Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wypadku samochodowym u podnóża austriackich Alp ginie pracownik wiedeńskiego Muzeum Historii Sztuki, który kilka minut wcześniej oświadczył profesorowi liceum w Wolsztynie, że mieli wspólnego dziadka. Rzecz w tym, że Bolesław Howański zniknął po aresztowaniu przez Niemców w 1943 roku i jego dalsze losy pozostają tajemnicą.
Historię Bolesława Howańskiego stara się rozwikłać Rafał Terlecki, dziennikarz telewizyjny, z którym współpracuje redakcyjna koleżanka, pełna temperamentu Olga Morąg. Fakty odkrywane przez nich w trakcie skrupulatnego dziennikarskiego śledztwa wyraźnie wskazują, że wypadek w Austrii wcale nie był przypadkowy.
Morąg i Terlecki stają naprzeciw dobrze zakonspirowanej, bezwzględnej organizacji, która działa nie tylko w Polsce. Odnalezione w jeziorze, pozbawione głowy ciało młodej kobiety jest tego najlepszym dowodem.
"Szczurzy szlak" to historia, która zaczyna się podczas niemieckiej okupacji, ale ma całkiem współczesne, przepełnione zbrodnią tragiczne konsekwencje…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© by Piotr Gajdziński
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023
ISBN 978-83-287-2946-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Wszystkim, którzy zwyciężyli raka lub toczą z nim zażartą walkę.
Jesteście mocarzami!
BOHATEROWIE WSPÓŁCZEŚNI
Rafał Terlecki – dziennikarz ogólnopolskiej stacji telewizyjnej, były mieszkaniec Wolsztyna, łatwo ulegający burbonowi i wyuzdanym kobietom.
Bartek Nowicki – przyjaciel Terleckiego od czasów wspólnej nauki w liceum, człowiek przenikliwy i racjonalny, choć z niewiadomych przyczyn pijący whisky wyłącznie z colą.
Henryk Howański – nauczyciel w wolsztyńskim liceum, który pragnie wyświetlić okupacyjne i powojenne losy swojego dziadka Bolesława.
Dawid Lewandowski – nauczyciel historii, znawca okupacyjnych losów Wolsztyna i wielbiciel francuskiej literatury, który nigdy nie pił calvadosu.
Zdzisław Skibniewski – biznesmen, który dla pieniędzy jest w stanie wejść w każdy alians.
Zenon Olszański – emerytowany naczelnik Wydziału Kryminalnego Policji w Wolsztynie.
Grzegorz – oficer Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Krzysztof Balcer – właściciel warsztatu samochodowego, entuzjasta tortu Kachlickiego i drożdżówek.
Anastazja – nastoletnia córka Rafała Terleckiego.
Ewa Drągowska – bezpruderyjna pracownica banku, wielbicielka pończoch i czerwonych szpilek, matka Anastazji.
Olga Morąg – dziennikarka ogólnopolskiej telewizji, przy której nawet Ewa Drągowska wydaje się być mniszką.
Mariusz Hallmann – wydawca ogólnopolskiej telewizji, który czasem (rzadko) jest zmuszony opiekować się swoimi wnukami.
Ryszard Jaworski – człowiek, który w obliczu śmiertelnej choroby wyznał prawdę skrywaną przez kilka dziesięcioleci nawet przed żoną.
Wiesław Muszyński – właściciel dużej agencji detektywistycznej.
Borsuk – były żołnierz GROM.
Witold Krzywiński – pełen dobrych chęci, ale spętany politycznymi układami inspektor policji.
BOHATEROWIE Z PRZESZŁOŚCI
Bolesław Howański – pracownik wolsztyńskiej drukarni Schneidera, którego talenty wprawiły w osłupienie nawet hitlerowców, dziadek Henryka.
Ernst Becker – pułkownik Sicherheitsdienst des Reichsführers SS.
Erich Becker – bauer z Widzimia Starego, ojciec Ernsta.
Oskar Hoffmann – major Abwehry, któremu biust kelnerki kojarzy się z katedrą w Kolonii.
Alexander Müller – odznaczony przez Hitlera Krzyżem Żelaznym kapitan niemieckich wojsk pancernych.
Alfons Balcer – parobek w gospodarstwie Ericha Beckera.
Kurt Wagner – komendant posterunku w Wolsztynie i smakosz bimbru od Piszczuna.
hrabina Anna Daum – właścicielka dóbr chorzemińskich.
Gertruda Geisler – córka chorzemińskiego Bürgermeistra, przeciwniczka wojny, później działaczka wschodnioniemieckiej partii komunistycznej.
Arthur Sikora – ksiądz z wolsztyńskiej parafii z rodzinnymi koneksjami w Watykanie.
Ernst Kaltenbrunner – w latach 1943–1945 szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy.
Juan Perón – attaché wojskowy Argentyny w Rzymie i Berlinie, wielbiciel Niemiec i Hitlera, prezydent Argentyny.
Wolsztyn – miasto w zachodniej Wielkopolsce, rozpostarte między dwoma jeziorami. Ze swoim zamiłowaniem do porządku i czystości niepokojąco upodabnia się do miasteczek bawarskiej i tyrolskiej prowincji i jak one skrywa wiele – także ponurych – tajemnic. Przed wybuchem drugiej wojny światowej niemiecka mniejszość stanowiła ponad osiem procent ludności Wolsztyna.
Widzim Stary – wieś oddalona od Wolsztyna o pięć kilometrów. Kiedyś należała do byłego króla Niderlandów, podczas okupacji, po wywiezieniu polskich chłopów, zamieszkana przede wszystkim przez Niemców.
Chorzemin – wieś położona w bezpośrednim sąsiedztwie Wolsztyna, z pięknym, ale popadającym w ruinę pałacem. Przed wojną i podczas okupacji zamieszkana przede wszystkim przez Niemców i właściwie ukształtowana przez niemiecką rodzinę Daumów. (wcześniej Chorzemin należał do zakonu cystersów).
Stumm – wieś w austriackim Tyrolu z dwiema włoskimi restauracjami (w tym z jedną naprawdę dobrą) i kilkoma serwującymi miejscowe dania, kortami tenisowymi oraz basenem. Śliczna. Zarówno Widzimowi Staremu, jak i Chorzeminowi nadal wiele do niej brakuje.
Warszawa, Poznań, Berlin i Wiedeń – miasta, w których każda przeżyta chwila jest darem niebios.
Florencja – miasto zapierające dech w piersiach o każdej porze roku, dnia i nocy.
WOLSZTYN, 26 WRZEŚNIA 2019
Od jego ostatniej bytności przed rokiem nic się tutaj nie zmieniło. Wzrok Rafała Terleckiego, dziennikarza ogólnopolskiej prywatnej telewizji, powędrował w kierunku ławki stojącej po prawej stronie najbliżej ołtarza. Tabliczka z nazwiskiem hrabiny Mycielskiej była na swoim miejscu.
Kaplica Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo w Wolsztynie, rodzinnym mieście Terleckiego, była pusta, więc spojrzał na zegarek. Było pięć po siedemnastej, spóźnił się zaledwie kilka minut, zbyt mało, aby człowiek, który poprosił go o pomoc, mógł zrezygnować ze spotkania.
Usiadł w ławce przy bocznym ołtarzu i rozluźnił mięśnie. Miał za sobą blisko czterysta kilometrów przejechanych z Warszawy Autostradą Wolności i czuł znużenie. Potarł oczy, a potem mocno zacisnął powieki.
Henryk Howański zadzwonił do niego pięć dni temu, w niedzielne popołudnie. Rafał wracał właśnie z kortów Warszawianki do swojego apartamentu przy ulicy Grzybowskiej. Pewnie zignorowałby połączenie pochodzące z nieznanego numeru, gdyby nie euforyczny nastrój po wygranym meczu z Grzegorzem Wyrzykowskim. Pierwszym wygranym meczu w dwuletnich już zmaganiach z szefem marketingu ING Banku.
Telefoniczna rozmowa trwała blisko kwadrans i zainteresowała go na tyle, że obawiając się zerwania połączenia, zatrzymał samochód przed wjazdem na podziemny parking. Teraz, siedząc w kościelnej ławce i czekając na Howańskiego, zastanawiał się, czy to nie był jakiś żart. A może został tu ściągnięty celowo, przez któregoś z ludzi Zdzisława Skibniewskiego? Rok temu jego telewizyjny reportaż o byłym współpracowniku komunistycznej Służby Bezpieczeństwa popsuł interesy wielu wolsztyńskim biznesmenom i wstrząsnął lokalnymi układami. Wiedział, że wielu go za to nie kocha.
Nagle za plecami usłyszał skrzypnięcie drzwi i ciche kroki, a później ciężki oddech. Szybko odwrócił głowę. Obok jego ławki przechodziła starsza zakonnica i uśmiechała się do niego dobrotliwie. Stawiała ostrożnie kroki i lekko utykała. Z trudem przyklękła przed ołtarzem, szybko się przeżegnała i weszła do zakrystii. Odprężył się. O osiemnastej w kaplicy miała się rozpocząć msza, więc zakonnica przyszła zapewne przygotować kościół przed przybyciem księdza i wiernych.
Patrzył w kierunku otwartych drzwi zakrystii, gdy poczuł dotknięcie na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie. Siedział za nim mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna w marynarce, białej koszuli i granatowym krawacie; więcej niż staranny, niemal wyjściowy strój. Terleckiego zaskoczyły jednak całkowicie siwe włosy i ogromny, także siwy, wąs mężczyzny. W szkłach jego okularów w srebrnych oprawkach odbijało się światło lampki palącej się na bocznym ołtarzu. Mężczyzna lekko pochylił się w jego kierunku i przedstawił jako Henryk Howański. Szeptem poprosił, aby Rafał Terlecki przesiadł się z nim do tylnych ławek.
– Mamy dużo czasu, na mszę o osiemnastej przychodzi niewiele osób. Zwłaszcza w piątki. Będziemy mogli swobodnie porozmawiać.
Dziennikarz nie był tego pewien. Gdy usiedli za wejściem wiodącym, jak się domyślał, bezpośrednio do domu pomocy społecznej prowadzonego przez siostry miłosierdzia, zapytał, dlaczego spotykają się w kościele. Howański oświadczył, że dla niego to ważne miejsce.
– Mam wrażenie, że właśnie w kościele wszystko się zaczęło. Nie w tym, ale to miejsce działa na mnie kojąco i pozwala mi się skupić – wyszeptał.
– Co właściwie się zaczęło? Niech mi pan wszystko dokładnie opowie.
Howański spojrzał na ołtarz, a później ukrył twarz w dłoniach. Terleckiemu zdawało się, że jego rozmówca modli się, ale on chyba tylko zbierał myśli. Trwało to kilkadziesiąt sekund i dziennikarz zaczął się niecierpliwić.
Od początku miejsce spotkania wydawało mu się dziwne, ale liczył, że w kaplicy mają się tylko poznać, a później pójdą porozmawiać w pobliskim parku lub w którejś z wolsztyńskich restauracji. Howański jakby czytał jego myśli.
– Boję się wychodzić z kościoła. Gdy ostatnio wyszedłem, zginął człowiek. Człowiek… Chyba powinienem powiedzieć kuzyn. Tak, chyba kuzyn.
– Niech mi pan wszystko opowie.
Mężczyzna znowu się zamyślił. Tym razem wpatrywał się w ławkę. Terlecki zaczął się denerwować. Miał za sobą tydzień intensywnej pracy nad reportażem obrazującym kolejne finansowe machinacje władz, których celem było przepompowywanie państwowych pieniędzy do prywatnych, rzecz jasna, prawicowych fundacji, i czuł się zmęczony. Marzył o mocnym, naprawdę mocnym drinku i wygodnym łóżku w hotelu Leśna, gdzie wynajął pokój.
– To było w Stummie, w Austrii. Pewnie pan nie zna. To niewielka miejscowość położona niedaleko Mayrhofen, między Salzburgiem i Innsbruckiem. Jest tam kościół, stoi na niewielkim wzniesieniu w centrum miasteczka. Tak kiedyś budowano kościoły, miały górować nad okolicą. Tam się z nim spotkałem…
– Z nim? Ma pan na myśli swojego kuzyna?
– Tak. Przedstawił się jako Hans. Twierdził, że jesteśmy kuzynami. W tym sensie, że mieliśmy jednego dziadka. Nic o tym nie wiedziałem. Widzi pan, nie znałem swojego dziadka, przez całe życie byłem przekonany, że zginął w czasie wojny, a tu takie coś. Chwilę o tym rozmawialiśmy. Mówił trochę po polsku, ale ja dobrze znam niemiecki. A potem zaprosił mnie na piwo do miejscowego gasthausu, wie pan, takiej austriackiej restauracji. Stała, to znaczy na pewno stoi nadal, dokładnie naprzeciw kościoła.
Hans szedł przodem, Howański został trochę z tyłu, bo zainteresowały go wykonane z metalu nagrobki na przykościelnym cmentarzu, które w Polsce widuje się tylko na najstarszych nekropoliach.
– Nagle usłyszałem ryk silnika i pisk opon, a potem głuche uderzenie. Koszmarny dźwięk. Coś mnie tknęło, zbiegłem po schodach. To było siedem betonowych schodów, zapamiętałem to bardzo dokładnie. Dziwne, prawda? Dziwne, że w takich momentach człowiekowi pozostają w głowie takie nic nieznaczące szczegóły. Hans leżał oparty o mur, taki betonowy ze śladami szalunku, więc pewnie wykonany całkiem niedawno. Od razu wiedziałem, że to koniec, że umiera. Dziwne, ale to się wie. Ale gdy do niego podbiegłem, jeszcze żył…
Z kieszeni spodni Howański wyciągnął kraciastą, starannie złożoną chustkę i przetarł oczy. Terlecki spojrzał na wejście do kaplicy, ale na razie nikt się jeszcze nie pojawił. Zastanawiał się, czy siostra zakonna, która niedawno weszła do zakrystii, mogła słyszeć ich rozmowę.
– To był pański kuzyn?
– Tak się przedstawił. Nie znałem go wcześniej. To skomplikowana sprawa. Sięga lat czterdziestych i wojny. Trudno mi o tym mówić.
Szesnaście miesięcy wcześniej, w marcu dwa tysiące osiemnastego roku, Henryk Howański dostał list wysłany z Wiednia i podpisany przez Hansa Schulza. Nadawca twierdził, że zna losy jego dziadka, Bolesława Howańskiego, który w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku został aresztowany przez Niemców za podrabianie dokumentów i później słuch o nim zaginął. Rodzina była przekonana, że został wywieziony do Niemiec, być może trafił do jakiegoś obozu koncentracyjnego albo po prostu go rozstrzelano. Dziwne było tylko to, że nigdy nie dostali żadnej informacji na temat jego śmierci, chociaż z reguły władze Trzeciej Rzeszy zawiadamiały rodzinę o śmierci najbliższych. Po wojnie, mimo wielu starań żony Bolesława, mimo listów słanych do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża nie udało się trafić na żaden ślad. Ojciec Henryka doszedł w końcu do wniosku, że najpewniej Bolesław Howański został zamordowany w wolsztyńskim areszcie, a jego ciało zakopano gdzieś w pobliskich lasach. Starsi mieszkańcy Wolsztyna twierdzili, że takie przypadki się zdarzały, ale nikt nie potrafił podać żadnych konkretów.
– Kiedy po studiach wróciłem do Wolsztyna, próbowałem dogrzebać się prawdy. Korespondowałem z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem, z niemieckimi fundacjami, które w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pomagały Polakom poznać losy ich zamordowanych krewnych, pisałem do centralnego archiwum w Bonn, odwiedziłem ambasady NRD i RFN. Nic. Szukałem też tutaj, na miejscu. Niestety, nie udało mi się trafić na żaden ślad. Z czasem to zarzuciłem, uznałem, że nie uda się odtworzyć losów Bolesława. Milionom rodzin w całej Europie nigdy nie udało się poznać okoliczności śmierci ich bliskich podczas drugiej wojny światowej. Aż nagle przyszedł ten list.
Chciał pojechać natychmiast, ale stan zdrowia jego ojca się pogorszył. Dużo z nim wtedy rozmawiał, próbował wydobyć z umierającego staruszka jakieś nowe informacje, ale bez skutku. Dwa miesiące po pogrzebie, na początku kwietnia dwa tysiące dziewiętnastego roku, w końcu wsiadł do samochodu i pojechał do Stummu.
– Ale niewiele się dowiedziałem. Tylko tyle, że dziadek wcale nie zginął. Porwali go z aresztu i zniknął. Porywaczami byli Niemcy, którzy zadekowali się w podwolsztyńskim Chorzeminie. Na początku czterdziestego czwartego roku przyjechał po niego specjalny oddział SS i zabrał go do Berlina. Trzymali go w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy pod okiem samego Ernsta Kaltenbrunnera. Po wojnie wyjechał do Australii, ale po kilku latach wrócił i zamieszkał w miejscowości Stumm w Tyrolu. Hans twierdził, że dobrze mu się wiodło.
– Podczas rozmowy telefonicznej powiedział pan jednak, że po wojnie dziadek musiał się ukrywać. Dlaczego?
Do kościoła zaczęli wchodzić ludzie. Jakieś dwie staruszki usiadły przed nimi i zatopiły się w modlitwie, ale jedna z nich odwróciła się i spojrzała na nich karcącym wzrokiem. Howański przeżegnał się i wstał, dając znać Terleckiemu, aby wyszli na zewnątrz.
Ruszyli w kierunku parku. Gdy przechodzili obok dawnego ośrodka zdrowia – teraz mieściło się tam katolickie przedszkole – Rafał Terlecki spojrzał w okna na drugim piętrze. Przed laty znajdował się tam gabinet dentystyczny, którego panicznie się bał i unikał jak ognia. Howański podążył za jego wzrokiem.
– Też pan chodził do doktor Bremborowicz? Przeżywałem tam katusze, a niedawno dowiedziałem się, że ona uczyła się swojego fachu w lesie.
– W lesie?
– Tak, w oddziale partyzanckim Armii Krajowej. Trafiła do niego jako młoda dziewczyna. Została sanitariuszką, a później dowódca polecił jej zająć się zębami partyzantów. I tak została dentystką. Mam nadzieję, że później skończyła jednak studia stomatologiczne, choć cierpienia, jakie mi zadawała, na to nie wskazują.
Gdy przeszli obok dawnego pałacu Mycielskich, dziennikarz zapytał, czy podczas wojny jego dziadek był związany z podziemiem, ale Howański zaprzeczył. Opowiadał, że przed wojną Bolesław ukończył gimnazjum i choć marzył o podjęciu studiów w Poznaniu, to sytuacja finansowa rodziny na to nie pozwoliła. Znalazł pracę w miejscowej drukarni, zresztą należącej do Niemca Helmuta Schneidera. Gdy wybuchła wojna, był już kierownikiem.
– Schneider go lubił, ale chyba przede wszystkim cenił jego fachowe umiejętności i zmysł organizacyjny. To go uchroniło przed prześladowaniami ze strony policji czy gestapo.
– To dlaczego w czterdziestym trzecim roku został aresztowany? I dlaczego, jak twierdził Hans, siedział w centrali hitlerowskiego systemu bezpieczeństwa?
WIDZIM STARY, 3 PAŹDZIERNIKA 1943
Erichowi Beckerowi, siedemdziesięcioletniemu bauerowi z Widzimia Starego, koniak nie bardzo smakował. Wolał bimber pędzony przez sąsiada, Stanisława Piszczuna, z którym znali się od dzieciństwa i nawet teraz, mimo wojny, pozostawali w dobrych stosunkach. Wieczorami Becker często zachodził do Piszczuna wraz z Elisem Weberem, którego gospodarstwo graniczyło z ziemiami Polaka od zachodu, i raczyli się tym bimbrem, grając w karty. Piszczun swoją małą gorzelnię ukrył starannie w ziemiance wykopanej wczesną wiosną czterdziestego roku w stodole pod zmyślnie odsuwanymi snopkami słomy. Raz ich nawet podczas takiej libacji nakryli policjanci z wolsztyńskiej Kriminalpolizei, ale wiedząc, kim jest Erich – a właściwie jaką funkcję pełni w Berlinie jego syn – natychmiast się wycofali.
Francuski koniak, który syn przywiózł ojcu prosto z Berlina, Erichowi Beckerowi nie smakował, za to parkujący na podwórzu mercedes bardzo przypadł mu do gustu. Obejrzał go wyjątkowo dokładnie, z nabożeństwem dotykając kierownicy i szczególnie dużo uwagi poświęcając silnikowi. Cieszył się na jutrzejszy wspólny wyjazd do kościoła, ale dzisiaj – mimo namów syna – nie zdecydował się na choćby krótką przejażdżkę. Miał dużo pracy, chciał szybko oporządzić krowy, aby wieczorem ze spokojną już głową usiąść z synem i posłuchać jego opowieści z Berlina.
– Jesteś jakiś nieswój. Coś idzie nie tak? – zapytał, wychylając kieliszek.
Ernst spojrzał na niego ponurym wzrokiem i zaczął rozdrapywać niewielką krostę na szyi tuż pod lewym uchem. Gospodarz dobrze znał ten gest, bo dobrze znał swojego syna. Kochał go, ale od jakiegoś czasu zastanawiał się, czy jest z niego dumny. Owszem, chłopak zrobił wielką karierę, pełnił znaczącą funkcję w Sicherheitsdienst des Reichsführers SS, ale Erich nie podzielał jego poglądów. Nie uważał, aby Hitler miał rację, a na podstawie własnych doświadczeń wiedział, że wojna jest najgorszym rozwiązaniem. Brał udział w wielkiej wojnie, uczestniczył w bitwie nad Sommą i wiedział, że wojna to tylko śmierć. Poza tym wychował się wśród Polaków, znał ich wielu i wielu podziwiał, z niektórymi się nawet przyjaźnił. W końcu trzydziestego ósmego roku pojechał na zebranie NSDAP w Wolsztynie. Wysłuchał mowy Marii Krüger, przewodniczącej miejscowego koła nazistowskiej partii, a później nadawanego przez radio przemówienia Adolfa Hitlera i wyszedł stamtąd zniesmaczony. Nie, nie uważał, aby wojna rozwiązywała jakieś problemy, wiedział, że zwykłym ludziom nie przynosi żadnych korzyści. Przynosi tylko cierpienie, śmierć i łzy.
W oczach syna Erich dostrzegał smutek, a może nawet strach lub niepewność. Nie było w nich radości i ani krztyny zapału, które widział jeszcze rok temu, podczas poprzedniego pobytu syna w domu.
Pułkownik Służby Bezpieczeństwa Ernst Becker jednym haustem opróżnił kieliszek i gwałtownie wstał od kuchennego stołu, niemal przewracając krzesło. Nerwowo krążył po kuchni, uderzając pięścią w udo. Kolejny objaw zdenerwowania.
– Wszystko idzie nie tak, wszystko. Zaczynamy przegrywać. Wiem, nie zaczynaj od nowa – zwrócił się do ojca, patrząc na niego karcącym wzrokiem. – Wiem, że mówiłeś to już w trzydziestym dziewiątym, a ja nie chciałem słuchać. Teraz widzę, że miałeś rację. – Usiadł na krześle i chwycił butelkę, aby rozlać następną kolejkę, ale ojciec powstrzymał go łagodnym ruchem ręki.
– Wybacz, synu, doceniam, że przywiozłeś ten koniak, ale wolę swojski bimber. Napijesz się?
– Od Piszczuna? Co z Władkiem?
Władek, syn sąsiada, został zmobilizowany na początku sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego i walczył nad Bzurą w szeregach Armii Poznań, a później słuch po nim zaginął. Stary Piszczun wciąż wierzył, że syn żyje, że może siedzi w jakimś stalagu lub udało mu się przedostać na Zachód. W młodości chłopcy spędzali razem dużo czasu.
– Nie znalazłem go. Nie ma go w żadnym stalagu. Albo zginął, albo gdzieś z nami walczy.
Gospodarz spojrzał na niego spod krzaczastych brwi. Nie podobało mu się to „z nami”, ale wolał teraz nie poruszać tego tematu. Nie chciał znowu się kłócić, nie pierwszego dnia pobytu syna w domu. Gdy rozlał bimber, Ernst ostrożnie przechylił szklankę. Pił małymi łykami, a później otarł usta wierzchem dłoni i ugryzł kiszonego ogórka.
– Trochę tego z Władkiem wypiliśmy. Podkradał staremu i szliśmy do tego małego brzozowego lasku, żeby nikt nas nie zobaczył.
– My ze Stanisławem wiedzieliśmy. Tylko matkom nic nie mówiliśmy. Ale i one pewnie wiedziały, bo po powrocie śmierdzieliście jak gorzelnia.
Zamilkli.
Erich postawił czajnik na piecyku. Miał ochotę na herbatę, którą syn też przywiózł z Berlina. Gdy dorzucał drewna, aby rozniecić tlący się w palenisku ogień, Ernst zaczął mówić. Najpierw o Stalingradzie i wielkiej klęsce marszałka von Paulusa, potem o wyparciu Niemców z północnej Afryki, wreszcie o Łuku Kurskim, o nasilającym się oporze na terenach okupowanych i udanym zamachu czeskich komandosów na jego niedawnego szefa, Reinharda Heydricha. Erich zauważył, że synowi trzęsą się ręce.
– To początek końca, ojcze. I nie, nie wierz, że wkrótce będziemy mieli „cudowną broń”, która rozwiąże wszystkie problemy. To mrzonki Hitlera i durniów z jego najbliższego otoczenia. Kiedyś będziemy ją mieli, ale nie w tej wojnie – stwierdził Ernst i opróżnił szklankę.
– A Niemcy? Co z Niemcami? Co z nami będzie po wojnie?
– My uważamy, że Niemiec nie będzie. Gdy wyjdą na jaw zbrodnie, których się dopuściliśmy i cały czas się dopuszczamy, nikt nas nie obroni, nikt nie będzie chciał nas bronić. Nie będzie Niemiec. Zmiotą nas z powierzchni ziemi, wypalą gorącym żelazem. Ale niemiecki naród przetrwa, wszystkich nas przecież nie wymordują. A później powrócą lepsze czasy. I Niemcy powrócą!
Pułkownik Sicherheitsdienst des Reichsführers SS Ernst Becker niezgrabnie uniósł się z krzesła i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi.
– Powrócą. Zdławiona przez Sowietów Europa zrozumie, że Niemcy są jej niezbędne – powiedział i wyszedł.
Erich spędził w kuchni jeszcze niemal godzinę. Sam, tylko w towarzystwie butelki bimbru od Stanisława Piszczuna. Cały ten czas poświęcił rozmyślaniom nad słowami syna.
Trzy dni później Ernst niespodziewanie oznajmił, że chętnie pomoże ojcu przy krowach. Przez godzinę zgodnie wyrzucali z obory gnój, aż spoceni postanowili zrobić sobie krótką przerwę. Usiedli za budynkami, mając przed sobą pole i majaczący w oddali brzozowy lasek.
Młody Becker wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Oddychał ciężko.
– Odwykłem – stwierdził, z trudem łapiąc powietrze.
Erich chciał powiedzieć, że praca przy biurku nie sprzyja tężyźnie fizycznej, ale milczał. Właściwie nie wiedział, czym dokładnie syn zajmuje się w Berlinie. Chciał wierzyć, że pracą za biurkiem. Zapalili.
– Jak spotkanie?
Dwa dni temu Ernst pojechał do Wolsztyna, aby zobaczyć się z dwoma kolegami, którzy przyjechali na urlopy. Jeden z nich służył w Abwehrze, drugi, pochodzący z pobliskich Wroniaw Alexander Müller, brał udział w bitwie na Łuku Kurskim, za co został odznaczony Krzyżem Żelaznym przez samego Adolfa Hitlera. Erich wiedział, że spotkali się w kasynie oficerskim przy Königstrasse.
Ernst milczał. Patrzył na pole, które uprawiał jego ojciec, wcześniej dziadek, a jeszcze wcześniej pradziadek. Sam też wylał tu trochę potu. I bał się, że ten jego pot i pot całej jego rodziny przez kilka pokoleń wsiąkał w tę ziemię nadaremno.
Ojciec powtórzył pytanie, ale on, pułkownik Służby Bezpieczeństwa, nie potrafił odpowiedzieć. Czuł się równie bezradny jak wtedy, gdy z gwoździem wbitym w stopę podczas zabawy dokuśtykał do stodoły, gdzie ojciec właśnie przerzucał siano. Kiedy to było? Miał wówczas siedem lub osiem lat, więc trzydzieści trzy albo trzydzieści cztery lata temu. Matki nie było akurat w domu, ale ojciec wyciągnął gwóźdź i opatrzył mu ranę, a potem zaprzągł konia do bryczki i zawiózł do lekarza.
– Źle. Oni są tego samego zdania co my. Przegrywamy.
– My? Kogo masz na myśli, mówiąc „my”?
– Nie pytaj, i tak nie odpowiem. Doszliśmy do wniosku, że ta wojna jest już dla Niemiec przegrana, że nic już tej klęski nie jest w stanie zatrzymać. Na pewno jeszcze potrwa, bo Hitler i jego totumfaccy szybko ze swoich chorych idei nie zrezygnują, ale w końcu przegramy. A wtedy…
Stary Becker wyrzucił niedopałek w stertę gnoju i uniósł się z pnia wiekowej lipy, którą ścięli miesiąc temu. Jutro miało przyjść kilku wyrostków ze Starej Dąbrowy, aby ją pociąć i ułożyć w pryzmę.
– Skończmy robotę. Potem porozmawiamy.
Godzinę później znowu zasiedli w kuchni, ale ponieważ cały czas kręciła się tam matka Ernsta i z pomocą młodej Polki z sąsiedniej wsi szykowała placki na niedzielne przyjęcie, wzięli butelkę bimbru i usiedli na ławce przed domem. Ernst zrelacjonował ojcu to, co usłyszał od swoich przyjaciół – znali się od wczesnego dzieciństwa, razem chodzili do szkoły powszechnej i później do Höhere Knabenschule, szkoły dla chłopców – w wolsztyńskim kasynie oficerskim.
– Zostaw to wszystko i uciekaj. Od Hitlera, od Niemiec i od Niemców. To przeklęty naród. Jesteś jeszcze młody, masz czterdzieści jeden lat. Możesz zacząć życie od nowa.
– Rozmawialiśmy o tym. Ale co z wami?
Erich Becker machnął ręką. Chciał powiedzieć, że ma już siedemdziesiąt lat, a jego żona przekroczyła sześćdziesiątkę, że są chłopami, a chłopi zawsze będą potrzebni, bo ludzie muszą jeść, a ktoś im to jedzenie musi wyprodukować, że są tu od dziesięcioleci i Polacy nie dadzą ich skrzywdzić. Nagle jednak przyszła mu do głowy pewna myśl i zamilkł. Wypił łyk bimbru i zapalił papierosa.
– W wolsztyńskim areszcie siedzi Polak, kierownik w drukarni Schneidera. Podobno jest genialnym fałszerzem. Podrabiał marki, kartki żywnościowe, dokumenty. Sypnął go sąsiad, Polak, ale te jego fałszywki są tak dobre, że nic mu nie potrafią udowodnić. Nawet w Poznaniu nie umieją ich rozpoznać, więc wszystko, co u niego znaleźli, wysłali do ekspertyzy do Berlina. On wam zrobi hiszpańskie paszporty i ukryjecie się za Pirenejami. Albo i gdzieś dalej, przecież świat nie kończy się na Europie.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz