Skazana za miłość - Nina Zawadzka - ebook + audiobook

Skazana za miłość ebook i audiobook

Zawadzka Nina

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

NIEZAPOMNIANA OPOWIEŚĆ O PRZETRWANIU, KONSPIRACJI, BOHATERSTWIE I POŚWIĘCENIU LUDZI, KTÓRZY ZOSTALI UZNANI ZA ZDRAJCÓW.
W 1938 roku Bruno Wojciechowski, początkujący pisarz, przez lata dyskryminowany i szykanowany, wraca w rodzinne strony. Wierzy, że doświadczenia zdobyte podczas tej podróży pozwolą mu napisać pracę, wieńczącą twórcze warsztaty, które przez ostatnie lata odbywał w Paryżu. Nie przypuszcza jednak, że przypadkowe spotkanie z Rutą Różańską na zawsze odmieni jego życie.

W 1994 roku Nikodem Ławrynowicz, pracownik Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, próbując stworzyć słownik biograficzny osób, które przysłużyły się dla Polski, zewsząd słyszy, że powinien opisać życie Ruty Różańskiej. Nikt jednak z jego informatorów nie zna całej historii kobiety. Jednocześnie wszyscy wskazują, że Bruno Wojciechowski da mu odpowiedzi na wszelkie pytania. Kiedy jednak dochodzi do konfrontacji mężczyzn, Bruno nie jest skory do rozgrzebywania wspomnień. Czy faktycznie Ruta zasłużyła się dla Polski?
A może wcale nie była bohaterką, ale zdrajczynią, którą nie bez powodu skazano na wiele lat więzienia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 353

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 45 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję wszystkim,

którzy kiedykolwiek czuli,

że Polska ich zawiodła.

 

 

 

 

 

 

 

 

Ach, cóż za ciężar

przeklęty

kochać cię z taką siłą!

 

Z miłości boli mnie serce,

powietrze

i kapelusz.

 

Kto zechce kupić ode mnie

wstążkę, którą mi dałaś,

i smutek białej bielizny

pociętej w chusteczki

kwadrat

 

Ach, cóż za ciężar

przeklęty

kochać cię z taką siłą!

 

Federico Garcia Lorca

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

1920 rok

 

 

 

 

Czerwone dachy budynków majaczyły w oddali niczym fatamorgana nad nieskończonymi polami falujących zbóż. Emanuela Różańska miała jednak nadzieję, że to nie zwidy i że właśnie dotarła do kresu swojej podróży. Modliła się w duchu, by ludzie we wsi okazali jej przychylność. Nade wszystko bowiem pragnęła urodzić i wychować dziecko wśród swoich. W Rzeczypospolitej Polskiej – wolnym, niepodległym kraju.

Szła na zachód, wierząc, że lada moment ujrzy cel wędrówki. Lecz nogi, wykończone wielodniową podróżą, odmawiały już posłuszeństwa. Coraz wolniej stawiała kolejne kroki, szurając stopami w znoszonych pantoflach po suchej powierzchni. Piasek, który dostał się pod pasek i sprzączkę, zdzierał jej naskórek z kostek, a sukienka kleiła się do pleców. Brzuch ciążył Emanueli niemiłosiernie, jakby dziecko zamierzało lada moment wypaść z jej ciała. Był już tak ogromny, że nie widziała pod nim swoich stóp; czuła jedynie, że drżą, wiotczeją i… są wilgotne. Skąd jednak się brało to poczucie, skoro na niebie nie dojrzała ani jednej chmurki, a dzień był tak parny, że język wysechł na wiór?

Po jej ciele przebiegł dreszcz panicznego strachu, gdy uświadomiła sobie, że przeznaczenie, przed którym za wszelką cenę próbowała uciec, właśnie ją doganiało. I choć zdawało jej się, że straciła już całą energię, parła naprzód, bo wiedziała, że kiedy przystanie, nie będzie już miała siły ruszyć dalej. Dygocząc, zaczerpnęła duży haust powietrza, a potem kolejny. Nie potrafiła się nim nasycić, lecz liczyła, że to pomoże jej uspokoić myśli. W końcu zaparła się i przyspieszyła kroku; wiedziała, że musi jak najprędzej dotrzeć do zabudowań.

– Jeszcze chwilka – wysapała, głaszcząc dłonią brzuch. – Dwa, może trzy kilometry… Lada moment będziemy na miejscu.

Po kilku metrach poczuła nagły, narastający ból w krzyżu, który promieniował do pępka. Złapała dłońmi brzuch i przystanęła, nie mogąc się ruszyć. Tępe, dziwne ukłucie przecięło jej podbrzusze, jakby na jej mięśniach zacisnęła się obręcz i zaczęła ciągnąć w dół. Emanuela nie zdążyła zebrać myśli, gdy po jej nogach pociekło coś mokrego. Sięgnęła dłonią do uda i poczuła lepkość, a gdy podniosła rękę, zobaczyła, że cała jest we krwi.

„Mój Boże… Pomóż mi wytrwać. Pomóż mi dojść do tej wioski”, powtarzała w myślach.

Kiedy kolejny skurcz przeciął jej podbrzusze, Emanuela jęknęła płaczliwie, walcząc z pragnieniem, by nie paść na drogę i już więcej nie wstać. Stawiała coraz szerzej nogi, jak gęś czy kaczka, by jakkolwiek utrzymać tempo marszu, lecz ból rozlewał się raz po raz elektryzującą falą, coraz bardziej paraliżując jej członki i myśli, aż w końcu, obolała, upadła na kolana.

– O Jezu… Nie teraz – jęknęła, rozglądając się gorączkowo po pustej szutrowej drodze. – Proszę, Boże, nie teraz.

Poczuła na twarzy lekki podmuch wiatru, który minął ją i pomknął przez zboże. Odetchnęła głęboko kilka razy, a fala boleści odeszła. Emanuela podniosła się z trudem. Kątem oka zauważyła zdarte kolana, lecz nawet przez moment nie zawahała się, by odpocząć. Wiedziała, że nie może tu zostać. Tu nikt jej nie pomoże.

„Szybko, szybciej”, upominała się w duchu, próbując przejść jak najdłuższy odcinek, nim znów poczuje skurcz.

Jednak ledwie postawiła kilka kroków, kiedy nieznośny prąd kolejny raz ścisnął jej wnętrze. Zagryzła mocno zęby, hamując krzyk i próbując wykrzesać z siebie resztki sił, by utrzymać się w pionie.

Oddychała głęboko. Przez lata upominała o tym dziewczęta, gdy asystowała akuszerce przy porodach. Kiedy ból zelżał, wyprostowała się i znów postawiła kilka kroków. Jednak kolejny skurcz okazał się tak silny, że łzy zwilżyły jej oczy. Czuła, jak zaczynają ją opuszczać siły, jak mrowieją nogi i wiruje w głowie. Czerwień zabudowań rozmyła się przed jej oczami. Była już tak blisko, a nadal zbyt daleko, by ktoś ją zauważył.

– Pomocy! – krzyknęła w panice, lecz odpowiedziała tylko cisza. – Pomocy!

Następna fala bólu powaliła Emanuelę na ziemię. Na czworaka próbowała posuwać się naprzód, lecz dziecku wyraźnie spieszyło się na świat, bo rozwierało jej wnętrze. Sięgnęła dłonią do krocza, by je zatrzymać, wepchnąć jeszcze w głąb siebie, nie dopuścić, by przyszło na świat, nim ona sama nie upewni się, że są bezpieczni. Ono jednak, popychane skurczami, skutecznie realizowało plan matki natury.

W końcu Emanuela zrezygnowała. Ściśnięta bólem i skrępowana niemocą położyła się na plecach, czując żar bijący z nagrzanego piasku na ścieżce. Błękit nieba ścielił się przed jej oczami; gdzieś daleko na zachodzie pojawiły się nieliczne chmury. Patrzyła na ten niemy spektakl przerażona, ponieważ dotarło do niej, że nie zdoła dojść do wsi. Urodzi tu, między polami, nie wiedząc, czy znajduje się jeszcze na obcej ziemi, czy w ojczyźnie…

Gdy nadchodziły kolejne skurcze, wiła się na drodze, to modląc się w duchu, by stał się cud i ktoś ją znalazł, to krzycząc głośno z powodu bólu przecinającego wnętrze brzucha. Nikt jednak się nie zjawił.

Kiedy słońce zbiegło na drugą część nieba, nie miała już siły ani na krzyk, ani na płacz. Straciła też wolę, by wydusić z siebie to dziecko. Bóg jednak zdecydował za nią. Skurcze stawały się coraz mocniejsze i nawet gdy nie parła, jej ciało samo wyginało się i krzywiło, by wydać na świat nowe stworzenie.

Nagle poczuła, jak coś niemal rozrywa ją na pół i po chwili rozległo się ciche kwilenie. Przez moment Emanuela nie dowierzała, że to już koniec. Leżała w bezruchu, czekając na kolejny skurcz. Kiedy jednak nie nastąpił, otrząsnęła się, bo płacz dziecka przybrał na sile. Z trudem podniosła się na łokcie i spojrzała w dół.

Pokryte krwią i śluzem dziecko leżało między jej udami. Podniosła je delikatnie, zaskoczona, że pojawienie się tak maleńkiej istotki wywołało tak wiele cierpienia.

– Witaj – szepnęła, kładąc sobie dziecko na piersi, a kiedy się zorientowała, że to upragniona dziewczynka, nie zdołała wydusić z siebie nic więcej.

Wpatrywała się z czułością w błyszczące lazurowe oczęta. Nie znalazła w nich podobieństwa do własnych piwnych oczu ani do spokoju szarych tęczówek tego, który dał jej życie. Oczy tej dziewczynki były pełne powagi, ciekawości i tajemnicy, jakby patrząc w oczy matki, świdrowała wnętrze jej duszy, by odkryć wszystkie sekrety, lęki i pragnienia.

 

* * *

 

Emanuela zawodzenie dziecka słyszała jak przez mgłę. Głos rozsądku podpowiadał jej, by uniosła powieki i utuliła swoją nowo narodzoną córeczkę. Została przecież matką i nie powinna tak bezkarnie spać. Jednak mimo tych trzeźwiących myśli nadal nie mogła się wybudzić.

– Cichutko – wyszeptała ledwie słyszalnie.

To jednak w niczym nie pomogło. Dziecko płakało coraz bardziej, donośnie dając znać, że jest w potrzebie. Wreszcie jego płacz przebił się przez mur wycieńczenia matki. Emanuela uniosła powieki, choć ta prosta czynność wymagała od niej nadludzkiego wysiłku. Zobaczyła nad sobą chmury zaróżowione zachodem słońca i kilka błyszczących gwiazd, mieniących się na ciemniejszej partii nieba. I wówczas dotarło do niej, że zły sen o tym, iż urodziła dziecko gdzieś pośrodku niczego, na nieznanej ziemi, wydarzył się naprawdę.

Wiedziała, że dziecko płacze z głodu i z pewnością jest mu zimno. Nie miała dla niego żadnych ubranek, a walizka, którą zabrała ze sobą w długą podróż, z czasem wydała jej się zbyt ciężka, by dłużej ją dźwigać, więc porzuciła ją kilkadziesiąt metrów wcześniej, na skraju lasu, uznawszy, że gdy już dotrze do wsi i poczuje się lepiej, po nią wróci… Wyrzucała sobie teraz, że nie pomyślała, co się wydarzy, jeśli dziecko urodzi się wcześniej, a ona nie będzie miała choćby czystej bawełnianej chusty, by je okryć. Nagle jednak przestało to mieć znaczenie, bo kiedy spróbowała się podnieść, okazało się, że nie może się ruszyć. Miała wrażenie, jakby wrosła w ziemię, czując dziwne odrętwienie ciała.

Płacz dziewczynki przeszedł w piskliwy skowyt, a Emanueli wydawało się, jakby dobiegał z daleka. Czuła, że zamiast brzucha ma wielką, gorejącą ranę. Oddychała z trudem, wciągając w nozdrza powietrze, i uparcie próbowała z pozycji leżącej dostrzec dziecko. Powiodła wzrokiem; widziała jednak tylko nabrzmiałe piersi, suchą ziemię tuż przy twarzy oraz rosnące na skraju drogi żyto i pszenicę. Obezwładniało ją dziwne otępienie, ręce i nogi wydawały się ważyć tonę, a klatkę piersiową gniótł niewidzialny ciężar. Pomyślała, że musi wziąć dziecko na ręce, ale jej mięśnie ani drgnęły, a palce nie reagowały, gdy nerwowo chciała wyczuć nimi córeczkę. Słowa ukojenia nie mogły jej przejść przez gardło. Zupełnie jakby wszystko w niej zwiędło, odłączyło się od mózgu, w którym tliły się chaotyczne myśli.

Nie rozumiała, co dokładnie się z nią stało, gdy przymknęła powieki, lecz była świadoma na tyle, by pojąć, że jej dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie.

Noc zbliżała się nieubłaganie, czerniąc niebo i wywołując w Emanueli obawy o przyszłość jej oraz córeczki. Maleństwo długo lamentowało, nim zasnęło, najpewniej wycieńczone płaczem. Emanuela nie wiedziała, czy tak rzeczywiście się stało, czy może powód tej ciszy był zupełnie inny. Chciała wierzyć w tę mniej przerażającą wersję. Powtarzała sobie w myślach, że córeczka zasnęła i nadal leży jej na brzuchu. Nie wiedziała jednak, jak to sprawdzić, bo drętwota ogarnęła niemal całe jej ciało. Odcięła nerwy do wszystkich kończyn. Odsysała krew z jej żył. Zabierała tlen z płuc. Uśmiercała ją.

Emanuela starała się nie panikować, lecz jako wieloletnia pomocnica akuszerki doskonale zdawała sobie sprawę, że poród destrukcyjnie wpływa na ciało kobiety i że ona sama w wyniku utraty krwi lub komplikacji może nie dożyć następnego dnia. Widziała przecież nieraz, jak śmierć gasiła iskierki życia w oczach pierworódek. Nigdy jednak nie dopuszczała do siebie myśli, że ona sama może podzielić ich los.

Z każdą upływającą minutą robiło się coraz ciemniej i Emanuela zaczęła modlić się o cud. Prosiła Boga, by wybaczył jej cudzołóstwo, którego się dopuściła i przez które straciła dach nad głową. Gotowa była ponieść karę za swoje grzechy, choćby było nią odejście z tego świata, byleby Bóg ocalił to dziecko. Niechby sprawił, żeby miało lepsze życie niż ona. Niech jej córeczka nie będzie jedną z wielu dziewczyn na pańskim dworze, poniżanych, wykorzystywanych w niemal darmowej pracy, które łudzą się, że jeśli oddadzą się swojemu żonatemu chlebodawcy, to…

Łzy spływały jej po twarzy, gdy myślała o swoim grzechu. I choć było jej ciężko na duszy i sercu, to mokre strużki potwierdzały, że nadal żyje. I że uda jej się przetrwać. Dla córeczki. Dla dobrej przyszłości, bo… Ta podróż nie mogła się przecież tak skończyć. Za swoje grzechy Emanuela mogła zapłacić najwyższą cenę, ale dziecko? Cóż ono winne, by nie mieć szans na przeżycie? Przecież nie ono pierwsze z grzechu zrodzone…

Nim zapadła ciemność, modlitwy Emanueli przyniosły upragniony skutek i ciszę między polami przecięły jakieś głosy. Drgnęła na ten dźwięk. Wsłuchiwała się i po chwili wiedziała już, że nadjeżdża powóz. Końskie kopyta dudniły o ubitą ziemię, wprawiając ją w lekkie drgania. Dziecko po chwili załkało. Emanuela zamarła, mając nadzieję, że piskliwy płacz dziecka dotrze do uszu woźnicy, a ten zatrzyma konie w porę, nim stratują leżące na drodze matkę i córkę. Sekundy dłużyły się jak godziny, a coraz głośniejszy tętent mieszał się z przejmującym płaczem. Gdy Emanuela straciła już nadzieję na ratunek, usłyszała przeciągły gwizd wstrzymujący zwierzęta, a po chwili słowa:

– Czekaj tu na mnie. Sprawdzę, co się stało. Tylko nie puszczaj wodzy!

Na dźwięk polskich słów Emanuela poczuła w gardle ścisk, a jej oczy zaszkliły się łzami. Dotarła do Polski. Tu jej dziecko będzie bezpieczne.

– Mój Boże, co tu się… – Mężczyzna szedł, oświetlając sobie drogę latarenką, a kiedy jasny snop padł na ciało Emanueli, natychmiast umilkł.

Na jego twarzy malowało się poruszenie. Próbował patrzeć w jej oczy, lecz raz po raz zbaczał spojrzeniem na zakrwawione ubranie Emanueli i nagie dziecko. Zmarszczki na jego twarzy i pokryty lekką siwizną wąs wskazywały, że znajdował się w sile wieku. Wiele zapewne w życiu widział, a mimo to w jego oczach błyszczał strach. Emanuela patrzyła na niego błagalnie, czując, jak każdy kolejny oddech coraz wolniej przetacza się przez jej płuca.

Nagle mężczyzna zniknął z pola widzenia, światło zgasło i wokół znów zrobiło się ciemno. Emanuela czuła, jak serce mocno łomocze jej w piersi. Nie chciała, by ją zostawiał. Nie chciała, by oddalał się od niej, ponieważ zostawiał ją i jej córeczkę na pewną śmierć.

Na szczęście nieznajomy wrócił po chwili i uklęknął przy niej, wyciągnął ręce i delikatnie uniósł dziecko, by przytulić je do swojej piersi oraz okryć swoją koszulą. Dziewczynka, jakby wyczuła, że za moment zostaną rozdzielone, spojrzała w matczyną twarz tęsknym, badawczym spojrzeniem.

– Nie ruszaj się. Zaraz po ciebie wrócę – polecił mężczyzna zdenerwowanym głosem.

Emanuela przymknęła oczy i pomyślała, że teraz niczego już nie musi się obawiać. Dotarła do kresu podróży, sił i pragnień. Urodziła dziecko, któremu nic złego nie może się stać. W końcu znalazło się wśród swoich.

Kiedy mężczyzna powrócił i chwycił Emanuelę pod ramiona, nie czuła już nic: ani miękkości jego ciała, ani drżenia zdenerwowanych rąk, ani unoszącej się wokół niego intensywnej mieszanki potu, ziemi i wrotyczy. Nie słyszała uspokajających słów, mówiących, że zaraz ona i maleństwo będą bezpieczne. Jej zmysły roztopiły się w rozgrzanym gorączką ciele.

Nieznajomy ostrożnie ułożył ją na wozie drabiniastym, gdzie siedziało kilku chłopców w różnym wieku. Przerażonym wzrokiem wgapiali się w jej mokrą sukienkę. Jednak żaden nie śmiał się odezwać ani ruszyć z pomocą. Strach wyraźnie ich otępił.

Stary mężczyzna usiadł obok Emanueli, uprzednio przejąwszy dziewczynkę z rąk woźnicy. Krzykiem nakazał, by jechał jak najszybciej, a ten w odpowiedzi głośno cmoknął. Koń zarżał i ruszył pędem w stronę wsi. Wóz szarpnął gwałtownie i wszyscy chłopcy przechylili się w lewo, po czym niemal równocześnie złapali się za drabinki. Stary zaklął, ale gdy upewnił się, że skryta w jego ramionach dziecina nawet nie jęknęła, wydał z siebie pełne ulgi sapnięcie.

Emanuela, choć jej ciało zareagowało, gdy wóz ruszył, nie poczuła nic. Porywy wiatru ani szybka jazda nie zdołały ochłodzić jej rozpalonego ciała. Twarde deski zdały jej się teraz najmilszym i najmiększym posłaniem. Czuła, jak jej ciało wiotczeje i się rozluźnia, nabiera lekkości i wypełnia czymś, co zdaje się ją unosić. Ostatnie trzeźwe myśli podpowiadały, że to koniec, że lada moment odejdzie z tego świata. I choć zawsze panicznie bała się owej chwili, teraz ogarnęło ją poczucie błogiego spokoju. Nim jednak wydała z siebie ostatnie tchnienie, spojrzała na córeczkę, która w ramionach nieznajomego była maleńka i delikatna jak porcelanowa laleczka. Resztką sił posłała dziewczynce delikatny uśmiech, po czym westchnęła i odeszła, odprowadzana spojrzeniem dzieciny zrodzonej na granicy wrogich sobie narodów, w której oczach zawsze już będzie lśniło niedające się ugasić pragnienie bezpieczeństwa i miłości.

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

1938 rok, Lubartów

 

 

 

 

Miłość zawsze przychodzi niespodziewanie. Zupełnie jak wtedy, gdy w letni dzień z małej chmurki zrodzi się ulewa, a ty akurat tego dnia nie wziąłeś ze sobą parasola. Lub wówczas, gdy w spokojny, mroźny poranek z nieba posypią się płatki śniegu, tak szybko i gwałtownie, że nim zdążysz mrugnąć kilka razy, drobinki białego puchu przesłaniają sobą świat cały. Zazwyczaj jednak miłość jest jak tornado. Nieznane dotąd uczucie uderza w ciebie z siłą i gwałtownością tak wielką, że nie jesteś w stanie złapać tchu. Na kilka sekund wszystko się w tobie burzy. Utarte schematy obracają się w pył. Poukładane myśli wysypują jak piasek z dziecięcej piąstki. A w żyłach zaczyna tętnić mieszanka emocji, których dotąd nic nie zdołało obudzić. I kiedy pierwszy szok ulatuje z twego ciała, uświadamiasz sobie, że nic już nie będzie takie jak kiedyś.

 

Bruno Wojciechowski przebiegł wzrokiem po notatkach i zacisnął usta w wąską kreskę. Znów nie podobało mu się to, co napisał. Powrócił wzrokiem do pierwszego wersu, a w głowie niemal od razu pojawiła się myśl, jak bardzo infantylny i naiwny jest ów początek. Któż bowiem uwierzyłby w to, że „miłość przychodzi niespodziewanie”? W końcu wszystkie małżeństwa z długim pożyciem w jego rodzinie nie były zrodzone z zaskoczenia, ale wzrosły na glebie usilnych prób zabezpieczenia rodzinnego majątku ojców i swatów, którzy decydowali o zawarciu małżeństwa i bez zgody młodych przyrzekali ich sobie nawzajem.

Dalsze linijki jeszcze bardziej go rozdrażniły. Czytał je powoli, próbując trawić ich sens, brzmienie i rytm, zarówno po polsku, jak i po francusku, skupiając się zwłaszcza na drugim języku, bo swoje dzieło miał zaprezentować po powrocie do Paryża. Kiedy jednak przełożył w myślach tekst na francuski, zdania zaczęły rozwarstwiać się na słowa, słowa na litery, aż w końcu zdało mu się, jakby był to zbiór nic nieznaczących, niepowiązanych z sobą głosek, na które profesor Gabriel Vidal spoglądałby jedynie z pogardą, dając tym samym Brunonowi do zrozumienia, że w pisaniu jest nieporadny jak dziecko, które pierwszy raz trzyma w dłoni łyżkę podczas jedzenia, i lepiej, aby przestał, nim całkiem się ośmieszy i zrazi do siebie publikę.

W przypływie złości, pojawiającej się zawsze wtedy, gdy nie podobało mu się to, co przelewał na papier, Bruno wyrwał kartkę z kajetu, podarł ją na cztery nierówne skrawki, po czym wrzucił do skórzanej torby. Skrzywił się na widok wnętrza aktówki, która nie wiedzieć kiedy wypełniła się po brzegi strzępami zapisanych myśli. Z westchnieniem rezygnacji podniósł wzrok. Musiał powrócić do rzeczywistości, przed którą chował się pod dźwiękoszczelnym kloszem kapryśnej weny i pragnienia, by stworzyć coś, z czego będzie zadowolony.

Dlatego teraz zdziwił się na widok pasażerów siedzących w wagonie pociągu osobowego, którym jechał do Polski.

Kiedy zatapiał się w myślach, znajdowało się w nim raptem kilka osób. Teraz wnętrze wypełniał gwar rozmów chłopców ubranych w mundury Hitlerjugend, szelest przewracanych kart w gazetach codziennych, które dzierżyli w dłoniach starsi ludzie, nerwowo popatrujący na chłopców, lecz nieśmiejący zwrócić im uwagi, oraz śmiechy trójki dzieci, które biegały po wąskim korytarzu pomiędzy miękkimi welurowymi kanapami.

Brunona momentalnie uderzyła w nozdrza mieszanka zapachów, z których najbardziej przytłaczające były perfumy o duszącej kwietnej woni, należące do siedzącej naprzeciwko kobiety. Przez chwilę skupił na niej wzrok. Nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy się dosiadła. Tak bardzo pogrążył się w swoich myślach, że przeoczył ten fakt. Bo jeśli nie liczyć intensywnych perfum, towarzyszka raczej nie zwracała na siebie uwagi. W milczeniu patrzyła przez okno, kładąc spojrzenie na dalekich pastwiskach, jakby z melancholią żegnała wspomnienia z mijanych miejsc. Pooraną zmarszczkami twarz zdobiła ekstrawagancka czerwień ust, która kłóciła się z codzienną czarną suknią, prostotą przywodzącą na myśl ubiór mormońskich kobiet. A może właśnie w tej chwili myślała o tym, którego niegdyś kochała i za którym tęskniło jej serce, skryte pod sztywnym materiałem?

Właśnie wtedy kobieta posłała mu bezwiedne spojrzenie, a Bruno pojął, że jeśli rzeczywiście tęskni, to za kimś, kto odszedł na wieczny spoczynek. Wszak oczy zakochanych kobiet nie są tak matowe i pozbawione blasku; oczy kobiet zakochanych błyszczą pożądaniem oraz niepohamowaną namiętnością. Tak przynajmniej słyszał od kolegów po piórze, z którymi w letnie wieczory przesiadywał w La Rotonde[1]; wiedział o tym jedynie z ich opowieści, bo sam nigdy nie dostrzegł w oczach kobiety podobnego spojrzenia. Jak gdyby nie był godzien, by mu takowe posyłano. I nic w tym dziwnego; Bruno Wojciechowski wierzył, że nie ma w sobie nawet iskry, która mogłaby wzniecić w kobietach namiętność. Dlatego też nie silił się, by obudzić w nich choćby cień pożądania.

Obrócił się do okna, a kiedy promienie słońca padły na jego lico i ujrzał w szybie swoją twarz, uzmysłowił sobie, jak marne było jego życie. Stanowił okaz nad wyraz przeciętnego mężczyzny, zarówno pod względem fizy­cznym oraz emocjonalnym, jak i umysłowym.

Jego matka, na przekór cechom wrodzonym swojego pierworodnego, starała się zrobić z niego wzór wszelakich cnót i przez kolejne lata, najpierw dzieciństwa, a potem wczesnej młodości, zapełniała jego kalendarz różnorodnymi zajęciami. Niestety na próżno, zmarnowała nie tylko pieniądze, ale i energię swoją, zatrudnianych nauczycieli oraz syna. Bruno zdawał się nie nadawać do żadnego zawodu, a jego ciało w istocie było zbyt krępe i sztywne, by dało się je wcisnąć w jakiekolwiek ramy. Zbyt wątły na sportowca, zbyt rozkojarzony, żeby zostać naukowcem. Nie potrafił pojąć nauk ścisłych; mylił wszelkie wzory, gwiazdozbiory oraz układy planet. Nie posiadał wyobraźni przestrzennej, więc i z geometrią był na bakier, a i plastycznie nie potrafił się rozwinąć. Bał się zwierząt, zwłaszcza koni, przez co nie nadawał się na kawalerzystę, czego z kolei nie mógł przeboleć jego świętej pamięci ojciec. A zgrabiałych palców żadne instrumenty nie chciały słuchać. W konsekwencji Bruno opuścił dom rodzinny bez żadnego talentu.

Gdyby chociaż był duszą towarzystwa, Aurelia Wojciechowska mogłaby przymknąć oko na jego wady i niedoskonałości i stworzyć z niego dyplomatę, fabrykanta lub polityka. Kogoś, kto w przyszłości mógłby mieć jakieś regionalne wpływy. Nic z tego. Bruno nie potrafił zjednywać sobie ludzi. Nie miał przyjaciół ani kolegów, lecz w odróżnieniu od matki, nie uznawał tego za porażkę, a raczej naturalną kolej rzeczy. Lubił swoje własne towarzystwo na tyle, że nie potrzebował nikogo innego. Wręcz przeciwnie, obecność obcych odbierała mu nie tylko tlen, ale i myśli, które chętnie przelewał na papier, najczęściej zaszywając się z zeszytem na bezdrożach Wysoczyzny Lubartowskiej.

Matka stale czyniła mu wyrzuty o tę nadmierną alienację, z której zdawać by się mogło, nie wynikał żaden pożytek. Bruno zaś nie potrafił przeciwstawić się Aurelii, uważając, że w potyczce z jej nieugiętym charakterem zawsze znajduje się na przegranej pozycji. Nie umiał argumentować swoich uczuć ni przedłożyć ich ponad matczyne, więc z rezygnacją spełniał wszystkie prośby rodzicielki, nawet gdy ta żądała od niego pojawiania się na wieczorkach towarzyskich, rautach czy piknikach. Na tych spotkaniach wyraźnie odstawał od grupy i nie potrafił przystosować się do reguł, przez co przywarła do niego łatka dziwaka. Matka po każdym występku syna, który relacjonowały jej przyjaciółki, czuła się zażenowana i żałowała własnej natarczywości, a Bruno kajał się pod naporem jej spojrzenia, dukając pod nosem obietnice poprawy, choć od początku wiedział, że są one bez pokrycia.

Tak też było i tym razem, kiedy matka w liście poprosiła go o powrót do domu na ślub kuzyna. Bruno, wspierany przez nielicznych francuskich znajomych, odważył się stanowczo odmówić. Nie miał ochoty ani na daleką podróż, ani na spotkanie z rodziną, której szczerze nie znosił i z którą od lat nie utrzymywał kontaktu. Jednak po wymianie kilkunastu wiadomości z matką ostatecznie ukorzył się i zaczął pakować walizkę. Aurelia tryumfowała, że mimo upływu czasu nadal ma wpływ na syna. Nie wiedziała, że zdanie zmienił tylko dlatego, iż zmuszała go do tego sytuacja, a dokładnie temat rozprawy narzucony przez profesora Vidala i skwitowany słowami, by Bruno „chociaż o miłości napisał coś dobrego, wszak każdy głupiec to potrafi…”.

Mężczyzna, poirytowany zniechęconą postawą profesora, jeszcze bardziej zablokował się twórczo. Z czasem zaczął tracić nadzieję, że uda mu się napisać nowelę o miłości, gdyż każde słowo, które wychodziło spod jego pióra, zdawało się mdłe, jałowe. Nie potrafił podołać zadaniu, a przecież musiał je wykonać, by otrzymać dyplom i wrócić do rodzinnego miasta jako ktoś, kto nareszcie coś osiągnął. Ktoś, kto ma talent, którego nie dostrzegł nikt w Polsce, a na którym poznali się przedstawiciele paryskiej bohemy. Ktoś, kogo nikt już nie będzie oskarżał o odmienność. W końcu wielcy twórcy pracują w ciszy i samotności.

Dlatego też Bruno uznał, że ślub może się okazać idealną inspiracją do napisania pracy, zamykającej ostatni semestr nauki w miejscu, gdzie był najsłabszym ogniwem. W końcu gdzież indziej niż podczas uroczystości wieńczącej wzajemną fascynację i umiłowanie, mógłby dowiedzieć się najwięcej o prawdziwej miłości, której sam nie doznał i której jako uważny obserwator nigdy nie zobaczył?

 

* * *

 

Peugeot z niską szybą i zwiniętym dachem pędził szosą na północ od Lublina. Bruno, smagany po twarzy ciepłym wiatrem, zmrużył nieco oczy.

Wracały do niego wspomnienia wszystkich przykrości, jakich doznał w domu, i zdawały się go podduszać. Znów wyrzucał sobie, że zgodził się na przyjazd do Polski. Od kilku chwil czuł, że nic dobrego z tego nie wyniknie, a on jedynie zmarnuje czas, który mógłby poświęcić na pisanie. Lub że, co gorsza, straci resztki literackiej weny i hartu ducha, że oddalą się od niego i tak już nikłe odczucia, dylematy oraz wrażliwość na piękno otaczającego świata.

Gdy tylko samochód zajechał pod bramę, poczucie beznadziei, niedopasowania i marności tąpnęły ciałem Brunona. W jednej chwili utwierdził się w przekonaniu, iż przyjazd tutaj był najgorszym z możliwych wyjść z tej sytuacji, lecz nie miał już możliwości odwrotu. Szofer, który oficjalnie wyjechał po niego na stację kolejową, twierdził, że Aurelia zrobiła z powrotu syna lokalną sensację. A teraz, gdy już widziano go w mieście, dobra nowina poniosła się ulicami rodzinnego Lubartowa.

Z wyschniętym ze stresu gardłem i dłońmi spoconymi ze złości Bruno pomógł szoferowi otworzyć mosiężne ażurowe wrota i zasiadłszy z powrotem na miejscu pasażera, patrzył, jak dwór Wojciechowskich, posadowiony w samym środku urokliwego parku, wyłania się zza gęstwiny drzew. Parne powietrze, wolne od ptaków, motyli oraz owadów, poruszało leniwie liśćmi. Wokół panowała cisza, jednak gdy samochód znalazł się na podjeździe, do uszu Brunona dotarły odgłosy nerwowej wrzawy i krzyki. Tymczasem szofer z niewzruszoną miną zaparkował samochód pod wiatą służącą za prowizoryczny garaż. Bruno wysiadł z auta. Wziął walizki, przetarł chusteczką zroszone potem czoło i pożegnawszy się z kierowcą uściskiem dłoni, ruszył ubitym podjazdem, przesadnie powoli, chcąc odwlec w czasie wejście do domu.

Nim jednak zdążył przekroczyć próg, na podjeździe zjawiła się matka. Nie patrząc pod nogi na wyślizgane stopnie, szła prędko w kierunku syna, intensywnie machając sobie przed twarzą rozłożystym wachlarzem, którym próbowała ochłodzić czerwone z wściekłości policzki. A gdy stanęła z synem twarzą w twarz, Bruno wyczytał z jej oczu irytację. Zupełnie jakby chciała powiedzieć: „Jeszcze ciebie mi tutaj brakowało”, choć wcześniej sama nalegała na jego przyjazd. Z typową dla niej rezygnacją, która objawiała się zawsze wtedy, gdy patrzyła na syna, westchnęła głęboko, a następnie przyoblekła twarz w wymuszony uśmiech i wyciągnęła ku niemu dłoń.

– Jak zawsze spóźniony! Już myślałam, że prędzej odejdę z tego świata, niż znów zobaczę mojego syna.

– Witaj, matko.

Bruno pochwycił dłoń Aurelii i ucałował zgodnie z etykietą, której zasady przez lata wbijano mu do głowy.

– Wstyd tak na ostatnią chwilę. – Spiorunowała go wzrokiem.

– Ślub jest przecież jutro – skwitował z irytacją i poczuciem zawodu, czując, jak jego wyobrażenia o czułym powitaniu obracają się w pył.

„Nie widzieliśmy się przecież dwa lata”, myślał gorączkowo, zbywając natarczywy wzrok matki.

– Ale przecież gościmy rodzinę panny młodej.

– Już dobrze, nie będę wadził – odparł, ruszając w stronę domu, lecz matka chwyciła go mocno za ramię.

– Uznałam, że nie przyjedziesz, i nakazałam przyszykować twój pokój dla gości – rzekła ściszonym głosem.

Bruno zacisnął zęby. W głowie dudniły mu wyrzuty, których wolał nie wypowiadać na głos. Zupełnie nie mógł zrozumieć, po co matka tak nalegała na jego przyjazd, skoro w tym domu nie było dla niego miejsca.

– Prześpię się na szezlongu. W bibliotece nikogo nie ulokowałaś, prawda? A jeśli to problem, na strychu znajdzie się chyba jakiś siennik dla wyrodnego syna.

– No wiesz?! – Aurelia się obruszyła. – Powinieneś mnie zrozumieć. To wyjątkowa sytuacja…

– A zatem? Gdzie mogę spać?

– Biblioteka jest wolna. I postaram się, żebyś miał tam wygodnie.

Przez chwilę mierzył ją wzrokiem. Jakaś cząstka jego duszy pragnęła usłyszeć od matki przeprosiny za to zajście lub chociaż zobaczyć w jej oczach skruchę, lecz Aurelia pozostała niewzruszona. Bruno skinął nieznacznie głową i szedł po schodach do domu, nie wiedząc, że z chwilą, gdy przestąpi próg, jego życie diametralnie zmieni swój bieg.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1]  Słynna paryska kawiarnia w dzielnicy Montparnasse która zrzeszała w swoich murach ludzi ze środowiska artystycznego i paryskiej bohemy.

 

Copyright © by Nina Zawadzka, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Michał Grosicki

Zdjęcie na okładce: © Stephen Mulcahey / Trevillion Images

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Agnieszka Luberadzka, MSP Studio

Skład i łamanie: MSP Studio

PR & marketing: Anna Apanas

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-193-4

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.