Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
INSPIROWANA PRAWDZIWYMI WYDARZENIAMI HISTORIA MIŁOŚCI ZRODZONEJ NA KŁAMSTWIE.
Rok 1980. W ręce Małgorzaty Adamiec trafia list, z którego wynika, że wniosek o przyznanie emerytury teściowej został oddalony z powodu rozbieżności pomiędzy dokumentami złożonymi przez matkę jej męża a tymi, które znajdują się
w Archiwum Państwowym. Małgorzata postanawia dociec prawdy. Odkrywa sekret, który przez lata spoczywał na barkach rodziny.
Rok 1933. Emilia Dreznal dorasta w małej wsi Malinicze, w granicach ZSRS. Jej rodzina w wyniku sprzeciwu wobec władzy oraz odmowy wstąpienia do kołchozu popada w coraz
większe długi. Narastający konflikt pomiędzy Polakami a Rosjanami, pacyfikacja wsi oraz Wielki Głód popychają Dreznalów do tragicznej w skutkach decyzji. Emilia musi
poślubić ich wierzyciela.
Przez kolejne lata kobieta robi wszystko, by sprzeciwić się systemowi i uratować Polaków, ściągając tym na siebie śmiertelne zagrożenie. Ocalenie nieoczekiwanie pojawia się
wraz z atakiem nazistowskich Niemiec na Związek Radziecki.
NAJCZARNIEJSZE GODZINY SĄ TUŻ PRZED ŚWITEM.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Mojej Mamie –
w podziękowaniu za to, że zaprowadziła mnie przed dom wnuczki Anieli i Stanisława, których historię spisałam na kartach tej powieści
Kiedy umrę, kochanie
gdy się ze słońcem rozstanę
i będę długim przedmiotem, raczej smutnym
czy mnie wtedy przygarniesz
ramionami ogarniesz
i naprawisz, co popsuł los okrutny
czasem myślę o tobie
czasem piszę do ciebie
głupie listy, w nich miłość i uśmiech
potem w piecu je chowam
płomień skacze po słowach
nim spokojnie w popiele nie uśnie
patrząc w płomień, kochanie
myślę, co też się stanie
z moim sercem miłości głodnym
ty nie pozwól przecież
żebym umarła w świecie
który ciemny jest i który jest chłodny
Halina Poświatowska
PROLOG
1980 rok, Zachodniopomorskie
Twarz kobiety w lustrze wyglądała jak skórka dojrzewającego jabłka. Mimo wielu przeżytych lat nadal była wolna od zmarszczek.
Eleonora wyciągnęła dłoń w stronę odbicia. Opuszki palców dotknęły zimnej tafli i delikatnie sunęły to w jedną, to w drugą stronę, jakby nie dowierzając aksamitowi nieskazitelnej cery. To zadziwiające, że jej twarz nadal nie pokryła się bruzdami, które powinny bezlitośnie odbijać wszystkie troski i problemy, jakim poddawała się przez lata. Jak to możliwe, że mimo szerzącej się na ciele łuszczycy jej twarz wciąż wyglądała tak pięknie?
Najpierw dotknęła czoła; było napięte i gładkie. I tylko uniesione wysoko brwi przywodziły na myśl tamte chwile grozy, zaskoczenia i zdziwienia nad losem prowadzącym ją przez drogi najeżone strachem o wyimaginowane sytuacje, do których przecież nigdy nie doszło, lecz które były echem przeszłych zdarzeń. A jednak – pozostawiły po sobie trwały ślad. Przesunęła palce na pełne usta, wydymające się za każdym razem, gdy w skupieniu przeczesywała wzrokiem teren wokół domu, czysty i wolny od zagrożeń. Jednak Eleonora nieustannie widziała je oczami wyobraźni i nie potrafiła się ich wyzbyć. Następnie dotknęła powiek, opadających nadmiarem skóry na oczy, i spojrzała w zielone tęczówki wypłowiałe od wieloletniego patrzenia na świat. W szerokich źrenicach nadal zdawał się czaić strach, mimo że od tak wielu lat była bezpieczna.
Nagle drzwi od domu otworzyły się z impetem, a Eleonora oderwała się od lustra, jak gdyby szklana tafla boleśnie zelektryzowała jej palce. Mimo to nie ruszyła się z miejsca. Nie potrzebowała. Lustro zawsze miała ustawione tak, by widzieć w nim drzwi; teraz zobaczyła, że nie stanął w nich intruz, lecz pojawiła się zgarbiona postura Stanisława.
Mężczyzna ociężale wszedł do środka, ale nim zamknął za sobą drzwi, zrzucił na podłogę dźwigany na plecach worek ziemniaków i przeniósł z progu do sieni kilka siatek z zakupami. Przy każdym ruchu w jego kieszeni dźwięczały klucze; w końcu wyjął je i jak zawsze włożył do koszyka – na tak zwane swoje miejsce, o czym ona wiecznie zapominała.
– Jak się czujesz, skarbie? – rzucił w jej stronę, po czym pospiesznie zaczął wypakowywać produkty z toreb prosto do lodówki, szafki, miski… Znów na „swoje miejsce”.
– Dobrze – powiedziała cicho Eleonora, obserwując jego skoordynowane ruchy.
Uzmysłowiła sobie, że to jego zorganizowanie ją uspokaja. Zawsze tak było. Staszek miał zapisaną w sercu receptę na życie. Działał tak, jakby podświadomie wiedział, co należy zrobić i jak się zachować, by napełnić duszę Eleonory harmonią. Może dzięki temu nadal pozostawał w pełni sprawny, podczas gdy ona, choć fizycznie nie wyglądała na chorą, nie potrafiła bez nadludzkiego wysiłku wykonać najprostszych czynności?
– Niedługo przyjadą dzieci. Marcin ma nowy samochód, mówił przez telefon. Wygodny i wysoko się siedzi, nie to próchno, którym ostatnio ledwo się doczłapali. Mógłby cię zabrać do lekarza.
– Och, daj spokój, Staszek. Nie ma potrzeby.
Stanisław posłał żonie pełne troski i czułości spojrzenie.
– Nie można tak. Widzę przecież, że coś cię krępuje. Może potrzebujesz witamin albo leków? Nie jesteś aż tak leciwa, żeby cię męczył najprostszy wysiłek.
Eleonora westchnęła cicho.
– Pomyślę.
– A swoją drogą, nie było listonosza?
Pokręciła przecząco głową i przeniosła się z krzesełka przy toaletce na fotel. Ułożywszy na kolanach wełniany pled, sięgnęła po książkę. Nie potrafiła jednak skupić się na czytaniu, ponieważ promienie słońca, wpadające przez duże okno, oświetlały kartki tak mocno, że Eleonora miała wrażenie, jakby litery rozwarstwiały się w długich zdaniach i tańczyły jej przed oczami. Przetarła palcami powieki i czoło i odetchnęła ciężko, a myśli znów powiodły ją ku tej części wspomnień, w których kumulował się lęk.
– Strasznie pobladłaś. Proszę, napij się. – Staszek zmaterializował się przy niej niespodziewanie, niczym zjawa, po czym podstawił jej pod nos szklankę z wodą. – Może powinnaś się położyć? – dodał, kiedy już się napiła i odstawiła szklankę na stolik.
Przez chwilę głaskał ją po głowie, a ona spojrzała na jego pełną powagi, ogoloną twarz oraz jasne, niemal białe, acz niezmiennie od lat gęste włosy. Ciekawe ułożenie zmarszczek na twarzy mogło prowadzić do wniosku, że dopiero co przestał się uśmiechać. Eleonora zdała sobie sprawę, że nie pamięta, kiedy ostatnio słyszała jego śmiech. Dawniej nieustannie się śmiał. Skupiła wzrok na jego jasnych, ciepłych i pełnych troski oczach. Wyglądały identycznie jak wówczas, gdy się w nich zakochała. Nigdy nie spoglądała w nie zbyt długo; teraz również szybko spuściła wzrok. Nie potrafiła w nich „tonąć”, jak robiły to niektóre bohaterki czytanych przez nią książek, ponieważ miała wrażenie, że oczy Staszka widzą wszystkie sekrety jej duszy.
– Kochanie, mogę pomóc ci wstać, jeśli chcesz iść do łóżka. Chodź.
Pochylił się nad nią. Eleonora poczuła, że przestaje panować nad sytuacją, że słabnie pod naporem siły perswazji męża.
Co się z nią dzieje? Jeszcze nie tak dawno potrafiła zachować rezon, wytrzymać wnikliwe spojrzenie i zapanować nad własnymi obawami. Teraz każdy jej oddech zdawał się coraz bardziej rozwibrowany. Gdy zaczerpnęła powietrza, przebiegło ono dreszczem po jej plecach; płytki wydech niemal do cna pozbawił ją tchu. Zacisnęła dłonie w pięści, licząc na to, że uda jej się zapanować nad oddechem, nim Staszek wyczyta z jej mowy ciała zdenerwowanie. Jednak dreszcze nie ustawały, ześlizgując się coraz niżej i coraz głębiej wnikając w trzewia.
– Kochanie? – Staszek dotknął jej dłoni, a ona drgnęła niczym wystraszone dzikie zwierzątko w wysokiej trawie.
Jak to możliwe, że wraz z upływem czasu, zamiast stawać się coraz bardziej odporna na bliskość męża, zapominała o tej sztuce, którą dawniej miała opanowaną do perfekcji? A może nadszedł czas, by przestać udawać? By nareszcie, po tych wszystkich wspólnych latach, odważyć się na rozmowę i rozwiać wątpliwości?
– Nie potrzeba, Stasiu – wyszeptała w końcu. – Czuję się całkiem nieźle, tylko to letnie przesilenie zawsze działa na mnie tak… przygnębiająco.
Staszek spojrzał na nią, marszcząc brwi. Zawsze w takiej chwili jego twarz przybierała łobuzerski grymas, mimo że niedawno skończył sześćdziesiąt pięć lat i powinien już zachowywać się jak dystyngowany starszy pan. A może w jej oczach na zawsze miał pozostać młody, zabawny i pełen uroku?
– To nie lato, Lenciu. Tobie przecież zawsze coś dolega! A ostatnio całkiem już podupadłaś na zdrowiu. Coś zabiera ci siły. Powiedz, co się dzieje?
Wysiliła się na uśmiech, lecz nie odpowiedziała.
Synowa twierdziła, że tak wygląda depresja, ale Eleonora uważała, że nic jej nie dolega. Co najwyżej raz na jakiś czas, niczym fala, napływały do niej lęki z przeszłości. Ale kto by tam je wywlekał na światło dzienne… Na co to komu? I po co?
Warkot silnika przeciął powietrze i Staszek od razu podniósł wzrok znad fotela. W mgnieniu oka rozanielił się, a szczery uśmiech rozpromienił jego twarz.
– Przyjechali! Pójdę ich przywitać.
Eleonora wypuściła z ust powietrze, choć ten zabieg wcale nie sprawił, że poczuła się lżej, po czym powiodła wzrokiem za mężem, który wyszedł na spotkanie dzieciom.
– Zwyczajny buc! – dobiegł do jej uszu rozedrgany głos synowej, gdy ta stanęła w progu domu i szeroko rozwarła oczy na widok Eleonory. – Dzień dobry, mamo! A co to się stało? – Szybko ruszyła w jej kierunku, po czym opadła na krzesło obok fotela i ścisnęła teściową za rękę. – Jesteś dziś jakaś blada.
– Nic… – wymamrotała Eleonora, czując, jak serce podchodzi jej do gardła, a na płucach zaciska się żelazna obręcz. – Ale tyś taka zdenerwowana, dziecko. Coś się wydarzyło na drodze?
– Ach, szkoda mówić. – Małgorzata machnęła ręką. – Jakiś palant zajechał nam drogę. Marcin ledwo wyhamował i zniosło nas na pobocze. Cudem się wygramoliliśmy, całe drzwi porysowaliśmy o jakiś wystający konar… I tłumik zerwał się z uchwytów.
– Najważniejsze, że nic się wam nie stało. A ten… – Eleonora urwała. – Buc…? – zapytała rozedrgana, czując, jak jej gardło się zaciska, kiedy wypowiadała te słowa. Ten początek, to ułożenie liter przez lata ją prześladowało i stanowiło jej najgorszy koszmar.
– Buc? Nie wiem. – Synowa wzruszyła ramionami. – Odjechał i nawet nie przeprosił. Ale niepotrzebnie ci o tym mówię. Jesteś taka blada… Powinniśmy oszczędzić ci stresu.
Eleonora machnęła ręką, udając, że nic się nie stało, choć ze strachu znów zaczęła ciężko oddychać.
„Kiedy ten koszmar się skończy?” – pytała siebie w duchu.
Ktoś gwałtownie zastukał w szybę i Eleonora się wzdrygnęła.
– Jedziemy do mechanika – usłyszała stłumiony głos męża. – Marcin chce sprawdzić, czy wszystko w porządku z podwoziem.
Małgorzata wstała, otworzyła szeroko okno, po czym wychyliła się nieznacznie, próbując dojrzeć na podjeździe męża. Kiedy zobaczyła go w oddali, pomachała radośnie.
– Dobrze – rzekła do teścia. – Jedźcie ostrożnie. I się nie spieszcie. Najważniejsze, żeby naprawić te uszkodzenia.
Przez chwilę jeszcze stała przy oknie, patrząc, jak samochód z mozołem toczy się po drodze w kierunku Koszalina. I kiedy już miała zamknąć okno, przy bramie zamajaczyła sylwetka listonosza.
– Dzień dobry, pan do nas? – zawołała, a gdy potwierdził skinieniem głowy, dodała: – Proszę zaczekać, już idę. – Obróciła się w stronę Eleonory i z czułością położyła dłoń na przedramieniu teściowej. – Listonosz przyjechał. Wyskoczę po pocztę, żeby nie musiał niepotrzebnie nadrabiać kroków. Wystarczająco już się zdążył zmęczyć w taki skwar.
– Dobrze. – Eleonora potaknęła i odprowadziła synową wzrokiem.
Dlaczego ten dzień, pozornie normalny i podobny do wszystkich innych, kładł się na jej rozedrganym ciele chłodnym cieniem, budził w jej głowie nieuzasadnione lęki i obawy? Rozejrzała się, próbując odnaleźć w otaczającej ją rzeczywistości źródło tych emocji.
W ich małym domu panował porządek, z zewnątrz dobiegały dźwięczne śpiewy skowronka, a promienie słońca wpadały przez szyby, przyciągając ku sobie pąki stojących w wazonie kwiatów. Sielski był to widok. Kojący. A jednak Eleonora nie potrafiła pozbyć się ponurych myśli i cieszyć z przyjazdu dzieci. Wcześniej ich bliskość dodawała jej siły, lekkości. Marcin, jedyny syn spośród piątki jej dzieci, miał w sobie dziwną moc sprawczą, dzięki której wyciszały się targające nią wyrzuty sumienia. A Małgosia, jego żona, zdawała się aniołem w ludzkiej skórze i Eleonora, choć wstydziła się przyznać to sama przed sobą, miała do niej więcej czułości, empatii oraz zaufania niż do własnych córek.
Tym razem jednak ich przyjazd niczego nie zmienił. Wręcz przeciwnie, Eleonora miała wrażenie, że jest wyjątkowo przeciążona. Jakby nagromadzone w ciele emocje nie miały już nawet odrobinki miejsca i za wszelką cenę próbowały się wydostać na zewnątrz. A ona… Ona przecież musiała jeszcze wytrzymać. To sobie poprzysięgła i tego trzymała się w życiu najmocniej.
Wiele lat temu podjęła decyzję, że przenigdy nie zdradzi się z niczym, postara się zapomnieć i zacznie żyć pełną piersią, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Zabierze ten sekret do grobu i dzięki temu raz na zawsze przetnie więzy, którymi splątała swą duszę. Nie przypuszczała, że nigdy nie uda jej się osiągnąć lekkości życia. Z czasem, zamiast czuć się lepiej, stawała się coraz bardziej zmęczona, a tajemnice ciążyły jej na sercu niczym kamień młyński.
Małgorzata głośnym trzaśnięciem drzwi wyrwała Eleonorę z zamyślenia.
– To do ciebie, mamo.
Podeszła do niej i pokazała kopertę sygnowaną urzędowymi pieczęciami.
– Otwórz, skarbie.
– Dobrze, ale nie będę czytać twojej korespondencji.
– Przecież nie piszą tam nic ważnego. Pokaż no. – Eleonora przejęła kopertę z rąk synowej i nałożywszy na nos okulary, przyjrzała się stemplom. – No tak, to coś z emeryturą. Tak jak myślałam, nic istotnego. Przynajmniej wzrok mi trochę odpocznie, bo głowa już pulsuje z bólu. Pewnie z powodu tego letniego przesilenia.
Małgorzata posłała teściowej lekki uśmiech, po czym delikatnie otworzyła kopertę, wyjęła druk, zmarszczyła brwi i zaczęła czytać. Eleonora odchyliła się na oparcie fotela i przymknęła powieki.
– „Szanowna pani, informujemy, iż oddalamy pani wniosek o przyznanie emerytury. W uzasadnieniu decyzji wskazujemy, iż dokumentacja, którą załączyła pani do wniosku, nie pokrywa się z dokumentami pobranymi z Archiwum Państwowego…”
Eleonora poczuła, jak całe jej ciało przeszywa lodowaty dreszcz, a słowa czytane przez synową zdawały się niknąć w przestrzeni. Gwałtownie otworzyła oczy i niemal od razu całkiem jej pociemniało. Płytki oddech przyspieszył i miała wrażenie, że coś niebotycznie wielkiego przygniata jej ciało.
– „Wskazuje się, iż rodzina Dreznal, mieszkająca we wsi Malinicze, posiadała dwie córki, jednakże żadnej z nich nie nadano imienia Eleonora, żadna też nie urodziła się we wskazanym przez panią dniu ani roku. Prosimy o kontakt z tutejszym wydziałem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych celem wyjaśnienia nieścisłości”.
Eleonora sięgnęła po pozostawioną przez Staszka szklankę, lecz nie zdołała utrzymać jej w dłoni. Szkło spadło z głośnym brzękiem na stolik, woda rozlała się po blacie i wielkimi kroplami zaczęła kapać na podłogę. Małgorzata wyjęła z kieszeni chusteczkę, rzuciła ją na niewielką kałużę, po czym wbiła spojrzenie w teściową.
– O co chodzi, mamo?
Eleonora otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz w głowie wirowało jej tak wiele wymówek, że nie potrafiła wybrać żadnej z nich. W obliczu prawdy każda zdawała się pozbawiona sensu. Czuła, jak jej wargi drżą, jakby nie mogły zdecydować, czy panicznie krzyknąć, żeby uciszyć pędzące myśli, czy udźwięcznić napierające do oczu łzy. W końcu zacisnęła je w wąską kreskę.
Cóż niby miała odpowiedzieć Małgorzacie? Informacja z listu to prawda. W rodzinie Dreznalów nie było Eleonory. Jak mogła o tym zapomnieć?!
Powróciły do niej wspomnienia dnia, gdy składała wniosek o przyznanie emerytury. Czuła wtedy w ciele dziwne odrętwienie, które za wszelką cenę próbowała zbagatelizować. Teraz zrozumiała, że to był znak od losu; powinna w tym cholernym wniosku zawrzeć wyłącznie prawdziwe informacje; niestety, kłamstwa tak głęboko wżarły się w jej skórę, że sama już przyjmowała je za pewnik. Prawdopodobnie dlatego, że dotąd wszyscy jej wierzyli na słowo. Taka była ta nowa, niepisana tradycja po wojnie; ludzie dawali wiarę wszystkiemu, co im się powiedziało, bo walcząc z demonami przeszłości, nikt nie miał siły dociekać prawdy. Zresztą na co ona i komu, skoro były ważniejsze problemy? Czyżby dlatego w chwili składania wniosku Eleonora nie poszła za tym krzyczącym głosem rozsądku, tylko uznała, że wszystko potoczy się tak, jak zawsze? Z pewnością podświadomie liczyła na to, że nikt nie będzie wygrzebywał tych dokumentów, skoro ona sama…
– Mamo?
Małgorzata przypatrywała się teściowej, jak gdyby wyczytała z jej oczu wszystkie myśli i pojęła to, do czego teściowa nie chciała się przyznać. Narastająca cisza była pełna napięcia i zagęszczała atmosferę między nimi, podczas gdy każde tyknięcie wskazówki zegara zdawało się kruszyć fasadę prawd i przekonań, za którymi kobieta ukryła to, czego obawiała się najbardziej. Czas zwolnił, minuty dłużyły się w nieskończoność, aż w końcu niepokój przerodził się w poczucie zagrożenia, któremu Eleonora nie potrafiła stawić czoła.
W jednej chwili zrodzona z destrukcyjnych emocji panika rozlała się po jej trzewiach, burząc wszystkie zapory i systemy obronne. Niespodziewanie dla synowej i samej siebie Eleonora rozpłakała się niczym małe dziecko.
– Nie płacz – usłyszała miękki szept, zabarwiony troską i serdecznością. – Wyjaśnimy tę sprawę, mamo.
– Tu nie ma czego wyjaśniać – wychrypiała po chwili. – Bo… – Uniosła oczy na synową, która cierpliwie czekała, aż teściowa się uspokoi.
W jej oczach błyszczały teraz spokój i zrozumienie. Zupełnie jakby w wyniku słabości Eleonory Małgorzatę owładnęła nadprzyrodzona łaska. Jej łagodna twarz w małym salonie drewnianego domku, rozświetlona wpływającą przez okno strużką ciepłego światła, na którym tańczyły drobinki kurzu, wydała się Eleonorze wybawieniem. Czy to los ją zesłał, by miała komu powierzyć swój sekret i zrzucić ciężar przygniatający jej serce, rozum i duszę?
– Bo to prawda – odpowiedziała nagle, sama zaskoczona tym wyznaniem.
Małgorzata nawet nie drgnęła. Jej oczy, stateczne i pełne ufności, nadal wpatrywały się w Eleonorę. Nie było w nich ani iskierki osądu, drwiny czy zaskoczenia. Kobieta trwała w skupieniu, wyczekiwaniu, niczym spowiednik, który czeka cierpliwie, aż grzesznik zechce wyjawić mu swoje przewiny.
– Co jest prawdą, mamo? – zapytała po chwili.
Eleonora jeszcze przez moment biła się z myślami, lecz wreszcie intuicja przejęła władzę nad jej umysłem i całkiem poddała się chwili.
– Że w Maliniczach nie było żadnej Eleonory, a rodzina Dreznalów miała dwie córki. – Westchnęła przeciągle i zatopiła wzrok w swoich pomarszczonych dłoniach. – Tyle że jedna z nich pogrzebała się za życia.
– Dlaczego?
– Bo czasem, żeby uratować siebie, najpierw musisz spalić cały dotychczasowy świat. I ja to zrobiłam…
Długo milczały, jakby nie mogły znaleźć odpowiednich słów, by poprowadzić tę rozmowę dalej. W końcu Małgorzata przysunęła się do teściowej, chwytając ją za drżące dłonie.
– Mamo, pomogę ci to wszystko odkręcić, ale muszę znać prawdę – powiedziała spokojnie, acz pewnie, tonem, który zawsze budził w Eleonorze zaufanie.
Starsza pani spojrzała w pełne ciekawości oczy synowej. Jakaś zbłąkana myśl nakazywała jej rozliczyć się z przeszłością. Rozgrzebać to wysypisko wspomnień, lęków, obaw i destrukcyjnych emocji. Przewartościować wszystko, co się wydarzyło, wyrzucając to, co przez lata osłabiało jej ciało, zatruwało myśli i serce. Czuła, że czasoprzestrzeń dała jej tę możliwość i że nigdy później nie otrzyma już drugiej takiej okazji, by uwolnić się od cierpienia.
– Masz rację – odparła, czując ścisk w klatce piersiowej. – Czas zrzucić z siebie jarzmo. Ale… – Eleonora błądziła wzrokiem po oczach synowej. – Musisz mi obiecać, że dopóki nie umrę, nikomu nie zdradzisz tego sekretu.
– Dobrze – wyszeptała po dłuższej chwili synowa.
– Nie bez powodu ukrywałam to wszystko przez tyle lat. Muszę mieć pewność.
Jej głos wibrował z niepewności i obaw, a jednak dziwna lekkość, jaką poczuła w sercu, mogła być oznaką, że to jej pomoże i lada moment będzie mogła przestać się obwiniać.
– Obiecuję. Nikomu nie zdradzę tego, co mi powiesz. Zaufaj mi – odezwała się Małgorzata. – Nigdy wcześniej nie dałam ci żadnego powodu, byś mogła mieć wątpliwości. Tym razem też tak będzie.
Eleonora się uśmiechnęła. Dobrze wiedziała, że w tym życiu nie ma właściwszej osoby, której mogłaby powierzyć swój sekret. Czemu więc nadal się opierała?
– To prawda. A jednak wciąż się boję – zaśmiała się nerwowo. – Zobacz, im człowiek starszy, tym bardziej lękliwy.
– Wcale nie. To całkiem zrozumiałe. Im dalej w las, tym ciemniej i mroczniej, a człowiek doświadczony, który zdaje sobie sprawę z zagrożeń, jakie niesie ze sobą wędrówka w głąb siebie, woli zostać w miejscu, które zna. Nawet gdy jest ono zimne i brudne. Ale jeśli tylko się odważysz, potrzymam cię za rękę i pomogę przejść przez ten mrok, a później doprowadzę do światła.
– Mówisz to tak, jakby takie sytuacje były twoim chlebem powszednim.
– Och. – Małgorzata się zarumieniła. – Może nie takie, w końcu otworzyłam swój gabinet psychologiczny dopiero niedawno. Ale zrobię wszystko, żebyś w tym trudnym czasie poczuła, że ktoś się tobą opiekuje. W końcu taka jest rola lekarza od duszy. – Puściła do Eleonory oczko.
– Hmm… – Eleonora, choć była już stara, poczuła się znów jak dziewczynka tuż przed pierwszą spowiedzią. Bała się, a jednocześnie przepływała przez nią nadzieja na otrzymanie rozgrzeszenia. Nadzieja na życie w czystości. – Dobrze – powiedziała ledwo słyszalnie.
– Zanim więc dojdziemy do tego, dlaczego musiałaś spalić swój świat, powiedz, od czego to wszystko się zaczęło.
Eleonora spojrzała na leżące na komodzie zdjęcie, gdzie widniało pole ziemniaków, po którego jednej stronie ciągnęła się jasna połać zboża, a po drugiej ciemny las. Pośrodku, między usypanymi w kopczyki ziemniakami, siedziały dwie kobiety, ubrane w brudne od ziemi sukienki. Śmiały się do Henryka, robiącego im to zdjęcie, które stało się wieczną pamiątką ich pobytu w Tysiącletniej Rzeszy.
Eleonora wytężyła wzrok, zaglądając jednej z bohaterek zdjęcia w oczy.
– Wszystko zaczęło się od Fiodora. Mojego męża – wyznała z nutą melancholii w głosie.
– Słucham? – Tym razem Małgorzata nie potrafiła ukryć zdumienia. – To mama miała jeszcze jednego męża?
– Tak – wyszeptała Eleonora, a następnie przymknęła oczy, przenosząc się myślami do niewielkiej wsi, położonej na zachód od rzeki Zbrucz. – Miałam męża i bliskich, którzy… – Z trudem przełknęła ślinę. – Być może nadal mieszkają na Ukrainie.
CZĘŚĆ I
1931 rok, Podole
Wiosna skończyła się gwałtowną burzą, a pierwszy letni poranek okrył przedpola Płoskirowa mleczną mgiełką, leniwie unoszącą się ponad ziemią. Słońce wspinało się po niebie, lecz jaśniało słabo, od niechcenia, jakby wcale nie zwiastowało początku dnia, a z wolna postępujący wieczór.
Emilia Dreznal patrzyła na ten spektakl z rosnącą ciekawością. Zdawało jej się, jakby puszysty tren odchodzącej wiosny zastygł, otuliwszy ciepłym obłokiem ukwiecone łąki i połacie wschodzących zbóż. Niebo przybrało niespotykane dotąd barwy. Odcienie fioletu, szarości i brzoskwiniowej poświaty orzeźwiały krajobraz, ukazując nowe, nieznane dotąd oblicze ziemi, która przed wiekami należała do prowincji małopolskiej Korony Królestwa Polskiego, a która po traktacie ryskim znalazła się w granicach ZSRS. A jednak, gdyby wspiąć się na najwyższe drzewo w okolicy i wytężyć wzrok, w tle zamajaczyłaby Polska; wszak Malinicze leżały zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od jej granic.
Dziewczyna jeszcze przez chwilę spoglądała na ów pejzaż, próbując wyłuskać jak najwięcej szczegółów i przenieść go na niewielkie płótno, które sama zrobiła z kawałka bawełnianej chusteczki i czterech wystruganych, a następnie zbitych przez sąsiada patyków. Na wieku drewnianej walizeczki, mieszczącej zaledwie kilka tubek z farbami olejnymi, mieszała kolory tak, by stworzyć barwy fabrycznie niewyrabiane, a jednocześnie najbardziej zbliżone do tych zaobserwowanych na niebie. Sunąc pędzlem po płótnie, nadawała im w myślach nowe nazwy: poranna mgła, lila wschodu, błękit nad pastwiskiem, pastelowy szmaragd, szaroniebieskie myśli, mysie futerko…
Całe to poranne przedstawienie, tak niecodzienne, a zarazem niesamowicie pasjonujące, porwało Emilię do tego stopnia, że nie zauważyła, jak mgłę w oddali rozpędza sylwetka jeźdźca na ryżym koniu. Kopyta zwierzęcia rozbryzgiwały obłoki unoszące się nad polną drogą, a ciszę wokół muskało przygaszone parskanie, sam galop jednak zdawał się dudnić w głąb ziemi, jak gdyby dopasowywał się do tętna jej jądra, skrytego pod warstwami urodzajnej gleby. Dziewczyna, wpatrzona w unikatowe kolory nieba, puściła to jednak mimo uszu. Dopiero po chwili, czując na sobie czyjś wzrok, opuściła spojrzenie i dojrzała przybysza.
Jeździec ubrany był odświętnie; w ciemny garnitur, spod którego wychylał się kołnierz śnieżnobiałej koszuli, spiętej pod szyją błyszczącą spinką. Mężczyzna zeskoczył zgrabnie z konia, ujął wodze i popatrzył na Emilię z takim… zachwytem i zachłannością, jakby miała być ostatnim widziadłem w jego życiu.
Dziewczyna pomyślała, że oto stoi przed nią pan Rozwadowski, właściciel największego majątku w okolicy, który sąsiadował z ich polami. Nigdy dotąd nie spotkała go na żywo, lecz któż inny, tak zamożnie ubrany, stałby o tej porze na tle porosłego chwastami zagajnika i wpatrywał się w nią tak intensywnie, jakby chciał zganić za to, że robi coś niestosownego. Zapewne już kiedyś widział, jak młoda dziewczyna marnuje czas na malowanie obrazu, zamiast pracować w polu, obejściu czy kuchni. Byłoby to usprawiedliwione, gdyby należała do jednej z tych szanowanych bogatych rodzin, ale Dreznalowie ledwo wiązali koniec z końcem. A on, patrząc na nią tak przenikliwie i władczo, z pewnością o tym wiedział.
Emilia siedziała jeszcze przez chwilę na balkonie, z pędzlem zawieszonym tuż nad płótnem, i nie wiedziała, czy większy strach budzi w niej osaczające spojrzenie przybysza, czy świadomość, że ma na sobie jedynie cienką koszulę nocną. I kiedy tylko myśl o jej stroju rozgorzała w głowie piętnastolatki, Emilia poczuła się głęboko skrępowana.
Speszona szybko poprawiła szlafrok, który kilka chwil wcześniej zrzuciła sobie z ramion, uszyty z pasów prześwitującej, poszarzałej koronki, otrzymanej od babci i stanowiącej wspomnienie czasów świetności ich rodziny. Oplotła się nim ciasno, starając się nie myśleć o tym, że cienki materiał nie wystarczy, aby osłonić bujne piersi.
Na widok jej niezręcznych ruchów mężczyzna się otrząsnął, przywiązał konia do dużego drzewa orzechowego i ruszył w stronę domu, a Emilia uciekła z balkonu, by schować się w mroku swojego pokoju na piętrze. Wystraszona naprędce próbowała narzucić coś na siebie, lecz ciało nie chciało jej słuchać, a halka plątała się w palcach.
Miała nadzieję, że nie będzie musiała sama otwierać drzwi nieznajomemu. Wiedziała, że ojciec wraz z kilkoma chłopami z sąsiedniej wsi, którzy nie posiadali roli, a jedynie skrawki przydomowych ogródków, od rana pracuje w polu. Nie była jednak pewna, czy chodzi jeszcze po obejściu, czy już wyszedł. Nim zdążyła się nad tym zastanowić i zapanować nad wyglądem, rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Zamarła, nasłuchując, lecz wyglądało na to, że pozostali domownicy jeszcze śpią. Dopiero po dłuższej chwili dobiegł jej uszu odgłos ojcowskich butów i zgrzyt przekręcanego zamka. Na dźwięk zaskoczonego głosu taty odetchnęła z ulgą. Ciekawość jednak nie pozwoliła jej zostać w pokoju. Wiążąc gorset, wyszła na korytarz, gdzie natknęła się na mamę, babkę i stryjenkę, równie zaskoczone co ona. Kobiety zerkały w stronę holu i posyłały sobie pytające spojrzenia, zdając się równie zaniepokojone porannym najściem co Emilia. W końcu bezgłośnie postanowiły, że zejdą do salonu, by sprawdzić, co się dzieje. Uniesiony głos ojca nie wskazywał na nic dobrego.
– Nie ja tu ustalam zasady, Dreznal. – Do ich uszu dobiegł po chwili mocny, chrapliwy głos przybysza.
Emilia próbowała rozszyfrować wyraz twarzy ojca, lecz jako najmłodsza stała na samym końcu i co jakiś czas któraś ze starszych kobiet zasłaniała jej widok. Ponadto z trudem skupiała uwagę, ponieważ co rusz napotykała głodne spojrzenie przybysza. Miała wrażenie, że mężczyzna wwierca się w nią wzrokiem i przeszywa jej ciało na wskroś. Mimo to z wysoko uniesionym podbródkiem stąpała za kobietami, starając się udawać pewną siebie ziemiankę. Dokładnie tak, jak od lat nauczała ją babka.
– Dzień dobry – odezwał się nieznajomy, gdy kobiety weszły do salonu.
– Dzień dobry – odpowiedziała stanowczo Katarzyna, najstarsza z rodu. – A cóż to za nieproszone najście o tak wczesnej porze?
– Pan Bucwald zaraz wychodzi, mamo – odpowiedział Jonasz, ojciec Emilii, co przybysz skwitował ponurym uśmiechem. – Zamienimy tylko jedno słowo po męsku. Wasza obecność jest nam miła, ale nie konieczna.
Zatem nie był to Rozwadowski, jak pierwotnie sądziła Emilia, lecz Fiodor Bucwald, którego również nie miała okazji poznać. Już dawno jednak doszły ją słuchy o bezwzględności nowego zarządcy majątków ziemskich.
– Myślałem, że dostanę choć szklankę wody – stwierdził Bucwald, na co Jonasz zmrużył oczy.
– Proszę wybaczyć nietakt, byłem pewien, że pan tylko na chwilę. Wobec tego oczywiście zapraszam do stołu – odparł z wyraźną dezaprobatą. – Nie chciałbym, aby do komisarza dotarła informacja, że nie został pan należycie ugoszczony. Emilio, przynieś panu wody.
Dziewczyna skinęła głową i poszła do kuchni, czując na sobie wzrok przybysza, który przyprawiał ją o nieprzyjemne palpitacje serca. Myślała o tym, czy rozpoznał w niej tę półnagą dziewczynę, przed kilkoma minutami siedzącą na balkonie. Krępowała ją myśl, że mógłby wspomnieć o tym przy stole. Cóż to byłby za niefart… Nie została jeszcze przecież oficjalnie przedstawiona w towarzystwie, a Bucwald już widział ją w negliżu.
Gdy wróciła, w salonie panowała niezręczna cisza. Wszyscy siedzieli sztywno przy starym drewnianym stole. Emilia rozstawiła szklanki i nalała do nich wody, a następnie przysiadła z boku.
– Dotąd myślałem, że młodej obywatelce ziemskiej nie przystoi nakrywanie do stołu. Czyżby aspirowała do obniżenia statusu społecznego? – zapytał sarkastycznie mężczyzna, a matka, słysząc te słowa, nerwowe wciągnęła powietrze.
– Panie Bucwald – podjęła babka. – Nie wiem, jakie zasady panowały w pańskiej, domniemywam, rosyjskiej rodzinie, lecz my wychowujemy dzieci z ogładą i należytą starannością. Tak, by nie czuły się ważniejsze niż inni tylko dlatego, że urodziły się w dostatku. Schedą naszej rodziny jest nie tylko posag, ale i służba drugiemu człowiekowi.
Bucwald zaśmiał się w głos, a Emilia przyjrzała mu się baczniej.
Zła sława ciągnąca się za Fiodorem Bucwaldem zdecydowanie nie szła w parze z brzydotą. Zarządca był rosłym mężczyzną, barczystym, ciemnowłosym o pociągłej twarzy, którą zdobiły gęste, długie wąsy oraz kozia bródka, przez co usta zdawały się składać jedynie z dolnej wargi. Sprawiał wrażenie poważnego, inteligentnego i… młodego, choć wiedziała, że jest starszy od niej o przeszło dekadę. Był też na swój sposób przystojny i mógł podobać się kobietom, choć ona opisałaby go jako interesującego. Takiego, co przez wzgląd na ciekawe rysy twarzy, wydatne kości policzkowe, krzaczaste brwi i schowane pod zarostem usta byłby dobrym modelem do nauki malowania portretów. Wszak nie u każdego zdarza się tyle krzywizn na niewielkim skrawku ciała.
– Niechże pani nie myśli, pani Dreznal, że moje imię definiuje przynależność do Imperium Rosyjskiego. Jestem Ukraińcem, zrodzony z ukraińskich matki i ojca. A imię me, Fiodor, na cześć dziada dostałem, zasłużonego carowi, choć osobiście nie utożsamiam się z przeszłością swoich przodków, tak rozmytą we krwi mojej i tak niewartą uwagi.
– Cóż za zuchwałość wypierać się swoich korzeni! – stwierdziła babka z niechęcią.
– Jeśli powody ku temu są znaczące, nie pozostaje mi nic innego.
– W obliczu sytuacji, w jakiej znajduje się naród, każdy rozsądny na pana miejscu korzystałby z tego przywileju, jakim obdarzyli pana rodzice, przeczuwszy, że po Wielkiej Wojnie Rosjanie będą trzymać wszystkich za gardła. A pan, choć chełpi się swoją narodowością, to jednak nie wstydził się zostać sługusem Sowietów.
– Całe szczęście, pani Dreznal, że mamy inne spojrzenie na historię Ukraińskiej Republiki Ludowej. A łaskawy los podarował mi jeszcze inne atrybuty, dzięki którym mogę władać swoim życiem. Tymczasem umizgi względem jaśnie panującej władzy pozostawiam tym, którym są one bardziej potrzebne. A na przyszłość radzę nie zdradzać się ze swoimi poglądami. Mogłoby to przynieść nieprzyjemne konsekwencje.
– Zaiste. – Jonasz wtrącił się do rozmowy, widząc, jak Katarzyna nadyma policzki, wyraźnie niezadowolona z zuchwalstwa Fiodora Bucwalda. – Przejdźmy zatem do sprawy, która sprowadza pana do naszego domu. – Jonasz zmarszczył brwi, przyglądając się kolejny raz kartce, którą dzierżył przed sobą.
– Oczywiście. – Bucwald wypił duszkiem wodę i głośno odstawił szklankę na stół. – Najpierw jednak prosiłbym pana córkę, by uzupełniła szkło – powiedział, pożerając Emilię wzrokiem.
Dziewczyna wstała i bez słowa dolała mu wody, a Bulwald uważnie śledził każdy ruch jej młodego ciała, co nie umknęło uwadze zgromadzonych. Dziewczyna również czuła, że jest obserwowana, i niemal przestała oddychać. Ciężka aura zawisła nad stołem, a Fiodor uniósł palec wskazujący, wypił kolejną szklankę do dna i nakazał dłonią ponowne uzupełnienie szkła. Emilia w milczeniu go obsłużyła. Bucwald wydawał się zadowolony.
– Niesamowite, jak smaczna może być woda, gdy podają ją tak piękne i smukłe dłonie. Powinny zdobić je klejnoty lub chociaż ażurowe rękawiczki, a nie dzban z ukruszonym uchem.
Babka Emilii przewróciła oczami, matka wbijała w Fiodora lodowate spojrzenie, a ojciec chrząknął, nakazując bezgłośnie córce, by wróciła na swoje miejsce.
– Rozumiem, panie Bucwald, że od dziś mam się rozliczać za grunt z panem – rzekł poważnie.
– W rzeczy samej.
– Wobec tego będę z panem szczery. Sytuacja, z którą ostatnio borykam się w folwarku, sprawia, że nie jestem w stanie dotrzymać warunków, jakie pan dziś przede mną stawia. Będę wdzięczny, jeżeli pozwoli pan, bym przez pana dłonie posłał do komisarza list po prośbie o wydłużenie terminu spłaty. Dziś bowiem…
Bucwald uśmiechnął się złośliwie i chrząknął, zatrzymując Dreznala w pół zdania.
– Zbyt wiele pan oczekuje w zamian za kilka szklanek wody.
– Być może. A jednak liczę na zrozumienie. Ostatni rok był trudny, susza zdziesiątkowała plony, a ziemia, jak zapewne pan wie, to sam piach, więc o nieurodzaj nietrudno. Podatki podniesiono o osiemdziesiąt procent, jednocześnie zaniżając cenę ziarna w skupie. Ponadto doznałem znacznej straty poprzez rozbudowę kolei, która przebiega przez pole. To wszystko…
Fiodor Bucwald uniósł dłoń w uciszającym geście, a Jonasz kolejny raz zamilkł.
– Chyba nie muszę panu przypominać, że to dzięki daninie Malinicze prężnie się rozwijają. Gdyby nie sprawny przepływ pieniędzy, do tak przemyślanej rozbudowy zapewne by nie doszło, więc pana prośba o odroczenie terminu zapłaty godzi nie tylko w komisarza, ale i przyszłość naszej społeczności. Poza tym jest jeszcze inny czynnik, który stanowi podstawę do odmowy pana prośby. Komisarz bardzo skrupulatnie prowadzi księgi arendy, a zatem zwłoka zostałaby od razu dostrzeżona. A jak pan zapewne zauważył, do miasteczka z roku na rok napływa coraz więcej ludzi, a wielu z nich zaciera ręce na myśl o tym, że panu i innym kułakom powinie się noga i będą mogli zająć wasze miejsce. Jak pan myśli, panie Dreznal, z kim wolałby wtedy współpracować komisarz? Z osobą, która zwleka z płatnościami i ani myśli przystąpić do kołchozu, czy taką, która deklaruje terminowość i lojalną służbę wobec panującego ustawodawcy?
Jonasz westchnął ciężko.
– Źle mnie pan zrozumiał. Zapłacę należność, rozliczając się z każdej kopiejki za zwłokę, ale termin jest zbyt krótki. Poprzedni sekretarz przyjeżdżał zawsze po plonach, gdy sprzedałem już to, co udało mi się zebrać, ale teraz jest na to za wcześnie. Pszenica jeszcze nie nadaje się do zbioru.
– Poprzedni sekretarz nie bez powodu jest dziś bez pracy – odparł Fiodor. – A pan, panie Dreznal, godząc się na przejęcie majątku po swoim ojcu, zdawał sobie chyba sprawę, że to wymaga opłaty. Żadna kwota nie jest zbyt duża, gdy chodzi o życie. A chyba nie muszę przypominać, że pańskie problemy finansowe szybciej się rozwiążą, gdy wstąpi pan do kołchozu. Wystarczy jedna decyzja, by niemalże bez uszczerbku pańska rodzina przeszła przez warunki OGPU[1].
Jonasz spuścił ramiona.
– Dziękuję za propozycję. – Westchnął. – Ale… Kołchoz nie jest dla mnie – odparł ze ściśniętym gardłem. – Zapłacę, ile trzeba, jednak kwoty podatku zmieniają się co chwila i dziś nie mogę tego uiścić, a jak już wspomniałem, poniosłem straty przez kolej. Myślę, że to powinno zostać uwzględnione podczas obliczania zapłaty.
Bucwald obrócił pustą szklankę w dłoniach.
– Czyli teraz podważa pan kompetencje szefa zarządu głównego, który sam zatwierdza wysokość opłat.
– Absolutnie nie. Proszę nie wkładać w moje usta czegoś, czego nie powiedziałem. Zwyczajnie liczyłem na mniejszą kwotę.
– A więc się pan przeliczył. I jeżeli w tak nieprzemyślany sposób zarządza pan majątkiem, zaczynam żywić obawę, że z czasem nie będzie pana stać nawet na odsetki. – To powiedziawszy, Fiodor wstał, głośno szurając drewnianym krzesłem i patrząc z góry na zebranych przy stole. – Chyba że wymyśli pan inny sposób na pokrycie płatności. – Skinął głową i ruszył do wyjścia, prześlizgując się wzrokiem po Emilii.
– Panie Bucwald, proszę zaczekać. – Jonasz ruszył za nim, usiłując coś jeszcze tłumaczyć, lecz ten nie zamierzał już słuchać.
Emilia obserwowała przez okno, jak ojciec podbiega do zarządcy i korzy się przed nim, po czym wydaje się z pokorą przyjmować słowa reprymendy wypływające z ust Bucwalda. I choć nie zdołała usłyszeć ich wymiany zdań, to zgarbiona postawa taty była dla niej wymownym widokiem…
Kiedy Fiodor Bucwald odjechał, Dreznalowie przez jakiś czas trwali w milczącym zawieszeniu. Każde z nich z osobna próbowało oswoić się z sytuacją, której byli świadkami, i znaleźć dla niej rozwiązanie.
– Mówiłam twojemu ojcu, że zarządzanie tą ziemią to największa głupota, jaka przyszła mu do głowy. Przecież od razu widać było, że to jałowe i nieurodzajne, ale on się uparł jak ten wół, bo tanie i jeszcze w Polsce. Nawet rady poprzedniego zarządcy, który twierdził, że zubożał na tym interesie, nie ostudziły jego zapału. Koleją się zachłysnął… Jakby to miało być wybawienie nasze, a teraz co? Ani to nasze, ani polskie, i jeszcze grabią nas z każdej strony! – Katarzyna z niezadowoleniem kręciła głową, patrząc na wysokość opłaty. – Dwieście pięćdziesiąt rubli haraczu za to pustkowie…? Toż to rozbój w biały dzień.
– Teraz i tak nic nie zrobimy. Przecież nie pójdziemy do kołchozu, żeby nam kto naszą ojcowizną zarządzał. – Jonasz sapnął z rezygnacją, patrząc przez okno na długie po horyzont pole, pod którym ziemia z każdym dniem zmieniała się w wysuszony i spękany od upału step.
– Oj, Dobrosław, Dobrosław… – Katarzyna wycedziła przez zęby, wspominając imię zmarłego przed laty męża. – Że też ja głupia zgodziłam się wtedy na tę przeprowadzkę.
– A miała mama inne wyjście? – wtrąciła stryjenka Pelagia, strofując spojrzeniem swoją teściową. – Przecież wszystko nam zabrali po powstaniu styczniowym. Kupno tej ziemi na jakiś czas uchroniło nas od ubóstwa, na które, jak widać, jesteśmy skazani, a i przed Sybirem udało się uciec. – Przeżegnała się naprędce. – Boże, miej w opiece tych nieszczęśników, którzy nigdy stamtąd do domu nie wrócili.
Emilia poczuła nieprzyjemne ukłucie w dole brzucha. Za każdym razem, gdy w jej obecności wspominano o konfiskacie majątku rodzinnego jako karze za udział dziadka i jego starszych synów w powstaniu styczniowym, czuła smutek. I choć w odróżnieniu do swoich rodziców, babki i stryjenki nigdy nie zaznała życia w przepychu, to ciążyła jej świadomość, że przez zryw niepodległościowy pozbawiono ją możliwości doświadczenia luksusów, jakie stały się udziałem jej przodków i obecnych krewnych. Wszystkich, tylko nie jej, bo Emilia była drugą córką Jonasza i narodziła się po grabieży. Zupełnie jakby Jonasz wraz z utratą dziedzictwa został pozbawiony płodności i nie potrafił powołać na świat kolejnego potomka. Ostatnia gałąź drzewa genealogicznego Dreznalów była więc skazana na obumarcie, wszak po kądzieli, jak mawiała babka, dziedziczyło się jedynie ból porodowy.
Wspomnienia dworu należącego dawniej do tej rodziny były niczym baśń, którą karmi się dziecko, by miało dobre sny. Emilia przez lata chłonęła z babcinych ust słowa tęsknoty i pamięć o tym, co utracone. Katarzyna jednak żywiła nadzieję, że wnuczka poprzez upór i pogłębianie wiedzy znajdzie sposób na odzyskanie majątku. Jednak w dziewczynie rosła wyłącznie niechęć do wszystkiego, co ruskie. Począwszy od języka i zwyczajów, a skończywszy na poznawanych raz po raz restrykcjach, którymi próbowano trzymać jej bliskich w szachu.
Im była starsza, tym coraz bardziej czuła się stłamszona. Powtarzające się co roku klęski nieurodzaju, zubożenie i wizja straty majątku sprawiały, że Emilia chciała działać natychmiast. Bała się, że im dłużej będzie się uczyć, tym trudniej będzie jej pomóc rodzinie, ponieważ zadłużenie rosło w zastraszającym tempie i należało od razu coś zrobić. Za kilka lat może faktycznie nie stać ich będzie nawet na odsetki, tak jak złowróżbnie rzekł Bucwald.
– Będziemy musieli zapłacić – stwierdził Jonasz z rezygnacją, wytrącając córkę z rozmyślań. – Jakoś przeżyjemy, ale trzeba będzie mocno zacisnąć pasa. Zwolnimy ludzi, sami w pole pójdziemy.
– Zrezygnuję z wyjazdu na pensję i zatrudnię się w miasteczku – odparła Emilia. – Mogę też sprzedać obrazy. Ostatnie wyszły mi całkiem nieźle.
– Nie ma mowy! – Babka spiorunowała wnuczkę wzrokiem. – Choćbyśmy mieli się zapożyczyć u lichwiarzy, zdobędziesz odpowiednie wykształcenie i wrócisz nam to, co zabrano. Jesteś naszą ostatnią nadzieją, Emilio. Nie pozwolę, żebyś tu siedziała albo, nie daj Boże, przedwcześnie podjęła pracę jak te chłopki, które przychodzą tu robić za strawę. Choć jak tak dalej pójdzie, ani one, ani my nie będziemy mieć co do garnka włożyć – mruknęła. – Dwieście pięćdziesiąt rubli… – Pokręciła głową z dezaprobatą.
– Ale po co czekać? Nie widzi babcia, że długi już nas podkopują? Lada moment trzeba będzie wszystko budować od nowa.
– Nawet gdybyśmy mieli budować naszą potęgę od nowa, to potrzeba do tego wiedzy, którą tylko ty możesz posiąść. I tylko ty możesz nam pomóc.
Babka patrzyła stanowczo na wnuczkę, a Emilia spojrzała po twarzach pozostałych członków rodziny, szukając w nich aprobaty.
Ojciec nadal w skupieniu popatrywał na pole, zdając się totalnie pochłonięty swoimi myślami. Stryjenka również była nieobecna duchem, czemu Emilia wcale się nie dziwiła. Pelagia zawsze odpływała myślami, gdy temat rozmowy nawiązywał do powstania. Zapewne teraz wspominała śmierć męża, którego stracono na szubienicy. A matka… Matka jak zwykle siedziała przy stole jak kukła. Bezbarwna. Niema. Emilia patrzyła na nią ze ściśniętym gardłem. Wiedziała, że nie stanie w jej obronie, choć przecież powinna dbać o dobro dziecka, a przynajmniej się za nim opowiedzieć.
Kornelia jednak nie miała w tym domu prawa głosu. Zanim wyszła za Jonasza, służyła jako pokojówka w starym dworze Dreznalów. Nie miała szlachetnych korzeni i ukończyła ledwie cztery klasy szkoły powszechnej, choć Emilia nieraz słyszała od babki, że „jak na taką mimozę, to i tak dobrze”. Dziewczyna nie pamiętała, by mama kiedykolwiek walczyła o swoją pozycję, a tym bardziej o pozycję córki. Z początku zdawało się jej, że kiedy starsza siostra wyjdzie za mąż, matka w końcu skupi uwagę na niej. Na próżno. Kornelia snuła się po domu, nic nie umiejąc, niczego nie rozumiejąc i nie dbając o nic. Przez te wszystkie lata nie zadbała nawet o to, by dla męża bardziej się wykształcić i przestać w końcu dawać babce pożywkę do drwin…
Emilia z biegiem czasu coraz mniej pojmowała zachowanie matki i traciła cierpliwość, by jakkolwiek je usprawiedliwić. Oficjalnie była przecież żoną gospodarza na włościach; tymczasem całym swoim jestestwem wysyłała sygnały, jakoby pozostała cichą, nikomu niewadzącą pokojówką. Permanentnie milczała i była wśród domowników jedynie ciałem. Czasem tylko z jej ust padały pojedyncze słowa, które jednak rozmywały się w przestrzeni – przez Katarzynę niezauważone, przez Pelagię kwitowane sapnięciem, a przez męża, który za wszelką cenę dbał o to, by jak najwięcej zarobić na plonach, odcinając się od sytuacji rodzinnej, niedosłyszane.
Katarzyna przy każdej możliwej okazji, choć z czasem coraz rzadziej, powtarzała, że nie rozumie, co jej syn widział w pokojówce, nie dbając o to, że tymi słowami zaburza we wnuczkach obraz rodzicielki. „Mógł się przecież wżenić w rodzinę równą statusem społecznym. Może wtedy nie mielibyśmy takich problemów finansowych”– mawiała Katarzyna.
I to akurat Emilia rozumiała aż nadto. W końcu byle jaki posag jest lepszy niż żaden.
Od kiedy Emilia stała się kobietą, a wydarzyło się to raptem kilka miesięcy temu, babka pozwalała sobie na coraz mniej dwuznacznych kąśliwości w stosunku do Kornelii. Jakby problem zaakceptowania synowej zszedł na drugi plan w obliczu wychowania najmłodszej wnuczki na panienkę. Babka stała się dla Emilii mentorką, nauczycielką, ikoną. Jakby czuła, że to ona, nie Kornelia, musi ponieść na barkach obowiązek wykształcenia dziewczyny na kobietę silną, prawą i bezkompromisową. Katarzyna chciała, by wnuczka była pełna majestatu i wdzięku, jak na Dreznalównę przystało. Robiła więc wszystko, by Emilia nie przejęła prostego obycia matki i by nikt się nie domyślił, że są w niej geny chłopki. Już wcześniej przez lata rzeźbiła i szkoliła Emilię, uważając, że żadna guwernantka nie da takiej wiedzy, jaką przekaże jej ona sama. Teraz zaś zaczęła przygotowywać wnuczkę do roli, którą miała odegrać dla dobra rodziny, nie bacząc na to, że swoim zachowaniem uśmierciła więź między matką a córką.
– Ale babciu… Mam jeszcze sporo czasu do wyjazdu na pensję. Może do czegoś się przydam?
– Przyda to ci się podszkolić francuski. Zresztą z niemieckim też na bakier jesteś – skwitowała Katarzyna z powagą.
– Dobrze, babciu – odpowiedziała posępnie Emilia, wiedząc, że niczego nie wskóra.
– Ale zanim siądziesz do lekcji, zerknij, jak kucharka przygotowuje obiad. Nigdy nie wiadomo, co też przyda ci się w życiu, kiedy już całkiem zbankrutujemy. Może wrócisz do matczynych korzeni i będziesz musiała służyć w czyimś domu – wtrąciła Pelagia, nagle ożywiona i jak zwykle skora, by wylać z siebie czarne myśli.
Emilia w odpowiedzi tylko skuliła ramiona i westchnęła, by nie pokazać po sobie, z jaką intensywnością wyobraziła sobie ową wizję.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] (ros.) Objedinionnoje Gosudarstwiennoje Politiczeskoje Uprawlenije – Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny.
Copyright © by Nina Zawadzka, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Michał Grosicki
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-856-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.