Gierek. Człowiek z węgla - Piotr Gajdziński - ebook

Gierek. Człowiek z węgla ebook

Piotr Gajdziński

4,4

Opis

Pierwsza tak obszerna i szczegółowa biografia najbarwniejszego, a jednocześnie najbardziej lubianego przywódcy Polski Ludowej. Wciągająca, niczym thriller polityczny, historia życia Edwarda Gierka – od dzieciństwa i trudnego życia na emigracji, przez wewnątrzpartyjne gry polityczne u szczytu władzy, aż po nieznane wcześniej fakty z okresu internowania.

Gierek. Człowiek z węgla – to całościowe spojrzenie na postać I sekretarza PZPR i całą epokę, z nim związaną. Zawiera nie tylko opis poszczególnych etapów kariery zawodowej, portret psychologiczny i rodzinny Gierka, lecz również analizę jego polityki gospodarczej oraz relacji z innymi przywódcami bloku wschodniego (w tym trudnych i tajemniczych stosunków z radzieckimi władzami). Biografia jest również próbą zastanowienia się nad fenomenem popularności Gierka i nostalgii za jego epoką, która jest obecna w polskim społeczeństwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 554

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (11 ocen)
5
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
6Monika3

Nie oderwiesz się od lektury

Uświadamiająca lektura dla osoby 30-letniej
00
Wojskowy

Nie oderwiesz się od lektury

dobra
00



Copyright © Piotr Gajdziński, 2021 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktorzy prowadzący: Filip Karpow, Marek Daroszewski
Marketing i promocja: Katarzyna Kończal
Redakcja: Barbara Borszewska
Korekta: Krzysztof Krzemień, Agnieszka Czapczyk
Projekt typograficzny i łamanie: Scriptor s.c.
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Zdjęcie na okładce: Leszek Łożyński/REPORTER
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Wydanie drugie poprawione
ISBN 978-83-67054-11-9
Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Prolog. Powiew

Na początku lat siedemdziesiątych polski naród utracjuszy, wymęczonych gomułkowską zrzędliwością, zachłysnął się postawnym, odzianym w elegancki garnitur, dobrze ostrzyżonym komunistą z Górnego Śląska. Komunistą, który zwracał się do nich już nie mlaskającym „Towarzysze i Towarzyszki”, ale dostojnym i budzącym zaufanie „Rodacy”. Komunistą, który nie miał w życiorysie kominternowskiej szkoły i partyzanckiej przeszłości, miał za to lata spędzone na Zachodzie. Piotr Kostikow, radziecki nadzorca Polski, napisał o nowym I sekretarzu KC, że „był zaskakująco nowy”.

Po czternastu latach zasiadania w Biurze Politycznym KC PZPR i trzynastu sprawowania funkcji I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach Gierek nowy oczywiście nie był. Co więcej, niczego nowego nie mówił. Ale mówił inaczej. Z wolna duszną atmosferę gomułkowszczyzny zaczynał zastępować zapach dymu z papierosów Marlboro mieszający się z wonią perfum o wiele obiecującej nazwie Być może... oraz widok rodziny pomykającej maluchem na wczasy i osładzającej sobie podróż mityczną coca-colą. Stefan Kisielewski, katolicki publicysta i pisarz, zgryźliwy obserwator komunistycznej rzeczywistości, nie krył uznania pod adresem Gierka. Na początku dekady zapisał w swoich Dziennikach: „Cwany facet, ma swoją linię, pragmatyczną i bojaźliwą, ale ma (...). To Wielki Usypiacz, chce dać chleba i igrzysk, politykę chowa dla siebie”.

W opinii Kisiela jest dużo uszczypliwości, ale wielu Polakom nowy kurs władz odpowiadał i budził nadzieję. Po latach wojny, skromniutkiej egzystencji w odbudowującym się państwie, obezwładniającym odorze stalinowskiego strachu i po do obsesji oszczędnym Starym (Gomułce) Polacy chcieli wreszcie normalności. Gierek się nie sprzeciwiał. Uchylił drzwi. Nie nazbyt szeroko, ale wystarczająco, aby wpuścić nieco świeżego powietrza i oczyścić atmosferę.

Nie sposób zaprzeczyć, że nagle w Polsce zrobiło się nieomal światowo. „Gdzieś tak koło 1974 roku, urządzając w domu imprezę, przy odrobinie szczęścia mogłem mieć na stole: do picia luksemburskiego szampana, francuskie brandy, piwo w puszkach, bywało że i heinekena, oczywiście colę, kawę Select, herbatę Twinings, aha, jeszcze pomarańczowy soczek Dodoni” – wspominał w książce Bananowy song Krzysztof Masłoń, później dziennikarz działu kultury „Rzeczpospolitej”. Ale jednak było „nieomal światowo”, przy czym „nieomal” czyniło różnicę. Sporą. „Oczywiście wszystko to mieć mogłem, ale po pierwsze – nigdy razem, bo albo jednego artykułu nie było, albo drugiego, a po drugie – za ile. Z innymi wiktuałami było identycznie: o tym, że dogoniliśmy świat, przekonywać miały kawiorowe pasty i puszki z zupą z rekina, na które – jak wiadomo – zapotrzebowanie na Mazowszu i Podlasiu było niebywałe. W Warszawie przestały być na krótko rarytasem solone orzeszki, czekolada z orzechami, a i paczkowana krojona szynka konserwowa (kupno puszki Krakusa niezmiennie uważano za uśmiech losu). A w kiosku, jeszcze bez specjalnych podchodów, kupowało się papierosy Marlboro”.

Niestety, na ogół w sklepach brakowało nie tylko kawiorowej pasty i zupy z rekina. „Byłam u koleżanki w Goryszach, powiat Ciechanów. Cięli wtedy rzepak. Gospodyni była w rozpaczy, co dać na obiad ludziom. Doradziłam jej naleśniki z serem i zupę jarzynową. Odpowiedziała mi, że taki obiad mogą jeść ludzie w mieście” – pisała w 1972 roku w liście do telewizji Irena J. z Warszawy. „Ludzie na wsi, ciężko pracujący od świtu do nocy, muszą jeść mięso i kiełbasę. Ponieważ w tamtejszej spółdzielni w Chotomiu nie było nic, wybrałam się do Ciechanowa (6 km autobusem). W trzech tamtejszych sklepach nie znalazłam ani kawałka kiełbasy, choćby tej najtańszej zwyczajnej. Moim zdaniem rolnikowi trzeba pomóc, żeby choć w żniwa miał kawałek kiełbasy. Wodę ma w studni”. Trzy lata później Józef R. z Częstochowy w liście do władz opisywał z kolei problemy z oponą do motoroweru Pegaz, której nikt nie potrafił naprawić. „Postanowiłem kupić nową, ale w sklepach nie ma. Napisałem więc do producenta tych motorowerów, do Bydgoszczy. Odpowiedzieli mi, że detalicznie nie sprzedają, wskazali mi Polmozbyt w Gliwicach. Napisałem. Odpowiedź: »Nie posiadamy na stanie magazynowym«. Skierowano mnie do Polmozbytu Poznań. Odpowiedź: »Zamówionego ogumienia nie posiadamy chwilowo i prosimy złożyć ponownie zamówienie na przyszły rok«”. Częstochowianin kończył swój list dramatycznym, wręcz egzystencjalnym pytaniem: „Co mam robić, gdzie mam szukać, na czym jeździć”.

Na razie jednak bal się rozkręcał. Żytnio-ziemniaczany komunizm Gomułki stawał się coraz bardziej odległym wspomnieniem, wypierany przez soczki Dodoni, czekolady z orzechami, a w końcu nawet przez coca-colę. W 1972 roku ruszyła w Polsce produkcja tego amerykańskiego napoju, o którym jeszcze w latach pięćdziesiątych mówiono, że to „imperializm w płynie”. Coca-cola oficjalnie po raz pierwszy pojawiła się w Polsce w 1957 roku, cztery lata po śmierci Stalina i rok po śmierci Bieruta, na stoisku amerykańskim na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Wywołała euforię, ale oczywiście nie trafiła do sklepów. Kilkaset butelek, które zostały po targach, rozdano działaczom partyjnym; spróbowali go też nieliczni szczęśliwcy, którym podczas targów udało się dopchnąć do amerykańskiego stoiska. Czternaście lat później na negocjacje do Polski przyjechali z Rzymu przedstawiciele The Coca-Cola Company, a umowę licencyjną o podjęciu produkcji napoju podpisali wicepremier Mieczysław Jagielski oraz prezes Paul Graul, Czech z pochodzenia. W lutym 1972 roku w Browarze Warszawskim rozpoczęła się budowa pierwszej linii produkcyjnej, a 19 lipca – co z pewnością było związane z hucznie obchodzonym w Peerelu świętem 22 lipca – napełniono pierwsze butelki. Sprowadzano je z Hiszpanii; krajowe, oczywiście zgodne ze wzorem dostarczonym przez amerykański koncern, zaczęto wytwarzać dopiero w październiku w Hucie Szkła w Wołominie. Natomiast koncentrat coli przywożono z Neapolu i Amsterdamu. Z czasem produkcja coca-coli ruszyła też na Śląsku – najpierw w Browarze Górnośląskim w Zabrzu, a później w Browarach Tyskich.

To już oznaczało prawdziwą rewolucję. „W latach pięćdziesiątych, jako zetempowiec, wystąpiłem na jakiejś masówce z płomiennym przemówieniem krytykującym coca-colę, która była wtedy symbolem amerykańskiej kultury, utożsamiała cały zachodni styl życia. Niespełna dwadzieścia lat później, będąc wicepremierem, zostałem wysłany przez premiera Jaroszewicza na budowę wytwórni tego napoju, bo zdaniem szefa rządu ta inwestycja się ślimaczyła, a naród czekał. Mówiłem później Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, że historia się na mnie zemściła: od walki z coca-colą do walki o coca-colę” – opowiadał mi Józef Tejchma, członek Biura Politycznego i wicepremier.

Gustaw Herling-Grudziński w Dzienniku pisanym nocą przyznawał, że rządzący na Węgrzech Janos Kádár i w Polsce Edward Gierek nie są „socjalistycznymi despotami, lecz w miarę dobrodusznymi, a w miarę surowymi Ojcami. Gdy chodzi o błahostki, pozwalają dzieciom na rozmaite psoty i wisusowską przekorę, przymykają nawet pobłażliwie oko na pokazywanie języka i podobne wybryki złego wychowania oraz wrodzonej krnąbrności. W dwóch kardynalnych punktach jednak marszczą brwi i przybierają miny marsowe, sięgając odruchowo po pasek albo też kiwając w geście pogróżki palcem”. Owe puszczane płazem błahostki to „paplanie opozycjonistów inteligenckich po kawiarniach”, a w wypadku robotników „uleganie mitowi konsumpcjonizmu”. A granice nieprzekraczalne? „Nie wolno ruszać »wzniesionych w Polsce i na Węgrzech fundamentów socjalizmu«, tudzież wywoływać »nieodpowiedzialną demagogię demokratyczną upiorów przeszłości«, czyli feudalizmu i nacjonalizmu. I nie wolno, rzecz jasna, kwestionować kierowniczej roli Związku Sowieckiego”.

Gierek umyślił sobie, że przepisem na sukces i podbicie serc społeczeństwa jest skopiowanie w całym kraju swoich – i wojewody Jerzego Ziętka – osiągnięć z „jego” Śląska. W 1973 roku Stefan Kisielewski bawił w Beskidzie Śląskim. „Gierek potroszczył się tu na Śląsku o urok życia dla robotników” – napisał w Dziennikach. „Jechałem kolejką z Szyndzielni, oglądałem pod Szyndzielnią urządzenia rekreacyjne, piłem piwo (nędzne, ale łatwo dostępne), jadłem obiad w schronisku (zimny, ale możliwy), widziałem motoryzację – zbiorowa świetna, w postaci wygodnych fabrycznych autokarów, indywidualna – stare motocykle i kiepskie autka – ale są. Ludzie mają forsę, korzystają, tylko pułap możliwości strasznie niski”.

Z czasem szlabany otwierały się coraz szerzej. Od 1973 roku bez wiz można było jeździć już do wszystkich (poza Albanią) europejskich krajów socjalistycznych. Coraz łatwiejsze stały się wyprawy na Zachód, w maju 1972 roku LOT zainaugurował regularne loty do Stanów Zjednoczonych. Andrzej Łyszyk wspomina, że w 1978 roku pojechał z żoną w podróż poślubną do Londynu i Paryża. W drodze powrotnej odwiedzili znajomych Niemców w NRD. „Byli zszokowani, że pozwolono nam wyjechać. Znaliśmy już to uczucie zazdrości z Rumunii, Czechosłowacji i przede wszystkim Związku Radzieckiego. Możliwość podróży, rzecz jasna nie całkowita, ale jednak dość znaczna, powodowała, że »za Gierka« Polacy poczuli się lepsi i nawet jakoś tam dumni z dokonań Polski Ludowej. I byliśmy bardzo atrakcyjni dla mieszkańców KS-ów. Pamiętam wyjazd do Moskwy z wycieczką Almaturu na sylwestra. Przed czwartą rano wracaliśmy do hotelu mocno podpici. Z jakichś powodów waliliśmy pięściami w parapety i nagle jedno z okien się otworzyło, a gdy podczas rozmowy okazało się, że jesteśmy Polakami, zaproszono nas do środka. Dołączyliśmy do trwającej już libacji. Piliśmy, dyskutowaliśmy o polityce, śpiewaliśmy. Po dwóch godzinach nasi gospodarze zaczęli się zbierać. Wyciągnęli z szaf milicyjne mundury i poszli na służbę”.

Ale oczywiście za granicę wyjeżdżało się przede wszystkim nie w celach turystycznych, ale dla pieniędzy. Ewa Mielcarzewicz w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ukończyła Politechnikę Poznańską i rozpoczęła pracę w szkole. Nagle okazało się, że państwowa firma Polserwis szuka nauczycieli do pracy w Maroku. Udało się – w 1978 roku wylądowała w Casablance. W Polsce zarabiała niespełna 20 dolarów, tam 1000, z czego bez specjalnego wysiłku 200–300 dolarów mogła odłożyć. Miesięcznie. Na owe czasy gigantyczna kwota. Andrzej Łyszyk przez trzy miesiące pracował w Berlinie Zachodnim, do Polski przywiózł równowartość pięćdziesięciu miesięcznych pensji.

Nie wszyscy mieli aż tyle szczęścia i dlatego musieli radzić sobie inaczej. Z NRD przywozili więc buty i rzeczy dla dzieci. Z ZSRR ruble, kawior i przede wszystkim złote pierścionki, a sprzedawali tam dżinsowe spodnie i kurtki. Bułgarzy kochali nasz krem Nivea i narzuty na tapczany, a za lewy Polacy kupowali dolary i herbatę Lipton oraz cieszące się w Polsce dużym powodzeniem „koniaki” – Słoneczny Brzeg i Pliskę. Węgrów zaopatrywaliśmy we frotowe ręczniki i bieliznę pościelową, w zamian uwalniając ich sklepy z płyt zespołów rockowych, no i skupowaliśmy amerykańską walutę. W Czechosłowacji kochano nasze kryształy, my wielbiliśmy zaś dostępną tam i tanią kawę oraz wełnę. Rumunów ubraliśmy w pelisy ze srebrnych lisów. Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, w 1975 roku do europejskich krajów socjalistycznych Polacy wyjeżdżali blisko 8 milionów razy, do państw kapitalistycznych niewiele ponad 300 tysięcy razy.

W lutym 1974 roku dla „gastarbeiterów” otwarto Pewex, sieć sklepów „eksportu wewnętrznego” z zachodnimi artykułami. „Wranglery kosztowały 7,5 dolara” – zapamiętała Ewa Mielcarzewicz. Z czasem na sklepowe półki zaczęły trafiać także polskie towary, które w normalnej sprzedaży były coraz mniej dostępne. W 1977 roku 60 procent sprzedaży w Peweksie stanowiły rodzime towary.

Kupowanie w Peweksie nobilitowało, sklepy tej sieci stały się substytutem londyńskiego Harrodsa lub paryskiej Galeries Lafayette. Większości obywateli Peerelu nie było wprawdzie stać na kupno markowych dżinsów – zadowalali się, choć z bólem serca i poczuciem obciachu, wyrobami z polskich fabryk – ale aby zadać szyku, kupowali u cinkciarzy dwa dolary lub częściej bony i gestem szejka z Bahrajnu lub nafciarza z Teksasu nabywali pół litra żytniej oraz paczkę dunhilli lub lucky strike’ów. Niezapomniane uczucie. Poznałem je w końcu lat siedemdziesiątych, podczas licealnych wyjazdów do poznańskiego Teatru Nowego. Wizyta w Peweksie przy ulicy Świerczewskiego (dziś Bukowskiej) w Poznaniu była nieodłącznym elementem tych wypraw i, przyznaję to ze wstydem, dostarczała większych emocji niż spektakle teatralne. Takie małe, gierkowskie dolce vita.

Polacy zachwycali się maluchem, coca-colą, z lubością wdychali dym z marlboro (a na co dzień sportów, klubowych i giewontów), bili brawo Deynie i Lubańskiemu, codzienność jednak skrzypiała coraz głośniej. „Otrzymałam mieszkanie w nowo oddanym do użytku bloku. Nie zraził mnie na początku ciągły brak wody i światła. Tłumaczyłam sobie, że wszystko jeszcze się unormuje. Nie wyprowadziły nas też z równowagi nieszczelne okna i drzwi, wciąż kapiący w ubikacji sufit, niewymiarowa wnęka w przedpokoju, nierówne podłogi, zepsuta spłuczka, poobijana wanna” – skarżyła się w liście do władz Teresa K. z Chełma. „Cieszyliśmy się własnym kątem do życia. Nawet to, że w miarę nasilania się opadów deszczu w pokoju z balkonem coraz bardziej narastała pleśń na ścianie i suficie, też nie jest straszne. Z tym jakoś można żyć. Ale, wraz z nadejściem chłodów, życie w nieopalanym mieszkaniu stawać się zaczęło istnym koszmarem. Kaloryfery w naszym bloku są tylko ozdobą. Temperatura powietrza w mieszkaniu wynosi aż 6 stopni Celsjusza. W bloku tym mieszka większość młodych małżeństw z małymi dziećmi. Dzieci nasze stale chorują, a pracujące matki korzystają ze zwolnień lekarskich w ramach opieki, w listopadzie byłam 18 dni na zwolnieniu. Można jakoś wytrzymać bez wody (o ciepłej to nam się tu w ogóle nie śni), ale bez ciepła niestety trudno”.

Stefan Kisielewski w 1972 roku odwiedził Gdynię. Wrócił w podłym nastroju. „Z jedzeniem na mieście okropnie, czeka się godzinami na złe żarcie, śmierdzi, brudno, ohyda” – pisał zdruzgotany. „Za to wódki wszędzie masa, piją od rana, aż się niedobrze robi (...). Okropnie jednak ten kraj wygląda, przy całym swoim przemyśle i rzekomym rozmachu. Jak komuniści to robią, że wszystko zmienia się w gówno? Nawet takie piękne miejscowości nadmorskie!” Rok później „gówno”, jako podsumowanie gierkowskiej lokalnej Polski, znów pojawia się w Dziennikach, tym razem w zapiskach po wizycie na Podhalu. „Obserwuję tutejszych ludzi – już komunizm chwycił! Dziwny to ustrój, który niby stawiając sobie piękne cele nowoczesności i humanizmu, jednocześnie wszystko skutecznie zamienia w gówno. Był tu kiedyś najsolidniejszy lud w Polsce – teraz już zaczyna przenikać ich hochsztaplerstwo i chuligaństwo, nie mówić o pijaństwie, które dość jest potężne. Zaopatrzenie fatalne, kiełbasy na przykład nie ma w ogóle, sklepy przepełnione, pracują jak za króla Ćwieczka. Gastronomia coraz gorsza, ale że popyt przewyższa podaż, więc wszyscy konsumują, aż im się uszy trzęsą”.

Podczas gdy nieliczni wyposażają swoje łazienki w zachodnie wanny, inni wystają w kolejkach po wędliny oraz mięso i wysłuchują coraz bardziej absurdalnych, płynących z samej góry, wezwań. „W odpowiedzi na apel władz państwowych, ogłoszony w TVP w dniu 5 stycznia 1979, dotyczący zabezpieczenia mieszkań i domów przed utratą ciepła, proszę o spowodowanie oddania okien do mieszkania, w którym mieszkam i za które płacę czynsz” – pisze do telewizji Krystyna ze Słupska.

Miesiąc przed wybuchem strajków sierpniowych pojechałem na obóz OHP do Warszawy, gdzie pracowaliśmy przy konserwacji zieleni w okolicach placu Zamkowego, w Ogrodzie Saskim oraz na Trasie W-Z. Warszawa jawiła się nam jako prawdziwe eldorado – marlboro były w stałej sprzedaży, łatwe do zdobycia było piwo i importowane wino, udawało się trafić czekoladę. Na wielkopolskiej prowincji po takich rarytasach zostało już wówczas tylko wspomnienie. W tym czasie Julian P. z Kościerzyc przysłał do telewizji sarkastyczny list. „W telewizji padło kiedyś pytanie: »Co to jest szczęście?«. Od tej pory zacząłem się poważnie zastanawiać nad tym słowem, względnie nad dosłownym znaczeniem tego, jak bym to nazwał – uczucia. Dziś doznałem nagle olśnienia!” – oznajmiał. „Żona moja wyszła z domu i przez trzy godziny nie wracała, a z tego powodu byłem zaniepokojony. Jesteśmy oboje w wieku późnojesiennym, to usprawiedliwia nasze przewrażliwienie na nieobecność któregoś z nas. Proszę sobie wyobrazić, jak bardzo byłem szczęśliwy, gdy na progu zjawiła się żona, zmęczona, ale uśmiechnięta. Rozpromieniona zawołała: »Ale mam szczęście, patrz, co ci kupiłam«. Normalnie to nic tak wielkiego, bo był to 1 kilogram kaszy hreczanej i paczka kakao. Równocześnie z tym przeżyciem spadł mi ciężar z serca, bo oto ten mały szczegół dał mi odpowiedź na pytanie: »Co to jest SZCZĘŚCIE«. Zrozumiałem, aby być szczęśliwym, niewiele nam trzeba, wystarczy być nieszczęśliwym. A drobiazg, tj. trzy godziny i kilogram kaszy z dodatkiem paczki kakao, zmieni ci ten ponury świat w raj na ziemi”.

Kariera Nikodema Dyzmy

Grudzień 1939 roku. Edward Gierek, górnik w belgijskiej kopalni węgla kamiennego w Limburgii, za miesiąc skończy 27 lat. Od dwóch lat jest żonaty. Stanisławę, z domu Jędrusik, poznał w 1936 roku w Zagłębiu, w 1937 roku wzięli ślub kościelny i dwa miesiące później wyemigrowali do Belgii. Mieszkają w Zwartbergu, niedaleko granicy z Holandią, na przykopalnianym osiedlu. Stanisława, wzorem większości górniczych żon, nie pracuje. Zajmuje się synem Adamem, który imię dostał po dziadku, ojcu Edwarda, górniku z Porąbki w dalekim Zagłębiu. Chłopak ma nieco ponad półtora roku. Za rok rodzina Gierków powiększy się o kolejnego syna, Zygmunta, który jednak wkrótce umrze i zostanie pochowany na cmentarzu w Genk. W 1942 roku Gierkom urodzi się trzecie dziecko, Jerzy.

W Belgii mieszkają od dwóch lat i wyraźnie dobrze się tutaj czują, na pewno o wiele lepiej niż w Polsce, gdzie Edward nie miał pracy. W Limburgii jest zatrudniony jako górnik-specjalista robót kamiennych i nieźle zarabia. I w tym momencie Gierek podejmuje decyzję o wstąpieniu do Komunistycznej Partii Belgii. Zadziwiające.

Zadziwiające, bo w ruchu komunistycznym panuje dezorientacja. Kilka miesięcy wcześniej, 23 sierpnia 1939 roku, ministrowie spraw zagranicznych Związku Radzieckiego, Wiaczesław Mołotow, oraz Niemiec, Joachim von Ribbentrop, podpisują porozumienie, którego efektem jest czwarty rozbiór Polski i wymazanie z mapy tego – jak ogłosi światu Mołotow – „bękarta Traktatu Wersalskiego”. Kilka tygodni później, 17 września 1939 roku, Armia Czerwona wkroczy do Polski, zadając jej ostateczny cios. Oczywiście dla ruchu komunistycznego nie jest szokiem wkroczenie sowieckiej armii na terytorium obcego państwa, ale współpraca z Niemcami. Ta kwitła przez wiele lat, ale niewielu komunistycznych działaczy o tym wiedziało. Niemiecki Krupp produkował broń w fabryce Kołomiencowa pod Moskwą, kolejna fabryka pracowała dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego w Permie, w okolicach Samary pod okiem niemieckich chemików wytwarzano iperyt, pod Woroneżem szkolono pilotów, a w okolicach Kazania testowano czołgi i szkolono ich obsługę. Przez długie lata wojska niemieckie ćwiczyły na bezkresnych, rosyjskich poligonach. Ale o tym wiedzą nieliczni, dlatego informacja, że sowieckie wojska walczą ramię w ramię z armią Hitlera, jest dla członków partii komunistycznych w Europie szokująca. Gierek nie jest od tego wolny.

„Ogromnym wstrząsem stało się wkroczenie wojsk radzieckich do Polski. Cała nasza dotychczasowa propaganda oparta na twierdzeniu, że ZSRR jest jedynym państwem zdolnym pomóc Polsce, zachwiała się w swoich podstawach” – napisze w autobiograficznej książce Smak życia. „Nie rozumiałem, jak mógł ZSRR uczestniczyć w likwidacji państwa polskiego i jego podziale wespół z hitlerowskimi Niemcami”.

A mimo to właśnie w tym momencie Edward Gierek decyduje się na działalność w ruchu komunistycznym. Oczywiście był z komunistami związany już wcześniej. W 1931 roku, podczas pierwszego etapu emigracji, wstąpił do Komunistycznej Partii Francji. Ale później, po powrocie do kraju, nie został członkiem Komunistycznej Partii Polski. Kontakt się urwał. Miał zresztą w głowie co innego – najpierw służbę wojskową, a później ślub, wreszcie, wobec niemożności znalezienia pracy w Polsce, wyjazd do Belgii. Teraz postanowił na powrót przyłączyć się do komunistów.

Moment jest zaskakujący także dlatego, że w pobliskiej Francji właśnie formuje się polska armia, a wśród Polonii trwa szeroka akcja agitacyjna, która ma skłonić mieszkających na Zachodzie Polaków do wstępowania w jej szeregi. Akcja skuteczna, bo choć początkowo planowano sformowanie jednej dywizji, to ostatecznie powstały trzy: 1. Dywizja Grenadierów, 2. Dywizja Strzelców Pieszych i 10. Brygada Kawalerii Pancernej. Łącznie rządowi Sikorskiego udaje się powołać pod broń ponad 84 tysiące Polaków. Trafiają do obozu w Coëtquidan w Bretanii. Od Zwartbergu, gdzie mieszkają Gierkowie, jest do Coëtquidan 800 kilometrów. Niewiele.

Ale Edward Gierek, który zaledwie trzy lata wcześniej odbył służbę wojskową, nie chce się angażować. Woli ponownie przystąpić do ruchu komunistycznego, nie zważając na to, że mocarstwo będące na jego czele, Związek Sowiecki, właśnie zadał jego ojczyźnie śmiertelny cios. Wytrwa w tym postanowieniu, bo we wrześniu 1944 roku, gdy przez Belgię będzie triumfalnie maszerowała dowodzona przez generała Stanisława Maczka 1. Dywizja Pancerna – Polacy wyzwolą Ypres, Tielt, Gandawę, Axel oraz Bredę – Edward Gierek się do niej nie przyłączy.

W Belgii Gierek nie pozostawał jednak zupełnie bierny wobec spraw publicznych. Jak twierdzi w swoich wspomnieniach, jeszcze przed wybuchem wojny „był aktywny” w zbiórce pieniędzy na polski Fundusz Obrony Narodowej, a w 1937 roku brał udział w akcji sprowadzenia na leczenie i do adopcji trzech tysięcy dzieci z gnębionej wojną domową Hiszpanii. W czasie II wojny światowej, jak napisał w życiorysie sporządzonym w 1948 roku na potrzeby „bezpieczeństwa”, brał „czynny udział w walce podziemnej z okupantem w szeregach Ruchu Oporu w Belgii, od 1943 roku aż do wyzwolenia Belgii”. Później wyjaśni, że był członkiem Witte Brigade (Białej Brygady), i doda, że nie była to organizacja lewicowa. Na jej polecenie Gierek organizuje wynoszenie z kopalnianych magazynów materiałów wybuchowych używanych przez górników. Rewizje przeprowadzone w jego domu – miało ich być kilka – nie przynoszą rezultatów. W 1944 roku, gdy front zbliża się do belgijskich granic, późniejszy I sekretarz KC wraz z kilkoma innymi górnikami przebija się do północnej Francji, skąd przywożą żywność.

Antyhitlerowski wysiłek zbrojny mieszkańców Belgii nie był nadmiernie duży i w żaden sposób nie można go porównać ani do Polskiego Państwa Podziemnego, ani nawet do konspiracji w pobliskiej Francji. Ale też nastroje w tym kraju były zupełnie inne. Hitler zdobył sobie spore poparcie Belgów, a nazistowskie ugrupowanie dowodzone przez Léona Degrelle’a miało wielu zwolenników. Tak wielu i tak szczerych, że zdecydowano się nawet stworzyć Légion Wallonie, który z oddaniem walczył na froncie wschodnim. Poza tym wielu Belgów dobrowolnie zaciągało się do Wehrmachtu oraz SS. O przywódcy belgijskich nazistów Adolf Hitler powiedział, że gdyby miał syna, to chciałby, „aby swym fanatycznym oddaniem przypominał Degrelle’a”. W tych warunkach antyniemiecka działalność nie miała większych szans powodzenia i nie mogła być zbyt silna.

Trzeba przyznać, że w następnych latach, gdy już w Polsce rządził, i później, gdy zażywał emerytury na Śląsku, Gierek nie chwalił się swoim zaangażowaniem w działalność konspiracyjną, co na tle innych funkcjonariuszy PZPR jego pokolenia było prawdziwym ewenementem. „Nie dopuściłem, by w miarę upływu czasu i obejmowania coraz wyższych stanowisk partyjnych i państwowych, rosły moje zasługi i czyny wojenne” – napisze Gierek we wspomnieniach.

Pierwsze miesiące po wyzwoleniu nie przynoszą większych zmian w życiu Edwarda Gierka. Później uczestniczy w przejmowaniu Ambasady Polskiej w Brukseli, która do tej pory podlegała rządowi londyńskiemu. Ale nie była to żadna rewolucyjna ruchawka, wydarzenie miało miejsce dopiero po uznaniu przez państwa zachodnie nowych, prosowieckich władz w Warszawie.

W 1946 roku w Belgii odbywa się zjazd działających w tym kraju polskich organizacji lewicowych. Jednym z przemawiających jest Edward Gierek. Wygłasza referat, który napisał wcześniej w budynku polskiego konsulatu, gdzie oddano mu do dyspozycji osobny pokoik. To zastanawiające, że polska dyplomacja nagle tak bardzo troszczy się o nikomu wcześniej nieznanego górnika. Górnika, który dziesięć lat później, na posiedzeniu centralnych władz partyjnych, przyzna, że ma kłopoty z pisaniem. Górnika, który jeszcze później, już jako I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, nigdy – co podkreśla wielu jego współpracowników – nie będzie sam pisał swoich publicznych wystąpień. Biorąc to wszystko pod uwagę, można podejrzewać, że referat wygłoszony na tym zjeździe powstał nie bez wpływu przedstawicieli władz komunistycznych, obejmujących właśnie władzę w Warszawie. Jego tezy nie były ani rewolucyjne, ani rewelacyjne: emigracja musi być zjednoczona, bo tylko wówczas władze belgijskie będą się z nią liczyły; musi być też zjednoczona z krajem, który potrzebuje pomocy. Widocznie jednak trafia w gusty zgromadzonych, bo Gierek zostaje przewodniczącym Rady Narodowej Polaków w Belgii. Powoli wśród belgijskiej emigracji tworzą się komórki PPR, do których mają wstępować polscy działacze komunistyczni, wcześniej należący do Komunistycznej Partii Belgii. Na zjeździe w październiku 1946 roku Gierek został członkiem jedenastoosobowego komitetu.

I ciągle pnie się w górę. Ze Zwartbergu przenosi się do Brukseli, gdzie wkrótce sprowadza rodzinę. Dzięki poparciu płynącemu z kraju – w swoich wspomnieniach napisze: „Nieraz zadawałem sobie pytanie, dlaczego działacze w kraju udzielili mi tak zdecydowanego poparcia” – zostaje przewodniczącym Rady Narodowej Polaków. Jednym z powodów, dla których Warszawa udziela Gierkowi poparcia i wsparcia, jest pewnie to, że ma on kontakty w Komunistycznej Partii Belgii, co może okazać się pomocne. Ale najważniejszym atutem Gierka są jego grzechy zaniechania – to, że nie wstąpił do Komunistycznej Partii Polski, i to, że w odróżnieniu od wielu członków ruchu robotniczego nie pojechał do Hiszpanii, aby „bronić republiki” w wojnie przeciwko wojskom generała Franco. Odwdzięcza się dużą aktywnością. Już wcześniej zbiera datki na odbudowę kraju, później organizuje zbiórkę pieniędzy na zakup młotów pneumatycznych dla kopalni Biały Kamień pod Wałbrzychem.

W 1948 roku Edward Gierek otrzymuje polecenie powrotu do Polski. Dowiaduje się też, że wkrótce zostanie skierowany do Francji jako delegat Polskiego Czerwonego Krzyża, choć jego prawdziwą funkcją będzie kierowanie francuskim komitetem Polskiej Partii Robotniczej. Nie bardzo mu ten pomysł odpowiada, próbuje się wymigać, ale w końcu ulega namowom Ostapa Dłuskiego, wówczas wiceszefa Wydziału Zagranicznego PPR, który specjalnie w tym celu przyjeżdża do Brukseli. Dłuski to stary, doświadczony komunista, współzałożyciel Komunistycznej Partii Austrii i Komunistycznej Partii Galicji Wschodniej, członek WKP(b), członek władz KPP i działacz Francuskiej Partii Komunistycznej. W 1960 roku zostanie laureatem Leninowskiej Nagrody Pokoju.

Gierkowie nie bardzo chcą jechać do Polski, ale partyjne polecenie okazuje się silniejsze niż ich niechęć. Wracają do kraju w 1948 roku. Stanisława wraz z synami zamieszkuje w Zagórzu, u matki Edwarda, a on sam osiada w Warszawie. Przygotowuje się do wyjazdu do Francji.

Późniejszy I sekretarz KC nic o tym w swoich wspomnieniach nie pisze, ale znając sposób działania partii komunistycznej, można założyć, że bierze udział w szkoleniach ideologicznych, bo z teoretycznymi podstawami sowieckiego socjalizmu jest na bakier. We wspomnieniach przyzna, że jeszcze we Francji czytywał Bucharina, którego prace wśród polskich członków Komunistycznej Partii Francji były popularniejsze niż dzieła Lenina, ale dodaje, że spory ideologiczne mało go obchodziły. Na początku maja 1948 roku do Biura Konsularnego trafia pismo o wydanie „delegowanemu służbowo do Paryża” Gierkowi paszportu. 11 maja 1948 roku Gierek podpisuje deklarację: „Zobowiązuję się do nieudzielania prasie żadnych wywiadów ani enuncjacji podczas mego pobytu za granicą, bez uprzedniego uzyskania zgody odnośnego przedstawicielstwa Rzeczpospolitej, dokąd zgłoszę się natychmiast po przyjeździe, pod rygorem pozbawienia mnie na przyszłość prawa wyjazdu za granicę w delegacjach służbowych. Zobowiązuję się również stosować ściśle do udzielanych mi przez to przedstawicielstwo instrukcji”. W kwestionariuszu paszportowym na pytanie: w jakich sprawach wyjeżdża do Francji?, Gierek podał: „do pracy w PCK”. W tym samym czasie Polski Czerwony Krzyż pisze do Ministerstwa Spraw Zagranicznych: „Zarząd Główny PCK zwraca się z uprzejmą prośbą o wydanie paszportu służbowego ob. Gierkowi Edwardowi oraz ułatwienie mu uzyskania odpowiednich wiz celem wyjazdu do Francji. Ob. Gierek Edward został zaangażowany na stanowisko zastępcy delegata PCK na Francję i powinien w możliwie najkrótszym czasie objąć stanowisko w Paryżu”. Ostatniego dnia maja 1948 roku wicedyrektor Biura Paszportowego wydaje polecenie: „Rozszerzyć natychmiast paszport służbowy ob. Gierka na Belgię i przedłużyć do końca roku”. Sprawa musi być pilna, bo wicedyrektor dodaje: „Bez zgody wojska”.

W swoich wspomnieniach Edward Gierek twierdził, że do Francji nie chciał jechać. Próbował go do tego zmusić sam Roman Zambrowski, ale on twardo obstawał przy swoim. To mało prawdopodobne. Zambrowski jest wówczas jedną z najpotężniejszych postaci w obozie komunistycznym – członkiem Biura Politycznego, sekretarzem KC. Cieszy się absolutnym poparciem ZSRR. Jest w końcu szefem Zarządu Polityczno-Wychowawczego 1. Armii, do PPR należy od 1944 roku i zasiada w jej najwyższych gremiach kierowniczych. Miałby Gierek, mieszkając w Belgii, ulec Dłuskiemu, a kilka miesięcy później, będąc już w Polsce, oprzeć się Zambrowskiemu? Nieprawdopodobne. Tym bardziej, że jeszcze 18 listopada 1948 roku, jak wynika z dokumentów zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej, Wydział Zagraniczny KC zwracał się o przedłużenie paszportu Edwarda Gierka w związku z jego wyjazdem do Francji. Prawdopodobną przyczyną, dla której do ekspedycji nad Sekwanę jednak nie dochodzi, jest sprzeciw Francuzów.

Skąd jednak niechęć Edwarda Gierka do wyjazdu do kraju, którym był szczerze zauroczony? Niechęć tak wielka, że nie zawahał się wspominać o tym nawet tak potężnemu człowiekowi jak Roman Zambrowski?

Gierek znalazł się we Francji w 1923 roku, jako dziesięciolatek. Jego matka wyemigrowała do tego kraju, wówczas jednego z najbogatszych w Europie, wraz z drugim mężem. Syna, chorego wówczas na jaglicę, zostawiła pod opieką rodziny. Edward dotarł do Francji kilka miesięcy później, wraz z kolejną falą górniczej emigracji. Zamieszkali najpierw na osiedlu górniczym w Messeix w środkowej Francji, a dwa lata później przenieśli się do Gardanne, niedaleko Marsylii, gdzie budowano właśnie nową kopalnię węgla. I tu jednak nie zagrzali miejsca. Wkrótce powędrowali na północ, blisko granicy z Belgią, do Wallers-Arenberg. W 1926 roku, mając trzynaście lat, ale legitymując się sfałszowaną metryką, Edward Gierek podjął pierwszą pracę – został ładowaczem wózków w kopalni Arenberg, tej samej, w której pracował ojczym. Trzy lata później, w poszukiwaniu lepszych warunków, wyjechali do Paryża. Gierek z tego pierwszego pobytu w stolicy Francji nie zachował dobrych wspomnień. „Przez pięć dni i nocy wałęsaliśmy się po Paryżu w poszukiwaniu pracy i dachu nad głową. Spaliśmy w barakach Armii Zbawienia przy rue de Jordan razem z włóczykijami i żebrakami” – napisał. „Kiedy zabrakło i tam miejsca, musieliśmy spędzać noce na ławkach w dworcowej poczekalni”. Biuro pośrednictwa kieruje ich w okolice miejscowości Belfort, blisko granicy z Niemcami i Szwajcarią, a po kolejnym roku cała rodzina trafia do Alzacji i zamieszkuje w Esisheing. Gierek i jego ojczym podejmują pracę w miejscowej kopalni potasu. Ale ciężkie warunki, które tam panują, rujnują zdrowie ojczyma, dlatego wkrótce jadą na północ, do departamentu Pas de Calais. Osiedlają się w miejscowości Leforest, w górniczym osiedlu, w którym Polacy stanowią połowę mieszkańców. Stan zdrowia ojczyma nieustannie jednak się pogarsza i wkrótce wraca on do Zagórza, gdzie niebawem umiera. Matka Edwarda wyjdzie ponownie za mąż, znowu poślubiając górnika, Władysława Koziaka.

Edward tymczasem nadal pracuje jako ładowacz wózków, a wolne chwile, jak twierdzi, spędza na odczytach „popularnonaukowych i politycznych”, angażuje się również do amatorskiego teatru prowadzonego przez Robotnicze Towarzystwo Kulturalno-Oświatowe. „Mój brat Edward był bardzo muzykalny, ładnie śpiewał basem, grał na akordeonie w zespole polonijnym, potem w wojsku” – wspominała okres emigracji siostra I sekretarza KC PZPR, Helena Gajewska. A jeszcze później, na początku lat pięćdziesiątych, późniejszy I sekretarz KC będzie śpiewał, wraz z Janem Szydlakiem, w chórze Centralnej Szkoły Partyjnej w Łodzi. Edek – jak mówiła do niego matka – odziedziczył muzyczny talent po ojcu.

W maju 1931 roku Edward Gierek wstąpił do Francuskiej Partii Komunistycznej. „Ludzie, z którymi pracowałem, byli w większości lewicowcami, socjalistami lub komunistami. Życie udowodniło, że tylko te partie zabiegają o poprawę naszych warunków pracy i życia, że tylko one stoją na czele każdej walki górników” – tłumaczył w Smaku życia. „Tylko dla członków tych partii nie istniały podziały narodowościowe, rasowe czy wyznaniowe. Wierzyłem głęboko, że poprawić życie swoje i innych można tylko walką z kapitalistycznym wyzyskiem i niesprawiedliwością”.

Tymczasem jednak do Francji dociera Wielki Kryzys. W 1932 roku produkcja w tym kraju spada o 69 procent w porównaniu z rokiem 1929, a w 1935 roku jest niższa o 67 procent. Liczba bezrobotnych, według statystyk, wynosi w 1934 roku 1,2 miliona osób, choć faktycznie jest jeszcze wyższa. „Wskutek ograniczenia produkcji i skracania tygodnia pracy szerzyło się bezrobocie częściowe” – napisał w Historii Francji profesor Jan Baszkiewicz. „Masowo usuwano z pracy obcokrajowców”.

Zwolnienia objęły także kopalnie w Pas de Calais, w tym górników w Leforest. Gdy okazało się, że na liście zwolnień znalazło się kilku członków Francuskiej Partii Komunistycznej, miejscowa organizacja komunistyczna ogłosiła strajk. Przerwa w pracy trwała trzy dni, a po zapewnieniu, że decyzja o zwolnieniach została cofnięta, górnicy wyjechali na powierzchnię. Policja aresztowała jednak organizatorów strajku, w tym Piotra Gajewskiego, górala z Żegociny koło Limanowej, męża siostry Gierka. „Tym razem i moja działalność w organizacji strajku nie uszła uwadze policji. Po wyjeździe na powierzchnię pozwolono mi umyć się w kopalnianej łaźni, ale doprowadzono na noc do domu, wręczono dokument ekspulsji z Francji i zakazano opuszczania mieszkania do dnia następnego” – wspominał Edward Gierek. „Nazajutrz rano policjanci wręczyli mi dokumenty podróży do granicy polskiej, odprowadzili na dworzec i ulokowali w pociągu wraz z kilkunastoma innymi rodakami”.

To doświadczenie mogło spowodować, że Edward Gierek nie chciał wracać do Francji i znowu odgrywać w tym kraju podwójnej roli. Nie ulega bowiem wątpliwości, że jego zadaniem miało być nie tyle kierowanie strukturami Polskiego Czerwonego Krzyża we Francji – w tym czasie organizacja skupiała się przede wszystkim na poszukiwaniu wywiezionych z Polski dzieci oraz ekshumacji zwłok poległych Polaków, a Gierek nie miał w tym żadnego doświadczenia – ale tworzenie komórek PPR i nakłanianie Polaków, którzy znaleźli się nad Sekwaną, do powrotu do ojczyzny, teraz już komunistycznej. Desygnowanie Gierka do tej roli przez najwyższe partyjne czynniki jest zresztą zastanawiające. Można uznać, że z braku dokładnych informacji Wydział Zagraniczny KC PPR przeceniał jego dokonania na emigracji i rolę, którą odegrał wśród belgijskiej Polonii. Ale tego rodzaju misję powierzać człowiekowi zupełnie nieznanemu, to już zastanawiające. Być może powodem była szczupłość kadr, którą dysponowały wówczas partyjne władze, a atutem Edwarda Gierka było robotnicze pochodzenie i znajomość języka francuskiego. Tyle że przed wojną we Francji przebywało wielu polskich komunistów, którzy dysponowali podobnymi atutami, a byli znacznie lepiej znani w kręgach nowej, „robotniczej” władzy.

W swoich wspomnieniach Edward Gierek będzie twierdził, że bał się wyjazdu do Francji z powodu swojej przedwojennej działalności w tym kraju i udziału w górniczym strajku. Niewykluczone jednak, że prawdziwe powody braku entuzjazmu dla kolejnego partyjnego zadania były bardziej prozaiczne. Gierek był człowiekiem rodzinnym i takim pozostał do końca życia. „Żona była dla niego najważniejszą osobą na świecie. Znakomicie się rozumieli, bardzo się kochali i szanowali. Jeśli Gierek wyjeżdżał za granicę, to zaraz do niej dzwonił. To było małżeństwo doskonałe” – opowiadał mi profesor Paweł Bożyk, w latach siedemdziesiątych doradca ekonomiczny I sekretarza KC PZPR. Stanisława będzie się przez całe życie zwracała do męża „ojciec”. W tym czasie Gierek miał już dwóch małych synów i to przywiązanie do rodzinnego stadła mogło powodować, że wolał zostać w kraju. Owszem, rodzina mieszkała na Śląsku, a on w Warszawie, ale to jednak stwarzało większą możliwość odwiedzin niż pobyt w Paryżu. A poza tym miał nadzieję, że to tylko stan przejściowy, że uda mu się sprowadzić rodzinę do stolicy. Tymczasem odległość do Paryża właśnie zaczyna się zwiększać – nad Łabą zapadała żelazna kurtyna.

Wyjazd do Francji nie doszedł do skutku. W tej sytuacji Zambrowski oświadczył Gierkowi, że nie ma wprawdzie dla niego żadnej pracy, ale „jakoś zagospodarujemy Was u nas w KC”. Nie wszyscy komuniści, nawet ci znacznie bardziej zasłużeni, mieli tyle szczęścia. Wiktor Kłosiewicz, później funkcjonariusz partyjny i przewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych, gdy po wyjściu ze stalagu, do którego trafił w 1940 roku jako żołnierz armii polskiej na Zachodzie, zjawił się po wojnie w budynku KC, który mieścił się wówczas przy ulicy Chopina, i powiedział, że przed wojną był działaczem KPP (wstąpił do niej już w 1928 roku, pełnił funkcje partyjne w Poznaniu, na Śląsku, w Zagłębiu Dąbrowskim), został spławiony przez jakiegoś funkcjonariusza nowej partii. „Teraz to się nie liczy, teraz jest PPR” – usłyszał. Miał to szczęście, że w budynku natknął się na pamiętającą go sprzed wojny Zofię Gomułkową. I tylko dzięki jej protekcji również został „zagospodarowany”, tyle że wysłano go do Krakowa, powierzając funkcję II sekretarza Komitetu Wojewódzkiego.

Edward Gierek został funkcjonariuszem Polskiej Partii Robotniczej, która kilka miesięcy później, w grudniu 1948 roku, wchłonęła PPS – mocno na wyrost nazywając to „połączeniem” – i przerodziła się w Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą. Gierek będzie w tej hucpie uczestniczył jako delegat z Sosnowca.

Tymczasem zostaje pracownikiem Wydziału Organizacyjnego Komitetu Centralnego, którym kieruje Franciszek Mazur. To także, podobnie jak Zambrowski, „zawodowy rewolucjonista” i wypróbowany stalinista. Po rewolucji październikowej był uczestnikiem rosyjskiej wojny domowej, członkiem partii bolszewickiej, przed wojną wchodził w skład Komitetu Centralnego KPP, a II wojnę światową przeżył w Związku Radzieckim. W czasie gdy zetknął się z nim Gierek, był świeżo upieczonym zastępcą członka Biura Politycznego. Repatriant z Belgii spędza w KC długie godziny, późno w noc przygotowując materiały dla Mazura i innych szefów partii. To dla niego zupełna nowość, nie ma żadnego doświadczenia w tej dziedzinie i nie bardzo potrafi odnaleźć się w biurokratycznej strukturze partii komunistycznej. Nie jest to praca, która leży w jego naturze. „Człowiek miał poczucie znużenia i przepracowania – powie później Januszowi Rolickiemu – a tak naprawdę ta cała robota mieściła się w piąstce dziecka”. Praca jest tym bardziej nużąca, że dostosowana do rytmu dnia i wygody wodza wszystkich komunistów. „Stalin zorganizował system pracy obowiązujący nie tylko u nas, ale na terenie całego Związku Radzieckiego i obozu, że urzędowało się do późnej nocy. On zaczynał pracę przeważnie o szóstej wieczorem i między szóstą a dwunastą czy pierwszą w nocy kontaktował się ze wszystkimi. Wszyscy więc, którzy mogli mu się przydać lub być o coś zapytani, czekali na jego telefon, licząc się z sytuacją, że w każdej chwili może zadzwonić” – opisywał rytm pracy aparatu partyjnego na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych Jakub Berman, jeden z trzech, obok Bolesława Bieruta i Hilarego Minca, najważniejszych ludzi w Polsce. „Nie siedzieliśmy bezczynnie, ale coś załatwialiśmy w tym czasie, także wykonując rozmaite telefony do różnych osób i mając pewność, że każdego o tej porze się zastanie”.

Sytuację pogorsza fakt, że żyje z dala od rodziny, w nadal zburzonym, ponurym mieście i mieszka „na strychu” − jak nazywano pokoje gościnne KC, znajdujące się na najwyższym piętrze budynku. Na dodatek są to pokoje wieloosobowe – współlokatorami Gierka jest trzech towarzyszy, do dyspozycji mają jedną łazienkę na piętrze. Prawdziwy „kołchoz”. Na tle warunków, w jakich żyli wówczas mieszkańcy Warszawy, nie są to na pewno warunki najgorsze, ale po pobycie w Belgii jest przyzwyczajony do wyższego standardu.

Podczas niedawnej rozmowy z Romanem Zambrowskim Edward Gierek mówi, że jego „tyłek nie przyrósł do żadnego stołka” i w każdej chwili, jako wykwalifikowany górnik, może wrócić do kopalni. Będzie się tymi słowami posługiwał jeszcze wiele razy, między innymi w rozmowie z Gomułką w 1956 roku, ale to tylko chwyt retoryczny. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie, aby wzorem wielu reemigrantów z górniczych miasteczek Francji i Belgii rzeczywiście wrócił do fedrowania węgla. Widać jednak praca biurowa ma dla niego pewien urok, a jego „tyłek” coraz bardziej „przyrasta do stołka”. Tyle tylko, że chce żyć wygodniej. Dlatego decyduje się na rozmowę z Mazurem, którego prosi o przydzielenie mieszkania w Warszawie, aby mógł sprowadzić do stolicy rodzinę. Ale jest tylko szeregowym funkcjonariuszem partii, nie nazbyt już jej potrzebnym. Owszem, był potrzebny do misji we Francji, ale ta spaliła na panewce. W tej sytuacji Gierek zostaje odesłany do Katowic, do Komitetu Wojewódzkiego, gdzie dostaje etat w Wydziale Organizacyjnym. Ta sama praca, podobne obowiązki, tylko skala mniejsza, a i karierę zrobić trudniej. Ale, co dla Gierka ważne, może być z rodziną. Zamieszkuje w domku matki w Zagórzu, który ta wybudowała za pracowicie zarobione, emigracyjne pieniądze. Razem z żoną i dwójką synów gnieżdżą się w jednym pokoju.

Nie trwa to długo. Niespodziewanie kierujący wojewódzką organizacją partyjną Ryszard Strzelecki, były żołnierz Gwardii Ludowej i Armii Ludowej, powierza Edwardowi Gierkowi funkcję pełniącego obowiązki szefa Wydziału Organizacyjnego. Nie ma w tym awansie wielkiej zasługi awansowanego, to po prostu efekt zażartej walki z pepeesowcami w łonie zjednoczonej już partii robotniczej. Widać w tej walce użyteczność Gierka jest niemała, bo gdy ten prosi I sekretarza KW PZPR o przydział mieszkania – znowu ma go szantażować wypróbowanym już chwytem o powrocie do kopalni – ten wzywa szefa Wydziału Ogólnego i każe mu natychmiast, konkretnie w ciągu dwóch tygodni, znaleźć dla towarzysza Edwarda i jego rodziny godne lokum w stolicy Śląska. Co więcej, grozi, że jeśli sprawa nie zostanie załatwiona w wyznaczonym czasie, szef Wydziału Ogólnego odda Gierkowi własne mieszkanie. Groźba musi brzmieć poważnie, bo mieszkanie znajduje się w ciągu trzech dni.

Latem 1949 roku Stanisława i Edward Gierkowie przeprowadzają się z Zagórza do dwupokojowego mieszkania w „katowickiej zatoce świń”, czyli na osiedle mieszkaniowe dla funkcjonariuszy PZPR. Wkrótce potem Edward Gierek zostaje oddelegowany do Centralnej Szkoły Partyjnej przy KC w Łodzi, aby uzupełnić liche wykształcenie. Do tej pory ukończył tylko szkołę powszechną we Francji, teraz słucha wykładów z historii, matematyki, fizyki, geografii, etyki. Aleksander Zelwerowicz, słynny aktor i były dyrektor Teatru Narodowego, uczy partyjnych działaczy nawet podstaw retoryki. Rzecz jasna najważniejszym przedmiotem jest studiowanie zwycięskich dokonań bolszewików, prac Lenina i Wielkiego Stalina, wykłady z marksizmu-leninizmu i wkuwanie Krótkiego kursu WKP(b). Nauka idzie Gierkowi jak po grudzie. „W ciągu roku z trudem radził sobie z materiałem. Nie umiał zgłębić zagadnień ściśle ekonomicznych-teoretycznych. Wykazywał jednak wyrobienie polityczne i partyjne podejście do zagadnień” – napisano w jednej z opinii. Przyszłego szefa PZPR zawzięcie broniła dyrektorka Centralnej Szkoły Partyjnej, Romana Granas, dawna działaczka KPP, członkini Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików): „Jego nie chcieli dać na szkołę z roboty praktycznej, on miał braki w wykształceniu i my powinniśmy patrzeć na to, czy on otrzymał to, czego my powinniśmy mu dać”. Ostatecznie się udaje, Gierek miał na świadectwie same czwórki, a w końcowych wnioskach napisano: „Przyszedł na szkołę ze słabym przygotowaniem. Mocny grzbiet partyjny i solidny stosunek do nauki sprawiły, że poczynił poważne postępy, jakkolwiek był bardzo obciążony pracą partyjną w szkole. Nadaje się na odpowiedzialne stanowiska w KW”.

Na tym formalna edukacja Edwarda Gierka się zakończyła. Nie będzie mu to jednak przeszkadzało w przedstawianiu się jako inżynier górnik – taki tytuł poda na przykład w kwestionariuszu paszportowym, który wypełni 23 grudnia 1954 roku. W Polsce inżynierów górnictwa kształciła tylko jedna uczelnia – Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie.

Chciałem zobaczyć uczelniane dokumenty Edwarda Gierka. Niestety, po wielotygodniowych poszukiwaniach w archiwach AGH otrzymałem z uczelni następującą odpowiedź: „Z naszych ustaleń i prób odnalezienia jakichkolwiek informacji na temat studiów Edwarda Gierka nic nie wyniknęło. Nie odnaleźliśmy żadnej dokumentacji potwierdzającej, jakoby były I sekretarz KC był naszym absolwentem”. Identyczną odpowiedź uzyskałem z Uniwersytetu Śląskiego, gdzie z kolei w drugiej połowie lat siedemdziesiątych pracę magisterską miała obronić Stanisława Gierek.

O wykształcenie Edwarda Gierka zapytałem Józefa Tejchmę, który w latach 1968–1980 zasiadał z nim w Biurze Politycznym. „O studiach Gierka nic nie wiem, ale wówczas często żartowano na temat wykształcenia członków Biura Politycznego. Gdy przy budynku Komitetu Centralnego kopano jakieś rowy, mawiano, że nie są to zwykłe roboty ziemne, ale że ciągną przewód doktorski towarzysza X lub Y” – usłyszałem. „Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że Gierek dobrze znał się na górnictwie, miał dużą wiedzę praktyczną na ten temat, świetnie też rozumiał psychologię górników. Natomiast jeśli chodzi o kulturę, co mogę ocenić najlepiej, to Gierek miał na ten temat znikomą wiedzę”. Choć podobno w latach sześćdziesiątych brał prywatne lekcje języka polskiego i historii, nauczył się też języka rosyjskiego, co było warunkiem sine qua non zrobienia kariery w zsowietyzowanym aparacie partyjnym PZPR. Sztygar, jak po 1970 roku nazwie Gierka Jarosław Iwaszkiewicz, Centralnej Szkoły Partyjnej nie skończył. Nie dlatego jednak, że sobie nie radził lub bumelował. Przeciwnie, podobno bardzo się do nauki przykładał, zwłaszcza do przedmiotów ścisłych. Tyle tylko, że na krótko przed zakończeniem ostatniego semestru wezwała go partia. I postawiła przed nim naprawdę trudne zadanie. Niemal niewykonalne, ale Gierek wywiązał się z niego znakomicie.

Gierek zostaje wezwany do Komitetu Centralnego. Kiedy zjawia się w Warszawie, zostaje wprowadzony do gabinetu Romana Zambrowskiego, któremu najwyraźniej reemigrant z Belgii utkwił w pamięci. Niemal wszechmocny członek Biura Politycznego i sekretarz KC informuje skromnego funkcjonariusza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach, że w kopalniach Zagłębia Dąbrowskiego wybuchły strajki, bo górnicy sprzeciwiają się wydłużeniu czasu pracy o pół godziny. „Sięgnęliśmy po was, bo kopalnia »Kazimierz-Juliusz« to wasza kopalnia, w której zginęło tylu waszych bliskich, w tym ojciec i dziad” – wspominał Gierek tę rozmowę. „Wierzcie mi, że nikogo lepszego do uśmierzenia tych strajków nie mamy. Kto sobie z nimi poradzi, jak nie wy! Jeśli spiszecie się dobrze i doprowadzicie do szczęśliwego końca te strajki, to jeszcze w tym miesiącu zostaniecie postawieni na funkcji jednego z sekretarzy Komitetu Wojewódzkiego. Życzę powodzenia, spiszcie się dobrze”.

Prosto z Warszawy Gierek jedzie do Sosnowca, gdzie mieści się KWK Kazimierz-Juliusz. To w tej kopalni, w 1917 roku, zginął w wypadku jego ojciec Adam. Na wysłannika Zambrowskiego czeka już Marian Czerwiński ze związków zawodowych, z którym spotkają się pięć lat później – Czerwiński będzie już wiceprzewodniczącym Centralnej Rady Związków Zawodowych – w jeszcze bardziej dramatycznych okolicznościach: 28 czerwca 1956 roku w tłumie stu tysięcy protestujących pod budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu robotników z Zakładów im. Stalina. W Sosnowcu czekają na Gierka także żądania zniesienia przepisu o wydłużeniu czasu pracy i niedwuznaczna groźba: każdy, kto zjedzie na dół bez dokumentu o wycofaniu się władz z nowych przepisów, zostanie wrzucony do szybu. Nie zważając na to, uzbrojeni w partyjną dyrektywę Gierek i Czerwiński zjeżdżają na pokłady wydobywcze. Dalszy przebieg wypadków znany jest jedynie z relacji Edwarda Gierka zamieszczonej w wywiadzie-rzece przeprowadzonym przez Janusza Rolickiego. Gdy tuż po wyjściu z windy spotkali pierwszych strajkujących górników, usłyszeli: „Do szybu z nimi, skurwysynami”. Gierka te słowa nie przestraszyły, choć musiał przecież znać determinację górników. „Ja jestem jednym z was, nazywam się Gierek, są tu tacy, którzy mnie znają, wiedzą, że tutaj zginął mój ojciec, mój dziad. Ta kopalnia zroszona jest krwią mojej rodziny. Przychodzę tu do was nie z kurwa mać, tylko z propozycją dogadania się. Myślicie, że tylko wy umiecie organizować strajki? Ja jeszcze we Francji w 1934 roku organizowałem strajk solidarnościowy ze zwalnianymi Polakami i za to dostałem w dupę. Czuję to do dzisiaj... Tylko że ja organizowałem ten strajk przeciwko obcym i kapitalistom, a wy walczycie z własną władzą ludową. Chcecie, żeby wasze dzieci chodziły do szkoły, prawda, chcecie, aby wasz kraj został odbudowany, ale za co, pytam? Skąd na to brać? Jak wam nie chce się pracować. A to wy przede wszystkim i cała klasa robotnicza musi wypracować dla Polski lepsze jutro. Jak wy tego nie zrobicie, to wszyscy zdechniemy z biedy i nędzy...”

Jeśli uznać, że takie słowa rzeczywiście padły, to trzeba przyznać, że Gierek czegoś się od Aleksandra Zelwerowicza w Centralnej Szkole Partyjnej nauczył. Sporo w tym demagogii, ale Gierek widocznie trafia do górników, bo zgadzają się na rozmowy. Trwają kilka godzin i kończą się sukcesem wysłanników KC. Strajk zostaje przerwany. W ślad za górnikami KWK Kazimierz-Juliusz idą też strajkujący w Czerwonej Gwardii, a później, znowu po rozmowie ze strajkującymi, która przebiegała według podobnego scenariusza, w kopalni Jowisz.

Zambrowski dotrzymuje słowa. Podczas kolejnego plenum katowickiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR Edwardowi Gierkowi zostaje powierzona funkcja sekretarza organizacyjnego KW. Ale dla jego kariery ważniejsze jest chyba coś innego. Oto zostaje dostrzeżony w centralnym aparacie partyjnym, który musi uznać, że Gierek rzeczywiście ma wśród górników, tej przodującej części klasy robotniczej, duży autorytet. Że potrafi z nimi rozmawiać, przekonać do swoich racji. Wśród zawodowych rewolucjonistów, którzy partyjne ostrogi zdobywali w Związku Sowieckim, musi to budzić respekt. Zwłaszcza że sami już dawno stracili więź z robotnikami, bo lata pracy w aparacie partyjnym oderwały ich od codziennego życia i prawdziwych problemów, z którymi boryka się społeczeństwo. Oni żyją w świecie nocnych telefonów Stalina, zaostrzającej się walki klasowej i wszechogarniających spisków. Gierek nadal oddycha tym samym powietrzem co robotnicy. Jeszcze tym samym. Jeszcze, bowiem właśnie wkracza do wąskiego grona komunistycznej nomenklatury, która żyje w namiocie tlenowym, lata świetlne od codzienności.

Ale najważniejsze jest to, że wyprowadzenie górników z kopalni Zagłębia Dąbrowskiego formuje samego Gierka. Nabiera pewności siebie, wiary we własne siły. Dokonał rzeczy prawie niemożliwej, nie wystraszył się gróźb, potrafił przekonać do swoich racji. Stał się innym człowiekiem. Jeśli ćwierć wieku później Stanisław Kania powie, że „było kilku Gierków”, to jeden z nich narodził się na pewno w lipcu 1951 roku w podziemnych pokładach kopalni Kazimierz-Juliusz. W swoją moc perswazji, umiejętność rozmowy z robotnikami, będzie wierzył po kres politycznego życia. Ta wiara ugruntuje się w styczniu 1971 roku w Stoczni im. Warskiego w Szczecinie oraz w Stoczni im. Lenina w Gdańsku. Dziesięć lat później, podczas Sierpnia, będzie chciał znowu pojechać do Gdańska, wierząc, że także i tym razem uda mu się wyrwać z gardeł stoczniowców słynne „Pomożemy”.

Gierek wyciągnął górników z kopalni, ale nie był to jeszcze koniec jego misji w Zagłębiu Dąbrowskim. Decyzją Biura Politycznego wszyscy członkowie partii biorący udział w strajku mieli zostać ukarani wyrzuceniem z partii. Początkowo planowano, by Gierek przewodniczył temu ponuremu ceremoniałowi, w końcu jednak zwolniono go z tego obowiązku, ale oczywiście w zebraniu brał udział i zasiadał za prezydialnym stołem. „Wówczas takie imprezy miały coś z obrzędu religijnego. Na wielkim zebraniu, z udziałem wszystkich członków partii, wyczytywano po kolei nazwiska usuwanych. Wezwani musieli wstać, podejść do stołu i oddać swoją legitymację. Takie zebranie w ciszy, atmosferze powszechnego zdenerwowania, niemal histerii, trwało kilka godzin”. Wyrok się dokonał.

Trzeba jednak uznać, że Gierek o tej upokarzającej liturgii nie zapomniał. Wrócił do sprawy kilka lat później, już po Październiku, kiedy w 1957 roku objął stanowisko I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach. Na jego polecenie zwołano wówczas zebrania organizacji partyjnych trzech strajkujących w 1951 roku kopalń i Gierek publicznie przeprosił tych wszystkich, którzy zostali wykluczeni z partii sześć lat wcześniej. Przeprosił za hańbiącą uroczystość odbierania im legitymacji partyjnych i za to, że złamał wobec nich przyrzeczenie złożone podczas rozmów o zakończeniu protestu. Dał wówczas przecież słowo honoru, że nikt nigdy nie zostanie za udział w strajku ukarany.

Tymczasem jednak sypią się następne zaszczyty. W 1952 roku Gierek zostaje posłem na Sejm, co jest kolejnym wzmocnieniem jego pozycji na Śląsku i w śląskim aparacie partyjnym, a dwa lata później mianują go delegatem na II Zjazd PZPR.

Wyrazem uznania są między innymi wyjazdy za granicę, w owym czasie rzecz bardzo rzadka i dostępna tylko wąskiemu kręgowi „najwierniejszych z wiernych”. W 1953 roku dostaje, jak wynika z akt zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej, paszport i w lipcu wraz z żoną, ale w większej grupie towarzyszy, jedzie na wczasy do Bułgarii. Rok później Wydział Zagraniczny KC złoży oficjalny wniosek o wydanie – bezpłatnie – paszportu służbowego, co jest kolejnym znakiem przynależności Gierka do partyjnej elity władzy. Cztery dni przed końcem 1954 roku przekracza granicę na Bugu i po raz pierwszy jedzie do Związku Radzieckiego, a w 1956 roku jest członkiem partyjnej delegacji KC odwiedzającej Niemiecką Republikę Demokratyczną.

Gierek znalazł się w przedpokoju salonów władzy w trudnym momencie. W marcu 1953 roku zmarł Stalin i wkrótce w Moskwie rozpoczęła się „wojna buldogów” o władzę. Jej echa przenosiły się na niższe szczeble aparatu władzy w całym obozie komunistycznym. Zrazu nie dotykały Gierka zbyt mocno, ale z czasem, gdy piął się coraz wyżej w partyjnej hierarchii, coraz wyraźniej trafiał w jej tryby. Tym bardziej, że właśnie objął nową funkcję – został sekretarzem ekonomicznym Komitetu Wojewódzkiego, stając się jednym z najważniejszych funkcjonariuszy aparatu władzy na Śląsku.

Konflikty zaczęły wypełzać z siedzib władzy. W czerwcu 1953 roku wybuchło powstanie w NRD. Demonstracje objęły 700 miejscowości i zostały stłumione przez stacjonujące we wschodnich Niemczech jednostki Armii Radzieckiej. W śląskiej elicie władzy wywołało to pewne zamieszanie. Józef Olszewski, I sekretarz katowickiego KW, akurat wypoczywał na Krymie i zastępował go Gierek. Olszewski, wiedziony niepokojem o stabilność sytuacji w swoim regionie, natychmiast wrócił do Stalinogrodu – w 1953 roku w ten sposób, na cześć zmarłego właśnie wodza, przemianowano Katowice – a gdy zapytał sekretarza ekonomicznego o to, co się dzieje na Śląsku, ten miał mu powiedzieć, że sytuacja jest zła, bo „puściła się jedna z chórzystek zespołu Śląsk i już dwa razy dzwonił do mnie w tej sprawie towarzysz Berman”. Olszewski, opowiadając tę historię Januszowi Rolickiemu, miał dodać: „Niech mi pan wierzy, że Gierek robił dużo lepsze wrażenie zawsze wtedy, gdy nic albo niewiele mówił”. Historia chórzystki zespołu Śląsk, która tak bardzo przejęła Edka, jest chyba najlepszym potwierdzeniem opinii, wystawionej późniejszemu szefowi PZPR na zakończenie nauki w Centralnej Szkole Partyjnej: „Nie nadaje się do objęcia kierowniczych stanowisk”.

Jednak w coraz bardziej rozedrganym emocjami aparacie władzy takie opinie nie miały znaczenia. W kwietniu 1954 roku, późną nocą, na biurku sekretarza ekonomicznego katowickiego KW zadzwonił telefon specjalny. Sekretarka połączyła Bolesława Bieruta. Dyktator poinformował zaskoczonego Edwarda Gierka, że w ciągu kilku najbliższych dni oczekuje go w Warszawie, bo Biuro Polityczne powołało go właśnie na kierownika Wydziału Przemysłu Ciężkiego Komitetu Centralnego PZPR.

W ciągu trzech lat Edward Gierek z „partyjnego ciury”, wykonawcy poleceń przełożonych, staje się poważnym graczem politycznym. Owszem, stanowisko kierownika wydziału nadal pozostawało tylko trybikiem w partyjnej machinie władzy, ale był to już trybik obracający się w głównym gmachu, w przedpokoju „wielkiej polityki”. Dotyczyło to zwłaszcza funkcji kierownika tego wydziału, bo przemysł ciężki był w komunistycznej Polsce najważniejszym ze wszystkich, prawdziwym oczkiem w głowie „najważniejszych czynników”. Mógł się okazać trampoliną do dalszej kariery, choć równie dobrze mógł się stać dla Edwarda Gierka „czarcią zapadką”. W tym czasie to drugie było nawet bardziej prawdopodobne.

Jedną z przyczyn była realizacja planu sześcioletniego, obowiązującego w latach 1949–1955 i stworzonego przez Hilarego Minca. Jego założenia wzorowano na radzieckich „pięciolatkach”, a celem była szybka industrializacja kraju poprzez rozbudowę przede wszystkim przemysłu ciężkiego i maszynowego. Z oczywistych względów – chodziło o zwiększenie potencjału militarnego Polski, bo komuniści cały czas przygotowywali się do kolejnej wojny. Tyle tylko, że poziom życia ludności w wyniku realizacji tego planu wcale się nie poprawił. W styczniu 1953 roku zniesiono wprawdzie system kartkowy, ale za to podniesiono ceny, a w wielu kluczowych sektorach gospodarki „podkręcano” normy, co wzbudzało niezadowolenie robotników. W nieskończoność śrubowano też wskaźniki, które cały czas nie zadowalały Moskwy, a przez to również Warszawy.

Dlaczego Bierut postawił na Gierka? Z dokumentów i wspomnień nie wynika, aby zetknęli się wcześniej. Prawdopodobnie awans był pokłosiem wydarzeń z kopalni Kazimierz-Juliusz. Za naturalne można też uznać, że „Tomasz” – jak brzmiał partyjny pseudonim Bieruta – doszedł do wniosku, że skoro Gierek nadzoruje górnictwo na Śląsku, centrum przemysłu ciężkiego, a na dodatek ma górnicze doświadczenie, to będzie też dobrym kierownikiem zajmującej się tą dziedziną centralnej agendy aparatu władzy. Jednocześnie warto pamiętać, że jest to okres bardzo ostrej walki politycznej i rosnącej podejrzliwości. I w tej sytuacji słabnący Bierut – na Kremlu nie ma już przecież jego protektora – stawia na reemigranta z Zachodu.

W latach siedemdziesiątych Edward Gierek będzie, jak twierdzi Józef Tejchma, z sympatią wspominał Bolesława Bieruta i w prywatnych rozmowach w gronie towarzyszy mówił o nim „sympatyczny Tomasz”. W 1971 roku będzie też poważnie rozważał wysłanie na ambasadora w Moskwie Jana Chylińskiego, syna Bieruta, ale w końcu się na to nie zdecyduje i powierzy tę ważną funkcję Zenonowi Nowakowi, działaczowi KPP od 1924 roku, jednemu z najtwardszych stalinistów. Podczas pobytu w Polsce Nowak zaczął kiedyś wygłaszać przemówienie w języku rosyjskim i zreflektował się dopiero po dłuższym czasie. Ale ważniejsze jest co innego – Jakub Berman przyzna w latach osiemdziesiątych, że Nowak został zwerbowany przez NKWD, był po prostu agentem tajnych służb sowieckich. Nie on jeden zresztą...

Jan Chyliński, co było prawdopodobnie formą spłacenia przez Gierka długu wdzięczności wobec Bieruta, awansuje na początku gierkowskiej dekady ze stanowiska dyrektora Zakładów Technicznych Zgoda w Świętochłowicach na wiceprzewodniczącego Komisji Planowania, członka Komitetu Centralnego, a w 1978 roku obejmie urząd ambasadora PRL w Bonn. Najpewniej Gierek poznał syna Bieruta podczas przyjęć w willi dyktatora w Konstancinie, gdzie I sekretarz KC często go zapraszał. W tym czasie bowiem Chyliński wrócił właśnie ze studiów w Moskwie.

Rosnąca zażyłość najważniejszego człowieka w państwie z niedawno mianowanym kierownikiem Wydziału Przemysłu Ciężkiego KC PZPR jest tym dziwniejsza, że nie był on człowiekiem nazbyt towarzyskim. Nie pochodził z tej samej „ferajny” co Bierut, bo nigdy nie był ani członkiem KPP, ani działaczem Kominternu, nie spędził wojny w Związku Radzieckim, nie było go w Polsce „w czasach heroicznych”, gdy komuniści przy pomocy radzieckich bagnetów podbijali Polskę. Nie pił alkoholu, co w gronie rewolucjonistów było powszechne, nie wyróżniał się też poczuciem humoru. „Miał dość ciężkie poczucie humoru, dowcipów opowiadać nie umiał. Choć starał się dowcipkować, to wypadało to raczej blado” – opowiadał mi profesor Paweł Bożyk. „Ale był sympatyczny”. Poza tym Gierek był od Bieruta o ponad dwadzieścia lat młodszy. W „nowej klasie”, jak nazwie to później Milovan Ðilas, jugosłowiański komunistyczny polityk przez pewien czas bliski Stalinowi, był bez wątpienia ciałem obcym.

Dla Gierka „konstancińskie wieczory” musiały być nie lada wyróżnieniem. „Cicho, jak cienie, snują się wytworne kelnerki, które w takich wypadkach razem z kucharzami dyżurują całą noc. Przy jednej ścianie, na niskim kredensie – wyszukane owoce południowe, najrozmaitsze słodycze, zagraniczne papierosy i wyszukane soki owocowe. Pod drugą ścianą na większym kredensie: wódki, koniaki, likiery, zagraniczne wina, głównie francuskie, węgierskie i krymskie. A obok baterii butelek, na cieniutkiej zagranicznej porcelanie i na srebrnych paterach, kawiory, łososie, homary i najwymyślniejsze zimne zakąski mięsne i rybne. Od tych zakąsek zaczyna się oficjalna kolacja” – opisywał na falach Radia Wolna Europa Józef Światło, jeden z najważniejszych funkcjonariuszy stalinowskiego reżimu. Te spotkania musiały też Gierkowi stwarzać nadzieję na dalsze awanse. I musiały być miłym przerywnikiem w codziennym życiu, bo znowu mieszka w Warszawie sam, bez rodziny, w dość skromnych zresztą, jak na człowieka zajmującego wysokie miejsce w partyjnej hierarchii, warunkach. Ta skromność będzie go zresztą coraz bardziej bodła. Ogląda przecież przepych willi, w której urzęduje „Tomasz”, a poza tym muszą docierać do niego choćby echa audycji pułkownika Józefa Światły, który 5 grudnia 1953 roku uciekł na Zachód – a w końcu września następnego roku Radio Wolna Europa nadało pierwszą audycję pod tytułem Za kulisami partii i bezpieki. „Macie do swojej dyspozycji ni mniej, ni więcej tylko dziesięć zbytkownie i luksusowo urządzonych pałacyków. Pałac Belwederski, willę przy ul. Klonowej w Warszawie, własne rezydencje w Natolinie, Konstancinie, Sopocie, Juracie, Międzywodziu, Krynicy, Karpaczu oraz specjalną willę do polowania w Łańsku w województwie (...). Całą jedną ścianę w tym gabinecie – opisując gabinet w Belwederze, Światło zwracał się jakby bezpośrednio do Bieruta – zajmuje ogromna szklana szafa wyściełana jelenią skórą. A wewnątrz najwymyślniejsze sztucery i przybory myśliwskie. Bo towarzysz Bierut poluje. O tak, i polowania jego kosztują państwo kilkaset tysięcy złotych rocznie. Albo na przykład jadalnia w Belwederze. Byłem tam kilka razy na wytwornej kolacji w towarzystwie członków Biura Politycznego. Hebanowe ciemne meble, obicia z najlepszej skóry”. Gierek jest funkcjonariuszem PZPR zbyt niskiej rangi, aby otrzymywać raporty z nasłuchu, które każdego ranka lądują na biurkach najważniejszych osób w kraju, ale rewelacje Światły powtarzają sobie dosłownie wszyscy, w tym także, a może nawet przede wszystkim, partyjniacy. To zbyt gorący temat, aby Gierek mógł o nim nie wiedzieć.

Bierutowski system władzy zaczyna się kruszyć. Rewelacje Światły nie mogą go zburzyć, ale budzą w aparacie partyjnym demony zwątpienia i braku zaufania. Czy dotyczy to również Gierka? Nic na to nie wskazuje. Podczas pierwszomajowej akademii w 1956 roku, niespełna dwa miesiące po śmierci „towarzysza Tomasza”, przemawiając w Katowicach, Edward Gierek powie: „Nie ma wśród nas po raz pierwszy w Polsce Ludowej w dniu 1 Maja towarzysza Bieruta, którego słowa w dniu święta mas pracujących – jak pamiętamy – chwytały za serce, porywały do czynu, były natchnieniem do pracy i walki o socjalizm. Nasza klasa robotnicza, nasz naród poniósł wielką i bolesną stratę ze śmiercią towarzysza Bieruta. Zapał, ofiarność, głęboka ideowość i wiara w człowieka, które cechowały towarzysza Bieruta, będą dla nas wzorem i drogowskazem w wielkiej pracy, która nas czeka i którą podejmujemy wraz z całą partią, wraz z całym narodem”. Poetyka tego wystąpienia jest zgodna z tym, co mówiono po śmierci Stalina.

A przecież gdy przemawiał podczas katowickiej akademii, musiał już znać referat Nikity Chruszczowa, wygłoszony w lutym 1956 roku na XX Zjeździe sowieckich komunistów. Zawarte w nim rewelacje o zbrodniach Stalina miały być tajne, ale szybko wyciekły, najpierw do pracowników aparatu partyjnego, a chwilę później, także dzięki nieocenionej Wolnej Europie, stały się własnością publiczną.

W obozie komunistycznym, w tym również w Polsce, zaczynają się wielkie zmiany. Czytając publiczne wystąpienia Edwarda Gierka z tego okresu, można odnieść wrażenie, że – niczym Nikodem Dyzma – jest mocno zagubiony i niewiele rozumie. W swoich wspomnieniach będzie twierdził, że z całą świadomością nie przyłączył się do żadnej z partyjnych frakcji – ani do „puławian”, ani „natolińczyków”. Będzie tłumaczył, że nie poparł reformatorów, bo „raziła” go „ich postawa”. „Tak jeszcze niedawno byli najgorliwszymi stalinowcami, teraz zachowują się tak, jakby dopiero co się urodzili i nie mieli nic wspólnego z przeszłością, a ich często powtarzany frazes: »mam czyste ręce« zrażał mnie do nich”. W tym czasie odbija się od ściany do ściany. Pod koniec 1956 roku wygłasza w Sejmie prosowieckie przemówienie, ostro gromiąc tych, którzy „z cielęcym zachwytem” wpatrują się w Zachód. Kilka miesięcy później, latem 1957 roku, Zdzisław Rurarz, wówczas pracownik Komitetu Centralnego, a później doradca ekonomiczny I sekretarza, przywozi go na spotkanie z grupą komunistów zwiedzających Polskę. Są wśród nich Bułgarzy, ale są też obywatele państw zachodnich. Wszyscy jednak są, jak będzie w swojej książce utrzymywał Rurarz, „twardogłowymi towarzyszami, omal stalinowcami, bardzo wyczulonymi na rewizjonizm”, o który po Październiku PZPR jest oskarżana. Rurarz zaproponował tej grupie, przebywającej wówczas w ośrodku w Wiśle, spotkanie z Gierkiem, szefem partii w jednym z najważniejszych województw. Spodziewał się wystąpienia w duchu niedawnego sejmowego przemówienia, Gierek tymczasem kompletnie go zaskoczył. „Przywitał się z nami, [opowiada Rurarz] posadził na krzesłach i fotelach i zaczął mówić: »Jesteście, towarzysze, w sercu przemysłowym Polski. To tutaj wykuwamy jej potęgę. Tu produkujemy czołgi [prawda] i samoloty [nieprawda]. Gdyby nie ta nasza siła, to nie wiadomo, co byłoby w październiku 1956 roku. Wojsko Polskie było silne i Armia Czerwona nie zdecydowała się na interwencję«. Kończąc takie dictum, chyba nawet uderzył pięścią w stół”.

Wcześniej wybucha jednak Poznański Czerwiec, dla Gierka tym bardziej istotny, że Cegielski, wtedy zwany Zakładami im. Józefa Stalina, podlegał mu jako szefowi Wydziału Przemysłu Ciężkiego Komitetu Centralnego i, od VI Plenum KC, sekretarzowi Komitetu Centralnego. Gdy zgłoszono jego kandydaturę na tak wysokie stanowisko, ten mocno się krygował. „Ja w aparacie partyjnym pracuję wprawdzie dziesięć lat i w partii jestem znowuż dwadzieścia parę lat, ale nigdy nie pracowałem na tak odpowiedzialnej pracy partyjnej” – tłumaczył towarzyszom. „Ja jeszcze o jednej rzeczy chciałem zakomunikować towarzyszom: ja mam poważne trudności z pisaniem, z formułowaniem, ja towarzyszom tutaj otwarcie mówię o tym, ja nie chciałbym być malowanym sekretarzem”.

Kandydatowi odpowiedział wypróbowany towarzysz, w tym momencie członek Rady Państwa, Hilary Chełchowski: „Trzeba wprowadzić do aparatu kierowniczego KC nowych ludzi. Nasza partia jest partią klasy robotniczej, wzmocnić ją towarzyszami wypróbowanymi w praktyce zakładów, robociarzy, którzy przez całe swoje życie [się – PG] wykazali. Co towarzysz Gierek mówi, on pisać nie umie? Towarzyszu, co wy nam tutaj opowiadacie takie rzeczy o pisaniu. Tu nie o pisanie się rozchodzi, też ważna mi rzecz. To sobie weźmie sekretarkę, ważna rzecz – pisanie”.

Tak brzmi fragment stenogramu. W pamięci uczestników tego spotkania zachowała się inna replika Chełchowskiego. Co do sensu – identyczna, ale znacznie barwniejsza i, jak się zdaje, znając sposób wyrażania myśli przez członków tego gremium, bliższa prawdy: „A co wy nam tu, Gierek, pierdolicie. Też mi ważna rzecz – pisanie! Weźmiecie sobie sekretarkę”.

Poznański protest rozpoczął się 28 czerwca 1956 roku, choć nabrzmiewał od kilku miesięcy. Jego bezpośrednie przyczyny leżały w sferze socjalnej, choć tak naprawdę były oczywiście znacznie głębsze. W każdym razie, od kilku miesięcy konflikt w Cegielskim – wówczas największym przedsiębiorstwie Wielkopolski i jednym z najważniejszych w kraju – narastał, bo toczone w Warszawie rozmowy przedstawicieli załogi w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego nie przynosiły efektów.

W swoich wspomnieniach Edward Gierek napisał, że dotarł do Poznania wczesnym rankiem 28 czerwca 1956 roku, gdy w mieście trwały już demonstracje i starcia z milicją. Twierdził, że wyprawa do stolicy Wielkopolski była jego własną inicjatywą, ale to mało prawdopodobne. Już choćby dlatego, że przyjechał do miasta służbowym samochodem, na co z całą pewnością musiał uzyskać zgodę przełożonych.

Około dziesiątej rano jego auto zostało zatrzymane na rogatkach miasta, skąd dotarł do centrum pieszo. Gdy stanął przed gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR przy ówczesnej ulicy Armii Czerwonej, budynek był już opanowany przez protestujących robotników. „Puste oczodoły szeregu wybitych okien gmachu KW straszyły z oddali. Pod gmachem walały się papiery i szczątki mebli, a przy wejściu stała grupka ludzi, cywili z biało-czerwonymi opaskami. W pewnym oddaleniu tłoczyła się masa ciekawskich. Przystanąłem na ich skraju. Po przeciwległej stronie ulicy na budynku wisiał dużych rozmiarów transparent, krzycząc: »Chleba i wolności«” – napisał.

Na ulicy natknął się na Mariana Czerwińskiego, tego samego, z którym pięć lat wcześniej uśmierzali protest górników Zagłębia Dąbrowskiego. Za jego radą spod gmachu KW Gierek poszedł na aleję Stalingradzką, do siedziby Wojewódzkiej Rady Narodowej. Tam demonstrantów nie było i Gierek mógł, przynajmniej na razie, czuć się swobodnie. Korzystając z telefonu przewodniczącego WRN, zadzwonił do Warszawy, do I sekretarza KC Edwarda Ochaba. „Poinformowałem go o sytuacji w mieście, o opanowaniu gmachu KW i głównych ulic miasta przez demonstrantów. Odpowiedział mi lakonicznie: »Zorientuj się dokładnie na miejscu i rób, co będziesz uważał za słuszne«. Zrozumiałem, że I sekretarz KC nie chce mieć osobiście nic wspólnego z tą sprawą, staje na uboczu i oczekuje na rozwój sytuacji” – napisze Gierek we wspomnieniach.

Nagle jednak demonstranci wdarli się do budynku WRN. Wystraszony Gierek za radą sekretarki ukrył się podobno w obszernej szafie stojącej w sekretariacie przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej. Wyszedł z niej dopiero po tym, jak robotnicy opuścili budynek.

Przez pierwsze godziny poznańskiego protestu Gierek był najwyższym rangą funkcjonariuszem partyjnym w Poznaniu. Dlatego szefowie różnych instytucji i służb do niego kierowali pytania i prośby o wydanie rozkazów. Podobno, jak twierdzi Gierek, szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego zapytał go, czy może odpowiedzieć ogniem na ataki robotników, ale Gierek nie wiedział, co robić, a przede wszystkim nie chciał brać na siebie odpowiedzialności, odesłał go więc do bezpośredniego przełożonego w Warszawie.

W swoich wspomnieniach Gierek przedstawia się jako człowiek bardzo operatywny, który jeśli nie opanował sytuacji w mieście, to na pewno rozruszał partię. Dzwonił do zakładów pracy, pytał o nastroje, wydawał polecenia: „Wszystkim moim rozmówcom zalecałem utrzymanie załóg na terenie zakładów i przeprowadzenie zebrań POP dla podtrzymania na duchu członków partii”. To ciekawy fragment wspomnień Gierka, bo pokazuje go jako typowego aparatczyka, nieomal kominternowskiego działacza, który wcale nie myśli o zabitych robotnikach, a całą uwagę skupia na mobilizacji członków partii. Najbardziej zależy mu na tym, aby ludzie nie wychodzili na ulice. Także dlatego, że w Poznaniu odbywają się właśnie Międzynarodowe Targi, w których uczestniczą wystawcy z Zachodu.

Wreszcie na lotnisku Ławica ląduje samolot z premierem Józefem Cyrankiewiczem. Towarzyszą mu Wiktor Kłosiewicz, przewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych, oraz Stanisław Popławski, generał Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego, „tymczasowy Polak”, członek KC PZPR i w tym czasie wiceminister obrony narodowej. Gierek wita ich na płycie lotniska w towarzystwie Leona Stasiaka, I sekretarza KW PZPR. Musi temu powitaniu towarzyszyć ulga, że oto „na froncie” zjawiają się ważniejsi od niego; ulga, że ktoś zdejmuje z niego brzemię odpowiedzialności.

Do miasta wkraczają jednostki wojskowe, w tym pododdziały wojsk pancernych. Gierek tymczasem, jak napisał we wspomnieniach, „podtrzymuje na duchu członków partii”. „Uzgodniłem z Cyrankiewiczem – zapisał w Smaku życia – że wraz z grupą towarzyszy będę zmierzał do uruchomienia KW i jego aparatu oraz aktywu partyjnego i przeprowadzenia zebrań POP w zakładach i instytucjach”. Po co? Chyba tylko w celach agitacyjnych, bo jak sam przyznaje w pamiętnikach, nie potrafił wyjaśnić głębszych przyczyn wydarzeń. „Sam nie miałem przemyślanych ocen, dlatego jedyną dyrektywą, jaką udzielałem aktywowi, to konieczność uspokojenia wzburzonych umysłów”.