Czas porzucenia - Elena Ferrante - ebook + audiobook + książka

Czas porzucenia ebook

Elena Ferrante

4,0
32,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Ferrante zgrabnie analizuje mikrokosmos ludzkiej duszy, jasno i precyzyjnie przedstawiając czytelnikom meandry kobiecego umysłu – cierpienie wywołane porzuceniem i nieznośne dudnienie upływającego czasu”. El Mundo Przed laty Olga zamieniła literackie aspiracje na życie żony i matki. Gdy po piętnastu latach związku dowiaduje się, że mąż porzuca ją dla znacznie młodszej dziewczyny, jej życie kompletnie się rozsypuje. Codzienne obowiązki stają się niemożliwym wysiłkiem, uroda i wygląd przestają się liczyć, a opieka nad dwojgiem dzieci zdecydowanie ją przerasta. W Oldze rosną gniew, zazdrość i obsesja, które przemieniają kobietę w kogoś, kim nigdy nie była. Pewnego dnia własne mieszkanie staje się dla niej prawdziwym więzieniem, kobiecie nie pozostaje nic innego, jak tylko zmierzyć się z tkwiącymi w niej upiorami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 230

Oceny
4,0 (1350 ocen)
538
464
234
96
18
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ania_Szczepaniak

Nie oderwiesz się od lektury

Elena Ferrante jest zdecydowanie moją ulubioną autorką. Po moim ukochanym "Cyklu neapolitańskim" i "Zakłamanym życiu dorosłych" sięgnęłam po "Czas porzucenia". Nie zawiodłam się. Ferrante jest mistrzynią kreowania kobiecych bohaterek. Tworzy niesamowity portret psychologiczny porzuconej żony, która nie radzi sobie ze swoim życiem chyba na wszystkich płaszczyznach. Pokazuje nam jak jej dotychczas poukładana rzeczywistość burzy się jak domek z kart. Dla mnie Olga jest pełnokrwistą postacią, bardzo wiarygodną. Wierzę, że niejedna kobieta w obliczu podobnego dramatu zachowałaby się podobnie. Bardzo polecam, chociaż na pewno jest to pozycja nie dla każdego. Mnie trafiła w samo serce, będę o niej długo myśleć.
40
TamSta

Nie oderwiesz się od lektury

Tę powieść powinien każdy mężczyzna przeczytać...
30
Ola13ola

Nie oderwiesz się od lektury

Biorąc do ręki jakąkolwiek książkę E. Ferrante czeka mnie poezja czytania.
30
Madzka210

Nie oderwiesz się od lektury

Intensywność emocji z jaką odbieramy losy bohaterki sprawia, że wręcz można poczuć jakby uczestniczyło się w wydarzeniach. Razem z bohaterką przeżywamy rozpacz, załamanie, złość, frustrację, ukojenie i pogodzenie z losem i ze sobą. Cudowna książka.
10
kazura

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




I giorni dell’abbandono Copyright © 2002 by Edizioni E/O
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2020 for the Polish translation by Lucyna Rodziewicz-Doktór (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk, Aleksandra Pietrzyńska
ISBN: 978-83-66460-81-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:[email protected]/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2020
Konwersja:eLitera s.c.
.

Tej autorki:

Córka

Genialna przyjaciółka

Historia nowego nazwiska

Historia ucieczki

Historia zaginionej dziewczynki

Obsesyjna miłość

1

Pewnego kwietniowego popołudnia, tuż po obiedzie, mąż oznajmił mi, że odchodzi. Sprzątaliśmy właśnie talerze ze stołu, pies smacznie drzemał pod kaloryferem, a dzieci jak zwykle kłóciły się w drugim pokoju. Powiedział, że ma mętlik w głowie, czuje się zmęczony, że górę wzięło wypalenie, a może zwykłe tchórzostwo. Długo rozprawiał o piętnastu latach małżeństwa i o dzieciach, a na koniec stwierdził, że nie ma nam nic do zarzucenia. Przez cały czas był bardzo opanowany, z wyjątkiem momentu, gdy zaczął wymachiwać prawą ręką i z infantylnym grymasem na twarzy wyznał, że jakiś cichy głosik, jakby szept, każe mu szukać innej drogi. Po czym wziął na siebie całą winę za zaistniałą sytuację i cicho zamknął za sobą wejściowe drzwi. A ja stałam jak wryta przy kuchennym zlewie.

Noc spędziłam na rozmyślaniach, tonąc w rozpaczy, w wielkim małżeńskim łożu. I choć bardzo się starałam, nie doszukałam się w naszych relacjach żadnych symptomów kryzysu. Dobrze znałam męża, wiedziałam, że ceni sobie spokój i nie potrafi się obyć bez naszego domowego zacisza oraz rodzinnych nawyków. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic, nadal lubiliśmy się przytulać i całować, a z jego żartów czasami śmiałam się do łez. Dlatego nie mogłam uwierzyć, że naprawdę chce odejść. Gdy sobie uświadomiłam, że przecież nie zabrał żadnej z cennych pamiątek i nie pożegnał się z dziećmi, ostatecznie utwierdziłam się w przekonaniu, że to nic poważnego. Najprawdopodobniej przechodził jeden z tych okresów, o których można przeczytać w książkach, gdy bohater przesadnie reaguje na zwykły życiowy splin.

Już go to zresztą kiedyś dopadło: im dłużej wierciłam się w pościeli, tym więcej wydarzeń powracało w pamięci. Wiele lat temu, a byliśmy ze sobą zaledwie od sześciu miesięcy, pocałował mnie i zaraz oznajmił, że nie chce się więcej ze mną spotykać. Byłam w nim zakochana po uszy, zamarłam więc, a w całym ciele poczułam lodowaty chłód. Odszedł, a ja trzęsłam się z zimna, siedząc na kamiennym murku pod zamkiem Sant’Elmo i wpatrując się w bezbarwne miasto i morze. Pięć dni później zadzwonił i z zakłopotaniem wyjaśnił, że nagle zobaczył przed sobą pustkę i bezsens. Wyrażenie to mocno zapadło mi w pamięć. Długo powtarzałam je sobie w duchu.

Posłużył się nim znowu jakieś pięć lat temu. Często widywaliśmy się z jego koleżanką z politechniki, niejaką Giną, kobietą zamożną, niedawno owdowiałą, matką piętnastoletniej córki. Do Turynu przeprowadziliśmy się zaledwie kilka miesięcy wcześniej i to ona znalazła nam piękne mieszkanie z widokiem na rzekę. Miasto nie od razu przypadło mi do gustu, wyglądało jak odlane ze stali. Szybko jednak odkryłam, że z balkonu można obserwować zmieniające się pory roku: jesienią targana wiatrem zieleń w parco del Valentino czerwieniała i żółkła, a opadłe liście wirowały w mglistym powietrzu bądź sunęły po szarej tafli Padu, wiosną znad rzeki unosił się rześki wiaterek, który muskał młode pędy i pączki na drzewach.

Szybko przywykłam do nowego miejsca, głównie dzięki Ginie i jej córce, które od pierwszej chwili starały się złagodzić mi wszelki dyskomfort, pomogły zapoznać się z ulicami, zaprowadziły mnie do zaufanych sprzedawców. Ale ich uprzejmość miała drugie dno. Byłam święcie przekonana, że Gina podkochuje się w moim mężu, a że otwarcie go kokietowała, czasami pozwalałam sobie na kpinę i mówiłam: twoja dziewczyna dzwoniła. Mario, mile połechtany, zaprzeczał, śmialiśmy się z żartu, a tymczasem jego relacja z tą kobietą stawała się coraz bardziej zażyła: nie było dnia, żeby nie dzwoniła. Raz prosiła, żeby ją gdzieś zawiózł, innym razem skarżyła się na córkę Carlę, że nie radzi sobie z chemią, albo pytała o książkę niedostępną w księgarniach.

Trzeba jednak przyznać, że Gina potrafiła się szczodrze odwdzięczyć, zawsze pojawiała się z upominkami dla mnie i dla dzieci, pożyczała mi swój samochód, zostawiała klucze do domu pod Cherasco, żebyśmy mogli spędzić w nim weekend. Nigdy nie odmawialiśmy, bo dom był przytulny, chociaż istniało ryzyko, że matka z córką pojawią się niezapowiedziane i wywrócą do góry nogami nasze rodzinne przyzwyczajenia. Poza tym za życzliwość należało się zrewanżować, więc łańcuch wzajemnych przysług szybko przerodził się w uciążliwe pęta. Mario z czasem wziął na siebie rolę opiekuna dziewczyny, chodził na rozmowy z nauczycielami, jakby próbował zastąpić jej zmarłego ojca, i choć pracy miał dużo, w pewnym momencie poczuł się w obowiązku, by udzielać jej korepetycji z chemii. Cóż było robić? Obserwowałam wdowę, bo coraz mniej mi się podobał sposób, w jaki bierze mojego męża pod rękę albo ze śmiechem opowiada mu coś na ucho. Potem przejrzałam na oczy. Pewnego dnia przez uchylone kuchenne drzwi zobaczyłam, jak po lekcji Carla żegna się w korytarzu z Mariem, ale zamiast w policzki, całuje go w usta. Nagle dotarło do mnie, że to nie matki muszę się obawiać, lecz córki. Dziewczyna, być może podświadomie, od dawna sprawdzała, jak wielka jest siła oddziaływania jej sinusoidalnego ciała i niespokojnych oczu na mojego męża, a on spoglądał na nią tak, jak ze strefy cienia patrzy się na zalaną słońcem białą ścianę.

Długo roztrząsaliśmy tę kwestię, ale bez wybuchów. Podniesiony głos i raptowne gesty budziły we mnie obrzydzenie. W mojej rodzinie zawsze głośno wyrażano emocje, dlatego ja, zwłaszcza w okresie dojrzewania, bezustannie czułam w sobie wrzenie i nawet gdy cicho siedziałam w kącie naszego mieszkania w Neapolu, przyciskając ręce do uszu, przytłaczał mnie zgiełk dobiegający z via Salvator Rosa i miałam wrażenie, że jedno ostre zdanie, jeden niefortunny ruch mogą rozsadzić spoiny otaczającego mnie świata. Nauczyłam się więc mówić mało i z rozmysłem, nie spieszyć się, nie biec nawet do autobusu, maksymalnie zwlekać z każdą reakcją, a czas wypełniać zadziwionym spojrzeniem i niepewnym uśmiechem. Praca ostatecznie doszlifowała narzucony reżim. Wyjechałam z miasta z gorącym postanowieniem, że już tu nigdy nie wrócę, i dwa kolejne lata spędziłam w dziale reklamacji jednego z towarzystw lotniczych w Rzymie. Po ślubie zwolniłam się i pojechałam za Mariem w świat, tam, gdzie pchnęły nas jego inżynierskie obowiązki. Nowe miejsca, nowe życie. Musiałam utrzymać w ryzach stres związany z ciągłymi zmianami, dlatego nauczyłam się cierpliwie czekać, aż opadną emocje i ujdą ze mnie łagodnym głosem, pilnie strzeżonym przez gardło, żebym nie robiła scen.

Podczas tamtego drobnego kryzysu małżeńskiego moja samodyscyplina okazała się zbawienna. Wiele bezsennych nocy spędziliśmy na cichej konfrontacji, tak żeby dzieci nas nie słyszały i żeby uniknąć niepotrzebnych słów, które mogłyby nieuleczalnie zranić. Mario mówił ogólnikowo, jak pacjent, który nie potrafi określić objawów, nie zdołałam wyciągnąć z niego ani co czuje, ani czego oczekuje, ani czego ja się powinnam spodziewać. Potem któregoś popołudnia wrócił z pracy z przerażoną miną – a może to nie było przerażenie, lecz odzwierciedlenie strachu, który wyczytał na mojej twarzy. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w tej samej chwili rozmyślił się i powiedział coś całkiem innego. Nie umknęło to mojej uwadze, prawie widziałam, jak słowa zmieniają postać, przegnałam jednak ciekawość i nie dociekałam, z jakiego zdania zrezygnował. Wystarczyła mi świadomość, że trudny okres dobiegł końca, że to były tylko chwilowe zawirowania. Pustka i bezsens, jak wyjaśnił z nietypową dla siebie emfazą, powtarzając wyrażenie sprzed lat. Dopadły go i zmąciły myśli oraz serce, ale to minęło, nie ma już w głowie żadnego mętliku. Przestał się widywać zarówno z Giną, jak i z Carlą, zrezygnował z udzielania dziewczynie korepetycji, na powrót stał się sobą.

Oto nieliczne i nic nieznaczące perturbacje w naszym związku, które tej nocy dokładnie przeanalizowałam. W końcu, zmęczona bezsennością, wstałam z łóżka i zaparzyłam sobie rumianek. Mario już taki jest, powiedziałam sobie: spokojny przez lata, opanowany, a potem nagle byle co wytrąca go z równowagi. Teraz też coś musiało go zdezorientować, ale nie ma co się martwić, trzeba dać mu czas. Długo stałam przy oknie i wpatrywałam się w ciemny park, opierając czoło o zimną szybę i licząc, że to złagodzi ból głowy. Z otępienia wyrwał mnie dopiero warkot parkującego samochodu. Spojrzałam w dół, to nie był mój mąż. Ulicą, ze spuszczoną głową, szedł Carrano, muzyk z czwartego piętra, a przez ramię miał przewieszony ogromny futerał z Bóg jeden wie jakim instrumentem. Gdy znikł pod drzewami na placyku, zgasiłam światło i wróciłam do łóżka. To kwestia kilku dni, potem wszystko się unormuje.

2

Minął tydzień, a mój mąż nie tylko nie zmienił zamiaru, ale utwierdzał mnie w nim z bezwzględną stanowczością.

Na początku przychodził do domu codziennie, zawsze o tej samej porze – koło czwartej po południu. Skupiał się na dzieciach: rozmawiał z Giannim, bawił się z Ilarią, we trójkę wyprowadzali na spacer naszego łagodnego jak baranek wilczura Ottona, by wybiegał się za patykami i piłeczkami tenisowymi po alejkach w parku.

Udawałam, że krzątam się po kuchni, a tymczasem z niepokojem czekałam, aż Mario przyjdzie do mnie i wyjaśni, co zamierza, czy znalazł sposób na mętlik w swojej głowie. I przychodził, wcześniej czy później, choć niechętnie, za każdym razem coraz bardziej skrępowany, na co ja odpowiadałam – zgodnie ze strategią opracowaną podczas bezsennych nocy – teatrzykiem domowych wygód, wyrozumiałością, ostentacyjną potulnością okraszaną takim czy innym żartem. Mario kręcił głową, mówił, że jestem zbyt dobra. Ja się wzruszałam, przytulałam go, próbowałam pocałować. Wtedy on robił unik. Przyszedł – podkreślał – żeby ze mną porozmawiać, żeby mi uzmysłowić, u czyjego boku żyłam przez piętnaście lat. Zwierzał się z okropnych wspomnień z dzieciństwa, z głupot wieku dojrzewania, ze wstydliwych grzeszków młodości. Mówił o sobie straszne rzeczy, próbował upodlić się w moich oczach. I nic nie dawały moje zapewnienia, którymi usiłowałam złagodzić tę jego manię, bo za wszelką cenę chciał mi pokazać, kim naprawdę jest: gamoniem niezdolnym do prawdziwych uczuć, przeciętniakiem, który nawet w pracy nie zdołał odnieść sukcesu.

Słuchałam uważnie, reagowałam ze spokojem, nie zadawałam żadnych pytań, nie stawiałam warunków, pragnęłam go jedynie przekonać, że zawsze może na mnie liczyć. Przyznam jednak, że pod maską pozornego opanowania szybko zaczął we mnie wzbierać niepokój, a nawet gniew, który mnie przeraził. Którejś nocy w pamięci powróciła mi ponura postać z mojego neapolitańskiego dzieciństwa. Była to tęga i energiczna kobieta zamieszkująca naszą kamienicę od strony piazza Mazzini. Gdy szła na zakupy przez zatłoczone zaułki, zawsze ciągnęła ze sobą trójkę dzieci. Wracała objuczona warzywami, owocami, chlebem oraz trójką brzdąców uczepionych siat i spódnicy, którymi dowodziła krótkimi radosnymi poleceniami. Jeśli akurat bawiłam się na schodach, ona przystawała, kładła siatki na stopniu i dobywała z kieszeni cukierki – dla mnie, dla moich koleżanek i dla swoich dzieci. Sprawiała wrażenie kobiety zadowolonej z trudów życia i pozostawiała po sobie przyjemny zapach, jakby świeżej tkaniny. Wyszła za rudowłosego i zielonookiego akwizytora z Abruzji, który bez ustanku kursował między Neapolem a L’Aquilą. Zapamiętałam o nim tylko tyle, że bardzo się pocił, miał wiecznie rozpaloną twarz, jakby dotkniętą jakąś skórną zarazą, i czasami na balkonie bawił się z dziećmi kolorowymi chorągiewkami z bibuły, dopóki kobieta nie zawołała wesoło: jedzenie na stole. Potem coś się między nimi popsuło. Po nieustających kłótniach, które budziły mnie w środku nocy i zgrzytały o ściany budynku oraz o bruk na ulicy jak metalowa piła, po niekończących się krzykach i szlochach, które docierały aż na plac, aż do rozłożystych, drżących z przerażenia palm, mężczyzna opuścił dom z powodu miłości do jakiejś kobiety z Pescary i nikt go więcej nie widział. Od tamtej pory nasza sąsiadka płakała co noc. Leżąc w łóżku, słyszałam jej głośne zawodzenie – jakby przeszywające ściany jęki – które napawało mnie strachem. Moja matka rozmawiała o niej z pracownicami: cięły, szyły i gadały, gadały, szyły i cięły, a ja bawiłam się pod stołem kredą i agrafkami i powtarzałam pod nosem zasłyszane słowa pełne smutku i pogróżek – jeśli nie umiesz zatrzymać faceta, wszystko stracisz – babskie opowieści o skończonym uczuciu, o tym, co się dzieje, gdy choć nadal kochamy, same nie jesteśmy już kochane i zostajemy bez niczego. Sąsiadka wszystko straciła, nawet imię (chyba wołano na nią Emilia), ludzie zaczęli nazywać ją „bidulką” i nikt już inaczej o niej nie mówił. Bidulka płakała, bidulka krzyczała, bidulka cierpiała, rozdzierana nieobecnością spoconego rudego mężczyzny i jego zielonych z perfidii oczu. Opowiadała wszystkim, że mąż ją porzucił, wymazał z pamięci i zmysłów, i jednocześnie mięła w dłoniach wilgotną chusteczkę, szarpała ją w palcach, przeklinając mężczyznę, który uciekł od niej przez Vomero jak niezaspokojone zwierzę. Takie demonstracyjne pokazywanie bólu szybko zaczęło budzić we mnie odrazę. Miałam osiem lat, a już wstydziłam się za tę kobietę: przestała wychodzić z dziećmi, przestała roztaczać wokół siebie przyjemną woń. Teraz szła po schodach z poszarzałą twarzą, wychudzona. Straciła bujne piersi, biodra, uda, straciła szerokie i jowialne policzki, jasny uśmiech. Jej skóra stała się przezroczysta, jakby naciągnięta na kości, oczy tonęły w sinych kałużach, a ręce przypominały wilgotną pajęczynę. Moja matka zakrzyknęła raz: Bidulka jest chuda jak sardela w soli. Od tamtej pory codziennie podążałam za nią wzrokiem, gdy wychodziła z bramy bez torby na zakupy, zagubiona, z podkrążonymi oczami, chwiejnym krokiem. Chciałam odkryć jej nową rybią naturę, błyszczące grudki soli na rękach i nogach.

Ze względu na to wspomnienie nadal zachowywałam się wobec Maria z rozwagą i czułością. Szybko jednak zabrakło mi pomysłów, co odpowiadać na jego wydumane historie i dziecięce oraz młodzieńcze udręki. Ponieważ jego odwiedziny stawały się coraz rzadsze, po dziesięciu dniach zaczęły we mnie wzbierać żal i rozgoryczenie, do których w pewnym momencie dołączyło podejrzenie, że on kłamie. Pomyślałam, że skoro ja z wyrachowaniem pokazuję mu się tylko od tej dobrej strony, jako kobieta zakochana, gotowa wspierać go w chwilach zagubienia, on może z premedytacją starać się mnie zniechęcić, żebym wreszcie powiedziała: odejdź, brzydzę się tobą, mam cię dość.

Wkrótce podejrzenie przerodziło się w pewność. Mario chciał, żebym pogodziła się z koniecznością rozstania, pragnął, bym to ja stwierdziła: masz rację, to koniec. Ale nawet ta świadomość nie wytrąciła mnie z równowagi. Dalej zachowywałam dystans, jak zawsze w obliczu nieprzewidzianych sytuacji. Jedyną zewnętrzną oznaką niepokoju była skłonność do bałaganiarstwa i niemoc w palcach: im bardziej się denerwowałam, tym słabiej chwytały przedmioty.

Przez prawie dwa tygodnie powstrzymywałam się od pytania, które od pierwszej chwili cisnęło mi się na usta. Dopiero gdy zabrakło mi sił, by dalej znosić jego kłamstwa, postanowiłam przyprzeć go do muru. Przygotowałam pulpety mięsne w sosie pomidorowym, jego ulubione, i pieczone ziemniaki z rozmarynem. Gotowałam jednak bez entuzjazmu i z taką niechęcią, że przez nieuwagę skaleczyłam się otwieraczem do puszek, a butelka wina wyleciała mi z ręki i alkohol oraz szkło rozprysły się po całej kuchni, nawet po ścianach. Błyskawicznie sięgnęłam po ścierkę i wtedy strąciłam cukiernicę. Przez niekończący się ułamek sekundy w moich uszach eksplodował deszcz kryształków, które wpierw wysypały się na marmurowy blat, a potem na mokrą od wina podłogę. W jednej chwili poczułam się tak zmęczona, że zostawiłam cały ten bałagan i chociaż była dopiero jedenasta rano, poszłam spać, zapominając o dzieciach i całym świecie. Po przebudzeniu, gdy do świadomości powoli dotarł mój nowy stan porzuconej żony, stwierdziłam, że dłużej tak nie wytrzymam. Wstałam jak ogłuszona, doprowadziłam kuchnię do porządku, przywiozłam dzieci ze szkoły i zaczęłam czekać, aż mąż pojawi się w domu z miłości do potomstwa.

Przyszedł wieczorem, wyglądał na zadowolonego. Przywitał się grzecznie i zniknął w pokoju Gianniego i Ilarii. Wyszedł dopiero, gdy zasnęli, i od razu zamierzał się ulotnić, ale zmusiłam go, żeby zjadł ze mną kolację: postawiłam mu pod nosem garnek z pulpetami oraz ziemniaki, nałożyłam na talerz makaron i obficie polałam dymiącym sosem pomidorowym. Chciałam, żeby zobaczył w tej potrawie to wszystko, czego po odejściu już nie będzie mógł oglądać, smakować, pieścić, słuchać, wąchać: nigdy więcej. Nie umiałam się jednak dłużej powstrzymać. Zapytałam, nie czekając, aż zacznie jeść:

– Czy ty kochasz inną?

Uśmiechnął się i zaprzeczył bez skrępowania, ze szczerym zdziwieniem dla tego niestosownego pytania. Nie przekonał mnie. Zbyt dobrze go znałam, tak się zachowywał tylko wtedy, gdy kłamał, bo zazwyczaj każde bezpośrednie pytanie wpędzało go w zakłopotanie. Nie poddałam się:

– Masz inną, prawda? Masz inną kobietę? Kto to jest? Znam ją? – I po raz pierwszy od jego odejścia podniosłam głos, wrzasnęłam, że mam prawo wiedzieć, i dodałam: – Nie możesz mnie tak zwodzić, żebym dalej miała nadzieję, skoro już dawno podjąłeś decyzję.

Z opuszczonym wzrokiem machnął nerwowo ręką, żebym mówiła ciszej. Dopiero teraz okazał zaniepokojenie, pewnie się bał, że obudzę dzieci. Za to mnie dudniły w głowie wszystkie pretensje, które do tej pory kontrolowałam, a wiele słów znalazło się tuż przy granicy, poza którą człowiek przestaje się zastanawiać, co warto powiedzieć, a czego nie.

– Nie zamierzam ściszać głosu – wysyczałam – wszyscy powinni usłyszeć, co mi zrobiłeś.

Mario wbił oczy w talerz, ale zaraz je podniósł i spojrzał mi prosto w twarz.

– Tak, mam inną.

Po czym z impetem nabił na widelec sporą ilość makaronu i włożył go do ust, jakby chciał je zatkać, by nie powiedzieć za dużo. Ale to, co najważniejsze, już powiedział, odważył się. Przeszył mnie ból i pozbawił wszelkich uczuć. Do tego stopnia, że nawet nie zareagowałam na to, co się z nim właśnie działo.

Zaczął przeżuwać, jak to on, metodycznie, i wtedy coś nagle zgrzytnęło mu w ustach. Znieruchomiał, upuścił widelec na talerz, a przez jego ciało przebiegł dreszcz. Wypluł na dłoń makaron wymieszany z sosem i krwią: tak, czerwoną krwią.

Patrzyłam na jego zaplamione wargi bez emocji, tak jak się patrzy na wyświetlane na ścianie slajdy. Szybko wytarł serwetką dłoń, włożył palce do ust i wyciągnął z podniebienia kawałek szkła.

Przyjrzał mu się z przerażeniem, po czym podsunął mi go pod twarz i wrzasnął z taką nienawiścią, o jaką nigdy bym go nie podejrzewała.

– O to ci chodziło? Tak chcesz mnie załatwić? Tak?

Skoczył na równe nogi, przewrócił krzesło, podniósł je, kilkakrotnie walnął nim o podłogę, jakby usiłował wbić je w płytki. Powiedział, że jestem bezmyślna, że nie umiem go zrozumieć. Że nigdy tak naprawdę go nie rozumiałam i tylko dzięki jego cierpliwości, a może małostkowości wytrzymaliśmy tyle lat razem. Wykrzyczał, że się mnie boi, bo jak mogłam wrzucić szkło do makaronu, że jestem wariatką. I wyszedł, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Już się nie martwił, że dzieci śpią.

3

Siedziałam nieruchomo dłuższą chwilę i myślałam tylko o jednym: że Mario ma inną kobietę, że zakochał się w innej, sam to przyznał. W końcu wstałam i zaczęłam sprzątać ze stołu. Na obrusie w plamie krwi leżał odłamek szkła. Włożyłam palce do makaronu i wyłowiłam dwa inne kawałki butelki, która rano wyleciała mi z rąk. Nie wytrzymałam i wybuchnęłam płaczem. Gdy się uspokoiłam, wywaliłam jedzenie do kosza. Do nóg podszedł Otto i zaczął skomleć, wzięłam więc smycz i wyprowadziłam psa na spacer.

O tej porze na placyku nie było żywego ducha, światło latarń ugrzęzło między gęstym listowiem, czarne cienie przypominały mi o dziecięcych strachach. Zazwyczaj to Mario wyprowadzał psa przed północą, ale od kiedy odszedł, również to zadanie spadło na moje barki. Dzieci, pies, zakupy, obiad i kolacja, pieniądze: oto codzienne skutki porzucenia. Mój mąż przeniósł swoje myśli i pragnienia w inne miejsce. Od teraz sama będę wypełniać obowiązki, które kiedyś dzieliliśmy między siebie.

Musiałam zareagować, musiałam się zorganizować.

Nie ulegaj emocjom, powiedziałam sobie w duchu, nie wybiegaj w przyszłość.

Skoro on kocha inną kobietę, na nic twoje wysiłki, spłyną po nim jak woda po kaczce. Zduś ból, kontroluj gesty, opanuj głos. Pamiętaj, że on ma teraz co innego w głowie, zmienił sypialnię, zamknął się w innym ciele. Nie zachowuj się jak bidulka, nie wylewaj łez. Nie upodabniaj się do zdruzgotanych kobiet z książki głośnej w latach twojej młodości.

Przed oczami miałam jej okładkę. Dała mi ją nauczycielka francuskiego, gdy wyznałam jej buńczucznie, z naiwną popędliwością, że zamierzam zostać pisarką. Było to w 1978 roku, ponad dwie dekady temu. „Przeczytaj to”, powiedziała, a ja posłusznie wykonałam. Ale gdy oddawałam książkę, wyrwał mi się zarozumiały komentarz: te kobiety są głupie. Wykształcone i bogate, a pękają jak szklane bombki w dłoniach roztargnionych mężczyzn. Wydawały mi się niemądre, ja zamierzałam być inna, chciałam pisać opowiadania o kobietach z ikrą, o kobietach wygadanych, a nie podręczniki dla porzuconych żon z utraconą miłością na pierwszym miejscu. Byłam młoda, miałam marzenia. Nie lubiłam ponurych tekstów, ciemnych jak spuszczona żaluzja. Kochałam światło, powietrze między żerdkami. Chciałam pisać opowiadania, w których hula wiatr, a w promieniach słońca tańczą drobinki kurzu. Fascynowały mnie teksty autorów, którzy w każdej linijce pozwalają spojrzeć w dół i poczuć lęk wysokości, dostrzec mroki piekieł. To wszystko wyrzuciłam z siebie jednym tchem, jak nigdy dotąd, na co nauczycielka odpowiedziała sarkastycznym i nieco złośliwym uśmieszkiem. Pewnie ona też straciła coś lub kogoś. A teraz, dwadzieścia lat później, to samo spotkało mnie. Zaraz stracę Maria, a może już go nie mam. Szłam sztywno za niecierpliwym Ottonem, czułam wilgotny oddech rzeki i zimny asfalt pod nogami.

Nie mogłam się uspokoić. Jak to możliwe, że Mario ot tak, znienacka, postanowił mnie porzucić? Mało prawdopodobne, żeby w jednej chwili przestał interesować się moim życiem, jakbym była rośliną, którą przez tyle lat podlewał i nagle skazał na uschnięcie. Nie mogłam uwierzyć, że jednostronnie uznał, że nie musi się już mną przejmować. Zaledwie dwa lata wcześniej powiedziałam mu, że chcę mieć czas dla siebie, pracę, która pozwoli mi wyrwać się z domu na kilka godzin. Znalazłam zatrudnienie w małym wydawnictwie, ciekawą ofertę, on jednak nakłonił mnie, żebym zrezygnowała. I chociaż twierdziłam, że też chcę zarabiać, choćby tylko trochę, odrobinę, odradził mi: najgorsze już minęło, powiedział, nie potrzebujemy pieniędzy, możesz wrócić do pisania, więc skorzystaj z okazji. Przyznałam mu rację, zwolniłam się po kilku miesiącach i po raz pierwszy zatrudniłam gospodynię do pomocy. Ale nie byłam w stanie pisać, marnowałam tylko czas na pretensjonalną i wydumaną bazgraninę. Z przygnębieniem patrzyłam, jak dumna Rosjanka, źle tolerująca krytykę i upomnienia, pucuje moje mieszkanie. Brak zajęcia, brak pomysłów na książkę, nieliczne kontakty, młodzieńcze ambicje drące się jak zużyta tkanina. Wkrótce wymówiłam kobiecie pracę, nie mogłam patrzeć, jak męczy się za mnie, podczas gdy ja nie potrafię wyrazić siebie i oddać się twórczej radości. Znowu zajęłam się domem, dziećmi, Mariem, jakbym próbowała się przekonać, że na nic więcej nie zasługuję. A tu proszę, na co zasługiwałam. Mój mąż znalazł sobie inną. Łzy napłynęły mi do oczu, ale się nie rozpłakałam. Pokaż, że jesteś silna, bądź silna. Udowodnij, na co cię stać. Tylko samodyscyplina może mnie ocalić.

Spuściłam Ottona ze smyczy i usiadłam na ławce, drżąc z zimna. Z tamtej czytanej w młodości książki przypomniało mi się kilka zdań, które wtedy dobrze wbiłam sobie do głowy: jestem czysta szczera gram w otwarte karty. O nie, pomyślałam, to jakieś brednie. Na początek muszę pamiętać, żeby zawsze stawiać przecinki. Kto rzuca słowa w bezładzie, już przekroczył granicę, czuje potrzebę egzaltacji i dlatego jest bliski zatracenia. I jeszcze: wszystkie kobiety są mokre czują się przy nim jak boginie bo ma naprężoną laskę. W młodości lubiłam wulgaryzmy, przepełniały mnie poczuciem męskiej swobody. Teraz już wiem, że wulgaryzmy mogą wykrzesać iskry szaleństwa, jeśli padają z tak opanowanych ust jak moje. Zamknęłam oczy, schowałam twarz w dłoniach i przycisnęłam palce do powiek. Kochanka Maria. Wyobraziłam ją sobie jako dojrzałą kobietę, w kiblu, z podkasaną spódnicą, podczas gdy on bierze ją od tyłu, pieści spocone pośladki, wkłada palce do tyłka, pod nimi podłoga jest śliska od spermy. Nie, przestań. Wyprostowałam się z impetem, zagwizdałam na Ottona, tak jak Mario mnie nauczył. Przegnałam obrazy, wulgarny język. Przegnałam zawiedzione kobiety. Otto biegał tam i z powrotem, starannie wybierając miejsce na sikanie, a ja nagle poczułam na całym ciele jakby rany wywołane seksualnym porzuceniem. Groziło mi, że się utopię w pogardzie do siebie i w tęsknocie za nim. Wstałam, przeszłam przez alejkę, jeszcze raz zagwizdałam i poczekałam, aż Otto przybiegnie do nogi.

Nie wiem, ile czasu minęło: zapomniałam o psie, o tym, gdzie jestem. Mimowolnie, z czułością, z lekkim podnieceniem, z żalem oddałam się wspomnieniom naszej miłości. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk własnego głosu, powtarzałam do siebie raz za razem: „Jestem piękna, jestem piękna”. Wtedy zobaczyłam Carrana, naszego sąsiada muzyka, jak przechodzi przez ulicę, idzie na placyk, a potem kieruje się w stronę bramy kamienicy.

Zgarbiony, o długich nogach, z instrumentem na plecach. Dzieliło nas ze sto metrów, miałam więc nadzieję, że mnie nie widział. Był jednym z tych nieśmiałych mężczyzn, którym brakuje powściągliwości w stosunkach z innymi. Jeśli tracą zimną krew, to na całego, a jeśli są uprzejmi, to aż ociekają słodyczą. Często sprzeczał się z Mariem o zalany sufit w łazience albo o ujadanie Ottona. Ze mną też nie miał dobrych relacji, ale z całkiem innej przyczyny. Za każdym razem, gdy się mijaliśmy, zainteresowanie, które dostrzegałam w jego oczach, wprawiało mnie w zakłopotanie. Nie zachowywał się grubiańsko, bo nie był do tego zdolny. Ale chyba wszystkie kobiety budziły w nim niepokój i dlatego błądził oczami, słowem i gestem, mimowolnie zdradzając pożądanie. Wiedział o tym i się tego wstydził, ale chcąc nie chcąc angażował mnie w swój wstyd. Dlatego wolałam go unikać, krępowało mnie nawet zwykłe „dzień dobry” czy „dobry wieczór”.

Patrzyłam, jak przechodzi przez plac: wysoki, tym wyższy, że z dużym futerałem na plecach, chudy, ale ociężały w ruchu, szpakowaty. Nagle jego nieśpieszny krok zachwiał się i stracił rytm. Carrano stanął, podniósł stopę, zaklął. Zobaczył mnie i rzucił z rozżaleniem:

– Widzi pani? Zniszczyłem sobie but.

Nic nie wskazywało, że to moja wina, mimo to się zawstydziłam, przeprosiłam i zaczęłam wściekle wołać Ottona, jakby to pies powinien sam się wytłumaczyć przed naszym sąsiadem i mnie uniewinnić. Ale Otto przemknął tylko przez plamy światła pod latarniami i zaraz znowu zniknął w ciemnościach.

Muzyk nerwowo wytarł podeszwę o trawę, a potem obejrzał ją z pedantyczną dokładnością.

– Nie musi pani przepraszać, wystarczy wyprowadzać psa gdzie indziej. Ludzie się skarżą...

– Przykro mi. Mój mąż zazwyczaj uważa...

– Proszę wybaczyć, ale pani mężowi brakuje kultury.

– To panu teraz brakuje kultury – rzuciłam bez namysłu. – Zresztą nie my jedni mamy psa.

Pokręcił głową, machnął ręką na znak, że nie zamierza się kłócić, i wymamrotał:

– Proszę powiedzieć mężowi, żeby trochę przystopował. Znam osoby, które chętnie rozsypałyby w okolicy zatrute kotlety.

– Niczego mężowi nie powiem – krzyknęłam ze złością. I dodałam bez związku, tak dla przypomnienia samej sobie: – Ja już nie mam męża.

Po czym zostawiłam go i rzuciłam się biegiem przez trawnik, w stronę ciemnych krzaków i drzew, wołając Ottona co tchu w piersiach, jakbym potrzebowała psa do obrony przed tym człowiekiem, bo zamierza mnie gonić. Gdy w końcu się obejrzałam, ciężko dysząc, muzyk po raz ostatni sprawdzał podeszwę, a potem ruszył zmęczonym krokiem i zniknął w bramie.

4

Mario nie pojawił się w następnych dniach. Chociaż narzuciłam sobie pewne reguły i na pierwszym miejscu postawiłam zakaz wydzwaniania do wspólnych znajomych, nie wytrzymałam i skontaktowałam się z nimi.

Odkryłam, że nikt nic nie wie o moim mężu, jakby go od dawna nie widzieli. Z goryczą oznajmiłam im, że Mario porzucił mnie dla innej kobiety. Myślałam, że ich zaskoczę, odniosłam jednak wrażenie, że nikt specjalnie się nie zdziwił. Gdy pytałam, niby od niechcenia, czy wiedzą coś o jego kochance, ile ma lat, czym się zajmuje, czy już wcześniej u niej pomieszkiwał, otrzymywałam zdawkowe odpowiedzi. Pewien kolega z politechniki, niejaki Farraco, próbował mnie pocieszyć:

– To kwestia