Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rafał Terlecki, dziennikarz prywatnej stacji telewizyjnej, dowiaduje się, że działający w Polsce świecki zakon Towarzystwo Chwały Jedynego Boga jest powiązany z Moskwą i przez Moskwę finansowany. Zakon działa w całej Europie i cieszy się dużymi wpływami w Watykanie, a jego członkami są znane i wpływowe postaci europejskiego establishmentu, w tym politycy i szefowie korporacji. Zakon zajmuje się działalnością charytatywną, ale jednocześnie jest jednym z najważniejszych instrumentów rosyjskich, który ma oddziaływać na politykę krajów europejskich.
Tymczasem w Rosji rozwija działalność jednostka 29155, specjalny oddział wywiadu, powołany jeszcze w końcu ZSRR, ale po objęciu władzy przez Putina zyskujący na znaczeniu. To ta jednostka kreuje działalność Towarzystwa Chwały Jedynego Boga, a z czasem poszerza swoje działania o internet, media społecznościowe, przekupywanie zachodnich polityków i kreowanie nowej politycznej elity na Zachodzie. Dyrektorowi jednostki 29155 udaje się doprowadzić do współpracy skrajnie prawicowych partii politycznych działających w Europie. Mają one współpracować z zadaniem osłabienia, a z czasem zlikwidowania Unii Europejskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Jędrzej Szulga, Barbara Milanowska (Lingventa)
© by Piotr Gajdziński
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
ISBN 978-83-287-3404-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Świecki zakon Towarzystwa Chwały Jedynego Boga powstał według pomysłu i z inspiracji Jakuba Gajdzińskiego.
To on go stworzył i podpowiedział autorowi, jak wpleść dzieje zakonu w historyczne fakty.
To fakt. A fakty to najbardziej uparta rzecz pod słońcem
Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata
MOSKWA, 4 LISTOPADA 1981
Major Wasilij Lebiediew mocno zaciskał dłoń, w której trzymał kartonową teczkę. Czuł spływający mu po plecach pot i miał wrażenie, że nogi mu drżą i wprawiają szerokie spodnie oficerskiego munduru w lekkie falowanie. Zacisnął szczęki, mając nadzieję, że w ten sposób opanuje zdenerwowanie.
Nie żeby bał się tych ludzi. Wielu z nich widywał od lat, niektórych poznał, jeszcze będąc nastolatkiem. Bywali w ich daczy w Kuncewie, stojącej niedaleko słynnej siedziby Józefa Stalina, w której, jak opowiadano, Wielki Gruzin zmuszał do tańca rozmaitych przywódców europejskich państewek, odkurzonych po wojnie właściwie nie wiadomo po co. Tych wszystkich Bierutów, Ulbrichtów, Czerwenkowów i Rákosich. Wasilij nie bał się otaczających go teraz ludzi, bo w domu swoich rodziców spotykał ich wcześniej – zmęczonych, zafrasowanych, a nierzadko śmiertelnie wystraszonych i nieraz pijanych. Natomiast miejsce go onieśmielało. Po raz pierwszy dostąpił zaszczytu bycia w tej części Kremla, w której decydowały się losy świata.
Wasilij był synem generała Oskara Lebiediewa, jednego z najważniejszych członków sowieckiej wierchuszki. Przez szesnaście lat jego ojciec był zastępcą szefa I Zarządu Głównego KGB, sowieckiego wywiadu zagranicznego, a dwa lata temu przeszedł na zasłużoną emeryturę. Z własnej woli i na własnych warunkach. Ale Wasilij był buntownikiem, wbrew zaleceniom ojca nie poszedł śladem swojego starszego brata i nie rozpoczął służby w wywiadzie. Powodowany lekturami młodości zdecydował się na wstąpienie do wojska. Dzisiaj był analitykiem GRU, Głównego Zarządu Wywiadowczego Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej do spraw krajów Układu Warszawskiego oraz najbliższym doradcą marszałka Dmitrija Ustinowa w sprawie Polski. I osiągnął tę pozycję, mając zaledwie trzydzieści jeden lat, dzięki swoim zdolnościom, a nie protekcji ojca. Przynajmniej bardzo chciał w to wierzyć.
Zgromadzeni – kilku wojskowych i wielu cywili – zajęli miejsca przy dużym stole i cicho rozmawiali, niektórzy palili papierosy, nerwowo wydmuchując dym w kierunku sufitu, a inni czytali dokumenty i wprowadzali do nich ostatnie poprawki. Lebiediew zajął swoje miejsce za fotelem przeznaczonym dla marszałka Ustinowa i położył teczkę na kolanach. Miał wrażenie, że fragment kartonu, który wcześniej trzymał w dłoni, jest wilgotny.
Atmosfera w sali była napięta. Nie dziwił się temu. Za chwilę mieli wypracować decyzję, która zostanie później – najpewniej dzisiaj, a najdalej jutro – przedstawiona członkom Biura Politycznego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Od tego, co postanowią najważniejsi towarzysze, będzie zależał los Polski i jego kraju, a być może całego świata. Decyzja była tym trudniejsza, że od dwudziestu trzech miesięcy armia radziecka toczyła już jedną wojnę. W Afganistanie nie wszystko szło po ich myśli. Zajęli najważniejsze miasta, ale wciąż nie potrafili rozprawić się z mudżahedinami, którzy ukrywali się na niedostępnych górskich obszarach kraju, a ostatnio – dzięki stale zwiększającym się dostawom nowoczesnej broni ze Stanów Zjednoczonych – zadawali rosyjskiej armii bolesne ciosy.
Wasilij przypomniał sobie słowa ojca podczas noworocznego spotkania, tydzień po wkroczeniu do Afganistanu. Stary był już wtedy na emeryturze, ale przecież doskonale wiedział, co się dzieje. Powiedział wówczas, cytując Talleyranda, że ta decyzja to coś więcej niż zbrodnia, to błąd.
– Armia Czerwona dobrze się prezentuje na placu Czerwonym podczas parady zwycięstwa i może jeszcze kiedy strzela do buntujących się robotników. Ale tylko tam.
Wtedy żachnął się na te słowa, kładąc je na karb trwającej wiecznie rywalizacji między KGB i armią. Po blisko dwóch latach był zmuszony przyznać ojcu rację. Teraz, być może, tej armii przyjdzie walczyć na dwóch frontach.
Ale jaka była alternatywa? Utrata Polski? To nie wchodziło w rachubę. Lebiediew był pewien, że gdyby polscy komuniści stracili władzę, to cały układ posypałby się jak kostki domina. Nie od razu, ale w ciągu kilku najbliższych lat Europa Wschodnia, owa „bliska zagranica”, będąca wygodnym buforem bezpieczeństwa dla jego ojczyzny, znalazłaby się pod kontrolą imperialistów. Sojusznicze armie nie stanowiły wprawdzie wielkiej siły – Wasilij mimo wszystko wierzył, że Armia Czerwona dałaby sobie radę bez nich, w końcu Związek Sowiecki był nuklearną potęgą – ale efektem utraty Polski byłyby trudne do wyobrażenia zmiany w samym państwie. Ekipa Breżniewa, rządząca krajem od siedemnastu lat, odeszłaby w niesławie. W końcu Chruszczow stracił władzę za znacznie mniejsze przewiny.
On także byłby ofiarą tej zmiany. Oczywiście nie zostałby pozbawiony życia, to już nie były czasy Stalina i jego czystek, ale zapewne wylądowałby w jakimś leśnym garnizonie na Białorusi, w Kazachstanie lub, co gorsza, za Uralem. Wygodne duże mieszkanie na Arbacie, które tak bardzo kochała jego żona i gdzie wychowywała się dwójka ich dzieci, pozostałoby tylko pięknym wspomnieniem, a Tamara, zamiast w Konserwatorium Moskiewskim, uczyłaby muzyki w jakiejś prowincjonalnej szkółce w Kraju Sewastopolskim. Wasilij najpewniej nigdy już nie wróciłby do Moskwy.
Nigdy nie pozwolono by na to bliskiemu współpracownikowi marszałka Ustinowa i synowi zastępcy szefa I Zarządu Głównego KGB.
Nie, o Polskę trzeba walczyć.
Drzwi się otworzyły i wszyscy poderwali się z miejsc. Do sali wszedł Michaił Susłow, członek Biura Politycznego KC KPZR i sekretarz KC, główny ideolog partii, jeden z czterech najpotężniejszych ludzi Związku Sowieckiego, a za nim wkroczył marszałek Ustinow. Obaj zajęli swoje miejsca u szczytu stołu. Adiutant podał im świeżo zaparzoną herbatę w szklankach tkwiących w bogato zdobionych koszyczkach oraz dużą cukiernicę. Lebiediew przypuszczał, a właściwie był pewien, że srebrna zastawa pochodzi jeszcze z czasów carskich, i pomyślał, że być może ściągnięto ją na Kreml z Ermitażu. W Kuncewie też mieli zastawę z tego leningradzkiego muzeum.
Susłow powiódł wzrokiem po zebranych. Zbliżał się już do osiemdziesiątki, ale jego wzrok nadal był bystry i Wasilij pokładał w nim duże nadzieje. Człowiek, który zasiadał we władzach partii nieprzerwanie od czterdziestego pierwszego roku, musiał mieć niezwykły umysł i spryt. Ojciec opowiadał mu, że w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku Susłow sprzeciwił się próbie usunięcia Chruszczowa, ale siedem lat później, w sześćdziesiątym czwartym, walnie przyczynił się do zajęcia stanowiska sekretarza generalnego przez Leonida Breżniewa i od tego czasu jego znaczenie stale rosło. Dzisiaj nie ustępowało już właściwie pozycji Andropowa oraz Gromyki. Breżniew, chory i zniedołężniały, był tylko symbolem, zdziecinniałą kukłą w ręku tej trójki.
Władza Ustinowa była niewiele mniejsza niż Susłowa. Marszałek, młodszy od niego o sześć lat, także pochodził ze stalinowskiego zaciągu. W tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku generalissimus powierzył mu stanowisko ludowego komisarza uzbrojenia i zaledwie trzydziestotrzyletni wówczas Ustinow dobrze się z tego zadania wywiązał. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku stanął na czele sowieckiej armii jako minister obrony.
Major Lebiediew doskonale wiedział, że, jak każdy zupak, Ustinow jest zwolennikiem zbrojnej interwencji w Polsce. Ojciec uświadomił mu to jeszcze we wrześniu osiemdziesiątego roku.
– Podczas wojny ojczyźnianej Dmitrij nie powąchał prochu, a co to za marszałek, który nie dowodził podczas wojny? Przed nim ministrami obrony byli Stalin, Bułganin, Żukow, Malinowski, Grieczko, ludzie, którzy zapisali piękne karty w naszej historii. Dmitrij też chce, więc będzie nalegał na użycie wojska – powiedział podczas spaceru w lesie. I dodał, że on jest zwolennikiem bardziej finezyjnych metod i pokłada duże nadzieje w Susłowie, może Gromyce, a przede wszystkim w Andropowie, którego znał dobrze, bo ten kierował KGB.
Sekretarz KC odchrząknął i natychmiast wzrok wszystkich uczestników narady spoczął na jego twarzy. Major Wasilij Lebiediew wyprostował się na krześle i przejechał językiem po spierzchniętych ustach. Wiedział, że za chwilę będzie referował wyniki swojego kilkutygodniowego pobytu nad Wisłą i spotkań z wieloma wyższymi dowódcami polskiego wojska. Trudność polegała na tym, że bliska mu grupa wysokich oficerów GRU miała inne zdanie niż minister obrony narodowej. Chcieli oni oczywiście odwrócić sytuację w Polsce, zmiażdżyć panoszącą się tam „Solidarność”, ale byli przeciwni interwencji wojskowej. Zdawali sobie sprawę, że Polacy potrafią być nieobliczalni, więc obawiali się dużego oporu i morza krwi. Liczba ofiar ich nie obchodziła, ale byli przekonani, że „normalizacja sytuacji” nad Wisłą, jak to nazywano w partyjnej nowomowie, zajmie lata, a być może nawet dziesięciolecia i będzie kosztowna. Wasilij musiał więc zreferować to stanowisko bardzo ostrożnie, aby nie narazić się swojemu przełożonemu, bo inaczej za kilka dni wyląduje w bazie lotniczej Bagram, a w najlepszym razie w Kabulu. Dzięki ojcu wiedział, że podobne do niego poglądy ma również wiele znaczących postaci w KGB i to dawało mu nadzieję.
Prosto z Kremla major Wasilij Lebiediew pojechał do willi na Wzgórzach Leninowskich. Po odejściu z KGB, w uznaniu zasług dla służby państwowej władze podarowały ten dom jego ojcu, a sędziwy generał z radością się tam przeniósł. Jego żona nie podzielała tego entuzjazmu, dobrze się czuła w Kuncewie, ale nigdy nie miała zbyt wiele do powiedzenia. A Oskar Lebiediew chciał mieszkać w Moskwie, w urokliwym miejscu, z którego miał widok na Kreml i malowniczo wijącą się rzekę, a na dodatek mógł często chodzić do opery i odwiedzać wnuki. W sąsiedniej willi jeszcze dziesięć lat temu mieszkał Nikita Chruszczow, następca Stalina i poprzednik Breżniewa.
Wołga powoli wtoczyła się na podjazd. Major podszedł do ojca, który stał na trawniku pokrytym delikatną warstwą śniegu i patrzył na rozciągające się w dole miasto. Gdy syn się zbliżył, zapytał ojca, czy wie, że to właśnie z tego miejsca w tysiąc osiemset dwunastym roku Napoleon obserwował płonącą Moskwę. Ten skinął głową, a później wskazał ręką okazały budynek oddalony od ich domu mniej więcej o dwa kilometry.
– Jedenaście miesięcy temu, piątego grudnia osiemdziesiątego roku, zwieźliśmy ich tutaj wszystkich. Wszystkich przywódców państw Układu Warszawskiego. Do tego również Kanię, szefa polskich komunistów, i Jaruzelskiego, który wtedy był tylko premierem. Chcieliśmy wywrzeć na nich nacisk, zagroziliśmy interwencją i rzeczywiście byliśmy do niej gotowi, szesnaście naszych dywizji już grzało silniki. Husak, ten z Czechosłowacji, płakał, tłumacząc Kani, co oznacza interwencja wojsk Układu Warszawskiego. Dobrze wiedział, bo to ona wyniosła go na stanowisko pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Nie było mnie przy tym, ale opowiadano mi, jak pięknie i starannie wyreżyserowano ten spektakl. Mimo to Polacy się nie ugięli – powiedział, patrząc w kierunku Kremla, a potem zaczął zgrabiać zeschłe liście pokrywające trawnik. Ale tylko przez chwilę, bo porywisty, zimny wiatr niweczył jego wysiłki.
Upuścił grabie na trawę i znowu patrzył w kierunku Kremla, choć Wasilij wiedział, że jego słaby wzrok i tak nie pozwala wiele dostrzec.
– Ten kraj jest dla nas stracony. Jak nie teraz, to za dziesięć lat, nie później. Musimy się przygotować na nieuniknione. Mnie już nic do tego, swoje odsłużyłem z nawiązką. Teraz to już sprawa twojego pokolenia – mówił cicho, ale stanowczo.
W dzieciństwie Wasilij nie cierpiał jego zimnego, nieznoszącego sprzeciwu tonu, ale teraz patrzył na ojca inaczej niż wtedy.
Starzec obrócił się i zrobił kilka kroków w kierunku rzeki. Zapytał, czy syn skorzystał z jego rady, a ten potwierdził skinieniem głowy.
– Ważne, abyśmy teraz nie musieli wkraczać – powiedział były szef wywiadu KGB. – Zapewne na chwilę udałoby się ocalić nasze władztwo nad Warszawą, uratować socjalizm, zgadzam się, że tak czy inaczej, Polskę stracimy. Może jeszcze nie za dziesięć lat, może za piętnaście, ale stracimy – stwierdził kategorycznie. – Musicie się przygotować – powtórzył i wolnym krokiem skierował się do domu.
Zatrzymał się przy krzewach berberysu, nie patrząc na Wasilija.
– Sami musicie opracować plan i w tajemnicy przed politykami zacząć go realizować – dodał. – Zapewne trudno ci się z tym zgodzić, ale komunizm to w historii Rosji zaledwie krótki i niewiele znaczący epizod. Pierdolić to, nie socjalizm jest ważny, ważna jest Rosja. Przyjdzie czas, że ci wszyscy starcy odejdą, a wówczas nasza ojczyzna znowu będzie wielka i silna. Wasiliju, historia wyznaczyła cię do budowy fundamentów nowego imperium, więc nie ociągaj się, zacznij wylewać beton już teraz, od jutra. Rób to ostrożnie, powoli, oglądając się przez ramię, ale nie czekaj z rozpoczęciem tego dzieła. Spotkaj się z generałem Karpinem. To człowiek godny zaufania, mój wychowanek. Jestem pewien, że wesprze cię bez wahania. Bo inaczej znowu jakiś zachodni przywódca będzie z tego miejsca sycił oczy widokiem płonącej Moskwy.
WARSZAWA, 22 LIPCA 2023
Rafał Terlecki, dziennikarz prywatnej stacji telewizyjnej, pił poranną kawę pochylony nad smartfonem. Czytał właśnie tekst o wprowadzonych przez Ministerstwo Edukacji i Nauki zmianach w wykazie czasopism naukowych, z którego wynikało, że publikacja w „Roczniku Teologicznym” będzie teraz ceniona równie wysoko, jak w „Science” i „Nature”, gdy na górze ekranu wyświetliło się powiadomienie o nadejściu wiadomości od jego szefa, Mariusza Hallmanna. Dobrnął do końca artykułu, z niesmakiem kiwając głową i zastanawiając się, czy w Polsce są jakieś granice absurdu. W końcu kliknął w ikonkę WhatsAppa.
„Przysyłam link do tekstu. Przeczytaj, porozmawiamy, jak będziesz w redakcji. Bo chyba będziesz?!”
Westchnął. Nie wróżyło to nic dobrego. Hallmann, z którym przyjaźnił się od wielu lat, rzadko popędzał go do pracy, a jeśli już to robił, to tylko w wyjątkowych wypadkach. Tymczasem on miał zaplanowany urlop, za trzy dni wylatywali z Ewą i Anastazją do Toskanii.
Na razie nie chciał się denerwować, więc przestał się nad tym zastanawiać i poszedł pod prysznic. Gdy wrócił do kuchni, zaparzył sobie drugą kawę i sięgnął po smartfon. Był ciekaw, co takiego się wydarzyło, że szef uznał za właściwe zawracać mu tym głowę przed ósmą rano.
Tekst pochodził z lokalnego portalu internetowego z okolic Poznania i relacjonował skandal, który miał miejsce na obozie dla dzieci zorganizowanym przez jedną z wielkopolskich parafii. Dwoje dzieci poskarżyło się rodzicom, że podczas pobytu nad morzem były molestowane przez wychowawcę. Nie przez księdza, ale wychowawcę, co autorka tekstu wyraźnie podkreśliła.
Wzruszył ramionami. To nie był temat dla niego i Hallmann doskonale o tym wiedział. Jeśli próbował go czymś takim zainteresować, to znaczy, że sprawa miała drugie dno. Przeczytał tekst jeszcze raz, ale nie znalazł odpowiedzi, więc schował kubek do zmywarki – od ślubu z Ewą minęły już dwa miesiące, a on cały czas bardzo tego pilnował – i pojechał do redakcji.
Gdy dotarł na miejsce, Hallmann był na jakimś spotkaniu, więc Rafał zajął się swoim reportażem. Pracował nad nim od tygodnia i musiał go dzisiaj skończyć, aby móc zniknąć z pracy na dziesięć dni i mieć podczas urlopu wolną głowę. Nie było to nic ekscytującego, kolejna afera związana z finansowaniem z publicznych pieniędzy jednego z prawicowych stowarzyszeń. Nie pierwsza i nie ostatnia. Zbliżały się wybory i miał wrażenie, że władza pompuje do bliskich sobie ideowo organizacji coraz większe kwoty. Podejrzewał, że część tych pieniędzy zostanie użyta do finansowania kampanii wyborczej. Było to nielegalne, ale trudne do udowodnienia. Optymiści uważali, że pieniądze trafią później do kieszeni polityków, którzy bojąc się wyborczej klęski, zabezpieczają sobie przyszłość, ale Terlecki był innego zdania. Nie dlatego, że wierzył w uczciwość ludzi z rządzącej koalicji, ale dlatego, że nie dostrzegał u nich oznak przedwyborczej paniki. Byli pewni kolejnego zwycięstwa, ale pieniądze były im potrzebne, aby sukces był jak największy.
Niemal skończył montować materiał, gdy zadzwonił Hallmann i zaproponował szybki lunch w pobliskiej restauracji. Jedzenie było tam dość podłe, ale Rafał chętnie się zgodził. Miał już dość siedzenia przed ekranem.
– Przeczytałeś tekst? – zapytał Mariusz, gdy tylko zajęli miejsce w rogu sali. Terlecki spojrzał na niego zdziwiony. Przez ostatnie godziny był tak skupiony na swoim reportażu, że niemal zapomniał o porannej lekturze.
Potwierdził skinieniem głowy, zajęty doprawianiem flaków – jedynej potrawy, która mu w tym miejscu smakowała.
– I? – Hallmann, z determinacją przeżuwający kawałek kotleta schabowego, spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Nasza gwiazda od kuchennych rewolucji twierdzi, że wszystko można spieprzyć poza schabowym. Musisz ją koniecznie kiedyś tutaj przyprowadzić, zmieni zdanie po pierwszym kęsie – odpowiedział.
– Rafałku, nie wykluczam, że nasza stacja matka zatrudni cię kiedyś jako degustatora kulinarnego, ale pragnę przypomnieć, że na razie jesteś reporterem politycznym. A twoja odpowiedź świadczy, że odrobiłeś lekcję tylko po łebkach, a może nawet, że nie odrobiłeś jej wcale. Nic nie kojarzysz?
Terlecki poczuł wstyd. Nie wiedział, o co Hallmannowi chodzi. Starał się dokładnie przypomnieć sobie przeczytany przy porannej kawie tekst, w końcu zapoznał się z nim dwa razy, ale nie miał pojęcia, co przyjaciel ma na myśli.
Mariusz nie patrzył na niego. Z jakąś niezwykłą starannością odkrawał kawałek mięsa, nabierał na widelec buraki i przeżuwał jedzenie z udawaną przyjemnością, jakby konsumował langustę. Rafał wiedział, o co chodzi. Mariusz przeżywał stan redaktorskiej satysfakcji. Moment, w którym złapał swojego dziennikarza na błędzie.
– Długo? – zapytał obojętnym tonem.
– Co długo?
– Długo będziesz się nade mną pastwił czy w końcu powiesz, gdzie popełniłem błąd?
– Jeszcze momencik. Pozwól mi się napawać tą ekscytującą chwilą, bo nie doświadczam tego zbyt często. Musisz mnie zrozumieć, to nieziemskie uczucie przyłapać swojego najlepszego reportera na niestaranności. Dawno tego nie zaznałem – powiedział, odstawiając talerz. Najwyraźniej schabowy jednak nie bardzo mu smakował.
Pochylił się w kierunku Rafała i zaczął opowiadać.
Poprzedniego dnia w redakcji zjawił się Maciej Wielgus, dziennikarz internetowego portalu News24, który brał udział w dyskusji emitowanej w wieczornym paśmie. Gdy skończyli, Wielgus zajrzał do gabinetu Hallmanna, który akurat zbierał się do wyjścia.
– Pięć minut. Jeśli to, co powiem, pana nie zainteresuje, znikam bezpowrotnie i nieodwołalnie – powiedział tonem, w którym brzmiała pewność siebie.
Rozmowa trwała blisko pół godziny. Okazało się, że Wielgus ma ciekawy trop dotyczący Towarzystwa Chwały Jedynego Boga, tajemniczego świeckiego zakonu, którego macki sięgały głębiej i dalej, niż do tej pory sądzono.
– Ten zakon jest założycielem stowarzyszenia, o którym robisz reportaż. Nie bezpośrednim, ale przez sieć powiązanych fundacji. A z kolei to stowarzyszenie stoi za organizacją obozu dla młodzieży, gdzie prawdopodobnie doszło do molestowania dwójki dzieciaków. Nic o tym nie wiedziałeś, a powinieneś. Ale to tylko poboczny wątek, bo zdaniem Wielgusa sprawa jest o wiele poważniejsza. Według niego można zdobyć dowody świadczące, że Towarzystwo ma bardzo bliskie związki z Rosją. Jednoznaczne dowody. I właśnie robi coś naprawdę dużego. – Mariusz był wyraźnie podekscytowany.
Dziennikarz odsunął talerz i pochylił się w kierunku szefa. Mimo podłego żarcia knajpa była niemal pełna, a on nie chciał, aby ktokolwiek usłyszał ich rozmowę. Zapytał, czy Wielgus pokazał jakieś dokumenty. Hallmann pokręcił głową.
– Tylko na smartfonie. Wyglądały na autentyczne. Twierdzi, że ma ich więcej. Chcą to zrobić wspólnie z nami, żeby siła rażenia tego dziennikarskiego śledztwa była większa. Chciałby się z tobą spotkać. Pójdziesz na to?
– A ty?
Hallmann spojrzał w duże okno wychodzące na ulicę. Terlecki podążył za jego wzrokiem. Było brudne.
– Może to dobry pomysł? Nie przepadam za takimi dziennikarskimi konsorcjami, ale rzecz wygląda interesująco. Wielgus jest dobry, Towarzystwem Chwały Jedynego Boga zajmuje się od lat, opublikował na ich temat kilka istotnych rzeczy, ma swoje kontakty w hierarchii kościelnej. No i zebrał już trochę konkretów. Na razie nie jest tego dużo, ale złapał trop. A my mamy ciebie. To dobrze rokuje. Spotkaj się z nim, oceń, ile wie. Jutro podejmiemy decyzję – powiedział Hallmann, cały czas patrząc w okno.
Rafał Terlecki poczuł złość. Jego reportaż był niemal gotowy – wymagał jeszcze najwyżej godziny pracy – a później czekało go dziesięć dni włóczenia się po Florencji i Sienie, plus dwudniowy wypad do Rzymu. A wszystko to podlewane włoskim winem, codziennym porannym espresso w knajpce dla lokalsów i joggingiem znaczonym zapachem rozgrzanych toskańskich sosen. Miał już wszystko dokładnie zaplanowane, również poranne bieganie po Florencji i Sienie. Nie bardzo miał ochotę z tego rezygnować, chociaż to, co powiedział Hallmann, brzmiało interesująco.
– Spotkaj się z nim i dopiero później dograj końcówkę reportażu. Zrób to tak, aby zasugerować, że będzie miał ciąg dalszy. I jak najszybciej sprawdź niektóre informacje Wielgusa. Może to duża rzecz, a może humbug.
Hallmann patrzył mu prosto w oczy, a później przyciągnął odsunięty wcześniej talerz. Musiał być piekielnie głodny.
Gdy wrócili do redakcji, Terlecki wybrał numer dziennikarza News24. Maciej Wielgus odebrał po pierwszym dzwonku i zadeklarował, że może przyjechać za trzy godziny. Rafał nie miał ochoty siedzieć w pracy tak długo, ale spotkanie tutaj było bezpieczniejsze niż w jakiejś kawiarni lub restauracji, gdzie zawsze ktoś nadstawiał uszu. Oczywiście mogli porozmawiać w jego mieszkaniu, ale Terlecki bał się, że Anastazja przyjedzie wcześniej i wtedy wyjdzie na jaw, że ojciec bierze się za nowy temat, co mogło oznaczać, że ich wyjazd staje właśnie pod znakiem zapytania. A wiedział, że bardzo jej na nim zależy. Już zapowiedziała, że to ich ostatnie wspólne wakacje. Kilka dni temu, odwożąc córkę na jakiś wykład na Uniwersytecie Warszawskim, usłyszał, że jeśli tym razem z jakiegoś powodu wycofa się z ich planów, Ewa na pewno się z nim rozwiedzie.
– Po dwóch miesiącach małżeństwa? Daj spokój – odpowiedział, patrząc na córkę z uśmiechem.
– Na świecie dzieją się rzeczy, o których nie śniło się filozofom, a cóż dopiero dziennikarzom. Dla mamy to jest coś jak podróż poślubna. Nie powie ci tego, ale bardzo jej na tym zależy. Więc pilnuj się, ojciec, bardzo się pilnuj – odpowiedziała, trzaskając drzwiami.
Biorąc pod uwagę losy związku z Ewą – znali się od wielu lat, schodzili i rozchodzili, mieli dorosłą córkę, ale ślub wzięli dopiero niedawno – Anastazja mogła mieć rację. Przy wybuchowym charakterze jego żony nic nie było wykluczone.
Czekając na Macieja Wielgusa, Rafał kombinował, jak rozwiązać nierozwiązywalny problem. Miał nadzieję, że wpadnie na jakiś pomysł, ale na razie nic nie przychodziło mu do głowy.
Dziennikarz News24 okazał się wysokim, szczupłym trzydziestokilkuletnim mężczyzną w okularach, z bujną czupryną ciemnych, właściwie czarnych włosów i dwudniowym zarostem na twarzy. Miał na sobie dżinsy i – nie wiadomo po co, bo lato było ciepłe – wojskową amerykańską kurtkę oraz przewieszoną przez ramię brązową skórzaną torbę. Uścisk jego dłoni był mocny i Rafałowi się to spodobało.
Nim Maciej usiadł, rzucił torbę na stolik i wyciągnął z niej plik kartek.
– Wolałbym, aby nasi szefowie dogadali się przed tym spotkaniem, ale mój wie, że tu jestem. Chcę być lojalny wobec swojej redakcji. Wiesz coś o Towarzystwie Chwały Jedynego Boga? – zapytał.
Rafał potwierdził. Jego wiedza nie była wprawdzie zbyt głęboka, ale co nieco słyszał o tym zakonie. Trudno było zresztą nie słyszeć, w ostatnich latach był niezwykle ekspansywny, a o jego członkach, ulokowanych w wielu najważniejszych instytucjach kraju, krążyły legendy.
– Może zacznę od początku… – Maciej Wielgus zdjął kurtkę i rozsiadł się w fotelu.
– Nie. Nie traćmy czasu na sięganie do przeszłości. Doczytam sobie. Powiedz, co udało ci się ustalić, to teraz ważniejsze. I poczekaj, przyniosę nam kawę, nie będziemy przecież gadali tak o suchym pysku. Czarną?
Rozmawiali ponad godzinę i nakreślili plan dalszych działań, a gdy Wielgus wyszedł, Rafał poszedł do swojego szefa. Podnieconym głosem, cały czas chodząc po gabinecie, zrelacjonował rozmowę z gościem.
– Jesteś podekscytowany niczym królik o poranku, więc rozumiem, że bierzesz ten temat. To oznacza, że twój wniosek urlopowy mogę wyrzucić do kosza? – Hallmann patrzył na niego wyraźnie ukontentowany.
Terlecki zaprzeczył i wreszcie usiadł w fotelu. Przedstawił mu plan działań na najbliższe dni – na tym etapie większość pracy miała spaść na Wielgusa – a później spojrzał na przyjaciela.
– I tu wchodzisz ty, cały na biało. Musisz mi znaleźć jakiegoś kardiologa, koniecznie z tytułem profesora. Takiego, który zadzwoni do mnie i poinformuje, że za dwa dni mam się zgłosić do szpitala, bo po analizie moich badań kontrolnych dostrzegli jakieś mocno niepokojące sygnały, a na oddziale akurat zwolniło się miejsce. Następnego dnia wsiądę do samolotu i wezmę się do pracy – powiedział z poważną miną.
– Zwariowałeś?
– To jedyny sposób uratowania mojego małżeństwa. Akurat wczoraj byłem na okresowych badaniach, więc nie będzie w tym niczego nadzwyczajnego. Byłeś świadkiem na moim ślubie, co jednak do czegoś cię zobowiązuje, więc rusz tyłek i znajdź profesora, który zgodzi się trochę nagiąć rzeczywistość. I pamiętaj, że to stacja zapłaci za mój bilet powrotny z Florencji – odpowiedział Rafał i zerwał się z fotela.
Nim wyszedł, Hallmann zapytał, co wynika z rozmowy z Wielgusem. Terlecki odwrócił się i spojrzał na niego z powagą.
– Prorosyjska międzynarodówka. Maciej twierdzi, że Moskwa integruje działania, które do tej pory prowadziła w poszczególnych krajach. Chcą stworzyć ścisły sojusz skrajnie prawicowych sił i jak najwięcej unijnych foteli obsadzić swoimi ludźmi. Tym razem to już nie będą tylko działania propagandowe – odpowiedział i wyszedł.
WARSZAWA, 24 LIPCA 2023
Terlecki niecierpliwie bębnił palcami o kierownicę, przeklinając warszawskie korki. Nerwowo rozważał, czy na rondzie Dmowskiego skręcić w prawo i pojechać do placu Trzech Krzyży ulicą Żurawią, czy podążyć prosto i odbić w prawo za budynkiem Banku Gospodarstwa Krajowego. Loteria. Bez przekonania zdecydował się na pierwszy wariant.
Nieziemski burdel mają w tym sejmie, pomyślał, czekając na zmianę świateł.
Wczoraj wieczorem zadzwonił do posła Krzysztofa Rożka i poprosił o spotkanie. Umówili się w kawiarni hotelu InterContinental, z dala od wścibskich oczu dziennikarzy i polityków, ale dziesięć minut przed wyznaczonym terminem, gdy Terlecki parkował w podziemnym garażu w Złotych Tarasach, poseł poinformował go, że nie zdąży.
– O dziesiątej czterdzieści pięć muszę być w sali plenarnej, przenieśli ważne głosowanie, które było zaplanowane na dwunastą. Umówmy się na jutro – zaproponował.
Dla dziennikarza było to za późno, więc gnał teraz do Sheratona, gdzie poseł miał już na niego czekać. Kalkulował, że jeśli dojedzie na miejsce do dziesiątej dziesięć, będą mieli dość czasu, aby wszystko omówić.
Rafał znał Rożka od lat i dla polityka dzisiejszej opozycji nie zawsze była to znajomość miła. W przeszłości nieraz go krytykował, ale zawsze był zdania, że Kędzierzawy – wiele lat temu taki pseudonim, z racji błyszczącej łysiny, nadali mu sejmowi reporterzy – jest naprawdę dobrze przygotowany do pracy, a poza tym inteligentny. Z częstych kontaktów z politykami wiedział, że nie o wszystkich parlamentarzystach można to powiedzieć. Wielką zaletą posła Rożka była dogłębna wiedza na temat rządzącej obecnie partii, bo przed laty był jej prominentnym członkiem. Dodatkowo Rożek zasiadał w sejmowej komisji do spraw służb specjalnych.
Poseł czekał na niego w kawiarni, wpatrzony w ekran smartfona. Gdy Terlecki usiadł przy stoliku, odłożył urządzenie na blat i spojrzał na dziennikarza z odrobiną niechęci w oczach. Rafał niczego innego się nie spodziewał. Jeśli politycy potrzebowali czegoś od przedstawicieli mediów, potrafili być bardzo mili, a niektórzy nawet służalczy, ale gdy role się odwracały, z reguły okazywali swoją wyższość. Rożek nawet nie przeprosił za nagłą zmianę planów.
– Pominę wszystkie dusery, ma pan mało czasu. Zapytam wprost. Czy Moskwa inspiruje działania Towarzystwa Chwały Jedynego Boga?
Pytanie wyraźnie zaskoczyło posła i skupiło jego uwagę.
– Mocno pan uderza, i to przed śniadaniem. Na dodatek w publicznym miejscu – powiedział, zabierając smartfon ze stolika. Włożył go do stojącej na podłodze skórzanej torby.
Pytanie najwyraźniej go zainteresowało.
– Rozmawiamy, rzecz jasna, nieoficjalnie – zastrzegł Terlecki.
– Jako członek komisji do spraw służb specjalnych nie mogę o tym mówić, rozumie pan…
– Oczywiście… – wszedł mu w słowo Terlecki. Szkoda mu było czasu na wysłuchiwanie rytualnych formułek.
Rożek sięgnął po filiżankę. Najwyraźniej potrzebował chwili na zastanowienie, bo pytanie go zaskoczyło i musiał przekalkulować, czy udzielić dziennikarzowi odpowiedzi. Szczęście mu sprzyjało, bo przy ich stoliku właśnie pojawiła się kelnerka z kawą dla Terleckiego.
– Nie mam wiedzy na ten temat, na posiedzeniach komisji nie omawia się spraw operacyjnych. Zresztą ostatnio ta komisja niemal nie jest zwoływana, co biorąc pod uwagę toczącą się tuż przy naszej granicy wojnę i działania Rosji, wydaje mi się zbrodnią. Ale mam przeczucia i swoje przemyślenia. Opierając się na nich, odpowiem twierdząco – powiedział, zniżając głos niemal do szeptu. A później spojrzał na zegarek i wstał, oznajmiając, że musi już iść. Poprawił bordową apaszkę i podając Terleckiemu rękę, podniósł głos. – Miło było widzieć pana redaktora, ale nie znam sprawy. Do zobaczenia wkrótce. W innych okolicznościach.
Gdy wyszedł z kawiarni, Terlecki opadł na krzesło. Dopiero teraz zauważył kilku posłów z różnych ugrupowań zajmujących sąsiednie stoliki. Przypomniał sobie ostatnie słowa Rożka i pomyślał, że z posła jest zawołany konspirator.
Gdy odstawił filiżankę, kelnerka podała mu rachunek za dwie kawy. Terlecki się uśmiechnął. Zaczął się zbierać, miał jeszcze do załatwienia kilka spraw, ale nim wstał, jego smartfon zasygnalizował nadejście wiadomości.
„Osiemnasta, tam gdzie pierwotnie byliśmy umówieni”.
Zapytał, czy może być z kolegą, bo zależało mu, aby w rozmowie uczestniczył dziennikarz News24. Odpowiedź przyszła natychmiast.
„Naturalnie, może pan chodzić do knajpy, z kim pan chce, jak dotąd to jest jeszcze wolny kraj. Ale jeśli nie będzie pan sam, nie porozmawiamy. W polityce trójkąty rzadko się sprawdzają”.
Z Sheratona Terlecki pojechał do redakcji, gdzie dowiedział się, że szefowie stacji zatwierdzili współpracę z portalem News24 w sprawie Towarzystwa Chwały Jedynego Boga, a dodatkowo przydzielili mu do pomocy Julię, reporterkę polityczną, która od lat interesowała się działalnością prawicowych organizacji i miała na tym polu spore osiągnięcia.
– Nie powiem, że masz nieograniczony budżet, bo wiesz, jak jest. Ale szefostwo uznało ten temat za ważny. Przyłóż się – oznajmił mu Hallmann.
– Zawsze się przykładam – odpowiedział.
Spodziewał się, że Mariusz wypomni mu ostatnią wpadkę, ale ten tylko się uśmiechnął.
Praca nad reportażem o finansowaniu z publicznych pieniędzy jednej z prawicowych organizacji zajęła mu dwie godziny – więcej, niż się spodziewał – a później usiadł z Julią w redakcyjnej kafeterii. Kosmyki jej ciemnych, kręcących się włosów co chwila opadały na twarz dziennikarki, więc poprawiała fryzurę niecierpliwym ruchem ręki. Była ubrana w mocno dopasowaną marynarkę i bardzo wąskie, bladoniebieskie dżinsy. Takie same, jakie nosiła Olga, której zdekapitowane ciało znaleziono przed czterema laty w Jeziorze Kuźnickim.
Przedstawił jej dotychczasowe ustalenia Macieja Wielgusa, a później zapytał, czy Julia zna kogoś, kto mógłby im opowiedzieć o wewnętrznych sprawach tajemniczego zakonu.
– Rozumiem, że masz na myśli informatora. I to wysoko uplasowanego, bo sprawy, o których mówisz, jeśli to prawda oczywiście, może znać bardzo wąski krąg osób. To trudne, właściwie niemożliwe – odpowiedziała.
Jej zdaniem zakon był rodzajem katolickiej sekty, w której – jak w każdej sekcie – lojalność i dyscyplina były na pierwszym miejscu. Przedstawiony przez nią obraz nie był optymistyczny. Znalezienie szczeliny, przez którą mogliby się wślizgnąć, wydawało się niemal niemożliwe.
– Zastanów się. Szefowie zakonu niczego nie zdradzą, to jasne, zbyt wiele mają do stracenia. Ale są tam przecież zatrudnieni jacyś ludzie, sprzątaczki, osoby, które po prostu tam pracują. Niektórzy nie awansowali, ktoś został pominięty przy przyznawaniu premii, jeszcze ktoś ma żal, bo zrugano go za błędy, których nie popełnił. Pomyśl spokojnie… – powiedział łagodnie.
Przytaknęła, ale zaraz zaczęła uświadamiać Rafałowi, że on nie bardzo rozumie specyfikę zakonu.
– To są ludzie uważający się za obrońców wiary, współczesnych rycerzy broniących Jerozolimy przed Saracenami. Ale nie tylko, także za obrońców europejskiej cywilizacji. Niewiele wiem o całym zakonie, zajmowałam się tylko jego polską odnogą, ale mogę powiedzieć, że oni czują się spadkobiercami Jana Trzeciego Sobieskiego i jego husarii, co to pod Wiedniem oparła się muzułmańskim hordom. Czytałeś rozprawę księdza Dębołęckiego Wywódjedynowłasnego państwa świata?
Rafał zaprzeczył, więc poradziła mu, aby sięgnął do tej lektury.
– Niełatwo przez te bzdury przebrnąć, ale tylko wtedy, gdy uda ci się tego dokonać, będziesz w stanie zrozumieć ich sposób myślenia. No chyba że sam zostaniesz zainfekowany. – Roześmiała się, pokazując równe, białe zęby. Wstała i poszła do baru po butelkę wody. Gdy wróciła, Rafał chciał o coś zapytać, ale go ubiegła. – Oni naprawdę są przekonani, że to my, Polacy, pochodzimy bezpośrednio od Boga, a więc to my jesteśmy narodem wybranym, że to na nas spoczywa obowiązek obrony Europy i że tylko my, wyłącznie my, jako potomkowie Sarmatów, potrafimy tego dokonać – powiedziała, poprawiając się na krześle. Były skandalicznie niewygodne. Nie bez powodu. Kierownictwo stacji chciało, aby ludzie pracowali, a nie przesiadywali w kawiarni.
Rafał przypomniał sobie, że kiedyś, jeszcze na studiach historycznych, wałkowali Dębołęckiego na ćwiczeniach, ale szczegóły już mu umknęły.
– Jutro jadę do Włoch na urlop. Mam nadzieję, że zdążę wypożyczyć tę książkę, a jeśli, to przeczytam ją w cieniu Watykanu, choć w świetle doktryny Kościoła to chyba w istocie herezja – powiedział.
Julia bezradnie rozłożyła ręce, tłumacząc, że nie jest specjalistką od katolickiej nauki wiary. Rafał uznał, że w tej pozie wygląda naprawdę bosko. Zwłaszcza z uroczo ściągniętymi w zamyśleniu brwiami i niesfornie opadającymi lokami.
– Jeśli będziesz w Rzymie, to mógłbyś spotkać się z pewnym zakonnikiem. Gość zajmuje się organizacjami społecznymi współpracującymi z Kościołem. Wiem, że jest bardzo krytyczny wobec Societas Gloriae Unius Dei, co zresztą podobno przypłacił zrujnowaniem dobrze zapowiadającej się kariery. Kiedyś z nim rozmawiałam, wieczorem przyślę ci jego adres mailowy. Warto spróbować – oznajmiła.
Kawiarnia w InterContinentalu była prawie pusta, ale w hallu kręciło się wiele osób. Terlecki podejrzewał, że wkrótce niektórzy z nich zajrzą tutaj, aby napić się kawy lub herbaty albo uraczyć się kieliszkiem wina przed wypadem do miasta. Zajął niewielki stolik przy ścianie i zamówił zieloną herbatę z opuncją. Poseł Krzysztof Rożek spóźnił się zaledwie dziesięć minut.
– Jednak przyszedł pan sam – stwierdził, zajmując miejsce.
Jego koszula była teraz zmięta, a apaszka ułożona mniej starannie niż rano. Wydawał się zmęczony i przygaszony. Być może dlatego, że mimo mobilizacji opozycji poranne głosowanie okazało się klęską. Kolejną.
Zamówił kawę z mlekiem i gdy tylko kelnerka odeszła od stolika, poprosił Terleckiego o odłożenie telefonu na oddalony od nich o kilka metrów parapet, zastrzegając, że on zostawił swój smartfon w samochodzie. Terlecki wyłączył aparat i zrobił to, o co został poproszony. Prośba go nie zdziwiła, media rozpisywały się o Pegasusie, a choć ustalenia senackiej komisji w tej sprawie były dość miałkie, to jednak używanie izraelskiego systemu szpiegowskiego przez polskie służby nie budziło już wątpliwości.
– Rano potwierdził pan, że Towarzystwo Chwały Jedynego Boga działa na zlecenie Moskwy…
– Trochę pan nadinterpretuje. Powiedziałem, że na to wskazują moje przemyślenia i przeczucia. Gdy dokładnie przeanalizuje pan ostatnie inicjatywy tej organizacji, a przede wszystkim jej działania w internecie, dojdzie pan do podobnego wniosku. Podam panu trop. Proszę porozmawiać z kimś, kto zajmuje się cyberbezpieczeństwem. Dowie się pan, że właśnie ta organizacja stoi za większością fake newsów dotyczących wojny w Ukrainie, obecności w Polsce ukraińskich uchodźców i tak dalej. Robią to od lat, tyle że wcześniej rozsiewali fałszywe informacje o szczepionkach, pandemii… jednym słowem, jątrzą – stwierdził, a później przesunął w jego kierunku kartkę z numerem telefonu komórkowego, tłumacząc, że to kontakt do kobiety z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Nie podam panu nazwiska ani nawet imienia. To jej warunek. Jak pan zadzwoni, proszę zapytać o Alinę. Być może zgodzi się z panem spotkać. Podkreślam: być może, bo to dla niej duże ryzyko.
Mimo że w kawiarni nie było nikogo poza nimi, Rożek mówił tak cicho, że dziennikarz ledwo go słyszał.
A później zaczął opowiadać o Societas Gloriae Unius Dei i wpływach, którymi zakon cieszy się w partii rządzącej. Trwało to długo – poseł najwyraźniej był zakochany w swoim głosie – ale okazało się interesujące. Terlecki zanotował sobie kilka informacji.
Krzysztof Rożek dopił kawę i odsunął filiżankę.
– Na koniec najważniejsze. Trop, który musi pan sprawdzić, choć wiem, że będzie to strasznie trudne, a obawiam się, że wręcz niemożliwe. Proszę jednak spróbować. Mówi panu coś nazwisko Dariusz Klonowski? – zapytał, patrząc mu w oczy.
Rafałowi coś kołatało w głowie, ale nie potrafił sobie przypomnieć, o kogo chodzi. Jakiś głośny wypadek w górach, na nartach, Włochy…
– Widzę, że ma pan jeszcze do odrobienia sporą część lekcji. Klonowski był ważnym członkiem władz polskiego Towarzystwa Chwały Jedynego Boga. Niektórzy twierdzą, że to on przyprowadził tę organizację do naszego kraju i tutaj ją osadził, zbudował jej pierwsze kontakty, nawiązując znajomości na prawicy. Poznałem go wiele lat temu, bardzo łebski człowiek – dodał Rożek, mrużąc oczy. Wyraźnie zebrało mu się na wspomnienia.
Terlecki wreszcie sobie przypomniał. Ponad rok temu, jeśli dobrze kojarzył na przełomie lutego i marca dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, grupa młodych mężczyzn wyjechała na narty we włoskie Dolomity. Czwartego dnia pobytu Dariusz Klonowski wyszedł z hotelu wczesnym rankiem, tłumacząc, że nie sposób spać długo, kiedy za oknem są tak wspaniałe warunki do jazdy. Nikogo to specjalnie nie zdziwiło, mężczyzna uchodził za znakomitego narciarza, w młodości był nawet członkiem kadry narodowej. Służby ratunkowe dowiedziały się o jego zniknięciu dopiero wieczorem. Poszukiwania rozpoczęto następnego dnia wczesnym rankiem. Z czasem – „Gazeta Prawna”, powołując się na włoskich ratowników, twierdziła, że to na skutek interwencji z Watykanu – stały się znacznie intensywniejsze. Zaangażowano śmigłowce i nawet żołnierzy ze stacjonującej w pobliżu jednostki włoskiej armii. Bezskutecznie. Po dziesięciu dniach poszukiwań miejscowa prokuratura uznała, że Klonowski nie żyje.
– Ale jego ciała nie odnaleziono. Do dzisiaj. Podobno w Dolomitach czasem to się zdarza, choć rzadko. Tyle tylko, że tydzień temu niemiecki „Spiegel” odnalazł Klonowskiego. Nie w Dolomitach, ale w Moskwie! – Rożek patrzył na dziennikarza z triumfem w oczach.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz