdziesiątych. Jako minister obrony narodowej przede wszystkim w podwarszawskiej Starej Miłosnej, w ośrodku należącym do wojskowego klubu sportowego Legia, gdzie z reguły dosiadał ogiera Kajfengu. W tych konnych wyprawach często uczestniczył pułkownik Mieczysław Roman, były żołnierz Armii Krajowej. W 1982 roku, podczas domowej kłótni o stan wojenny, Roman wyciągnął pistolet – podobno stale nosił go przy sobie – i próbował zastrzelić swego zięcia. Zasłoniła go córka Romana i została śmiertelnie postrzelona. Roman się zastrzelił.

W latach osiemdziesiątych Jaruzelski nie dosiadał już konia, cały czas poświęcał pracy, a na przeszkodzie stanęły też względy zdrowotne. Profesor Wiesław Siwek, kierownik Zakładu Rehabilitacji Chorób Narządu Ruchu przy Klinice Chirurgii Urazowej i Ortopedii Wojskowego Instytutu Medycznego, który przez wiele lat leczył Jaruzelskiego, zabronił mu konnej jazdy, tłumacząc, że ma ona zgubny wpływ na jego kręgosłup. Ten będzie mu dolegał coraz bardziej, więc profesor Siwek będzie musiał towarzyszyć generałowi niemal cały czas i uczestniczyć także w jego zagranicznych podróżach. Ale sam Jaruzelski nie będzie miał pobłażania dla Edwarda Gierka, który miał podobne schorzenie. Podczas internowania, aby nieco uśmierzyć ból, Gierek będzie sypiał na drzwiach wymontowanych z szafy.

Podczas wojennej służby Jaruzelski jeździł najpierw na Bobiku, a później, już na Lubelszczyźnie, przesiadł się na zabraną podobno Niemcom kasztanową klacz, którą ochrzcił imieniem Baśka. Bobik „był bardzo wytrwały, bo po części wywodził się z Mongołów: trochę mchu podłubał i mu wystarczało” – opowiadał córce.

W dzieciństwie i młodości mniejszy entuzjazm budziła natomiast u Wojciecha fuzja, którą dostał od dziadka. Czasem wyprawiali się na polowania, ale Jaruzelski nigdy nie odkrył w sobie myśliwskiej pasji, której w Peerelu wysoko postawieni oficerowie oddawali się z zapamiętaniem. Jaruzelski uczestniczył w wielu oficjalnych polowaniach, choćby z sowieckimi dygnitarzami, ale strzelał do zwierząt bez większej pasji, najczęściej jego broń dźwigali ochroniarze.

Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku Jaruzelscy wiodą spokojne życie. Dziadek Hipolit Zaręba, fundator miejscowego kościoła, ma prawo zasiadać wraz z rodziną w ławie kolatorskiej w prezbiterium, naprzeciw miejsca przeznaczonego dla biskupa, który często wizytuje trzecińską parafię. Eksponowane miejsce w kościele odpowiada zwłaszcza matce Wojciecha, absolwentce puławskiej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego, która jest osobą bardzo religijną. Wieczorami do majątku często zaglądają lokalni notable, wśród nich księża, aby raczyć się nalewkami i grać w popularnego wówczas winta. Jaruzelscy cieszą się dużym poważaniem w miejscowym środowisku. Ich szlachecki herb Ślepowron pochodzi z XIII wieku, rodzina kultywuje patriotyczne tradycje, a szczególną dumą napawa ich udział pradziadka Wojciecha w powstaniu styczniowym, który zapłacił za to nie tylko zesłaniem na Syberię, ale i konfiskatą majątku. Odtąd Jaruzelscy będą już tylko administratorami ziem, a nie ich właścicielami.

Wojtek idzie do szkoły powszechnej, w budowie której Jaruzelscy uczestniczą. „Jako jedyne dziecko w klasie miał buty, kiedy reszta umorusanych wiejskich dzieciaków biegała na bosaka. Ojciec poczuł się mocno zawstydzony, choć jednocześnie miał siedem lat i uważał, że taki to już jest porządek tego świata, niesprawiedliwy – napisze Monika Jaruzelska. – Od dziecka słyszałam tę opowieść”. Może ten wstyd jest tak dojmujący, a może są ku temu inne powody, ale już po pierwszym dniu nauki Wojtek prosi rodziców, aby więcej nie wysyłali go do szkoły. Chce się uczyć w domu. Rodzice zatrudniają więc prywatnego nauczyciela, który chyba dobrze się spisuje, bo w 1933 roku Wojciech Jaruzelski rozpoczyna naukę w prywatnym gimnazjum ojców Marianów na warszawskich Bielanach.

Szybko ujawnia humanistyczne talenty i staje się ulubieńcem kilku nauczycieli – przede wszystkim wychowawcy Romana Kadzińskiego oraz zakonników Józefa Jarzębowskiego, autora będącej hymnem Sodalicji Mariańskiej pieśni „Błękitne rozwiń sztandary”, oraz Jana Przybysza. Kilka lat później ksiądz Przybysz będzie siedział w jednym łagrze z ojcem Wojciecha, ale uda mu się przedostać na Zachód. Na wieść, że Jaruzelski został generałem, załamie ręce: „I ten Wojtuś, nasz kochany Wojtuś, jest bolszewickim generałem…” – skomentuje awans Jaruzelskiego. O tym, że prycza jego gimnazjalnego nauczyciela sąsiaduje w łagrze z pryczą jego ojca, „nasz Wojtuś” dowie się z listu księdza dopiero, gdy zostanie prezydentem. Warto jeszcze dodać, że ojciec Jarzębowski też trafi na Syberię, ale zdoła się stamtąd wydostać i będzie później pełnił posługę kapłańską w Stanach Zjednoczonych, Meksyku oraz w Wielkiej Brytanii, gdzie w 1953 roku w Fawley Court założy znane i popularne wśród polskich emigrantów Kolegium Bożego Miłosierdzia, zwane też „Bielanami nad Tamizą”. Mieszkający w Wielkiej Brytani Polacy mawiali pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku, że „gdyby ojciec Jarzębowski znalazł się na Saharze, w ciągu kilku tygodni założyłby gimnazjum, a po kilku miesiącach powstałoby muzeum”.

Bielańskie gimnazjum ojców Marianów cieszy się dobrą opinią, a Wojciech Jaruzelski konkuruje o miano najlepszego polonisty z Tadeuszem Gajcym, późniejszym znanym poetą, podczas wojny współpracującym z Biurem Informacji i Propagandy Armii Krajowej, który zginie prawdopodobnie 16 sierpnia 1944 roku jako żołnierz grupy szturmowo-wypadowej porucznika Jerzego Bondorowskiego, pseudonim „Ryszard”. Jaruzelski będzie wówczas stał ze swoim oddziałem po drugiej stronie Wisły i obserwował topioną we krwi i ogniu Warszawę. Uczniem tej samej klasy bielańskiego gimnazjum jest też Zenon Komender, podczas wojny żołnierz Armii Krajowej, który później kilka lat przesiedzi w sowieckim i polskim więzieniu za współpracę ze Stronnictwem Narodowym, a następnie zostanie działaczem PAX-u. W 1981 roku Jaruzelski uczyni go ministrem handlu i usług, a rok później wicepremierem i wreszcie swoim zastępcą w Radzie Państwa. Innym szkolnym kolegą Jaruzelskiego jest uczęszczający do wyższej klasy Lech Brzeziński, brat Zbigniewa, doradcy do spraw bezpieczeństwa w administracji prezydenta Jimmy’ego Cartera.

Surowe reguły obowiązujące u ojców Marianów i patriotyczne wychowanie w pełni odpowiadają uczniowi z Trzecin. Angażuje się w działalność harcerską w drużynie imienia, jak na ironię, hetmana Stanisława Żółkiewskiego, pogromcy Rosjan pod Kłuszynem, który w 1612 roku zajął Moskwę. Pilnie uczy się pieśni sławiących Józefa Piłsudskiego. W maju 1939 roku uzyskuje tzw. małą maturę i wyjeżdża na wakacje do rodzinnego domu. Do szkoły już nie wraca. Pierwszego września wybucha wojna.

***

W sąsiedztwie Bielan zjawi się dopiero sześć lat później, w styczniu 1945 roku. Jego oddział właśnie z tego kierunku wkracza do Warszawy. Nic nie przypomina już tego, co zapamiętał sprzed wojny. Miasto jest w kompletnej ruinie, straszy kikutami spalonych budynków. W tej ponurej scenerii 19 stycznia 1945 roku Jaruzelski uczestniczy w paradzie zwycięstwa, a stamtąd zostaje wysłany na Wał Pomorski. Sowieci nie zdają sobie sprawy, że to trudny do zdobycia teren. Niemcy rozpoczęli budowę umocnień w tym regionie zaraz po zakończeniu I wojny światowej, a wznowili przerwane prace w 1944 roku, gdy zagrożenie ze Wschodu stało się realne. Wał Pomorski jest obsadzony między innymi przez 15. Dywizję Grenadierów SS, w jej skład wchodzą oddziały składające się z Łotyszy, oraz część 32. Dywizji Wehrmachtu. Walkę z doborowymi jednostkami utrudnia lesisty, przetykany bagnami i licznymi jeziorami teren. Na dodatek niskie temperatury powodują, że spóźniają się czołgi, jednostki artyleryjskie oraz zaopatrzenia. Pod koniec stycznia zaczyna brakować nie tylko jedzenia i paliwa, ale nawet amunicji.

Polskim i sowieckim jednostkom udaje się w końcu przełamać niemiecki opór – 20 lutego 1945 roku Wał Pomorski zostaje uznany za zdobyty. Straty polskich jednostek są jednak ogromne. Dzieje się tak na skutek stosowania sowieckiej doktryny wojennej, która nakazuje nieliczenie się z żołnierską krwią oraz niekompetencją dowódców i nie najlepszym poziomem wyszkolenia bojowego. Ginie ponad 3,1 tysiąca polskich żołnierzy, blisko 6 tysięcy jest rannych, niemal 2 tysiące uznaje się za zaginionych. Jaruzelski odnotowuje swój pierwszy, spektakularny sukces w tej wojnie, niszcząc granatem stanowisko niemieckiego ckm. Dowództwo odznacza go srebrnym medalem Zasłużony na Polu Chwały, później to samo odznaczenie dostaje po walkach pod Dziwnówkiem.

W niedzielę 18 marca 1945 roku Wojciech Jaruzelski bierze udział w słynnych zaślubinach Polski z morzem. Propagandowa akcja, z której fotografie będą w Peerelu powielane aż do znudzenia, odbywa się na kołobrzeskiej plaży, po morderczych walkach o miasto. Andrzej Rey, żołnierz Armii Krajowej siłą wcielony do ludowej armii, wspominał po latach, że kilka dni później, gdy jego jednostka po wielodniowych, krwawych walkach o miasto odpoczywała w Kołobrzegu, dostał armijną gazetę ze słynnym zdjęciem obrazującym ową uroczystość. „Na pierwszej stronie jest wielki tytuł Zaślubiny polskiego wojska z morzem i ta fotografia przedstawiająca czyściutką plażę, na której stoją dobrze odżywieni i ciepło ubrani żołnierze z pepeszami i flagą. Żołnierz, w wodzie do połowy cholew oficerek, elegancki jak spod igły, wrzuca coś do morza. Napis wyjaśnia, że to pierścień. Podaję gazetę dalej i tłumaczę tytuł i napis. Ładnie, prawda, chłopcy? Ktoś za mną mówi Ale lipa, ktoś drugi Co za skurwysyny. U nas fotografa nie było, a mnie ciągle jeszcze chce się rzygać po wodzie z ropą”.

Nie ma czasu ani na odpoczynek, ani na oburzanie się z powodu propagandowych ustawek. Armia rusza na zachód i przekracza Odrę. Za walki na terenie Niemiec Jaruzelski zostaje odznaczony Krzyżem Walecznych oraz Krzyżem Grunwaldu III. To ostatnie, cenione wśród żołnierzy ludowej armii odznaczenie zostaje mu nadane już po wojnie, na początku września 1945 roku. „Na czele grup zwiadowczych osobiście udawał się na wypady, w nocnych zwiadach sam kierował akcjami. W walkach pod Alt-Reetz i Wustrow pierwszy wpada do okopów wroga i jeszcze przed nadejściem głównych sił zajął mocno i silnie broniony plac Darm. Stale i wszędzie podczas bojów w swym stanowisku, nie zwracał uwagi na zmęczenie, gdy cały pułk odpoczywał, on szukał dalszych dróg, rozpoznawał teren” – brzmi uzasadnienie. Kapitulacja Niemiec zastaje Jaruzelskiego w okolicach Nauen, niespełna dwadzieścia kilometrów od Berlina. Nim jego jednostka na powrót przekroczy Odrę, co stanie się 1 lipca 1945 roku, Jaruzelski zdąży jeszcze odwiedzić upadłą stolicę upadłej Tysiącletniej Rzeszy.

Koniec wojny, ale nie koniec walk. Pogłębia się konflikt z Czechosłowacją, która już w czerwcu 1945 roku kieruje kilka swoich wojskowych jednostek w kierunku Kłodzka, a do Międzylesia wysyła pociąg pancerny. Władze Czechosłowacji odwołują się do decyzji Józefa Stalina z lipca 1944 roku, który ziemię kłodzką i raciborską przyznał Czechosłowacji i nie chcą się pogodzić ze zmianą przynależności tych ziem, której sowiecki dyktator dokonał rok później, tuż przed konferencją w Poczdamie. W odpowiedzi Warszawa rozmieszcza polskie jednostki wzdłuż Olzy, dochodzi nawet do wymiany ognia. Pułk Jaruzelskiego zostaje skierowany do Głubczyc, on sam przez nieco ponad miesiąc jest komendantem miasta, ale już we wrześniu 1945 roku jednostka zostaje rozlokowana w Częstochowie z zadaniem nadania jej charakteru szkoleniowego.

Sielanka nie trwa jednak długo. Narasta zbrojny opór przeciwko coraz bardziej rozpychającej się w Polsce władzy komunistycznej, na wschodzie, na nowo zakreślonych granicach państwa, o swoje biją się Ukraińcy. Jednostka Jaruzelskiego trafia do Hrubieszowa. Zajmuje się między innymi wysiedlaniem Ukraińców z Lubelszczyzny na teren Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. W lipcu 1946 roku pułk otrzymuje nowe zadanie – tym razem jest to, jak pisze Jaruzelski w meldunkach – „walka z bandami WiN” oraz „przeciwdziałanie wpływom reakcyjnego PSL”. W oficjalnych życiorysach publikowanych w Peerelu przy okazji obejmowania coraz to nowych stanowisk będzie to powód do chwały. Później, u progu III Rzeczypospolitej, do wstydu. Historyk IPN Piotr Gontarczyk udowodnił, że w 1989, a najpóźniej w 1990 roku „Akta personalne”, czyli teczka oficera Ludowego Wojska Polskiego Wojciecha Jaruzelskiego została sfałszowana. Tego rodzaju dokument otwierał zawsze tak zwany zeszyt ewidencyjny, do którego – przez wszystkie lata służby – wpisywano najważniejsze informacje dotyczące oficera i jego rodziny, wykształcenia, znajomości języków obcych, przynależności partyjnej. W drugiej połowie zeszytu, w specjalnych rubrykach wpisywano informacje dotyczące przebiegu służby wojskowej, a więc między innymi przydziałów służbowych, awansów, odznaczeń… Teczka Wojciecha Jaruzelskiego powstała w latach pięćdziesiątych i była prowadzona do 31 stycznia 1991 roku, gdy generał oficjalnie zakończył służbę wojskową. Tymczasem wszystkie wpisy sporządzone są tym samym charakterem pisma i tym samym długopisem. To absolutnie niemożliwe. Choćby dlatego, że przez z górą czterdzieści lat obsada personalna w Departamencie Kadr Ministerstwa Obrony Narodowej ulegała zmianom, musiał się więc zmieniać charakter pisma. I najważniejsze – w teczce wykorzystano druki, które do użycia weszły dopiero w 1979 roku.

Z teczki usunięto między innymi wniosek odznaczeniowy na Krzyż Walecznych, który Jaruzelski otrzymał w grudniu 1946 roku za walkę z „bandami WiN”, choć on sam utrzymywał, że odznaczenie przyznano mu za służbę w okresie wojny. Kłamał. W aktach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej znajduje się informacja, że w ten sposób uhonorowano go za walki z niepodległościowym podziemiem. Notabene dyktator wielokrotnie też twierdził, że to właśnie zasługi na polu walki były powodem przyznania mu Virtuti Militari, tymczasem dokumenty jednoznacznie stwierdzają, że to najwyższe wojskowe odznaczenie Jaruzelski otrzymał dopiero w 1966 roku. Warto też zwrócić uwagę, że w oficjalnych biografiach tworzonych w Peerelu podawano, że Jaruzelski był podczas wojny trzykrotnie ranny. W teczce personalnej nie ma o tym mowy, choć tego rodzaju informacje zamieszczano bardzo skrupulatnie. Co więcej, w ankiecie, którą Jaruzelski własnoręcznie wypełnił w 1948 roku, na pytanie, czy był podczas wojny ranny, odpowiedział „nie był”. Zmienił też w swojej teczce personalnej czas służby na froncie. Wiadomo, że znalazł na nim w lipcu 1944 roku, tymczasem w teczce napisał, że „przeszedł cały szlak Ludowego Wojska Polskiego od Oki do Łaby”. Z jakichś powodów z oficjalnego dokumentu Departamentu MON zniknęło też wiele informacji dotyczących jego żony Barbary, między innymi opis losów jej rodziny podczas wojny, a nawet akt ślubu.

Wojenna tułaczka Jaruzelskiego ostatecznie zakończyła się na początku 1947 roku. W lutym został skierowany do Rembertowa, do Centrum Wyszkolenia Piechoty. To wówczas, jak potem stwierdził, podjął ostateczną decyzję o pozostaniu w wojsku. Tłumaczył później swojej córce: „Dla mnie takim przełomowym okresem, ideologicznie, etycznie i religijnie, były studia w Wyższej Szkole Piechoty. Wśród wykładowców dominowali przedwojenni oficerowie. Bardzo wiele mi dali, bo byli pewnym wzorem. Wojnę większość z nich przesiedziała w łagrze, ale byli też tacy, którzy wrócili z Anglii albo działali wcześniej w Armii Krajowej. To oni właśnie w istotnym stopniu wpłynęli na moje przewartościowania polityczne, ale i w pewnym sensie religijne. Szczególnie dwóch wykładowców przedmiotów politycznych. Dwaj oficerowie zawodowi przed wojną, absolwenci Szkoły Piechoty w Komorowie, podpułkownik Roman Wójcik i major Roman Arendarski. I oni swoim autorytetem oraz kulturą, ogładą jeszcze z okresu przedwojennego, bardzo na mnie wpłynęli, jak i na moich kolegów, w kierunku tych przewartościowań”.

Ciekawe, że na Jaruzelskiego nie wpłynęły natomiast inne istotne wydarzenia z tego okresu. W 1951 roku rozpoczął się proces generałów, a 13 sierpnia 1951 roku skazano na karę dożywotniego więzienia Stanisława Tatara, Franciszka Hermana, Jerzego Kirchmayera oraz Stefana Mossora. Pięciu kolejnych wojskowych dostało 10–15-letnie wyroki. Ale już w tzw. procesach odpryskowych, szeroko relacjonowanych w prasie, zwłaszcza wojskowej, zapadały wyroki śmierci. Dostali go między innymi podpułkownik Zdzisław Barbasiewicz i zasłużeni dla obrony Helu w 1939 roku komandorzy Stanisław Mieszkowski, Zbigniew Przybyszewski, Jerzy Staniewicz. W 1952 roku prokurator Stanisław Zarako-Zarakowski, zakończył swoją mowę oskarżycielską słowami : „Wnoszę o rozstrzelanie tej kanalii szpiega angielskiego”, a sąd, rzecz jasna przychylił się do tego stanowiska i skazał generała Józefa Kuropieskę na karę śmierci.

Wpływ dwóch przedwojennych oficerów, z którymi Jaruzelski zetknął się w Wyższej Szkole Piechoty w Rembertowie, musiał być dojmujący, skoro w tym czasie późniejszy I sekretarz KC PZPR wstąpił do partii komunistycznej. „Polska była jeszcze trochę inna, partia też wtedy jeszcze była inna. Potem to się radykalnie zaczynało zmieniać po nadejściu stalinizmu”. Jaruzelski musiał się zresztą trochę natrudzić, szukając wówczas tej partii, bo w tym okresie działała ona w wojsku jeszcze dyskretnie, dopiero przygotowywała się do ekspansji w strukturach sił zbrojnych. Trudno więc uznać, że Jaruzelski został zmuszony do wstąpienia w jej szeregi, raczej wyprzedzał czas. Musiał zdawać sobie sprawę, że czerwona legitymacja w kieszeni będzie gwarancją kolejnych awansów. I stanowi dobrą tarczę ochronną. Jego pochodzenie, rodzinne tradycje walki z rosyjskim imperializmem, nie były dobrą przepustką do kariery w siłach zbrojnych. Po latach będzie jednak utrzymywał, że nie była to decyzja koniunkturalna. Już w ostatnich miesiącach wojny napisał list do matki, w którym oznajmiał, że akceptuje nowy, „ludowy” charakter Polski. „Są konkretne realia i czy się to podoba, czy nie podoba, jest obowiązek służenia Polsce, jaka by ona nie była. Ważne, jakiej Polsce służysz, ale nie mniej ważne, jak jej służysz – tłumaczył później tej punkt widzenia córce. – Jeśli realna Polska może się mniej czy bardziej podobać, i tak jej służysz. Takiej, jaka jest”. Matka odpisała wówczas, jak utrzymywał Jaruzelski, że mu ufa. Matki zawsze ufają swoim synom. Często ufają ślepo…

Specjalna, kierowana do żołnierzy zawodowych instrukcja z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych głosiła, że „oficer nie może stać obok polityki, musi płynąć głównym nurtem polityki słusznej dla Polski i Narodu”. Jaruzelski mocno się tych słów chwyta, bo nie chce już wracać do cywila. „Przecież nie miałem gdzie wracać. Wiedziałem, że reforma rolna, że rozparcelują cały nasz majątek” – wspominał. Dodawał też, „że po katastrofie mniej należy patrzeć na to, jaka ta Polska jest, a więcej na to, co można dla niej zrobić. Jednocześnie znaleźć swoje miejsce, znaleźć swoją niszę. O tyle u mnie to było ułatwione, że ja, może nieskromnie to zabrzmi, ale wyróżniałem się i dlatego szybko awansowałem. I to, jak byłem oceniany, też mnie mobilizowało”.

Bardzo dobry wynik kursu odbytego w Centrum Wyszkolenia Piechoty owocuje propozycją objęcia stanowiska wykładowcy taktyki w Rembertowie. Jaruzelski otrzymuje istotny awans, także finansowy, bo choć ma wówczas stopień kapitana, to obejmuje etat podpułkownika. Jego kariera zaczyna galopować – w lipcu 1948 roku awansuje na stopień majora, a pół roku później, w styczniu 1949 roku, przypina na pagonach kolejną gwiazdkę. Miesiąc później urzęduje już w Dowództwie Wojsk Lądowych, a generał Stanisław Popławski, dowódca Wojsk Lądowych LWP, „tymczasowy Polak”, wyznacza go na stanowisko szefa Wydziału Szkół i Kursów Oficerów Rezerwy. Duża władza. Ma zaledwie 26 lat, a podlega mu czternaście szkół wojskowych, 25 szkolnych kompanii oficerów rezerwy, pięć fakultetów wojskowych na uczelniach cywilnych. To on decyduje – choć naturalnie realizuje partyjne wytyczne – jakie kategorie obywateli mogą zostać dopuszczeni do szkół oficerskich. Po kilku miesiącach Jaruzelski otrzymuje kolejny awans – zostaje szefem Wydziału Szkół Oficerskich i Podoficerskich Zawodowych oraz pierwszym zastępcą szefa oddziału. Na plecach wyraźnie czuje oddech generała Popławskiego, który wyznacza go do kierowania Dowództwem Wojsk Lądowych w czasie nieobecności szefa Sztabu DWL, generała Wiktora Siennickiego, kolejnego „tymczasowego Polaka”. W 1950 roku Dowództwo Wojsk Lądowych zostaje przekształcone w Główny Zarząd Wyszkolenia Bojowego, a Jaruzelski zostaje szefem Wydziału Szkół i Kursów Oficerów Zawodowych.

Sam też, jak będzie twierdził, podnosi swoje kwalifikacje. Kończy kurs doskonalenia dowódców w Akademii Sztabu Generalnego, choć jego nazwisko nie zachowuje się na liście absolwentów tej uczelni. W ostatnim dniu grudnia 1953 roku dostaje awans na pułkownika, a w lipcu 1955 roku z wynikiem bardzo dobrym – trzy lata wcześniej taką samą ocenę uzyskał na Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu-Leninizmu – kończy eksternistyczne studia na Akademii Sztabu Generalnego. Dziwne musiały być to studia, skoro w tym czasie z ramienia Ministerstwa Obrony Narodowej nadzoruje działalność Akademii. W 1956 roku, w przeddzień rocznicy bitwy pod Grunwaldem i – co w tym wypadku ważniejsze – rocznicy pierwszej przysięgi żołnierzy LWP w Sielcach nad Oką, wdziewa generalskie lampasy. Ma 33 lata, w głównej sali Belwederu awans wręczają mu Aleksander Zawadzki, przewodniczący Rady Państwa, Edward Ochab, I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR oraz marszałek Konstanty Rokossowski. Ale wbrew ugruntowanej opinii Jaruzelski nie był najmłodszym wojskowym mianowanym w peerelowskim wojsku na stopień generała. W wieku 32 lat tego zaszczytu dostąpił Mieczysław Bień, uczestnik bitwy pod Lenino i o Berlin, absolwent moskiewskiej „Woroszyłowki”, który generalski awans odbiera w Belwederze razem z Jaruzelskim. Choć w Bieniu upatrywano najlepszego kandydata na szefa Sztabu Generalnego, to nie zrobił w LWP oszałamiającej kariery – był komendantem Akademii Sztabu Generalnego, w latach sześćdziesiątych dowodził Pomorskim Okręgiem Wojskowym, a później został zastępcą szefa Zarządu XI Naukowego Sztabu Generalnego. W 1986 roku przeszedł w stan spoczynku.

Październikowy przełom otwiera przed Jaruzelskim nowe możliwości, choć on sam pozostaje jedynym generałem publicznie sprzeciwiającym się odesłaniu do Związku Sowieckiego marszałka Konstantego Rokossowskiego. „Rokossowski dobrze zasłużył się polskiemu wojsku. Pod jego rządami LWP stało się drugą armią obozu socjalistycznego” – tłumaczył mi, gdy rozmawialiśmy w biurze byłego prezydenta przy Alejach Jerozolimskich, 57 lat po tych wydarzeniach. Jaruzelski zdawał się podtrzymywać swoją opinię sprzed ponad pół wieku. I był zirytowany moim sprzeciwem, próbą wskazania, że Rokossowski całkowicie zwasalizował polską armię. Siedzieliśmy na kanapie przy niskim stoliku, popijając herbatę. Generał miał na nogach ciepłe, wygodne bambosze, które, jak mi nieco zawstydzony tłumaczył, łagodziły ból stóp.

Ale jesienią 1956 roku, w tym specyficznym okresie wybuchu narodowych nastrojów i powszechnej radości ze zrzucania stalinowskiej podległości wobec Starszego Brata, obrona Rokossowskiego była, jakbyśmy tego dzisiaj nie interpretowali, aktem odwagi i sprzeciwu wobec poczynań nowej, gomułkowskiej ekipy. Generałowi to jednak nie zaszkodziło. Być może Marian Spychalski, nowy minister obrony narodowej zapamiętał słowa, które generał Stanisław Popławski miał powiedzieć, wskazując na Jaruzelskiego podczas pożegnania przed powrotem do ZSRR: „To bardzo dobry oficer. Nie zmarnujcie go”. W marcu 1957 roku Wojciech Jaruzelski zostaje zastępcą szefa Głównego Zarządu Wyszkolenia Bojowego, a osiem miesięcy później, 8 października 1957 roku, dowódcą stacjonującej w Szczecinie, 12. Dywizji Piechoty, którą rok później przemianowano na 12. Dywizję Zmechanizowaną. To jedna z najlepiej wyposażonych i wyszkolonych jednostek Ludowego Wojska Polskiego. „Mój ojciec był wtedy, podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej, adiutantem Jaruzelskiego. Dobrze go wspominał. Twierdził, że w przeciwieństwie do innych wojskowych miał dobry stosunek do zwykłych żołnierzy” – opowiadał mi Waldemar Kwiatkowski. Generał Tadeusz Pióro w swojej książce „Armia ze skazą” napisał, że służba wojskowa „demoralizuje ludzi, uczy grubiaństwa wobec podwładnych i pokory wobec zwierzchników, uprawnia do postępowania, jakie w normalnych stosunkach koliduje z kodeksem współżycia między ludźmi. Wszystko to sprzyja zarówno rozwojowi serwilizmu, jak nadużywaniu uprawnień wynikających z zajmowanego stanowiska”. Jaruzelskiego zdemoralizowała tylko częściowo. Owszem, wobec przełożonych był serwilistyczny, ale w stosunku do podwładnych zachowywał się zgodnie z regulaminem. W 12. Dywizji Zmechanizowanej wprowadził żelazną dyscyplinę – jednostka wyróżniała się karnością w całej armii – ale nie był wobec podwładnych brutalny. Już później, jako szef najpierw Głównego Zarządu Politycznego, a potem minister obrony narodowej, gdy swoim czarnym mercedesem wizytował kolejne jednostki, często zabierał żołnierzy służby zasadniczej stojących „na stopa” i podwoził ich do jednostki. Podczas gierkowskiej „zimy stulecia”, gdy Warszawa tonęła w  śniegu, a komunikacja publiczna praktycznie zamarła, zdarzało mu się podwozić służbowym autem zmarzniętych, stojących na przystankach mieszkańców stolicy. A jako minister obrony narodowej dość regularnie zapraszał do budynku MON swoich dawnych wojennych towarzyszy, aby powspominać „stare, dobre czasy”. Często bywał u niego na przykład Jan Zelnik, ojciec słynnego aktora Jerzego Zelnika, a także pułkownik Aleksander Fomin, Rosjanin, szef sztabu pułku, w którym służył podczas wojny.

Marsz w górę trwa. W czerwcu 1960 roku we wniosku o awans na stopień generała dywizji marszałek Marian Spychalski, szef MON, napisał, że Jaruzelski „okazał się wzorowym dowódcą i osiągnął bardzo dobre rezultaty w dowodzeniu i szkoleniu podległych jednostek. Dowodzona przez niego dywizja osiągała zawsze bardzo dobre wyniki. Jako dowódca dywizji brał aktywny udział w życiu partyjnym wojska. Jako wyróżniający się poziomem intelektualnym, doświadczeniem wojskowym i wynikami pracy dowódca został w maju br. powołany na stanowisko szefa Głównego Zarządu Politycznego WP”. To bardzo wysokie, jedno z najważniejszych stanowisk w ludowej armii, Jaruzelski objął ostatecznie 1 czerwca 1960 roku, mimo protestu, który wyraził w liście do Spychalskiego. Nie chciał przechodzić do pionu politycznego, tłumaczył się brakiem przygotowania teoretycznego oraz brakiem zasług dla ruchu rewolucyjnego. Rzeczywiście, przed nim Głównym Zarządem Politycznym kierowali sami nastajaszczije komunisci – Piotr Jaroszewicz, Edward Ochab, Marian Naszkowski, członek Komunistycznej Partii Polski, szef wydziału w lwowskim „Czerwonym Sztandarze”, podczas wojny najpierw w Armii Czerwonej, a później oficer polityczny 1. Dywizji Piechoty, ambasador w Moskwie oraz Kazimierz Witaszewski, włókniarz, pierwszy powojenny prezydent Łodzi, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR we Wrocławiu, później zastępca marszałka Rokossowskiego, powszechnie zwany później „generałem gaz-rurką”. Bezpośrednim poprzednikiem Jaruzelskiego w GZP był odbiegający od tego wzorca generał Janusz Zarzycki, podczas wojny walczący w szeregach Gwardii Ludowej, od początku związany z reformatorską frakcją puławian.

W 1960 roku Zarzycki odmówił podpisania nominacji generała Artura Jastrzębskiego na zastępcę dowódcy Warszawskiego Okręgu Wojskowego do spraw politycznych. Artur Jastrzębski vel Artur Ritter, komunista z Łodzi, z pochodzenia Niemiec, był podczas wojny agentem sowieckiego wywiadu wojskowego i członkiem tajnej, działającej w latach 1939–1943, chrześcijańsko-narodowej organizacji „Miecz i Pług”, która funkcjonowała przy cichym przyzwoleniu Niemców. Po rozbiciu organizacji przez Armię Krajową – „Miecz i Pług” złożył Niemcom propozycję współpracy w walce z bolszewikami – Ritter został zatrudniony w jednej z licznych niemieckich instytucji wojskowych w okupowanej Polsce i nadal współpracował z sowieckim wywiadem. Po wojnie przyjęto go do wojska i zaczął piąć się w górę w pionie politycznym, szybko dochodząc do stopnia generała. Zarzycki nie zgodził się na kandydaturę Jastrzębskiego, a ponieważ nie miał dość siły, aby ją zablokować, zrezygnował ze służby wojskowej i przeszedł do cywila.

Znalezienie następcy okazało się trudniejsze, niż początkowo się wydawało. Kilku kandydatów odmówiło. Wreszcie Spychalskiemu przedstawiono „stos teczek z personaliami dowódców liniowych”. Los padł na dowódcę 12. Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie. Gomułka był temu pomysłowi przeciwny, ale o desygnowaniu Jaruzelskiego do Głównego Zarządu Politycznego miało przesądzić poparcie generałów Mieczysława Moczara, wówczas wiceministra spraw wewnętrznych, i Grzegorza Korczyńskiego, w tym momencie szefa wywiadu wojskowego.

Niechęć Jaruzelskiego do nowego stanowiska była, jak wszystko na to wskazuje, szczera. Pion polityczny nie cieszył się specjalnym uznaniem wśród wojskowych, a poza tym generał został już wytypowany na szkolenie do Akademii im. Klimienta Woroszyłowa w Moskwie, kuźni najwyższych wojskowych dowódców państw Układu Warszawskiego. To otwierało mu drogę do dalszych awansów w jednostkach liniowych lub możliwość objęcia eksponowanego stanowiska w centralnych instytucjach Ministerstwa Obrony Narodowej. Jaruzelski napisał nawet list do Mariana Spychalskiego, ówczesnego szefa MON. „Jestem szczerze zmartwiony ewentualnością odejścia z pionu liniowego, w którym służę z wielkim zamiłowaniem od siedemnastu lat. Nawet traktując takie odejście jako czasowe, muszę liczyć się z faktem, iż wyłączy mnie ono z właściwego rytmu problematyki bojowej, stwarzając tym samym poważne luki i zaległości” – oświadczył. Ale Spychalski się tym nie przejął. Ostateczną decyzję podjął najprawdopodobniej sam I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, który lubił mieć „gospodarstwo” pod ścisłą kontrolą i decydować w dużo bardziej błahych kwestiach. Zdaniem dobrze znającego ówczesne stosunki generała Tadeusza Pióry, Jaruzelski raczej nie zawdzięczał tego stanowiska Moskwie, bo w tym czasie ingerencja ZSRR w personalną obsadę najwyższych stanowisk w LWP była niewielka. Nie była potrzebna. Moskwa nadzorowała Ludowe Wojsko Polskie – podobnie jak armie pozostałych państw Układu Warszawskiego – przy pomocy innych instrumentów, z których najważniejsze były dostawy sprzętu wojskowego, paliw i nadzór nad kontraktami handlowymi. Ale „Woroszyłowki” Jaruzelski, co było w dowódczych gremiach armii Układu Warszawskiego absolutnym wyjątkiem, nigdy nie skończył. Dodatkowym bonusem za objęcie szefostwa Głównego Zarządu Politycznego był powrót z prowincjonalnego Szczecina do stolicy.

Kilka miesięcy później, 1 grudnia 1960 roku, Wojciech poślubił Barbarę Jaskólską, germanistkę i tancerkę w zespole artystycznym Wojska Polskiego. Poznali się wiele lat wcześniej, jeszcze przed objęciem przez Jaruzelskiego dowództwa 12. Dywizji Piechoty. Później Jaruzelski zadzwonił, oznajmiając, że ma dwa bilety na ekranizację opery George’a Gershwina „Porgy and Bess”. W Warszawie drugiej połowy lat pięćdziesiątych był to wielki hit. „Czy pani by reflektowała? A jeżeli pani nie reflektuje, to proszę zatrzymać te bilety, ja nie będę miał pani za złe i proszę z nich skorzystać” – tłumaczył. Pani, jak się okazało, nie reflektowała, ale z dostarczonych przez kierowcę biletów skorzystała i Gershwina obejrzała z koleżanką ze szkoły baletowej. Po latach tłumaczyła córce: „Ja nigdy nie miałam nabożeństwa do munduru. I sobie wtedy myślę: Jak on mi się w ten mundur wystroi, to będę wyglądała jak te wszystkie panny służące, które czyhają na wojaka, żeby wyjść za mąż i nie wracać na wieś”.

Ale inną ofertę już jednak przyjęła. W 1957 roku w Warszawie wystawiano „Tytusa Andronikusa” Szekspira w reżyserii Petera Brooka z oszałamiającą obsadą. „No nieprzeciętna jatka. Makbet to przy tym małe piwo, mówiąc kolokwialnie. W roli głównej Vivien Leigh i jej ówczesny mąż, Laurence Olivier. To już było wielkie coś! I wtedy, jak zadzwonił pułkownik i zaproponował wspólne wyjście, doszłam do wniosku, że pójdę jednak z nim. Okazał się bardzo rycerski. Na szczęście był w cywilu. Ale jedną rzecz miał okropną… Krawat na gumce! Coś okropnego! Nie wiedziałam, jak się zachować. Patrzyłam po ścianach, spuszczałam oczy. Głupio mi było, że wszyscy to widzą”.

Kilka szczegółów w tej opowieści się nie zgadza, ale mają one znaczenie drugorzędne. W 1957 roku, gdy w Warszawie występuje Vivien Leigh – laureatka Oscara za rolę Scarlett O’Hary w „Przeminęło z wiatrem” i Blanche DuBois w filmowej adaptacji „Tramwaju zwanego pożądaniem” według Tennessee Williamsa w reżyserii Eli Kazana – Jaruzelski jest już generałem, nie pułkownikiem. Poza tym filmowa wersja sztuki Gershwina „Porgy and Bess” trafia na polskie ekrany dwa lata później niż „Tytus Andronikus” na deski teatru. Ale jedno jest pewne – w drugiej połowie lat pięćdziesiątych mężczyźni noszą w Polsce krawaty na gumce. I nie jest to, delikatnie mówiąc, oznaka dobrego smaku. Raczej – mówiąc dzisiejszym językiem – obciach.

Znajomość się zacieśnia. Barbara Jaskólska, Irena Mrówczyńska – zagra później między innymi w „Panu Twardowskim” i „Mazepie” – oraz dyrygent i kompozytor Adam Wiernik wybierają się na kabaretowy występ do Hotelu Bristol. Generał siedzi między Mrówczyńską i Jaskólską. Jego ręka, jak zauważa Barbara, dotyka nogi Mrówczyńskiej. „Oho, zaczynają się amory. Oj, to już wyszedł z niego wojak” – relacjonowała córce Barbara Jaruzelska. Po chwili „wojak” dotknął kolana przyszłej żony. „Klepnęłam tę rączkę i powiedziałam: Panie pułkowniku, jak się nie ma co z rączkami zrobić, to można naprawdę lepiej ich użyć, na przykład pod kościołem po proszonym”.

Amory są, mówiąc delikatnie, aż nazbyt koszarowe. Zwłaszcza w wykonaniu generała. Owszem, generała ludowej armii, ale jednak ziemiańskiej proweniencji. Podczas którejś z kolejnych randek Jaruzelski wręcza oblubienicy bukiet wyciągniętych z kieszeni marynarki, mocno sfatygowanych fiołków. Innym razem w restauracji on zamawia melbę, ona befsztyk, a kelner oczywiście myli się, realizując zamówienie i melbę stawia przed Jaskólską. Podczas letniego wyjazdu w plener próbują boso przejść ściernisko, ale kończy się to dla Barbary dźwiganiem narzeczonego na plecach, bo stopy Wojciecha są zbyt wrażliwe, aby stąpać po rżysku. Śmieje się z Wojciecha, że ten wiąże buty niczym przedszkolak. Ale młody oficer imponuje Barbarze oczytaniem i dobrym wychowaniem. Po latach powie jednak córce, że czasem bywał „nawet irytująco ugrzeczniony”. Gdy Jaruzelski wyjeżdża do Szczecina, uczucie nieco stygnie, a spotkania odbywają się rzadziej, bo przyszła pani generałowa odmawia wyjazdu na prowincję. Ale po powrocie do stolicy postanawiają wziąć ślub. „Gdy wróciłem, doszedłem do wniosku, że trzeba ten związek sfinalizować – uzasadniał przed córką tamtą decyzję. – Mama była mi już wtedy bliska. Nie wiem, na ile była to wtedy miłość głęboka i przemyślana, ale z pewnością było zauroczenie i świadomość, że jako żona wstydu mi nie przyniesie. Gdziekolwiek potem wyjeżdżaliśmy za granicę, mama wszędzie robiła furorę. Urodą, zachowaniem i znajomością języków. Pamiętam, jak z hiszpańską królową Zofią terkotały po niemiecku. Żona Willy Brandta na pytanie, co na niej zrobiło największe wrażenie w Polsce, odpowiedziała Frau Jaruzelska! Miałem satysfakcję, gdziekolwiek bym się nie pojawił, to moja żona była obiektem różnego rodzaju westchnień”.

Z tych słów jednoznacznie wynika, że decyzja o ślubie nie była więc efektem wielkich uczuć. Bardziej, jak zawsze u Jaruzelskiego, przemyślaną kalkulacją, że „żona nie przyniesie mu wstydu”. Później Barbara Jaruzelska obroni doktorat z germanistyki i będzie pracowała w Instytucie Lingwistyki Stosowanej Uniwersytetu Warszawskiego. „Była ekstrawertyczką, osobą dominującą, narcystyczną, jako była tancerka również postacią niezwykle kolorową. Piękna, zawsze wyraziście ubrana i mocno umalowana” – wspominała córka. O jej dominacji w rodzinnym stadle świadczy też to, że Wojciech Jaruzelski od początku małżeństwa oddawał jej całą pensję, a ta wydzielała mu tylko niewielkie kieszonkowe.

W przeciwieństwie do innych żon peerelowskich dygnitarzy, nie wisiała na ramieniu męża. Już później, gdy Wojciech Jaruzelski będzie szefem rządu, partii, przewodniczącym Rady Państwa, z rzadka będzie się pojawiała na państwowych uroczystościach i przyjęciach, niechętnie będzie też towarzyszyła mężowi w oficjalnych podróżach, choć wybierze się na przykład do Nowego Jorku oraz Tokio. Często będzie też prezentowała inne zdanie niż Jaruzelski i wcale nie będzie tego ukrywała. Przeciwnie. Nie znosiła również, gdy tytułowano ją, zgodnie z przyjętym w peerelowskim establishmencie zwyczajem, „pani generałowa”. „Mam swój tytuł” – strofowała rozmówców. Ostentacyjnie będzie słuchała Wolnej Europy. I z najwyższą niechęcią będzie się odnosiła do „dobrych Niemców”, czyli sojuszniczego NRD. „Często jeździłam do nich zawodowo i dobrze widziałam, jaki do nas mają stosunek. Jak na nas reagowali, gdy nie było oficjalnych przyjęć, bankietów, toastów przyjaźni i tego rodzaju spektakli. Wiedziałam, jak oni nas tak naprawdę kochają” – tłumaczyła swoją niechęć do obywateli honeckerowego państwa. Wspominając 1981 rok opowiadała córce, że jej zdaniem wschodnioniemiecka armia weszłaby do Polski z najwyższą przyjemnością, aby „wprowadzić tu swój enerdowski Ordung. Na początku lat osiemdziesiątych coraz więcej pojawiało się u nas w Instytucie Lingwistyki Stosowanej a to niby studentów, a to niby gości z NRD. Kręcili się wszędzie, indagowali wykładowców, ciągle o coś pytali, nawet personel techniczny. Kręcili się, węszyli… Nawet pod drzwiami podsłuchiwali. (…) Od razu wiedziałam, że gdyby doszło do jakiejś zawieruchy międzynarodowej, najgorsi dla nas byliby enerdowcy. Mieli dla nas tyle pogardy, tyle nienawiści”.

Opinie na temat Barbary Jaruzelskiej są podzielone. Artur Gotówko, szef ochrony Jaruzelskiego, będzie w swoich wspomnieniach podkreślał jej skromność i dystans do wobec poczynań męża. Maria Kiszczak, żona ministra spraw wewnętrznych i najbliższego współpracownika Jaruzelskiego, nie będzie już dla jego żony tak łaskawa. „Lubiła czasem pokazywać swoją władzę i wykorzystywać fakt, że jej mężem jest Jaruzelski. Choćby wtedy, kiedy wyzywała żołnierzy, którzy pewnego dnia za długo rzekomo zajmowali salę do ćwiczeń – opowiadała w książce „Kiszczakowa. Tajemnice generałowej”. – „Nie wiecie, kiedy macie wychodzić? Macie natychmiast opuścić salę!, wrzeszczała na nich. Poza tym Jaruzelska była zakłamana. Przez całe życie ukrywała fakt, że zanim wyszła za Jaruzelskiego, była już mężatką”. Rzeczywiście, zaraz po wojnie Barbara wyszła za mąż, po mężu nazywała się Galińska, ale związek przetrwał zaledwie piętnaście miesięcy. W opowieści Jaruzelskiego o żonie uderza jednak coś innego. „Z hiszpańską królową Zofią terkotały po niemiecku” – mówi u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku polityk niby przywiązany do lewicowych ideałów. Oczywiście kobieta, nawet doktor lingwistyki z Uniwersytetu Warszawskiego, może rzecz jasna tylko „terkotać”.

„Miałem niewielką styczność z Barbarą Jaruzelską, ale przygotowywałem jej spotkanie z Raisą Gorbaczow w Promnicach, podczas wizyty sekretarza generalnego KC KPZR w Polsce w lipcu 1988 roku oraz jeden z Konkursów Chopinowskich – opowiada Janusz Strużyna, późniejszy dyrektor Biura Organizacyjnego w Kancelarii Prezydenta, który wcześniej, już od czasów Henryka Jabłońskiego, pracował w Kancelarii Rady Państwa. – Wspominam tę współpracę bardzo dobrze, a samą panią Jaruzelską jako osobę kulturalną, wymagającą, dobrze zorganizowaną i chętną do współpracy”.

Barbara Jaruzelska nie bardzo jednak akceptowała parcie Jaruzelskiego do kolejnych stanowisk. Zimą 1981 roku, gdy jej mąż został szefem rządu, Barbara była w Zakopanym w towarzystwie Marii Kiszczak. Informacja dopadła obie panie na stoku narciarskim. Kiszczakowa pogratulowała Jaruzelskiej kolejnego awansu męża, „ale ona nie kryła rozczarowania i niechęci wobec faktu, że Jaruzelski objął tekę premiera. Opowiadała, że przed wyjazdem do Zakopanego prosiła męża o to, aby nie zgadzał się na powierzenie mu funkcji prezesa Rady Ministrów. Cóż, rady żon przegrywały z rosnącymi ambicjami politycznymi mężów…” – wspominała Maria Kiszczak. Monika Jaruzelska zapamiętała to nieco inaczej – twierdzi, że Barbara Jaruzelska dowiedziała się o awansie męża z Dziennika Telewizyjnego. Rozpłakała się.

Po objęciu przez Wojciecha Jaruzelskiego stanowiska szefa Głównego Zarządu Politycznego i zawarciu związku małżeńskiego zamieszkali w specjalnym, oficerskim domu przy placu na Rozdrożu. Wiele lat później, już w szalonej gierkowskiej dekadzie, postanowili przenieść się do willi. To był prawdopodobnie pomysł żony. Barbara Jaruzelska pochodziła z Lublina, z zamożnej, mieszczańskiej rodziny. Przed wojną Jaskólscy byli właścicielami restauracji oraz kamienicy. „Z domu wyniosła naturalną potrzebę życia w luksusie” – twierdzi Monika Jaruzelska. Zadanie znalezienia odpowiedniego lokum powierzono szefowi ochrony. Trafił się okazały budynek w rejonie ulicy Idzikowskiego, na Mokotowie. Minister obrony narodowej pojechał obejrzeć dom w towarzystwie naczelnego architekta Warszawy, ale willa nie przypadła mu do gustu i kazał się zawieźć na Skarpę Wiślaną. Tutaj wybrał willę przy ulicy Ikara 5 „bardzo brzydką, o bardzo nieciekawej architekturze, stojącą na małej działce, otoczoną podobnymi paskudami. Jednym słowem szkaradztwo, które natychmiast przypadło mu do gustu, bo oświadczył, że on w tej willi chce mieszkać, a ja mam spowodować, aby dotychczasowi właściciele sprzedali posesję wojsku, w dodatku po cenach państwowych, a nie czarnorynkowych, co wówczas powszechnie praktykowano – wspominał Artur Gotówko. – Dopiero po chwili Jaruzelski zapytał, kto mieszka w upatrzonym obiekcie. Odpowiedziałem, że nie wiem, ale szybko ustalę i zamelduję. Usłyszałem, że generała to nie interesuje, a meldować mam po kupnie willi przez kwatermistrzostwo”.

Właściciele nie chcieli jednak pozbyć się willi, a już na pewno nie po cenach, które zostały im zaproponowane. Gotówko, jak sam wspomina, robił wszystko, aby rozkaz swojego szefa wykonać. Groził zablokowaniem wyjazdów zagranicznych, kłopotami ze znalezieniem pracy, straszył, że „może mu się przytrafić nieszczęśliwy wypadek”. Właściciel domu się bronił, przepisał dom na żonę i ta, po kolejnych naciskach Gotówki, w końcu wyraziła zgodę na sprzedaż. Willę należało jednak wyremontować. Do wojska „na przeszkolenie” powołano – jak twierdzi ochroniarz Jaruzelskiego – najlepszych fachowców z całego kraju i zamiast ubierać ich w mundury, skierowano na ulicę Ikara 5. „To nie był kapitalny remont. To było generalne przewalanie wszystkiego, jednak z zachowaniem całego maszkarowatego stylu budowli” – zaznacza Gotówko.

Lokalizacja willi budziła jednak zastrzeżenia kontrwywiadu, obawiano się bowiem podsłuchu. Wojskowa Akademia Techniczna przygotowała więc specjalne szyby powlekane ołowiem. „Kosztowało to masę pieniędzy. Obliczyłem, że za same szyby można by kupić cztery do pięciu dużych fiatów” – wspominał Gotówko. Niestety, szyby nie spodobały się pani Barbarze, musiały zostać poprawione, bo na ich wcześniejszej wersji widoczne były smugi. Ale lokalizacja budynku miała jeszcze jeden mankament – sąsiedztwo syna premiera Piotra Jaroszewicza, peerelowskiego „czerwonego księcia”, który niemal co noc urządzał w swoim domu głośne libacje. Jaruzelski znosił to dzielnie, nie mógł przecież tknąć syna szefa rządu, potężnego wówczas „towarzysza Piotra”.

Wkrótce na Skarpę Wiślaną sprowadzili się inni wyżsi dowódcy wojskowi. MON stał się właścicielem willi przy ulicy Ikara 3, znacznie okazalszej i ładniejszej niż dom Jaruzelskiego. Kwatermistrzostwo zaproponowało kolejną przeprowadzkę, dom spodobał się żonie ministra obrony narodowej, ale Jaruzelski odmówił. Gotówko: „Jaruzelski mimo wszelkich możliwości pozostał w swoim skromnym domku. Pod tym względem mógł świecić przykładem. Miał moralny tytuł zwracania innym uwagi, aby nie przesadzali z pazernością”.

W przejęciu willi przy ulicy Ikara 5 przez Wojciecha Jaruzelskiego nie było niczego nadzwyczajnego. Przykładów podobnej pazerności wśród wojskowych było więcej. Wystarczy przywołać przykład generała Czesława Kiszczaka, który na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych kupił, dla bezpieczeństwa na nazwisko żony, obszerny dom przy ulicy Saperów 30 we Wrocławiu. Wcześniej wykwaterowano z niej dwie wojskowe rodziny, a Kiszczak – będący wówczas szefem Wojskowej Służby Wewnętrznej Śląskiego Okręgu Wojskowego – wynajmował willę wrocławskiemu przedsiębiorstwu Hutmen. Później sprzedał willę, ale już za astronomiczną wówczas cenę 400 tysięcy złotych jednemu z profesorów Politechniki Wrocławskiej. W 1971 roku skarga w tej sprawie trafiła i do Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego, i do Komitetu Centralnego PZPR. Sprawie ukręcono łeb. Być może dlatego, że Wojciech Jaruzelski był już członkiem Biura Politycznego, a Kiszczak miał niemałe zasługi dla wysadzenia z siodła Gomułki i przejęcia władzy przez Gierka. Ale przede wszystkim miał bezgraniczną wdzięczność Jaruzelskiego.

***

W 1963 roku Jaruzelskim urodziła się córka Monika. Wtedy już od dwóch lat Jaruzelski był posłem ziemi szczecińskiej, a jedenaście miesięcy po narodzinach córki został członkiem Komitetu Centralnego PZPR. W jego składzie będzie trwał przez najbliższe ćwierć wieku, aż do momentu wyboru na prezydenta PRL.

„Ojciec dużo ode mnie wymagał. Wymagał to złe słowo, raczej oczekiwał, żebym się wyróżniała wśród rówieśników, była godna noszenia jego nazwiska. Miałam być świetną uczennicą, zawsze grzeczną, ułożoną, pięknie deklamującą wierszyki na okolicznościowych akademiach. Miałam być mądrą i rezolutną córką pana generała, która przynosi w dzienniczku same piątki, a na koniec szkoły otrzymuje świadectwa z czerwonym paskiem – wspominała późniejsza stylistka, o której Kuba Wojewódzki powie później, że „jedyne, co się Jaruzelskiemu w życiu udało, to córka”. – Te oczekiwania mnie przerastały, budziły kompleksy, że im nie sprostam. Wywoływały odwrotny skutek. Nauka szła mi z oporem, a ja czułam, że nie zasługuję na szacunek ani miłość ojca ministra i mamy doktor germanistyki”.

Sprawiała niemałe kłopoty. W 1969 roku Jaruzelscy odpoczywają w Bułgarii, w specjalnym ośrodku w Złotych Piaskach nad Morzem Czarnym. Jest tam też wraz z wnukiem Stefan Jędrychowski, współorganizator Związku Patriotów Polskich i armii Berlinga, później w latach 1956–1971 członek Biura Politycznego KC PZPR. Kilkuletni wnuk Jędrychowskiego jest bardzo niesforny. Gdy pewnego dnia niszczy piaskowy zamek pieczołowicie zbudowany przez córkę ministra obrony narodowej, Monika rzuca w niego garścią piasku. Trafia w oko. Wojciech Jaruzelski daje córce klapsa, a dziewczyna skarży się mamie. „Powinieneś przylać tamtemu szczeniakowi, a nie własnej córce” – oświadcza Barbara Jaruzelska. Ba, ale szczeniak jest szczeniakiem nie byle jakim, tylko członka Biura Politycznego!

Kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego Monika postanowiła popełnić samobójstwo. Czuła się samotna, jej nerwy były zszarpane sytuacją polityczną i świadomością odpowiedzialności, „która ciąży na całej naszej rodzinie”. Zostawiła list z apelem, aby byli dobrzy dla psa. Dziewczynę odratowano. W latach osiemdziesiątych po Polsce krążyły opowieści, że Monika w proteście przeciwko działaniom ojca wielokrotnie uciekała z domu. W swojej wspomnieniowej książce „Towarzyszka Panienka” wyjaśniła, że nie do końca było to prawdą. Owszem, wyprowadzała się z domu, ale o celu swojej podróży informowała ochronę. Natomiast po wprowadzeniu stanu wojennego na dwa tygodnie przeniosła się do Podkowy Leśnej niedaleko Warszawy, do domu Anny i Wojciecha Mannów. Jej niezależność denerwowała dyktatora. Artur Gotówko twierdzi, że kontrwywiad wojskowy dostał polecenie pilnowania Moniki. I chyba pilnował nie najgorzej, bo gdy dziewczyna spotykała się z chłopakiem, który okazał się gejem, ojciec błyskawicznie się o tym dowiedział. Ale o jego preferencjach seksualnych powiedział córce dopiero, gdy przestała się z nim widywać. „Moje ucieczki wynikały z tego, że po prostu źle się czułam w domu” – wyjaśniała po latach.